Kapitan Paweł/Tom I/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Paweł |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1842 |
Druk | Drukarnia J. Wróblewskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. F. |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Paul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
MAŁGORZATA d’Auray, której historyą poznali czytelnicy, na pierwszy rzut oka dawała poznać piękność swoją. blada, smutna, przedstawiała istotę niebieską; jej nóżki małe przyzwyczajone stąpać tylko po dywanach lub trawniku, były delikatne i zgrabne. W całéj jéj postawie, malowała się powaga i trochę dumy, którą odziedziczyła po matce.
Gdy weszła, na jéj twarzy malowała się bojaźń, była zroszoną łzami. Spostrzegłszy swego brata siedzącego i zdającego się niecierpliwić, zbliżyła się z widocznym wstrętem; te dwoje dzieci jednéj matki, patrzały na siebie przez chwilę, jedno oczami pogardy i dumy, drugie wzrokiem bojaźni i dobroci; nakoniec Małgorzata rzekła:
— Emanuelu! czekałam twego powrotu jak niewidomy czeka chwili, kiedy ma przejrzyć. Jednakowoż po sposobie jakim przyjmujesz twą siostrę, mało spodziewać się mogę.
— Jeżeli moja siostra stała się tém czem być powinna, rzekł Emannel, to jest córką posłuszną; mogła bowiem podczas mojéj nieobecności poznać co wymaga od niej rozsądek i stan jéj; zapomnieć przeszłości, jakby nigdy nie istniała, i gotowa do przyszłości, która otwiera się przed nią. Jeżeli taką staje przedemną, moje objęcia są dla niéj otwarte i moja siostra jest zawsze moją siostrą.
— Słuchaj mnie dobrze, rzekła Małgorzata, i przyjmij to, jako usprawiedliwienie moje, nie zaś jako wyrzut dla drugich. Gdyby moja matka postępowała ze mną jak drugie matki, byłabym dla niéj zawsze otwartą. Onaby mnie przestrzegła, a ja nie doznałabym niczego. Gdybym wychowaną była w święcie, zamiast w tych murach, byłabym poznała godność, którą mi zawsze wymawiacie, nie przekroczyłabym nigdy jéj granic. Nareszcie, gdybym była w pośrodku tych kobiet płochych i zalotnych, które tak wychwalasz, które to czynią z płochości, co ja uczyniłam z miłości. byłabym mogła zapomniéć przeszłość i łudzić się nowością, bez wstydu mogłabym widzieć wieniec narzeczonéj. Lecz niestety! nie tak jest Emanuelu, kazano mi się wystrzegać, gdy już było zapóżno; przypomniano mi mój stan, gdym go postradała i chcą abym się uśmiechała do przyszłości, gdy moja przeszłość tonie we łzach.
— Cóż stąd i rzekł z goryczą Emanuel.
— To, ze ty Emanuelu, możesz mnie i uczynić, jeżeli nie szczęśliwszą, to przynajmniéj spokojną. Nie mam ucieczki w ojcu, nie wiem nawet czyby poznał swą córkę. Nie mam nadziei w mej matce; jéj spojrzenie trwogą mnie nabawia: jéj słowa zabijają mnie. Pozostałeś mi ty tylko; tobie jednemu powiedzieć mogę: — „Bracie! który jesteś teraz głową rodziny, któremu każdy z nas odpowiedzialnym jest za swe postępowanie. Zbłądziłam, lecz zostałam za to srogo ukaraną, czyż to niedość!
— Cóż daléj, czego chcesz!
— Żądam bracie, aby to małżeństwo było zerwanem, gdyż nie mogę należeć do innego, gdy ten, którego me serce obrało nie może być moim. — Moja matka (Boże! jéj przebacz!) wydarła mi dziecię, jak gdyby nie była nigdy matką, i ono wychowane będzie daleko odemnie. Ty Emanuelu jesteś teraz ojcem, a więc w imie naszéj młodości, naszego związku zaklinam cię, nie czyń ze mnie ofiary; niech klasztor będzie moim schronieniem, a tam błagać Boga będę, przytłoczona moją hańbą, o zdrowie dla ojca, szczęście dla matki, a dla ciebie: o dostojeństwa, chwałę, majątek; przysięgam ci, że to tylko mogę uczynić.
— Tak! żeby świat powiedział, że poświęciłem siostrę, aby odziedziczyć majątek! Czy oszalałaś?
— Słuchaj Emanuelu! rzekła Małgorzata opierając się o poręcz krzesła.
— Co?
— Gdy dasz słowo, to go dotrzymasz; nieprawdaż?
— Tak! jestem szlachcicem!
— Widzisz tę bransoletkę?
— Widzę — cóż z tego?
— Jest zamknięta kluczem: klucz, który ją otwiera jest u pierścionka, a ten pierścionek dałam ze słowem, że dopóty nie oddam méj ręki nikomu, dopóki minie będzie zwróconym.
— A ten, co ma klucz?
— Dzięki tobie i méj matce, jest daleko stąd... jest w Cayenne...
— Wiesz Małgorzato, co robi się z zamkiem, od którego klucz zgubiony! posyła się po ślusarza!
— A do mnie, rzekła uroczystym głodem Małgorzata, przyślijcie chyba kata, aby mi ją otworzył; gdyż pierwéj dam sobie uciąć tę rękę, niż ją oddam drugiemu.
— Cicho! rzekł Emanuel niespokojnie, spoglądając na drzwi przyległego gabinetu.
— Teraz skończyłam. Miałam tylko w tobie nadzieję; bo chociaż nie zdołasz pojąć mych uczuć, nie jesteś jednak złośliwym; przyszłam tu ze łzami; Mój bracie! to małżeństwo jest dla mnie śmiercią: wolę klasztor, wolę nędzę, wolę śmierć. Wysłuchałeś mnie, lecz nie zrozumiałeś, a jeżeliś zrozumiał, to udajesz, że nie rozumiałeś. Dobrze, udam się do tego człowieka. Jeżeli to nie pomoże, wyjawię mu wszystko: moją miłość! moją hańbę! powiem, że mam dziecię; gdyż mam, chociaż mi wydarto, moje serce mówi: że żyje. Nakoniec powiem, że go nie kocham! że kocham innego! że go nie mogę kochać!
— To mu powiedz, zawołał zniecierpliwiony Emanuel; dziś w wieczór podpiszem kontrakt, a jutro będziesz baronową de Lectoure.
— A zatem będę najnieszczęśliwszą istotą! będę miała męża, którego nie będę mogła kochać, i brata którego nie będę mogła szanować. Bądź zdrów! wszak kontrakt jeszcze ńiepodpisany?
Po tych słowach wyszła z rospaczą w sercu. Emanuel, który sądził, że łatwo mu będzie dopiąć celu, z bojaźnią spoglądał na odchodzącą siostrę, z którą miał wytrzymać jeszcze nie jedną podobną chwilę. Po chwili obrócił się i ujrzał za sobą Pawła, a widząc ile posiadanie jego papierów byłoby mu użytecznem, spiesznie usiadł przy stoliku, wziął pióro i rzekł:
— Teraz panie, jesteśmy sami, możemy ukończyć interes. W jakich wyrazach chcesz. aby brzmiał zapis: dyktuj, jestem gotów pisać.
— To niepotrzebne, odpowiedział ozięble kapitan.
— Dla czego?
— Zmieniłem zamiary.
— Jakto? rzeki Emanuel zmięszany tą odpowiedzią.
— Dam sto tysięcy, rzekł z powagą Paweł, dziecku; a twej siostrze męża.
— Któż ty jesteś! zawołał Emanuel dając krok naprzód, kto jesteś panie! co chcesz rozrządzać moją siostrą, która go nie zna, ani widziała nigdy?
— Kto ja jestem, rzekł uśmiechając się Paweł, tyle wiem co i pan, gdyś moje urodzenie jest tajemnicą, która ma być odkrytą, gdy będę miał dwadzieścia pięć lat.
— A będziesz ich miał?...
— Dziś wieczór. — Jutro ukończym nasz interes. Teraz żegnam pana! rzekł Paweł kłaniając się.
— Do widzenia. Spodziewam się widzieć go jeszcze.
— Niezawodnie; dziękuję za przypomnienie.
U bramy zamku, Paweł zastał człowieka swego i konia; udał się drogą do Port-Louis. Gdy stracił z oczu zamek, zatrzymał się, zsiadł z konia i udał się do chaty rybackiéj zbudowanéj na piasku morskim, przed któréj drzwiami siedział na ławce, ubrany jak majtek, młodzieniec mogący mieć ze dwadzieścia kilka lat; tak był pogrążony w myślach, że nie usłyszał zbliżającego się Pawła. Kapitan uderzył go po ramieniu; młodziec zadrżał! spojrzał i zbladł...
— Widziałem, rzekł Paweł.
— Kogo? zapytał młodzieniec.
— Małgorzatę.
— Więc?
— Jest zachwycającą!
— Ne pytam się oto!
— Kocha cię zawsze.
— O! Boże!! zawołał rzucając się w objęcia Pawła i zalewając łzami.