<<< Dane tekstu >>>
Autor Louis Gallet
Tytuł Kapitan Czart
Tom II
Podtytuł Przygody Cyrana de Bergerac
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Wiktor Gomulicki
Tytuł orygin. Le Capitaine Satan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII

Wszystkie te wypadki odbyły się w tym czasie, gdy Cyrano więziony był w Tuluzie, gdy Castillan upędzał się po gościńcach i gdy Ben Joel dokonywał zamachu na dokument, powierzony czujności proboszcza-zamachu, który, jak wiemy, całkowicie mu się nie udał.
Gdy cygan, szczęśliwy, że wywinął się bez szwanku z groźnego uścisku księdza Jakóba, znalazł się już dość daleko, aby czuć się bezpiecznym, usiadł nad drogą i jął rozmyślać nad swem położeniem.
Nie przedstawiało się ono w tej chwili wesoło.
Przedewszystkiem nie miał prawie wcale pieniędzy. Rinaldo nie dawał żadnej wieści o sobie, a zresztą, choćby się z nim połączył, to poto jedynie, aby słuchać wymówek za niezręczność.
Nic zresztą nie wiedział o obecności prawdziwego Castillana w Saint-Sernin.
Gdy już narozmyślał się dosyta, przyszedł w ostatecznym wniosku do przekonania, że najlepiej uczyni, jeśli uda się do Paryża i postara się — jeśli to będzie jeszcze możliwe — o nowy sojusz z Rolandem.
Roztropny służący hrabiego Rolanda przed rozstaniem się z Ben Joelem pozostawił mu dokładną wskazówkę, dotyczącą drogi, którą miał się udać. Tą drogą sam też miał pośpieszyć, gdyby okoliczności zmusiły go zawrócić do Perigord.
Ben Joel ruszył więc szparko we wskazanym sobie kierunku, nie przewidując, że o mały kęs drogi stamtąd czeka go przyjemna niespodzianka.
Szedł od dwóch godzin zaledwie, gdy na skraju horyzontu ukazał mu się jeździec, pędzący co koń wyskoczy. Tknięty przeczuciem, cygan zatrzymał się. Gdy jeździec, powściągając nieco rozpęd wierzchowca, przybliżył się na pół strzału pistoletowego, Ben Joel wydał okrzyk radości.
Poznał Rinalda.
Pełnomocnik hrabiego de Lembrat, po odegraniu w Colignac sławnej roli delegata starościńskiego, odbywał dalej swą drogę z pośpiechem.
Zamiarem jego było najpierw udać się do Saint—Sernin, aby dowiedzieć się o powodzeniu Ben Joela, następnie dotrzeć aż do Gardony, gdzie ciągnęła go chętka przyjrzenia się oczyma właściciela tej pięknej posiadłości, którą hrabia Roland przyrzekł mu w nagrodę usług.
Radosnemu okrzykowi Ben Joela odpowiedział takiż okrzyk Rinalda.
Jeździec zsiadł z konia i wyciągnął rękę do sprzymierzeńca.
— Spodziewam się, że już wszystko skończone? — rzekł.
Ben Joel skrzywił się.
— Skończone? — powtórzył. — Zdaje mi się, że jeszcze nie.
I wysuwając na pierwszy plan wszystko, co mogło stanowić dlań okoliczności łagodzące, opowiedział Rinaldowi wypadki dzisiejszego rana.
— Ach niedołęgo!-zawołał Rinaldo z gniewem.
— Popsułeś wszystko przez zbyteczny pośpiech!
—Wypadało koniecznie śpieszyć się. Proboszcz oczekiwał z dnia na dzień Cyrana.
— Poczeka na niego długo!
Zkolei zdał sprawę ze swych czynności Rinaldo.Opowiedział krótko o wielkich dziełach, dokonanych przez się, a Ben Joel, wysłuchawszy opowiadania, musiał przyznać, że w istocie zanadto się pośpieszył.
— Jednakże — oświadczył w zakończeniu — nie mam sobie nic do wyrzucenia, nie wiedziałem bowiem, że Bergerac jest przez ciebie unieruchomiony.Z drugiej strony obawiałem się przybycia Castillana.
— Mistrz, jak sądzę, jest nam w tej chwili tak samo niegroźny, jak jego sługa. A zatem wykonać nam trzeba jeszcze jedno natarcie i raz wreszcie położyć sprawie tej koniec. Dziś wieczorem wyruszymy do Saint-Sernin.
Wspólnicy weszli do pobliskiej oberży i kazali podać sobie obfity posiłek.
Siedzieli za stołem długo, tak długo, aż światło dnia przygasło i wieczór zapadł.
Gdy już ściemniło się zupełnie, postanowili udać się w drogę.
W tej chwili dwa konie przebiegły gościńcem w pełnym galopie i zwróciły ich uwagę.
W mroku dojrzeli niewyraźne kształty jeźdźców, pochylonych i prawie leżących koniom na karkach.
— A to im pilno! — zauważył obojętnie Rinaldo, dopijając swego kieliszka. — Idźmy za ich przykładem, kolego Ben Joelu, i nie traćmy drogiego czasu. Wyłożę ci w drodze w jaki sposób zamierzam zakończyć tę całą awanturę.
Sługa hrabiowski posadził cygana za sobą i ruszyli obaj drogą do Saint-Sernin.
Trzeba im było godziny, aby, nie spiesząc się zbytecznie, mogli drogę tę przebyć.
Jadąc, rozmawiali.
— Jakiż jest twój plan? — zapytał Ben Joel.
— Bardzo prosty. Czy znasz dom proboszcza?
— Od piwnicy do strychu, i w najdrobniejszych szczegółach.
— Wiesz, gdzie przechowuje się pismo hrabiego de Lembrat?
— W dębowej szafie, za łóżkiem księdza.
— Doskonale! Otóż należy jedynie wywabić klechę tej nocy pod jakimkolwiek pozorem z domu i podczas jego nieobecności przetrząsnąć dobrze ową kryjówkę.
— Wywabić go z domu? To nie będzie łatwe do zrobienia.
— Dlaczego? Alboż nie jest ojcem duchownym swych parafjan, i gdy go wezwą do łoża jednego z nich, czyż będzie mógł odmówić?
— Aby go wziąć na tę wędę, trzeba znać kogo w Saint-Sarnin, a my nie mamy tam żadnych znajomości.
— Jest tam jakaś oberża.
— Tak; nie widzę jednako.
— Przed przybyciem do oberży — ciągnął, nie słuchając go Rinaldo — owinę ciebie szczelnie swym płaszczem. Od tego czasu nie będzie ci wolno otwierać ust, chyba tylko dla wydania żałosnego jęku.Po przybyciu położę cię natychmiast w łóżko. Powiem gospodarzowi, żem cię znalazł na drodze, niedaleko stamtąd umierającego, i zażądam, aby sprowadzono księdza do wyprawienia cię na drogę wieczności.
— Rozumiem-rzekł Ben Joel.-Proboszcz przybywa z pośpiechem, aby wypełnić swój święty obowiązek; my czekamy na niego zaczajeni za drzwiami ze sztyletami w rękach, i gdy się zjawi — kładziemy go trupem.
— Poczekaj no jeszcze. Ten klecha jest podobno krzepki w sobie?
— Istny Herkules!
— W takim razie nie trzeba nożów. Moglibyśmy chybić i wszystko byłoby stracone, Trzeba w pierwszej chwili zaraz uniemożliwić mu wołanie o pomoc i czynienie jakiegokolwiek hałasu. Tę czynność mnie pozostaw. Nie chciałbym zresztą psuć dzieła, rozlewając krew, z czego prędzej lub później musiałbym się tłumaczyć. Nabawiłoby mnie to niepotrzebnych kłopotów i byłoby dla mnie wcale nie pożądane,tu zwłaszcza, gdzie zamyślam zczasem osiąść na stałe.
— Niech i tak będzie! — zgodził się Ben Joel, ustępując towarzyszowi cały zaszczyt prowadzenia dzieła.
Była dziewiąta wieczorem, gdy sprzymierzeńcy dotarli do Saint-Sernin.
— Gdzie oberża? — było pierwsze pytanie Rinalda.
— Na placu przy kościele.
— To znaczy zarazem bardzo daleko i bardzo blisko. Daleko dla potrzebujących prędkiego wypoczynku; blisko dla tych, którym pilno do proboszcza.Wolałbym coś pośredniego.
Ben Joel nie odpowiedział. Oczy jego zagłębiły się w ciemności, usiłując ją przeniknąć.
—Patrz!—rzekł po chwili, wskazując małe światełko, które drżało woddaleniu.
— Widzę, cóż z tego?
— To światło pali się w małym, samotnym domku, na końcu tej drogi. Nie jedźmy dalej.
Rinaldo usłuchał rady i wstrzymał konia. Zsiadł następnie, aby zrobić przygotowania do komedii, która miała być za chwilę odegrana.
Ben Joel został zawiniety w płaszcz towarzysza i położony na koniu, którego Rinaldo ujął za uzdę i pociągnął w stronę owego domu.
Była to lepianka, nader skromnej powierzchowności, niziuchna, porosła mchem i w ziemię zapadła.
Rinaldo zapukał silnie do drzwi, wołając:
—Jeśliście dobrzy chrześcijanie, otwórzcie, otwórzcie jak najprędzej!
Mieszkaniec lepianki był zbyt wielkim biedakiem, aby obawiać się złodziejów. Wezwanie, choć bardzo gwałtowne, wcale go nie zaniepokoiło.
Otworzył bez namysłu i, podnosząc do góry swą kopcącą lampkę, zapytał:
— Czego chcecie?
— Schronienia na tę noc. Jadę do Fougerolles; na gościńcu, o pół mili stąd, znalazłem tego biedaka dogorywającego. Jeżeli jeszcze nie umarł, należy mu się z pewnością niewiele.
— Wejdźcie — rzekł poprostu wieśniak.
I zbliżył się do konia, aby dopomóc Rinaldowi w przeniesieniu chorego, który niebawem złożony został w izbie na niskiem, liśćmi wysłanem, łóżku.
Ben Joel, przejmujący się dokładnie każdą rolą, wydał w tej chwili słabe westchnienie.
— Jeszcze żyje — zauważył wieśniak. — Trzeba go ratować, Czy wiecie, co mu jest? Może raniony?
— Nie — odrzekł Rinaldo. — Myślę, że to uderzenie krwi do głowy. Już to podobno niewiele mu się należy, i najlepiej byłoby sprowadzić do niego księdza.
I rozglądając się po izbie, dodał:
— Czy nie masz, przyjacielu, nieco lepszego łóżka dla tego biedaka? Wynagrodziłbym cię za nie.
— Nie, mam tylko to jedno. Ale je chętnie odstąpię w takiej potrzebie.
— Zgoda. Będziesz zapłacony za swą poczciwość. Teraz pomyślmy o zbawieniu tej duszy chrześcijańskiej.
— Słusznie. Skoczę duchem po księdza proboszcza.
— Zrób to jak najprędzej — rzekł Rinaldo.
Pochylił się nad leżącym Ben Joelem i dodał:
—Bardzo z nim źle. Śpieszyć się trzeba.
Wieśniak wyszedł.
Gdy się drzwi za nim zamknęły, Ben Joel usiadł na posłani i rzekł:
— Obawiam się, przyjacielu Rinaldo, że przedsięwzieliśmy rzecz wielce ryzykowną.
— Tak sądzisz?
— Bezwątpienia. Ten wieśniak zwróci się przeciw nam i będzie bronił księdza.
— Postaramy się oddalić go w chwili stanowczej.Połóż się i bądź cicho.
W kilku słowach Rinaldo przedstawił towarzyszowi swój plan; następnie jął przygotowywać jego wykonanie.
Dwaj zbóje znaleźli wkrótce wszystko, co im było potrzebne.W ciągu pół godziny, po odejściu wiesniaka, zdążyli skończyć całkowicie przygotowania.
Oczekiwali teraz na przyjście proboszcza.
Aby przedsięwziąć rzecz tak zuchwałą i niebezpieczną, trzeba było być przygotowanym na wszystko i posiadać dokładną znajomość sztuki zbójeckiej.
Zbóje mieli przeciw sobie niepospolitą siłę księdza Jakóba: jedyną zaś okolicznością, sprzyjającą im, było zaufanie, jakie prawdopodobnie bajka ich potrafi zbudzić w proboszczu.
Przedewszystkiem jednak mieli wiarę w powodzenie zamachu.
Rinaldo odemknął nieco drzwi i jął nadsłuchiwać.
Niebawem dały się słyszeć głosy nadchodzących ludzi.
— Udało nam się! — szepnął z radością. — Kolego Ben Joelu, nie zapomnij swej roli.
I nie mogąc już opanować niecierpliwości, otworzył drzwi na całą szerokość i wyszedł na spotkanie wieśniaka i księdza.
— I cóż? — spytał, zwracając się doń proboszcz, uprzedzony już o wszystkiem — jakże się miewa chory?
— Nie mówi i nie porusza się, sądzę jednak, że jeszcze słyszy. Niech mi ksiądz proboszcz wybaczy łaskawie, żem go trudził o tak późnej godzinie.
— Mniejsza o to, bylebym nie spóźnił się.
— Proszę wejść — rzekł Rinaldo. — Ty zaś, przyjacielu — zwrócił się do wieśniaka, wciskając mu w rękę złoty pieniądz — bądź łaskaw zająć się moim koniem. Widziałem niedaleko stąd jakąś opuszczoną szopę; będzie mu tam dobrze. Trzeba go tylko rozkiełznać i napoić.
— Zrobi się wszystko jak najlepiej-oświadczył wieśniak, olśniony hojnością nieznajomego.
I odszedł, pozostawiając księdza sam na sam ze zbójem.
Proboszcz bez żadnej obawy wstąpił do chaty.
Przy niepewnem światełku lampy widać było nieruchome ciało cygana, spoczywające na posłaniu z liści.
Czarne, gęste włosy zasłaniały mu górną połowę twarzy; reszta niknęła pod naciągnionym wysoko płaszczem. Widoczne były tylko ręce, leżące na wierzchu i gotowe do pochwycenia ofiary.
W ciemnicy tej ksiądz Jakób zaledwie rozróżniał przedmioty.
Rinaldo wskazał mu łoże.
— Oto ten nieszczęśliwy, księże dobrodzieju.
Jakób Szablisty ukląkł i pochylił się nad leżącym, zapytując ilnym głosem:
Czy słyszysz mnie, mój bracie?
W tejże chwili, z błyskawiczną szybkością, cygan cygan pochwycił księdza za gardło, a Rinaldo rzucił się nań ztyłu.
Zbój, korzystając z zupełnej bezwładności napadniętego, zarzucił nań sznur mocny w rodzaju lasso, i podczas gdy Ben Joel ściskał mu gardło jakby żelazne mi kleszczami, skrępował silnie ręce i nogi proboszcza.
Gwałtowne miotania się, wywołane chęcią obrony, wstrząsały co kilka chwil tymi trzema ludźmi, jakby w jeden silny węzeł splątanymi, cygan jednak nie puszczał ofiary, a Rinaldo w związywaniu jej nie ustawał.
Ruchy skrępowanego stawały się coraz słabsze i wolniejsze; gałki oczów, krwią nabiegłe, zdawały się wychodzić mu z głowy, a krtań, zbyt długo uciskana, przestała już chwytać i przepuszczać powietrze.
Wówczas też dopiero Rinaldo zakneblował mu silnie usta.
Walka nie trwała dłużej nad minutę.
Ksiądz ulegl.
Ben Joel i Rinaldo rzucili go na łoże. Już go się wcale obawiać nie potrzebowali.
— Teraz zajmijmy się tamtym — rozkazał Rinaldo.
Wyszli obaj. Wieśniak powracał właśnie do chaty.
Z tym mieli znacznie mniej kłopotu. Był o zresztą starzec, bronić się niezdolny. Rinaldo, nic nie mówiąc, zarzucił mu swój płaszcz na głowę, przewrócił go na ziemię i wcisnął mu w usta knebel; jednocześnie Ben Joel związał mu ręce i nogi.
Zaniesiono następnie starca do szopy i położono na słomie tuż przy koniu Rinalda.
—Nie potrzebujesz niczego obawiać się— szepnął mu ten ostatni do ucha, odchodząc. — Śpij sobie spokojnie do jutra.
Pozostawił w szopie wierzchowca, który w tej chwili byłby mu tylko zawadą, i rzekł do Ben Joela:
— Pole oczyszczone. A teraz — żywo do plebanii!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louis Gallet i tłumacza: Wiktor Gomulicki.