Kapitan Paweł/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kapitan Paweł |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1842 |
Druk | Drukarnia J. Wróblewskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | A. F. |
Tytuł orygin. | Le Capitaine Paul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
KAPITAN
PAWEŁ
ALEKSANDRA DUMAS.
TŁUMACZYŁ Z FRANCUZKIEGO
A. F.
TOM I
WARSZAWA
W DRUKARNI J. WRÓBLEWSKIEGO
KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE N. 369
1842. Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.
|
KU końcowi pięknego wieczoru miesiąca Października 1779 r. zgromadzili się na przylądku ziemi wchodzącym w morze, wszyscy ciekawi z małego miasteczka Port-Louis. Celem zajmującym ich uwagę i służącym za przedmiot rozmowy, była piękna fregata o 32 działach, na kotwicy od ośmiu dni stojąca; tak była piękną cała jéj powierzchność, iż zdawała się być pierwszy raz na morzu; przybiła tam pod banderą francuzką, która kołysana wiatrem, okazywała przy zachodzie słońca trzy jaśniejące blaskiem lilie. Najwięcéj zaostrzała ciekawość mieszkańców okoliczność, gdzie ten piękny okręt zbudowano. Obnażony nateraz ze wszystkich żagli przymocowanych do masztów, okazywał delikatność i moc budowy. Jedni sądzili, że jest dziełem marynarzy amerykańskich; lecz cały skład wielce go różnił od okrętów, tych zbuntowanych dzieci Anglii. Drudzy zwiedzeni flagą, chcieli dociec, w którym porcie Francyi był spuszczony; lecz wkrótce miłość własna narodu, ustąpić musiała temu omamieniu, gdyż napróżno szukano tych ciężkich okrytych rzeźbami galeryi, które zdobią wszystkie statki Oceanu i Śródziemnego morza, wychodzące z warsztatów Brestu lub Tulonu. Inni wiedząc że bandera służy czasem za maskę do pokrycia prawdziwéj twarzy, utrzymywali, że wieże i lwy Hiszpanii byłyby stosowniejszemi na banderze, jak trzy lilie Francyi; lecz tym odpowiadano, czy boki delikatne były podobne do kształtu fregat hiszpańskich? Nakoniec byli tacy, co uręczali, iż powstała pośród mgły Hollandyi. Od ośmiu dni to zjawisko zajmowało mieszkańców miasta Port Louis, a nikt nie mógł dociec prawdziwego jéj pochodzenia, gdyż ani jeden człowiek z załogi pod jakimkolwiek pozorem nie pokazał się na lądzie. Można nawet było sądzie, że jest niezamieszkaną, gdyby nie wartownik i officer od służby, wychylający czasami głowę z wewnątrz.
Pośród tłumu próżniaków, odznaczał się młodzieniec przez szczególne obarczanie zapytaniami, znać, że mocno zajmował go ten okręt; po jego eleganckim ubiorze poznano mundur rakietników, która-to gwardya królewska bardzo rzadko opuszczała stolicę; w początku był dla tego tłumu przedmiotem-zajęcia, lecz to wkrótce minęło, gdy poznano w nim hrabiego d’Auray ostatniego potomka starożytnego domu Bretanii. Zamek zamieszkały przez jego familią położony był na brzegach odnogi Morbihan o sześć lub siedm mil od Port-Louis. Ta rodzina składała się z margrabiego d’Auray, starca obłąkanego, który od dwudziestu lat nie przestąpił progu swego zamku; z Margrabiny dWuray, kobiéty któréj surowość obyczajów i starożytność szlachectwa, mogły jedynie usprawiedliwić jéj arystokracyą; z młodéj siedmnastoletniéj Małgorzaty świeżéj i bladéj, jak kwiat którego nosi imie[1], i z hrabiego Emanuela, którego w prowadziliśmy na scenę i około którego zgromadzili się wszyscy mieszkańcy, wiedzeni jak zawsze jakowymś pociągiem ku znakomitemu nazwisku, pięknemu mundurowi i obejściu się szlachetno-zuchwałemu możniejszych.
Mimo największéj chęci tych, do których zwracał swą mowę, nie mogli go o niczem więcéj objaśnić, nad swe własne domniemania. Hrabia Emanuel już miał odejść, gdy ujrzał zbliżającą się łódkę kierowaną przez sześciu wioślarzy; szła w kierunku, gdzie byli zgromadzeni mieszkańcy, niosąc młodzieńca dwadzieścia dwa lat mieć mogącego, ubranego w mundur kadeta marynarki królewskiéj. Siedział, czyli raczéj leżał na skurze niedźwiedziéj, mając opartą rękę na sterze, podczas gdy jeden z majtków, dzięki woli swego przełożonego, stał nieczynny na brzegu. Od chwili, gdy ujrzano zbliżającą się łódkę, wszystkich spojrzenia zwróciły się na nią i nakoniec zatrzymała się blisko miejsca, gdzie stali zgromadzeni, o ośm lub dziesięć stóp od brzegu, i mimo największych wysileń wioślarzy niemogła daléj postąpić. W tenczas dwóch majtków weszło w wodę, a młody kadet machinalnie pozwolił wziąść się na ramiona i przenieść na ląd stały, tak ze ani kropla wody nie uszkodziła jego wykwintnego ubioru. Przybywszy rozkazał oddalić się od brzegu, okrążyć klin, i czekać na siebie przy twierdzy. Sam zatrzymał się chwilę, poprawił starannie włosy, i udał się nucąc piosnkę francuzką ku bastionowi, przeszedłszy furtkę, odebrał od straży winne uszanowanie.
Chociaż, nie jest nic nadzwyczajnego w porcie morskim, widzieć oficera marynarki wchodzącego do fortecy, jednak zajęcie i domniemania widzów tak były wielkie, iż każdy sądził, że te odwiedziny miały styczność z przeznaczeniem fregaty. Skoro téż młody kadet wyszedł, tak został ściśniętym, że musiał użyć swego pręcika; wkrótce wszakże tego zaprzestał ujrzawszy hrabiego Emanuela, ktorego postać odznaczająca się i ubiór, wielce go różniły od innych. Udał się ku niemu w chwili, gdy tenże zbliżał się do niego. Dwaj oficerowie rzucili po sobie wzrokiem. który był dostatecznym, aby dać poznać jednego drugiemu. Pokłonili się nawzajem złą grzecznością, która znamionuje ludzi dobrze wychowanych i paniczów tegoczesnych.
— Ach! kochany ziomku, gdyż sądzę że jesteś francuzem, zawołał młody kadet, nie mógłbyś mi powiedzieć, co mam w sobie tak osobliwego, abym przywabił całe miasto; lub czy marynarz na zachodzie jest taką nowością! Uczyń zadość prośbie mojéj, a będę się starał w podobnym razie odwdzięczyć.
— Jestto rzeczą bardzo łatwą, odpowiedział hrabia, ta ciekawość niema nic w sobie obrażającego; jest ona kochany kolego (gdyż sądzę po twoich slifach, że zajmujesz te stopień co i ja) podzielaną przezemnie wraz z tymi godnymi Bretańczykami, chociaż mam daleko większe, powody dowiedzenia się téj zagadki, któréj chcą dociec teraz.
— Jeżeli mogę być wczém użytecznym, z przyjemnością służę. Oddalmy się cokolwiek.
— Chętnie. odpowiedział rakietnik; udajmy się na ten cypel ziemi, idąc dopoty dopóki tylko suchość gruntu nam dozwoli.
Ci dwaj młodzieńcy, którzy się ujrzeli po raz pierwszy, szli trzymając się pod ręce jak dwaj przyjaciele młodości; przybywszy ku końcowi, hrabia Emanuel zatrzymał się, a wskazując ręką na okręt za pytał się.
— Czy wiesz co to jest za okręt?
Młody marynarz rzucił wzrokiem badawczym na hrabiego, potem zwracając go na okręt, zniechcenia odpowiedział.
— Jest-to ładna fregata o 32 działach, stojąca na kotwicy, ze wszystkiemi żaglami rozpiętemi, gotowa na pierwszy znak swego dowódzcy wypłynąć.
— Za pozwoleniem, odrzekł Emanuel z uśmiechem, nie o to się pytam. Mało mnie obchodzi ilość dział; lecz życzeniem mojém jest, dowiedzieć się o naród do którego należy; dokąd przeznaczona, i nazwisko jéj kapitana.
— Co się tyczy jéj kraju sama go nam wskazuje; chybaby nas nikczemnie zwodziła. Czy nie widzisz pawilonu pływającego na jéj maszcie? pawilonu, zniszczonego przez usługi; lecz bez żadnéj zmazy. Co się tyczy przeznaczenia, to do Mexyku. — Emanuel z podziwieniem spojrzał na młodego kadeta. — Nakoniec względem jéj kapitana, to trochę trudniéj objaśnić. Ludzie rozmaicie o tem mówią; jedni, że jest w wieku mego stryja, hrabiego d’Esting, który, jak wiesz zapewne, został teraz Admirałem; nazywają go Pawłem, ale uręczam że sam nie wie prawdziwego swego nazwiska, dopóki mu jaki przypadek go nie odkryje.
— Paweł?
— Tak kapitan Paweł.
— Co za Paweł?
Paweł Opatrzności, Przymierza, stosownie do nazwiska okrętu; Czyliż nie mamy we Francyi młodych magnatów, którym, jeżeli ich imie familijne wydaje się zbyt krótkiem, przybierają nazwiska dóbr, które posiadają. Nateraz zdaje mi się, że nosi miano Paweł Indyjsk, i z tego chlubi się; gdyż zapewne nie oddałby swéj fregaty za najpiękniejsze dobra.
— Lecz, odpowiedział Emanuel po chwili namysłu nad mieszaniną ironii i naiwności w mowie swego towarzysza, jaki jest jego charakter?
— Jego charakter? oh! mój baronie, czy też hrabio... margrabio...
— Hrabio, odrzekł Emanuel, kłaniając się.
— A więc mój kochany hrabio, — jak chcesz, aby poznać charakter człowieka; rzecz tak trudną zgłębić, którą ukrywać możemy i przyznam ci się, że nie starałem dotąd nad tem zastanawiać się.
— Ja się też o to nie pytałem, mój kochany... baronie... hrabio?..
— Kadecie, odpowiedział marynarz, kłaniając się podobnież jak Emanuel.
— Nie chciałem wiedzieć jego charakteru, chciałem tylko zapytać o dwie rzeczy: najprzód czy jest człowiekiem honoru.
— Trzeba najpierwej zgłębić to słowo. Co rozumiesz hrabio przez honor?
— Czy jest człowiekiem honoru, któremu można zaufać.
— Honor, jest-to jak Bóg! każdy go sobie wyobraża inaczej. Egipcjanie czcili wołu; żydzi, cielca złotego; tak się też ma iz honrem; był honor Kamilla, Koriolana, Cyda, hrabi Juliana. Wyraź się lepiéj, abym mógł ci odpowiedzieć.
— Oto czy możni zaufać słoWu jego.
— Oh! jeżeli tylko o to, sądzę! że nigdy go nie nie złamał. Nawet nieprzyjaciele ufają słowu jego, a zatem to słowo wyjaśnione i pod tym względem jest on człowiekiem honoru, A teraz jakie jest drugie pytanie?
— Chciałbym wiedzieć, czy byłby posłuszny rozkazom króla.
— Jakiego. króla?
— Prawdziwie zadziwiasz mnie!
— Czem? Wszak mamy w Europie kilku królów: króla angielskiego, francuzkiego, którego bardzo szanuje i poważam....
— A więc o tym chcę mówić. Czy sądzisz, aby kapitan Paweł był posłuszny jego rozkazom?
— Kapitan Paweł będzie tak posłuszny, jak każdy inny zostający w służbie Najaśniejszego Pana.
— Oto i jest wszystko co chciałem wiedzieć, odpowiedział rakietnik, którego niecierpliwiły odpowiedzie marynarza; teraz mam tylko prośbę do ciebie.
— Służę panu hrabiemu.
— Jakim sposobem mógłbym się dostać do tego okrętu?
— Oto jest, rzekł młody marynarz, wskazując na-swoją łódkę.
— Lecz ta łódka... jest twoją?
— A więc udam się z panem.
— To znasz kapitana Pawła?
— Ja bynajmniéj, lecz jako siostrzeniec Admirała znam z nazwiska wszystkich kapitanów; powtóre my marynarze mamy pewne znaki, po których poznajem się; możesz przeto przyjąć moje usługi.
— Dziękuję, i przyjmuję jego ofiarę.
— I zapomnisz nudów, którem ci sprawił. Co chcesz, mój hrabio! rzekł dając znak ręką, który majtkowie natychmiast zrozumieli, samotność Oceanu, czyni was wielomównemi.
Emanuel rzucik wzrokiem niedowierzania na swego towarzysza. W pięć minut potem, dwaj młodzieńcy płynęli do nieznajomego okrętu.
IM bardziej zbliżali się ku okrętowi, tem więcéj okazywała się piękność jego budowy, tak że młody hrabia d’Auray obojętny na podobne widoki, sam zaczął uwielbiać wykwintną kształtność jego. Na okręcie zawsze jednakowa panowała cichość; nasi młodzieńcy byli pogrążeni w dumaniu, z którego wyrwał ich głos pochodzący z okrętu.
— Czego żądacie? zawołał strażnik fregaty.
— Wejść na pokład okrętu, odpowiedział Emanuel. Podajcie nam linę.
— Udajcie się na drugą stronę, a znajdziecie wschody.
Wioślarze posłuszni temu poleceniu, okrążyli statek, i wkrótce ujrzeli się przy wejściu.
— Oficer od służby przyjął ich uprzejmie przy wschodach prowadzących na pokład.
— Panie, rzekł kadet, zwracając mowę do młodego oficera, przedstawiam ci mego przyjaciela hrabiego... za pozwoleniem, zapomniałem nazwiska.
— Hrabia Emanuel d’Auray.
— Przedstawiam więc mego przyjaciela hrabiego d’Auray, który życzy sobie widzieć się z kapitanem Pawiem, Czy jest u siebie?
— Dopiero co powrócił, odpowiedział oficer.
— A zatem pójdę go uwiadomić o pańskich odwiedzinach. Tymczasem pan Walter pokaże mu wnętrze fregaty. Jest-to rzeczą bardzą ciekawą dla oficera ze stałego lądu, tem bardziéj, że wątpię, abyś widział kiedy okręt podobny temu. Czy to nie jest czasem godzina wieczerzy!
— Tak.
— To będzie tem więcej zajmującem.
— Lecz jestem dziś na służbie.
— Wszak znajdziesz którego z kolegów, który cię na chwilę zastąpi. Starać się będę, aby kapitan jak najprędzéj mógł przyjąć hrabiego: do widzenia.
Po tych słowach, młody kadet zniknął na wschodach: oficer pozostały przy Emanuela zaprowadził go do bateryj. Jak przewidział towarzysz podróży hrabiego, załoga była przy wieczerzy.
Tu poraz pierwszy ujrzał hrabia podobny widok i mimo największéj niecierpliwości mówienia z kapitanem, zapomniał o tem na chwilę, aby mu się przypatrzyć.
Pomiędzy działami znajdowały się stoliki i ławki, zawieszone na sznurach, na każdéj siedziało czterech ludzi, i pożywali swoją część, składającą się z kawałka wołowiny; na każdym stole stały dwa gąsiorki wina; co się, tyczy chleba, spożywali go do woli. Zresztą między dwustoma zebranemi, prawie głuche panowało milczenie.
Chociaż nikt nie przemówił ani słowa, Emanuel poznał jednak wielką różnicę między temi ludźmi, z których każdy właściwą swemu narodowi nosił cechę. Przewodnik postrzegł jego zadziwienie, i odpowiedział nim tenże go zapytał.
— Tak, rzekł akcentem amerykańskim, mamy tu ładne próbki różnych narodów z całego świata, a jeżeliby czasem potop uniósł dzieci Noego, jak uniósł dzieci Adama, pozostałoby nam nasienie każdego narodu.
— Widzisz pan tych trzech, są to Galijczycy, których przyjęliśmy na przylądku Ortegal, a którzy nie pójdą pierwéj do bitwy, aż zmówią modlitwę do S. Jakóba; lecz którzy skończywszy ją, dadzą się posiekać na kawałki, a nie ustąpią placu. Dwaj inni są Holendrzy; na pierwszy rzut oka podobni, do dwóch kufli piwnych; ci ludzie na pierwsze uderzenie bębna, stoją na pogotowiu; rozpocznij z niemi rozmowę, mówić ci będą o swych przodkach; nadmienią, że pochodzą od tych sławnych miotlarzy morskich, którzy zamiast pawilonu wywieszali miotłę. Około tego stołu śmiejący się cicho, są Francuzi: na głównem miejscu siedzi naczelnik wybrany przez nich samych, Paryżanin, biegły we wszystkiem: zawsze wesół i szczęśliwy, śpiewa mustrując się i bijąc, umierając takie będzie śpiewał, jeżeli przypadkiem halstuch konopiany ścisnąwszy gardło, co łatwo może się przytrafić, gdy wpadnie w ręce John Bulla, nie pozwoli mu tego. Spojrzyj pan tu teraz, i przypatrz się tym kwadratowym głowom; są to rośliny nam nieznajome, nieprawdaż? sąto Amerykanie, urodzeni między morzem Hudson i odnogą Mexyku; jest między niemi ze czterech ślepych; pochodzi to ze sposobu bicia się. Chwytają bowiem przeciwnika za włosy i silnie w oko uderzają palcem; niektórzy z nich są bardzo zręczni i nigdy nie chybią celu; gdy przyjdzie do bitwy, rzucają noże, i tak idą w zapasy, oślepiając przeciwnika w jednéj chwili.
— Lecz, rzekł Emanuel, który dotąd słuchał tego opowiadania z zajęciem, jakim sposobem wasz kapitan, może dowodzić tylu ludźmi z różnych narodów.
— Naprzód nasz kapitan posiada wszystkie języki, powtóre podczas bitwy lub burzy, chociaż mówi językiem ojczystym, nadaje mu taką moc, że go każdy rozumie. Lecz oto się kajuta kapitańska otwiera, Zapewne nas oczekuje.
Dziecię przybrane w ubiór kadeta zbliżyło się ku dwom oficerom, i zapytało Emanuela, czy się nazywa hrabią d’Auray: na potwierdzającą odpowiedź zaprosiło go do kajuty. Natenczas oficer towarzyszący mu, udał się zająć swe miéjsce na pokładzie; co do młodego hrabi, zbliżał się z uczuciem obawy i ciekawości: miał ujrzeć kapitana Pawła!
Był-to człowiek zdający się mieć około piędziesięciu pięciu lat; nosił mundur marynarki królewskiéj, w całem znaczeniu tego wyrazu; frak niebieski z wyłogami ponsowemi, kamizelka i spodnie koloru różowego, pończochy, rękawki i żaboty. Włosy zwinięte i upudrowane, w tyle arcab związany wstążką, a kapelusz trojgraniasty i szpada, leżały na stole. W chwili, gdy wszedł Emanuel, siedział na lawecie od działa, lecz ujrzawszy go podniósł się.
Młodzieniec uczuł bojazń na widok tego człowieka, w jego oczach zdawał się błyszczeć ogień przenikający do głębi serca tego, na którego rzucił spojrzenie. Ukłonili się nawzajem, a stary kapitan odezwał się w te słowa.
— To z hrabią d’Auray mam zaszczyt mówić?
— A ja z kapitanem Pawłem? zapytał Emanuel, i obadwa skłonili się sobie po raz drugi na znak potwierdzający.
— Mogęż wiedzieć co za szczęśliwy przypadek, zapytał kapitan, zaszczycił mnie odwiedzinami potomka jednéj z najzacniejszych rodzin Bretanii?
Emanuel jeszcze raz skłonił się i rzekł:
— Kapitanie, mówiono mi że płyniesz ku odnodze Mexyku.
— I prawdę powiedziano panu; myślę zawinąć do Nowego Orleanu.
— To wybornie, kapitanie, mam mu oddać rozkaz.
— Masz pan rozkaz, od kogo?
— Od ministra marynarki.
— Rozkaz do mnie adresowany, osobiście.
— Nie, lecz do każdego kapitana, który płynie do Ameryki.
— I o cóż to chodzi panie hrabio?
— O przewiezienie więźnia do Cayenne.
— I masz przy sobie rozkaz?
— Oto jest, odpowiedział Emanuel, podając papier kapitanowi.
Ten odebrawszy go, zbliżył się do okna i głośno przeczytał:
„Minister marynarki, poleca wszystkim kapitanom, lub oficerom, dowodzącym statkami, którzy udawać się będą do Ameryki, przyjąć na okręt i odwieść do Cayenne, Lusiniana, skazanego na wygnanie; przez drogę skazany, ma ciągle pozostawać w swej kajucie i nie łączyć się z osadą okrętu.”
— Czy rozkaz jest podług przepisów? zapytał Emanuel.
— Zupełnie, odpowiedział kapitan.
— Jesteś pan gotów wypełnić go?
— Czyż nie jestem pod rozkazami ministra?
— Więc można więźnia przysłać?
— Gdy pan zechcesz; tylko, — aby to mogło być jak najspieszniéj, gdyż niedługo tu pozostaniem.
— Będę się starał.
— Czy już mi wszystko pan powiedziałeś?
— Wszystko, winienem mu tylko podziękować.
— Nie dziękuj pan, minister każe, ja słucham, oto wszystko; wypełniam obowiązek, nie usługę. Po tych słowach pożegnali się rozstając dość obojętnie.
Przybywszy na powrót, Emanuel zapytał oficera od służby o towarzysza swéj podróży; na co tenże mu odpowiedział, że kapitan zatrzymał go na wieczerzę, tylko polecił odwieść go na ląd. Gdy Emanuel wstąpił w łódkę oddalali się z daleko większą szybkością jak przybył.
Tejże saméj nocy, więzień przyprowadzony był na okręt, a nazajutrz napróżno mieszkańcy Port-Louis szukali na Oceanie fregaty, która przez ośm dni nie pozwoliła im spokojnie zasnąć, drażniąc ciągle ich ciekawość.
PONIEWAŻ przyczyny, które znagliły Kapitana Pawła przybić do brzegów Bretanii, nie mają żadnego związku z naszą powieścią, jak tylko tyle, cośmy powyżej opowiedzieli, zostawim naszych czytelników w tej saméj niepewności co i mieszkańców Port-Louis, udamy się tylko za nim na zachód.
Czas był przyjemny, niebo czyste, a i Indienne płynęła spokojnie, majtkowie nieczynni spoczywali na pokładzie, oprócz kilku zajętych obrotami, reszta załogi rozproszona po okręcie, dowoli używała wywczasu; gdy głos z góry zawołał: — Hej! tam z dołu! — Cóż to? zapytał oficer. — Okręt! odpowiedział majtek będący na wierzchu masztu. — Okręt panie oficerze, zamelduj kapitanowi.
— Okręt, okręt, zawołali wszyscy majtkowie, okręt! zawołał młodzieniec mający około dwudziestu pięciu lat, biegnąc po wschodach; zapytać się pana Artura co sądzi o tém.
— Panie Arturze, zawołał oficer po angielsku, kapitan pyta się co pan sądzisz o tém okręcie.
— Co ja sądzę, odrzekł młody kadet pnąc się na górę, zdaje mi się, że to jest wielki liniowy okręt, płynący ku nam, oto spuścił swój wielki żagiel.
— Tak-tak, rzekł młody człowiek, którego Walter nazwał kapitanem, ma tak dobre oczy jak my, spostrzegł nas także. To dobrze, jeżeli lubi rozmawiać się, znajdzie z kim mówić, a prawdę powiedziawszy nasze działa duszą się od tak długiego milczenia. — Panie, rzekł oficer, ostrzeż dowódcę artyleryj, że zobaczyliśmy okręt, aby miał wszystko w pogotowia. — A ty panie Arturze co myślisz o tym okręcie?
— Jest liniowy i chociaż nie widziém jego bandery, przysiągłbym, że jest w służbie króla Jerzego.
— I że ma polecenie ścigać Indjankę, obiecując jéj dowódcy: jeżeli jest oficerem stopień kapitana, a jeśli kapitanem komodora. Oto rozpiął wszystkie żagle, zapewne puści się w pogoń za nami; uczyń toż samo panie Walter, i odbywajmy podroż zwykłym trybem; zobaczemy czy będzie śmiał nas zaczepić!
Rozkaz wydany przez kapitana został powtórzony i wkrótce żagle rozpięto, fregata jak gdyby na widok nieprzyjaciela ożywiona odwagą, zagłębiła się w morzu i prując bałwany, rozrzucała pianę na wszystkie strony.
Pod ten czas panowała zupełna spokojność na okręcie, użyjemy go dla zapoznania czytelników z młodym oficerem.
Tą razą, nie był-to: ani młody roztrzepany kadet, który przywiózł z sobą hrabiego d’Auray, ani stary kapitan, skurczony z głosem drżącym; był to przyjemny młodzieniec, mogący mieć ze dwadzieścia pięć lat, który zrzuciwszy mundur, okazywał całą piękność składu ciała. Ubrany w surdut z czarnego axamitu z złotemi guzikami, sciśnięty pasem tureckim, za którym zatknięte piękne i drogie pistolety, zdawały się raczej służyć do ozdoby, niż obrony, spodnie z białego kaszemiru i buty dochodzące do kolan. Około szyi miał zawiązaną z niechcenia chustkę indyjską, jego włosy ztrząśnięte z pudru, czarne jak heban, pokrywał mały hełm ze stali, była to jedyna zbroja, jakiej używał podczas bitwy; kilka dziur i rysów świadczyły, że nieraz był obroną dla swego pana. Cała zaś załoga ubraną była w mundury francuzkie.
Tym czasem okręt, który pierwej wydawał się tak małym, dał się widzieć w całéj okazałości. Wszystkich oczy zwrócone były na niego, a chociaż żadnego rozkazu nie wydano, każdy czynił przygotowania, jak gdyby był pewnym bitwy.
Na okręcie tym, panowało głuche milczenie, które zawsze poprzedza w podobnej chwili, wydanie rozkazów dówódzcy. Gdy okręt zbliżył się tak do Indjanki, że go można było rozpoznać gołém okiem, poznano, że jest mocniejszy i o 36ciu działach, zresztą tak jak fregata, był bez pawilonu, a z powodu, że ludzi zasłaniała galerya, nie można było rozeznać, do którego należy narodu.
— Zdaje mi się, rzekł kapitan do, porucznika, że będziem mieli przedstawienie balu maskowego; każ zawiesić jaki pawilon Arturze, pokazem że nasza Indjanka jest kokietką, umiejącą przybrać rozmaite postacie. A ty panie Walter każ broń przygotować, gdyż nie sądzę, abyśmy trafili na przyjaciół.
Oba rozkazy zostały natychmiast wypełnione. Z jednéj skrzyni młody kadet wydobył ze dwanaście rozmaitych pawilonów, a porucznik Walter otworzył skrzynie z bronią, rozkazawszy wyjąć piki, topory, noże i t. p. i powrócił zająć swe miejsce przy kapitanie. Natenczas każdy zajął właściwe sobie miejsce, więcéj przez instynkt jak przez rozkaz; gdyż jeszcze hasło do bitwy nie było wydanem. Mały ten rozruch nagle sprawiony, powoli ustawał, a nakoniec zupełna spokojność nastąpiła.
Dwa okręta coraz bardziej zbliżały się ku sobie. A gdy już były tylko o trzy wystrzały działowe. — Panie Walter, rzekł kapitan, sądzę, że już czas zaintrygować. Pokaż mu pawilon Szkocyi.
Porucznik dał znak, a chorągiew czerwona, pomięszana z niebieskiem, wzniosła się jak płomień na wierzchołek Indjanki, lecz żaden znak na drugim okręcie nie okazał, aby na to zwrócono uwagę.
— Tak, tak, rzekł kapitan, trzech lampartów angielskich, tak opanowało lwa Szkocyi, że nie zwracają nań uwagi; sądzą, że należąc do nich, bronić się nie umie: pokaż im inną flagę panie Walter, może przecie potrafim rozwiązać im język.
— Którą kapitanie?
— Weź bez wyboru, przypadek posłuży nam. Skoro tylko rozkaz wydanym został, pawilon Szkocyi znikł, a miejsce jego zajął Sardynii. Okręt pozostał niemym.
— Widać, rzekł kapitan, że król Jerzy zostaje w dobrem porozumieniu z bratem swoim królem Cypru i Jerozolimy. Nie dokuczajmy mu żartując. Pokaż mu panie Walter godło Ameryki z towarzyszeniem działa.
Rozkaz wypełniono, — miejsce pawilonu niebieskiego z srebrnym krzyżem, zajął pawilon Stanów Zjednoczonych, połączony z wystrzałem działa.
Stało się jak kapitan przewidział; okręt przeciwny wywiesił pawilon Wielkiej Brytanii. I w tej chwili kłęby dymu dały się widzieć, a kula armatnia upadła o sto kroków od Indjanki.
— Kaź uderzyć w bęben panie Walter, zawołał kapitan. Dzieci, kończył, zwracając się do ludzi, hura!! za Amerykę, śmierć Anglii!
Krzyk ogólny odpowiedział mu, i nic ustał jeszcze, gdy uderzenie w bęben na okręcie Drake, gdyż taką nosił nazwę, dał się słyszeć; bęben Indjanki odpowiedział mu i każdy pobiegł zająć swe miejsce, artylerzyści przy działach, oficerowie przy baterjach, a majtkowie na zwykłych miejscach. Kapitan stanął na tyle okrętu ze swoją lunetą, znamieniem wyższości stopnia, berłem królestwa morskiego, które dowódzca trzyma podczas bitwy lub burzy.
Teraz role zmieniły się, okręt angielski, okazywał niecierpliwość, a amerykański był najspokojniejszym: zbliżyły się do siebie na strzał działowy, tuman dymu w całéj długości okrył okręt; huk podobny do grzmotu piorunowego rozległ się po Oceanie. a posłańcy śmierci w swéj gwałtowności źle wyrachowani, upadli w bliskości fregaty, która jakby gardząc odpowiednią, spokojna, wolno płynęła.
W téj chwili kapitan jeszcze raz powiódł wzrokiem po pokładzie swego okrętu, i zdziwiony, zatrzymał go na osobie, która po raz pierwszy nam się przedstawi.
Był to młodzieniec od dwudziestu dwóch do dwudziestu trzech lat, przyjemnej i bladéj twarzy, skromny, którego kapitan nie znał wcale; był oparty o maszt środkowy, ręce założone na piersi, patrzał wzrokiem pełnym smutku na okręt angielski zbliżający się coraz bardziéj. Ta zimna krew w podobnéj chwili w człowieku, który nie zdawał się być wojskowym, uderzyła mocno kapitana, przypomniał sobie jeńca oddanego mu przez hrabiego [2] d’Auray, ostatniej nocy pobytu w Port Louis.
— Kto pozwolił panu wejśc na pokład? — zapytał go, łagodząc ile możności swój głos, tak, że trudno byłoby rozróżnić, czy te słow były wymówką czy zapytaniem.
— Nikt panie! — odpowiedział więzień głosem smutnym — sądziłem, że w podobnej chwili będzie pan mniej surowy w wypełnianiu obowiązku włożonego na ciebie.
— Czy wie pan, że mu jest zabronione przebywać z załogą?
— Panie nie przebywam z załogą; przyszedłem tylko zobaczyć, czy jakaś kula nie jest mi pisana.
— Możesz wkrótce tego doświadczyć jeżeli tu pozostaniesz. Wierz mi! Udaj się lepiej na dół.
— Czy to jest rada czy rozkaz, kapitanie?
— Zostawiam panu wybór.
— W takim razie dziękuję panu, zostaję.
Nowy wystrzał dał się słyszeć, okręty były już blisko siebie, kule nieprzyjacielskie przeszyły żagle Indjanki, i dwa kawały drzewa upadły na pokład. Kapitan miał wzrok zwrócony na więźnia, kula przeszła o łokieć nad jego głowa, drasnąwszy maszt, o który był oparty; lecz ten pozostał nieruchomy na miejscu, spokojny i milczący jak na początku. Kapitan znał się na odwadze; ta próba była mu dostateczna dla poznania tego człowieka.
— Dobrze zostań pan! A gdy przyjdzie do złączenia się z okrętem nieprzyjacielskim , jeżeli będziesz miał chęć, weź pałasz lub topór, i walcz. Teraz daruj, że nie mogę dłużéj zajmować się tobą; mam co innego do czynienia. — Ognia!!
— Ognia! zawołał oficer, do którego, zwrócił swą mowę kapitan.
W tejże chwili Jndjanka wstrzęsła się i kłęby dymu buchnęły z hukiem. Kapitan niecierpliwie oczekiwał dopóki się dym nie rozproszy, aby poznać, jaki nastąpił skutek. Gdy wzrok jego mógł się przedrzeć do nieprzyjacielskiego okrętu, postrzegł, ze główny maszt został z róconym pociągając za sobą inne żagle okrętu Drake.
— Dobrze dzieci! dajcie ognia nim zdołają wywikłać się z płótna, a potem do haków!
Majtkowie wykonali ten rozkaz; fregata z wdziękiem obróciła się, i jak wulkan buchnęła płomieniem i dymem.
Tą razą, rozkaz wykonany był z całą ścisłością; wszystkie maszty zniknęły z nieprzyjacielskiego okrętu, oprócz dwóch główniejszych; natenczas okręt nieprzyjacielski odpowiedział rykiem dział; lecz jakby przez czarnoksięzką moc, Indjanka została ocaloną. Jeden rzut oka dał poznać Pawłowi, że nie poniósł żadnéj straty, podskoczył z radości i zawołał:
— Zahaczyć okręt i do walki dzieci!
Na pierwsze poruszenie Indjanki nieprzyjacielski okręt poznał jéj zamiary i chciał ich uniknąć, gdy wtem jeden z masztów podcięty do połowy, upadł z wielkim trzaskiem na pokład, pokrywając go żaglami i linami.
— Teraz należy do nas, — podsunąć się pod okręt i naprzód!
Indjanka posłuszna rozkazom zbliżała się ku okrętowi, który zmuszony był ją naśladować, i przyjąć walkę osobistą, gdyż nie mogąc czynić żadnych poruszeń, działa były mu nieużytecznemi. Drake pozostał więc na łasce swego przeciwnika, który gdyby chciał, mógłby był pogrążyć go w otchłań morza; lecz jakby wstydząc się podobnego zwycięztwa, dał jeszcze raz ognia, a nieczekając rozproszenia się dymu przybił do niego. Podczas tych działań i ryku dział, na Indjance zpomięszanych głosów, jeden głos tylko dawał się słyszeć.
— Odwaga dzieci!.. Związać ich razem, tak jak winowajców z pręgierzem! Ognia! i naprzód!.
Wszystkie te rozkazy wykonane zostały jakby kierowane nadprzyrodzoną siłą: dwa okręta połączone były z sobą linami, wtem głos podobny do piorunu dał się słyszeć:
— Naprzód!!!
A łącząc przykład z rozkazem, kapitan rzucił swoje znamię godności, okrył głowę hełmem, wziął pałasz w zęby, który miał przy boku i udał się na brzeg okrętu, aby przejść na nieprzyjacielski. Chociaż poruszenia po wydaniu rozkazu, następowały tak prędko jak piorun po błyskawicy, kapitan wstąpił już drugi na okręt nieprzyjacielski; pierwszym był młodzieniec, o którym wspomnieliśmy, zrzucił on swój ubiór; uzbrojony tylko toporem, stanął pierwszy do śmierci lub chwały.
— Mięszasz porządek na moim okręcie panie! rzekł Paweł śmiejąc się, ja pierwszy wstępuję zawsze. Na ten raz przebaczam ci.
Ze wszech stron majtkowie Indjanki cisnęli się na pokład okrętu angielskiego. Anglicy cofnęli się, a dawszy ognia czwartą część nieprzyjaciela powalili na pokład, pośród przekleństw i jęków.. Lecz głośniej nad narzekania i klątwy rozległ się głos:
— Co żyje, naprzód!
Wówczas powstała scena okropna, po huku dział, broni, trzasku granatów, pokazała się broń stalowa: pałasze, puginały i topory — toporami, rozcinali sobie głowy; puginałami otwierali piersi; pikami, przybijali się do szczątków masztu. Czasami pośród tego zamięszania, dawał się słyszeć pojedynczy strzał pistoletu, lecz jakby zawstydzony, że wmięszał się do podobnej rzezi, zaraz umilkł. Ta scena trwała kwadrans z zajadłością trudną do opisania; po upływie tego czasu, pawilon angielski opadł, a marynarze schronili się na spód okrętu. Na pokładzie pozostali tylko zwycięzcy, ranni i zabici: a pomiędzy niemi dowodzca Indjanki otoczony swemi, z kolanem na piersiach dowódzcy angielskiego, mając po prawéj Waltera, a po lewéj młodego więźnia, którego koszula krwią zbroczona, okazywała, że nie był nieczynnym.
Teraz skończyło się! rzekł Paweł, i nikt kroku naprzód nie postąpi!
A wyciągając rękę do swego młodego więźnia.
— Panie! rzekł, opowiesz mi twoją historyą, nieprawdaż? gdyż kryje się nikczemna zdrada. Do Cayenne, odwożą tylko podłych, a ty nie możesz być podłym, będąc odważnym!
SZEŚĆ miesięcy upłynęło od czasu, który w poprzedzającym opisaliśmy rozdziale, gdy dyliżans, którego koła i pudło okryte kurzem i obryzgane błotem, okazywały długą jego podróż, wolno toczył się się drogą z Vanne do Auray. Podróżny, który się w nim znajdował, był-to nasz dawny znajomy, młody hrabia Emanuel, którego poznaliśmy przy Port-Louis. Jechał z Paryża do rodzinnego zamku.
Hrabia Emanuel d’Auray, pochodził z najdawniejszéj familii Bretanii. Jeden z jego pradziadów towarzyszył S. Ludwikowi do Ziemi Świętéj; od tego czasu familia ta była, w wielkiem znaczeniu. Margrabia d’Auray jego ojciec, kawaler orderu Ś. Ludwika, Komandor Ś. Michała i Wielkiego Orderu Ś. Ducha, był na dworze Ludwika XV w wielkiem poważaniu, do którego doprowadziły go własne zasługi, urodzenie i majątek. Powiększył go jeszcze bardziéj przez ożenienie się z panną Sablé, która wcale mu nie ustępowała w urodzeniu i majątku. Nic nie przeszkadzało szczęściu młodych małżonków, gdy po pięciu latach pożycia, doszła do dworu gwałtowna wieść, że margrabia d’Auray dostał obłąkania zmysłów, w jednéj z podróży do dóbr swoich.
Długo nie chciano wierzyć tym pogłoskom: nakoniec zima nadeszła, a ani on, ani żona jego nie pokazali się w Versalu. Przez rok jeszcze, miejsce które zajmował przy dworze było wakującem, gdyż król spodziewając się zawsze, że powróci do zmysłów, nie chciał go dać nikomu; lecz przeszła i druga zima, a i margrabina nie powracała do dworu. We Francyi zapominają prędko, i dlatego też ta świetna familia zapomniana, samotną zostawała w starym zamku, jak w grobie; genealogiści tylko zapisali urodzenie jednego syna i jednéj córki; żadnego więcéj dziecięcia nie było z tego związku. Aurayowie zawsze liczyli się do możnej szlachty francuzkiéj, lecz od dwudziestu lat nie mięszali się wcale ani do intryg buduaru, ani polityki; nie mieli żadnego udziału ani w Pompadour, ani w Doubassy; zwycięztw nie podzielali z marszałkiem Broglie, ani klęsk z Clerinontem; nie byli już ani głosem, ani echem, byli zupełnie zapomniani.
Mimo to imie d’Aurayów dwa razy było wspomniane na dworze: raz gdy młody Emanuelą został paziem dworu Ludwika XV; drugi raz, gdy wszedł do pułku rakietników młodego króla Ludwika XVI. Znając się z baronem Lectoure, dalekim krewnym P. de Maurepas, który był dlań przychylnym, Emanuel był mu przedstawiony, który dowiedziawszy się, że hrabia d’Auray miał siostrę, dał mu poznać jednego dnia, ileby sobie życzył, aby te dwie rodziny połączyły się ścisléj. Emanuel młody, pełen dumy, widział w tym związku możność zajęcia miejsca, które przedtem zajmował ojciec jego, i z radością przyjął przełożenie ministra. P. de Lectour ze swej strony pod pozorem, umocnienia związków, które go łączyły z Emanuelem, prosił go o rękę siostry, której dotąd nie widział. Margrabina d’Auray, także przyjęła z radością to oświadczenie, widząc otwierającą się przyszłość pełną zaszczytów dla swego syna; małżeństwo zostało ułożonem, a młody Emanuel, poprzedzając na trzy lub cztery dni narzeczonego, spieszył się oznajmić matce, że wszystko ukończone podług jéj życzenia. Co się tyczy młodéj Małgorzaty, téj dano poznać swoje chęci, nie pytając się jéj o pozwolenie, prawie tak jak skazanemu, gdy przeczytają wyrok śmierci.
Upojony szczęściem, i widząc uśmiechającą się przyszłość, hrabia Emanuel pełen nadziei szczęścia, przybył do starego zamku swego ojca, którego wieże z czasów feudalnych, mury czarne, dziedziniec zarosły, sprzecznie się wydawały naprzeciw złotych myśli jego. Jedna część zamku stała nad morzem tak że rozhukane bałwany obijały się o jego mury. Był tylko w części zamieszkany; sprzęty odnowione za czasów Ludwika XV, przedstawiały dzięki mnogiéj usłudze, widok bogaty i arystokratyczny.
Do jednéj z sali zamkowych, z gotyckiej architektury kominem, malowanej al fresco, wysiadłszy z powozu, wszedł hrabia Emanuel, pełen niecierpliwości oznajmienia matce corychléj nowin, które z sobą przywiózł. Niezmieniając nawet ubioru, rozkazał służącemu oznajmić matce swój przyjazd, i prosić o pozwolenie przedstawienia się jéj; takie panowało w tym domu posłuszeństwo dla rodziców, że syn nieobecny przez sześć miesięcy nie mógł pokazać się przed matką, niepoprosiwszy pierwéj o pozwolenie. Co do margrabiego d’Auray, dzieci nie znały go prawie, gdyż jego obłąkanie było, z tych jak mówiono, któremu najmniejsze wzruszenie szkodzi; oddalano ich przeto ile możności od jego widoku. Margrabina jedna tylko, wzór cnoty małżeńskiéj, pozostała przy nim, pełniąc nie tylko obowiązki żony, ale i służącego. Dlatego też imie jéj było w wielkiem poszanowaniu u sąsiadów.
Po chwili stary sługa powrócił z oznajmieniem, że Margrabina, sama doń przyjdzie, i że kazała panu hrabiemu czekać w tym pokoju. Wkrótce drzwi się otworzyły, i matka Emanuela weszła. Była to kobieta mająca około czterdziestu pięciu lat, wysoka, blada, przystojna jeszcze, surowa, smutna, z wyrazem dumy na twarzy. Ubrana w suknią wdów, któréj nie porzucała od czasu obłąkania męża. Ten ubiór czarny, przy powolnym ruchu nadawał jéj postać widma. Na jéj widok Emanuel zadrżał, a wstając postąpił trzy kroki naprzód, z uszanowaniem ukląkł i schylając się, pocałował rękę.
— Powstań, rzekła margrabina; jestem szczęśliwą widząc ciebie. Te słowa wyrzekła tak obojętnie, jak gdyby syn nieobecny od sześciu miesięcy, wczoraj odjechał. — Emanuel posłuszny powstał, i zaprowadził matkę do wielkiego krzesła.
— Odebrałam twój list hrabio, rzekła, winszuję ci zręczności w zabiegach. Zdajesz się być urodzonym na dyplomata więcej jak na żołnierza, i powinieneś bardziéj prosić barona de Lectoure o jakie poselstwo jak o pułk.
— Lectoure gotów uczynić wszystko, tak jest zakochany w naszej siostrze, i taki ma wielki wpływ u P. de Maurepas.
— Zakochany w kobiecie, której nie widział?
— Lectoure jest zakochanym, podług opisu jaki mu uczyniłem, a może z objaśnień jakie powziął o naszym majątku; dla tego-téż pragnie panią nazwać jak najprędzéj matką. Zapewne zapowiedzie nakazane.
— Tak.
— Pojutrze więc możemy podpisać kontrakt?
— Można.
— Dziękuję pani!
— Ale powiedz mi, czy ci nie czynił żadnych zapytań, rzekła hrabina opierając się o poręcz krzesła, o młodzieńca, na któregoś dostał od ministra rozkaz wygnania?
— Żadnéj matko. Czyni usługi nie pytając się wcale!
— A zatem nic nie wie?
— Nie...
— A gdyby wiedział?
— Gdyby wiedział! sądzę go być dość filozofem, aby to odkrycie, mogło go odwieść od powziętego zamiaru.
— Wątpię, lecz jego majątek jest zniszczony, rzekła hrabina z wyrazem pogardy?
— A gdyby tak było, czybyś mu odmówiła?
— Nie jesteśmyż dość bogaci, aby go zbogącić, jeżeli nas wzniesie?
— Idzie tylko o naszą siostrę...
— Sądzisz, że odmówi, gdy jéj rozkażę?
— Myślisz więc matko, że zapomniała Lusigniana.
— Od sześciu miesięcy przynajmniéj nieśmiała go wspomnieć w mojéj przytomności.
— Jeden jest tylko sposób wznieść naszą familią; nie chcę ci taić mój ojciec słaby od piętnastu lat i przez ten czas oddalony od dworu, został zupełnie zapomniany od starego króla przy śmierci, a od młodego nieznany. Twoje około niego starania nie dozwoliły go odstąpić; i gdy pierwszy raz pokazałem się na dworze, zaledwie imie d’Aurayów było znane historycznie.
— Tak! pamięć ludzi jest krótka: wiem o tém, pomruknęła margrabina; lecz jakby żałując tego dodała — sądzę, że błogosławieństwo Boga czuwa, nad władcą Francyi.
— Ludwik XVI jest młody i dobry; Marya Antonina, młoda i piękna; kochani są od ludu walecznego.
Emanuel zbliżył się do okna wychodzącego na pole, i na drogę prowadzącą z Vanne do d’Auray, na któréj spostrzegł dwóch jeźdźców zbliżających się ku zamkowi; w miarę jak się zbliżali, poznawał w jednym pana, w drugim sługę. Pierwszy ubrany podług mody elegantów paryzkich, w surdut zielony wyszywany złotem, spodnie trykotowe buty ze sztylpami, i włosy związane wstążką; siedział na dzielnym koniu angielskim wielkiéj wartości, powodując nim z wdziękiem; za nim o kilka kroków jechał służący ubrany arystokratycznie, zgodnie z panem, Emanuel sądził przez chwilę, że to był baron Lectoure, który przyśpieszywszy swą podróż, chciał go nieznacznie podejść, wkrótce jednak poznał swój błąd. Zdawało mu się, że nie poraz pierwszy widzi tego jeźdźca, niemógł go sobie jednakowo przypomnieć. Podczas, gdy chciał dociec, ktobyto mógł być. Służący otworzył drzwi oznajmiając: pana Pawła.
COCIAŻ imie i widok przybyłego zdawał mu się być nie obcym, nie mógł jednak sobie przypomnieć, gdzieby go przedtem widział. Po wzajemnych ukłonach, prosił nieznajomego, aby zajął przy nim miejsce, i następna wszczęła się rozmowa.
— Mocno mnie cieszy, panie hrabio! widzenie go, rzekł nowo przybyły.
— Szczęśliwy traf! odpowiedział Emanuel, przed godziną nie zastałbyś mnie pan; przybywam dopiero z Paryża.
— Wiem o tem panie hrabio! w godzinę po nim wyjechałem z Paryża, a przez całą drogę miałem wiadomość o nim od pocztylionów, którzy wieść go mieli zaszczyt.
— Mogęż wiedzieć, rzekł Emanuel z wyrazem niechęci, co było przedmiotem jego podróży?
— Ten interes jest bardzo naturalny między dawnemi znajome mi.
— Tak! zdaje mi się, żem widział gdzieś pana, nie mogę sobie jednak przypomnieć, gdziebym miał tę przyjemność. Bądź tak dobry, przypomnij mi.
— Jeżeli to prawda co mi mówisz, hrabio! masz bardzo krótką pamięć, gdyż od sześciu miesięcy trzeci raz się widziémy.
— Mamże to uważać za wymówkę. Ale wierz mi, że nie pamiętam i racz mi przypomnieć, w którym czasie po raz pierwszy go widziałem.
— Pierwszy raz panie hrabio, w Port-Louis, gdy życzyłeś sobie o pewnéj fregacie objaśnień, a które miałem przyjemność udzielić mu, zdaje mi się nawet, żem mu do niéj towarzyszył. Byłem ubrany w mundur kadeta marynarki królewskiéj, a pan w mundur rakietników.
— A... przypominam sobie: opuściłem okręt bez podziękowania mu.
— Jesteś pan w błędzie, odebrałem go przy drugiem naszem spotkaniu.
— Gdzie?
— Na tymże samym okręcie, w kajucie, w tenczas ubrany byłem jako kapitan okrętu, w niebieski mundur, kamizelka i spodnie ponsowe, pończochy szare, kapelusz trójgraniasty; tylko, że kapitan wydawał się o trzydzieści lat starszy, a ta przemiana nie była bez celu, bo może nie powierzyłbyś młodemu człowiekowi, to coś powierzył w wieku.
— A dziś co pan jesteś?
— Dziś, panie hrabio, nie mam przyczyny ukrywania się, dla tegoteż ubrany jestem w ubiór jaki używają młodzi panowie, gdy się odwiedzają. Jestem dziś tem, czem ci się spodoba: francuzem, anglikiem, Hiszpanem, amerykaninem.
— Chociaż wiele z tych języków jest mi znanych, wolę jednak francuzki.
— Dobrze panie hrabio. Jest temu sześć miesięcy, gdy przechodząc się nad brzegami Oceanu w Port-Louis, widziałeś na nim fregatę i dziwiło cię to, że miała tak dużo płótna, a tak mało drzewa. Mnie zaś uważałeś za rozbójnika morskiego?
— Czylimże się omylił?
— Zdaje mi się, że już raz oddałem mu słuszność w poznawaniu ludzi.
— Bez żadnych podchlebstw; przystąpmy do rzeczy.
— Dałeś się więc zaprowadzić na tę fregatę jednemu kadetowi i widziałeś się z pewnym kapitanem, któremu oddałeś rozkaz ministra, dla przewiezienia do Cayenne, pewnego Lusigniana, obwinionego o zdradę.
— Tak.
— Byłem posłuszny temu rozkazowi, gdyż nie sądziłem wtedy, aby to wielkie przewinienie ograniczało się tylko na tem, że ośmielił się kochać twą siostrę.
— Panie! zawołał Emanuel, zrywając się.
— Oto są dwa pistolety, rzekł naiwnie Paweł, bawiąc się niemi, a które hrabia d’Auray przyjechawszy położył na stole.
— A które są gotowe! rzekł Emanuel.
— Czy dobrze biją? zapytał Paweł.
— Jest-to rzecz, o której możesz się łatwo przekonać, odpowiedział Emanuel, jeżeli zechcesz przejść się ze mną po ogrodzie.
— Zdaje mi się, że to jest rzecz niepotrzebna panie hrabio; wszak tu nam będzie dobrze.
Po tych słowach kapitan odwiódł kurek zmierzył go ku oknu, za którem stało drzewo, a na nim kołysał się mały ptaszek; dał ognia, a biedny ptaszek przecięty na dwoje spadł. Z zimną krwią potem położył pistolet na stole.
— Masz słuszność hrabio, wyborna broń i szkodaby było jéj się pozbywać.
— Bardzo dobrze strzelasz kapitanie! masz wprawną rękę.
— Tak hrabio! rzekł Paweł, podczas tych długich dni lata, na Oceanie, my marynarze zmuszeni czemkolwiek się zatrudnić. Bawiem się najczęściéj strzelaniem do celu i dla tego jesteśmy tak wprawni.
— Chciéj pan teraz przystąpić do rzeczy.
— Był to dobry i odważny młodzieniec, ten Lusignian! opowiedział mi swoje życie, że po śmierci swego ojca, który go odumarł nie pozostawiwszy żadnego majątku, przez ojca pana jako syn dawnego przyjaciela wziętym był na opiekę, na dwa lata przedtem, zanim podpadł nieszczęściu utracenia zmysłów; jak wzrastając razem z wami, pana natchnął nienawiścią, a siostrę jego miłością. Opowiadał mi ich rozmowy, całą, całą ich miłość, i o tem jak Małgorzata pewnego dnia powiedziała mu: „Będę twoją albo umrę.”
— I dotrzymałaż swojego słowa?
— Tak! i wy to nazywacie hańbą, wy ludzie poczciwi, gdy młoda dziewczyna ulegnie miłości. Twoja matka hrabio oddalona od córki, dla pełnienia obowiązków przy mężu, (gdyż znam cnoty twéj matki, tak jak słabość twéj siostry) twoja matka, mówię, jednéj nocy usłyszała jęki przytłumione, weszła do pokoju twéj siostry, zbliżyła się do łóżka, wydarła jéj dziecię, które dopiero co się narodziło i wyszła z niem. Co się tyczy biednéj Małgorzaty, nie wydała najmniejszego użalenia, zemdlała spostrzegłszy matkę... Czy to jest prawdą panie hrabio?
— Wszystko ci jest wiadomem, rzekł Emanuel.
— To wszystko zawiera się, rzekł Paweł, otwierając pugilares w listach twojéj siostry, które dostałem od Lusigniana wtenczas, gdy przez twój wpływ u ministra, kazano go umieścić razem ze zbrodniarzami, abym je powrócił twéj siostrze..
— Daj mi je pan! zawołał Emanuel wyciągając rękę, niezawodnie będą oddane téj, która była tyle nierozsądną...
— Skarżyć się przed jedyną osobą, która ją kochała, rzekł Paweł chowając pugilares. Nierozsądna młoda dziewczyna, któréj matka wydarła dziecię, a która nie mogła wylewać łez, jak na łonie ojca swego dziecięcia. Nierozsądna taka siostra, która przeciw takiemu okrucieństwu nie znalazłszy pomocy w swym bracie, użalać się musiała w listach, podpisując je obcym nazwiskiem, nazwiskiem, które wy uważacie shańbieniem rodziny.
— Panie! rzekł Emanuel, czerwieniąc się ze złości, ponieważ wszystko tak dobrze jest ci wiadomem, dopełnij twego zlecenia, oddając te papiery albo mnie lub matce, albo mojéj siostrze.
— Taki był mój zamiar, gdym wylądował; lecz będzie temu dni kilkanaście, gdy wchodząc do kościoła...
— Do kościoła?
— Tak panie.
— Po co?
— Modlić się.
— Ah! to pan Paweł modli się i wierzy w Boga?
— Gdybym nie wierzył, czyjejże pomocy wzywałbym podczas burzy?
— A w tym kościele?
— W tym kościele panie, usłyszałem jak ksiądz zapowiadał ślub panny Małgorzaty d’Auray, z wielce szanownym panem baronem de Lectoure; dowiadywałem się zaraz o pana i powiedziano mi, że jesteś w Paryżu; czas nie dozwalał mi widzieć się z panem, gdyż byłem u króla zdać mu rapport z mej podróży.
— Królowi?
— Tak panie, królowi Ludwikowi XVI... jemu samemu... spotkałem pana u Saint-Georga i dowiedziałem się tam o jego wyjeździe; ułatwiłem moje interesa, aby pośpieszyć za nim, tak że przybyliśmy tu prawie razem, a teraz, zamiary moje są wcale inne jak przedtem.
— Jakież są te zamiary panie? mów, gdyż chciałbym skończyć.
— A więc osądziłem, że gdy cały świat, a nawet własna matka zapominają o biednéj córce, powinienem o niéj pamiętać. W stanie w jakim jesteś i chęci połączenia z baronem Lectoure, (który podług pana sam tylko może posłużyć do jego dumnych widoków, te listy są warte sto tysięcy franków, będzie to małym uszczerbkiem, gdy kto ma dwieście tysięcy liwrów dochodu rocznego.
— Lecz kto mi zapewni, że te sto tysięcy franków...
— Masz słuszność, w imieniu też Hektora Lusigniana, oddam te listy.
— I to będzie wszystko panie?
— Żądać będę jeszcze oddania dziecięcia, które wychowam w oddaleniu od matki i ojca, którego potępiacie.
— Dobrze panie i gdym wiedział, że tak małą summą da się to załatwić, nie robiłbym tyle zachodu. Pozwolisz mi jednak pomówić z matką.
— Panie hrabio! rzekł służący otwierając drzwi.
— Nieprzyjmuję nikogo, rzekł zniecierpliwiony Emanuel.
— Pańska siostra chce się z nim widzieć.
— Późniéj.
— Chce zaraz mówić z panem hrabią.
— Nie odmawiaj sobie téj przyjemności dla mnie panie hrabio, rzekł ironicznie Paweł.
— Ale moja siostra nie może widzieć pana.
— Bardzo dobrze; lecz ponieważ nie mogę opuścić zamku nieukończywszy interessu, pozwól, abym wszedł do tego gabinetu.
— Wybornie! rzekł Emanuel otwierając drzwi. Spiesz się.
Ledwie Emanuel zamknął drzwi Małgorzata weszła.
MAŁGORZATA d’Auray, której historyą poznali czytelnicy, na pierwszy rzut oka dawała poznać piękność swoją. blada, smutna, przedstawiała istotę niebieską; jej nóżki małe przyzwyczajone stąpać tylko po dywanach lub trawniku, były delikatne i zgrabne. W całéj jéj postawie, malowała się powaga i trochę dumy, którą odziedziczyła po matce.
Gdy weszła, na jéj twarzy malowała się bojaźń, była zroszoną łzami. Spostrzegłszy swego brata siedzącego i zdającego się niecierpliwić, zbliżyła się z widocznym wstrętem; te dwoje dzieci jednéj matki, patrzały na siebie przez chwilę, jedno oczami pogardy i dumy, drugie wzrokiem bojaźni i dobroci; nakoniec Małgorzata rzekła:
— Emanuelu! czekałam twego powrotu jak niewidomy czeka chwili, kiedy ma przejrzyć. Jednakowoż po sposobie jakim przyjmujesz twą siostrę, mało spodziewać się mogę.
— Jeżeli moja siostra stała się tém czem być powinna, rzekł Emannel, to jest córką posłuszną; mogła bowiem podczas mojéj nieobecności poznać co wymaga od niej rozsądek i stan jéj; zapomnieć przeszłości, jakby nigdy nie istniała, i gotowa do przyszłości, która otwiera się przed nią. Jeżeli taką staje przedemną, moje objęcia są dla niéj otwarte i moja siostra jest zawsze moją siostrą.
— Słuchaj mnie dobrze, rzekła Małgorzata, i przyjmij to, jako usprawiedliwienie moje, nie zaś jako wyrzut dla drugich. Gdyby moja matka postępowała ze mną jak drugie matki, byłabym dla niéj zawsze otwartą. Onaby mnie przestrzegła, a ja nie doznałabym niczego. Gdybym wychowaną była w święcie, zamiast w tych murach, byłabym poznała godność, którą mi zawsze wymawiacie, nie przekroczyłabym nigdy jéj granic. Nareszcie, gdybym była w pośrodku tych kobiet płochych i zalotnych, które tak wychwalasz, które to czynią z płochości, co ja uczyniłam z miłości. byłabym mogła zapomniéć przeszłość i łudzić się nowością, bez wstydu mogłabym widzieć wieniec narzeczonéj. Lecz niestety! nie tak jest Emanuelu, kazano mi się wystrzegać, gdy już było zapóżno; przypomniano mi mój stan, gdym go postradała i chcą abym się uśmiechała do przyszłości, gdy moja przeszłość tonie we łzach.
— Cóż stąd i rzekł z goryczą Emanuel.
— To, ze ty Emanuelu, możesz mnie i uczynić, jeżeli nie szczęśliwszą, to przynajmniéj spokojną. Nie mam ucieczki w ojcu, nie wiem nawet czyby poznał swą córkę. Nie mam nadziei w mej matce; jéj spojrzenie trwogą mnie nabawia: jéj słowa zabijają mnie. Pozostałeś mi ty tylko; tobie jednemu powiedzieć mogę: — „Bracie! który jesteś teraz głową rodziny, któremu każdy z nas odpowiedzialnym jest za swe postępowanie. Zbłądziłam, lecz zostałam za to srogo ukaraną, czyż to niedość!
— Cóż daléj, czego chcesz!
— Żądam bracie, aby to małżeństwo było zerwanem, gdyż nie mogę należeć do innego, gdy ten, którego me serce obrało nie może być moim. — Moja matka (Boże! jéj przebacz!) wydarła mi dziecię, jak gdyby nie była nigdy matką, i ono wychowane będzie daleko odemnie. Ty Emanuelu jesteś teraz ojcem, a więc w imie naszéj młodości, naszego związku zaklinam cię, nie czyń ze mnie ofiary; niech klasztor będzie moim schronieniem, a tam błagać Boga będę, przytłoczona moją hańbą, o zdrowie dla ojca, szczęście dla matki, a dla ciebie: o dostojeństwa, chwałę, majątek; przysięgam ci, że to tylko mogę uczynić.
— Tak! żeby świat powiedział, że poświęciłem siostrę, aby odziedziczyć majątek! Czy oszalałaś?
— Słuchaj Emanuelu! rzekła Małgorzata opierając się o poręcz krzesła.
— Co?
— Gdy dasz słowo, to go dotrzymasz; nieprawdaż?
— Tak! jestem szlachcicem!
— Widzisz tę bransoletkę?
— Widzę — cóż z tego?
— Jest zamknięta kluczem: klucz, który ją otwiera jest u pierścionka, a ten pierścionek dałam ze słowem, że dopóty nie oddam méj ręki nikomu, dopóki minie będzie zwróconym.
— A ten, co ma klucz?
— Dzięki tobie i méj matce, jest daleko stąd... jest w Cayenne...
— Wiesz Małgorzato, co robi się z zamkiem, od którego klucz zgubiony! posyła się po ślusarza!
— A do mnie, rzekła uroczystym głodem Małgorzata, przyślijcie chyba kata, aby mi ją otworzył; gdyż pierwéj dam sobie uciąć tę rękę, niż ją oddam drugiemu.
— Cicho! rzekł Emanuel niespokojnie, spoglądając na drzwi przyległego gabinetu.
— Teraz skończyłam. Miałam tylko w tobie nadzieję; bo chociaż nie zdołasz pojąć mych uczuć, nie jesteś jednak złośliwym; przyszłam tu ze łzami; Mój bracie! to małżeństwo jest dla mnie śmiercią: wolę klasztor, wolę nędzę, wolę śmierć. Wysłuchałeś mnie, lecz nie zrozumiałeś, a jeżeliś zrozumiał, to udajesz, że nie rozumiałeś. Dobrze, udam się do tego człowieka. Jeżeli to nie pomoże, wyjawię mu wszystko: moją miłość! moją hańbę! powiem, że mam dziecię; gdyż mam, chociaż mi wydarto, moje serce mówi: że żyje. Nakoniec powiem, że go nie kocham! że kocham innego! że go nie mogę kochać!
— To mu powiedz, zawołał zniecierpliwiony Emanuel; dziś w wieczór podpiszem kontrakt, a jutro będziesz baronową de Lectoure.
— A zatem będę najnieszczęśliwszą istotą! będę miała męża, którego nie będę mogła kochać, i brata którego nie będę mogła szanować. Bądź zdrów! wszak kontrakt jeszcze ńiepodpisany?
Po tych słowach wyszła z rospaczą w sercu. Emanuel, który sądził, że łatwo mu będzie dopiąć celu, z bojaźnią spoglądał na odchodzącą siostrę, z którą miał wytrzymać jeszcze nie jedną podobną chwilę. Po chwili obrócił się i ujrzał za sobą Pawła, a widząc ile posiadanie jego papierów byłoby mu użytecznem, spiesznie usiadł przy stoliku, wziął pióro i rzekł:
— Teraz panie, jesteśmy sami, możemy ukończyć interes. W jakich wyrazach chcesz. aby brzmiał zapis: dyktuj, jestem gotów pisać.
— To niepotrzebne, odpowiedział ozięble kapitan.
— Dla czego?
— Zmieniłem zamiary.
— Jakto? rzeki Emanuel zmięszany tą odpowiedzią.
— Dam sto tysięcy, rzekł z powagą Paweł, dziecku; a twej siostrze męża.
— Któż ty jesteś! zawołał Emanuel dając krok naprzód, kto jesteś panie! co chcesz rozrządzać moją siostrą, która go nie zna, ani widziała nigdy?
— Kto ja jestem, rzekł uśmiechając się Paweł, tyle wiem co i pan, gdyś moje urodzenie jest tajemnicą, która ma być odkrytą, gdy będę miał dwadzieścia pięć lat.
— A będziesz ich miał?...
— Dziś wieczór. — Jutro ukończym nasz interes. Teraz żegnam pana! rzekł Paweł kłaniając się.
— Do widzenia. Spodziewam się widzieć go jeszcze.
— Niezawodnie; dziękuję za przypomnienie.
U bramy zamku, Paweł zastał człowieka swego i konia; udał się drogą do Port-Louis. Gdy stracił z oczu zamek, zatrzymał się, zsiadł z konia i udał się do chaty rybackiéj zbudowanéj na piasku morskim, przed któréj drzwiami siedział na ławce, ubrany jak majtek, młodzieniec mogący mieć ze dwadzieścia kilka lat; tak był pogrążony w myślach, że nie usłyszał zbliżającego się Pawła. Kapitan uderzył go po ramieniu; młodziec zadrżał! spojrzał i zbladł...
— Widziałem, rzekł Paweł.
— Kogo? zapytał młodzieniec.
— Małgorzatę.
— Więc?
— Jest zachwycającą!
— Ne pytam się oto!
— Kocha cię zawsze.
— O! Boże!! zawołał rzucając się w objęcia Pawła i zalewając łzami.
CHOCIAŻ czytelnicy nasi zapewne z poprzedzającego opowiadania zrozumieli, co się działo przez te sześć miesięcy z naszemi bohaterami, jednakże muszę dodać kilka szczegółów, potrzebnych dla zrozumienia wypadków, które mają nastąpić.
Wieczorem po odbytéj potyczce, którą pomimo małych naszych wiadomości w marynarce, staraliśmy się wystawić przed oczami czytelników, Lusignan opowiedział Pawłowi cały bieg swego życia: było one proste i bez przygód; miłość głównie go zajmowała i stanowiła jego całą rosksz i całą boleść. Niezależne i awanturnicze życie Pawła; jego położenie za obrębem wszystkich wymagań; jego kaprysy, gardzące wszystkiemi prawami; jego królewskie zwyczaje na pokładzie okrętu, natchnęły go zbyt wielkim uczuciem prawa natury, aby miał ku Lusignanowi wypełniać dane sobie rozkazy; zresztą Paweł, chociaż na kotwicy stojąc wywiesił banderę Francuzką, należał jednak do marynarki Amerykańskiéj, któréj sprawy chwycił się z zapałem; nie przestał więc krążyć po kanale Manche; lecz nie znalazłszy roboty na Oceanie, wylądował w Vhite-Hayen w małym porcie hrabstwa Cumberland, na czele dwudziestu ludzi, między któremi znajdował się i Luzygnian, zdobył twierdzę, zagwoździł działa i spaliwszy okręta kupieckie, które były w przystani, wypłynął na otwarte morze. Ztamtąd skierował się ku brzegom Szkocyi, w celu porwania hrabiego Selkirk i uwiezienia go jako zakładnika do Stanów Zjednoczonych; lecz zamiar ten nie udał się dla nieprzewidzianéj okoliczności, bo hrabia był wtedy w Londynie. W tych wszystkich wyprawach Luzygnian, pomagał mu z tą odwagą, którą widzieliśmy w nim w bitwie Indyanki z okrętem Drakę i nieraz Paweł dziękował, że los dał mu podobnego więźnia. Lecz niedoś ćbyło uchronić Luzygniana od Cayenne; potrzeba było przywrócić mu honor: a dla naszego młodego awanturnika, w którym czytelnicy poznają zapewne sławnego korsarza Pawła Jones, było to łatwiéj, jak komu innemu, gdyż wysłany przez Ludwika XVI przeciw Anglikom, miał wrócić do Versalu i zdać sprawę z swej podróży.
Paweł stanął na wschodzie niedaleko d’Auray, a pierwsza wiadomość, którą powzięli, było małżeństwo Małgorzaty z baronem Lectoure. Luzygnian sądził się zapomnianym, a w pierwszym zapędzie rozpaczy, chciał udać się do zamku, lecz Paweł zmusił go słowem honoru, iż dopóty nie wyjdzie na ląd, dojpóki nie odbierze od niego wiadomości; potem zapewniwszy się, że małżeństwo to nie nastąpi aż za piętnaście dni, udał się do Paryża i przyjęty został z radością od króla, który obdarzył go szpadą z rękojeścią złotą i ozdobił krzyżem wojskowym. Paweł korzystając z dobroci króla, opowiedział mu życie Luzygniana i otrzymał dla tegoż nietylko przebaczenie, lecz za zasługi Wielko-Rządztwo Gwadalupy. Wszystkie te zabiegi, nie dały mu stracie z oczu Emanuela. Uwiadomiony o jego odjeździe, pośpieszył zanim i przybył w godzinę po nim do zamku d’Auray. Widzieliśmy jakim sposobem dowiedział się o jéj niezmiennych uczuciach dla Luzygniana, oraz jak tegoż zastał przed chatą rybacką.
Dwaj młodzieńcy pozostali razem aż do zmierzchu. Natenczas Paweł mający dowiedzieć się tajemnicy swego urodzenia, udał się drogą ku zamkowi d’Auray, a potem zwrócił się ku laskowi przyległemu.
Przed godziną nim Paweł opuścił Luzygniana, inna osoba poprzedziła go do tego, który mu miał odkryć jego urodzenie; tą inną osobą była margrabina d’Auray, którą raz widzieliśmy w naszem opowiadaniu. Była jak zawsze ubrana czarno, na głowie miała tylko zarzucony czarny welon, który ją całkiem pokrywał; zbliżała się ona powolnym krokiem do domku, zamieszkanego od dwudziestu lat przez starca, któremu świadczyła swe łaski: te dobrodziejstwa, świadczone mu były zawsze z tą zimną i ponurą twarzą, któréj nic nigdy nie rozjaśniło; nawet sama litość nie zmieniała jéj rysów.
Twarz margrabiny była jeszcze bardziej ponurą jak zwykle. Drzwi chatki były otwarte, jakby dla wpuszczenia ostatnich promieni zachodzącego słońca, była pustą. Margrabina weszła, powiodła wokoło wzrokiem, a jakby pewna, że ten do którego przyszła, nadejdzie niedługo, postanowiła czekać. Usiadła.
Pozostawała w niemej postawie z pół godziny, gdy w tem ktoś wszedł, powstała i głosem drżącym rzekła:
— To ty Achard? czekałam cię od pół godziny, gdzie byłeś?
— Gdyby pani margrabina postąpiła była z pięćdziesiąt kroków, byłaby mnie zastała pod wielkim dębem w lasku.
— Wiesz, że nigdy nie chodzę w tamtą stronę, rzekła ozięble margrabina.
— To źle, ktoś jest w niebie, co ma prawo do naszych modlitw, a który może dziwi się, że nie słyszy niczyich więcéj, tylko starego Acharda.
— I któż ci powiedział, że ja się nie modlę? odrzekła margrabina, czy sądzisz, że umarli żądają, aby ciągle klęczyć na ich grobie?
— Nie, rzekł starzec — ze smutkiem, nie sądzę umarłych tak wymagającemi; lecz sądzę, że gdy jest na świecie co kochamy...
— Lecz, przerwała margrabina, jeżeli ta miłość była występną!
— Ale Bóg przebaczył temu występkowi!
— Tak przebaczył! pomruknęła margrabina, lecz gdyby świat wiedział to co Bóg, czyby tak przebaczył jak on?
— Świat! zawołał starzec, tak pani, dla świata poświęciłaś wszystko, wszystko; miłość kochanki, uczucia żony, matki i bliźnich!... Świat! to on cię przybrał w te suknie żałoby, pod któremi chciałaś ukryć twe udręczenia! Miałaś słuszność, gdyż potrafiłaś go omamić, a twoje cierpienia wziął za cnotę.
Margrabina podniosła głowę z bojaźnią i odsłoniła fałdy zasłony, aby przypatrzyć się temu, który do niéj tak mówił; a nie mogąc nic wyczytać z spokojnéj twarzy starca, rzekła:
— Mówisz do mnie z goryczą, tak jakbyś osobiście miał mi co do wyrzucenia. Czylisz nie dopełniłam którejkolwiek z mych obietnic? Ludzie, którzy ci usługują, nie sąż ci posłuszni?
— Daruj pani! jestto smutek, nie gorycz, który przemawia przez usta starości, powinnaś wiedzieć, że to są boleści niemogące być nikomu powierzone: łzy, które nie powinny płynąć. Tak nie mam się czego uskarżać. Od czasu jak przez szczególny traf nieproszona, sama mi ofiarowałaś mieć opiekę nademną, nigdy nie zapomniałaś twego przyrzeczenia, a ja jak stary prorok, widziałem na^et przychodzącego anioła.
— Tak, wiem o tem, rzekła margrabina, że Małgorzata często! towarzyszy służącemu przeznaczonemu do twéj usługi i z roskoszą widzę jéj starania i przyjaźń dla ciebie.
— Lecz i ja zdaje mi się dotrzymałem mych przyrzeczeń. Od dwudziestu lat oddalony od ludzi... nie ma w tym domu żadnej żyjącéj istoty, tyle obawiałam się o ciebie, aby czasem w niespokojnéj nocy...
— Tak, i tajemnica została zachowaną, rzekła margrabina, kładąc rękę na ramieniu Acharda; lecz czasem może to milczenie dwudziesto letnie, jedna chwila!...
— Tak! rozumiem: drżysz, lękasz się, aby czasem z świata nie wrócił człowiek, mający prawo dopominania się o nią, a któremu nie mógłbym nic zataić. Ah! zbladłaś na samą myśl! Lecz bądź spokojną, ten człowiek jeszcze dzieckiem uciekł ze szkół, w których go umieściliśmy i od dziesięciu lat nie wiedzieć co się z nim stało; opuszczony sam pośród tyla ludzi, może stracił list ojca; znak po którym go poznać!
— Jesteś okropny Achardzie! odrzekła margrabina, mówić podobne rzeczy matce; powiedz mi: tajemnica, któréj nie znał do dwudziestu lat, jeżeli ma sposób do życia. jestże mu potrzebną dwudziestym piątym roku? Wierz mi, lepiej niech pozostanie w niewiadomości, tak jak dziś.
— Jak dziś? jestem pewny..,, że jest szczęśliwy; lecz starzec kłamać umie.
— Wierz mi! powiedz mu lepiej, jego matka umierając połączyła się z ojcem (chociaż z największą radością przycisnęłabym go do serca), i że umierając poleciła go swéj przyjaciółce, margrabinie d’Auray, w któréj znajdzie drugą matkę.
— Rozumiem cię pani! rzekł uśmiechając się Achar: już to nie pierwszy raz z ust twoich słyszę podobną mowę, tylko dziś mówisz otwarcie, a gdybyś mnie tak nie znała, ofiarowałabyś mi zapewne jakie wynagrodzenie, aby zdradzie ostatnią wolę tego, który leży tak blisko nas...
Margrabina chciała mu przerwać.
— Słuchaj pani! odrzekł starzec podnosząc rękę, o ile byłem wierny w dotrzymaniu obietnic margrabinie d’Auray o tyle zostanę wiernym w dotrzymaniu hrabiemu Morlaix. Dzień, w którym syn jego czyli twój, przyjdzie i okaże znak z żądaniem, abym mu wyjawił tajemnicę, powiem mu ją. Co do papierów tyczących się go, a które mają mu być wręczone, dopiero po śmierci margrabiego d’Auray. Tajemnica jest tu! i starzec pokazał swe serce. Żadna siła ludzka od dwudziestu lat nie potrafiła jej wydobyć, tak tez żadna moc nie potrafi wstrzymać. Te papiery są w téj szafie, a klucz od niéj jest przy mnie, a tak kradzieżą lub morderstwem, możesz tylko sobie przywłaszczyć.
— Ale, rzekła margrabina na wpół podnosząc się na krześle, możesz pierwéj umrzeć nim mój mąż, starcze! Jeżeli jest słabszy jak ty, ty jesteś starszy jak on, cóż więc stanie się z papierami?
— Księdzu, który będzie przy mem skonaniu, oddam jako tajemnicę spowiedzi.
— Tak, więc moje cierpienia nie skończą się aż do śmierci!... starcze! posiadasz moją tajemnicę!... czyń co chcesz!... Jesteś panem a ja sługą!... Bądź zdrów!...
Margrabina wyszedłszy, udała się drogą do zamku.
∗
∗ ∗ |
— Tak! rzekł starzec patrząc za odchodzącą, masz serce kamienne nieczułe na wszystko!
— Dobrze wyrozumowano, rzekł głos, na moje słowo, mówisz jak stoik!
— Achard obrócił się i ujrzał Pawła, Który wchodził gdy margrabina wychodziła, nie będąc od tejże spostrzeżonym, gdyż była mocno zamyśloną; zbliżywszy się, i słysząc Acharda rozmawiającego, ze zwykłą sobie wesołością potwierdził jego rozumowanie.
— Za pozwoleniem pańskiem, rzekł starzec, widząc naszego awanturnika z jedną nogą na progu a drugą za drzwiami; kto jesteś?
— W tej chwili rzekł naiwnie, jestem dziecięciem losu, mającym cały świat za braci, za ojczyznę, i nieposiadającym nic więcéj, tylko to co sam dla siebie uczyniłem.
— A czego szukasz — rzekł Achard uśmiechając się na widok spokojnej i wesołéj twarzy młodzieńca.
— Szukam o pięćset kroków od Zamku d’Auray, domku, który bardzo jest podobny do tego, a gdzie mam znaleźć starca, którym ty może jesteś.
— Jak się nazywa?
— Ludwik Achard.
— To ja jestem.
— Chwilo szczęśliwa! oto jest do ciebie list od mego ojca, który mówi, że jesteś poczciwym człowiekiem.
— Co ten list zawiera? zawołał starzec zbliżając się z iskrzącemi oczami do młodego kapitana.
— Oto to, rzekł kapitan łamiąc pieczątkę i pokazując połowę złamanéj monety weneckiéj, której masz mieć połowę.
Achard wyciągnął rękę machinalnie i rzekł po chwili.
— Tak, to ten sam pieniądz, a jeszcze więcéj, wielkie podobieństwo... zawołał z płaczem.
— O! moje dziecię!... o! mój Boże!...
— Co ci jest? Paweł wstrzymując starca, upadającego pod ciężarem wzruszenia.
— Czyli nie wiesz o tem, że jesteś żyjącym obrazem twego ojca, za ktorego poświęciłbym ostatnią kroplę krwi, jak to uczynię dla ciebie, jeżeli będziesz żądał!
— A więc pocałuj mnie stary przyjacielu! rzekł Paweł biorąc Acharda w swe objęcia, gdyż uczucia twoje nie zmieniły się między grobem ojca, a kolebką syna. Kto chce niech będzie mym ojcem. Mówisz, że jestem podobny do niego, czy z duszy? czy z twarzy?
— Ze wszystkiego, rzekł starzec ściskając go, miał tę samą dumę, ten głos, ten ogień w oczach, tę szlachetność w sercu. Lecz dla czego nie przybyłeś wcześniéj! były w mem życiu smutne godziny, któreby twa obecność rozproszyła.
— Ponieważ, ten list kazał mi się zgłosić gdy będę miał lat dwadzieścia pięć a które niedawno skończyłem... bo przed godziną.
Starzec spuścił głowę i pogrążył się w dumaniu, przypominając sobie przeszłe życie i wypadki.
∗
∗ ∗ |
— Już! rzekł starzec podnosząc głowę, już jest dwadzieścia pięć lat, a mnie się zdaje, że to dopiero wczoraj, urodziłeś się w tym domu, otworzyłeś oczy w tym pokoju.
I starzec wskazał ręką na drzwi prowadzące do innéj części mieszkania.
Paweł zdawał się rozmyślać; potem patrząc około siebie, i jakby coś przypominając sobie:
— Wtem pokoju? rzekł, zamieszkiwałem go aż do pięciu lat, nieprawdaż?
— Tak! rzekł starzec.
— Pozwól mi, mówił Paweł, opierając głowę na ręku, pozwól mi przypomnieć sobie, gdyż zdaje mi się, że pamiętam jak przez sen; czy nie ten... słuchaj?
— Mów moje dziecię! odpowiedział starzec.
— Jeżeli ten, powinno w nim być na prawo... wchodząc... w kącie.... łóżko... z zielonemi firankami?
— Tak.
— Krucyfiks w głowach łóżka?
— Tak.
— Na prost szafa z książkami, między temi wielka Biblia, z obrazkami niemieckiemi?
— Oto jest, rzekł starzec, pokazując leżącą na stole książkę.
— Ah! to ta sama! zawołał Paweł, przyciskając swe usta do księgi.
Oh! szlachetne serce! mówił starzec. Dzięki ci o! Boże!
— Potem, rzekł Paweł, wtem pokoju jest okno wychodzące, na morze, a na tym morzu trzy wysepki.
— Tak, wyspa d’Hout, d’Houdic i Belle-Ile-en-Mer.
— To ten sam! zawołał Paweł, rzucając się ku drzwiom; lecz widząc, że starzec chce iść za nim; — Nie, rzekł zatrzymując go... pozwól mi wejść samemu. Potrzebuję samotności. Wszedł zamykając drzwi.
Zatrzymał się chwilę, powiódł wzrokiem wokoło pokoju i ujrzał go takim, jakim go opisał, gdyż starzec zachował go bez żadnej zmiany. Paweł, któregoby obcy wzrok zatrzymał, pewny że jest sam, zbliżył się do krucyfiksu ze słoniowej kości, upadając na kolana, jak to czyni! pierwéj rano i wieczór, przypomniał siebie jedną z tych modlitw, które co dzień zanoszą się za tych, którzy dali nam życie. Ileż-to kolei przebiegł przez te upłynione dwadzieścia lat, ile to razy chmury okryły to niebo tak czyste w jego młodości. Ileż-to razy wiatr zmienny miotał jego okrętem. A teraz z wiarą, nieustraszony, na klęczkach przed obrazem Zbawiciela, błagał go za swych życiodawców. Długo był pogrążony w swych zadumaniach; potem wstał i poszedł do okna. Noc była piękna i spokojna, księżyc świecił wcałém blasku posrebrzając morze, trzy wyspy dawały się widzieć na Oceanie. Przypomniał sobie ile-to razy w młodości stawał w temże miejscu, patrząc na ten że sam widok, ścigając nieraz wzrokiem jaką łódkę, spokojnie płynącą. Jego serce przygnębione tylu wspomnieniami, szczęścia i przeciwności, nie mogło dłużéj znieść tego ciężaru, opuścił głowę, a dwa strumienie łez trysnęło z oczu jego. W tejże chwili uczuł, że go ktoś wziął za rękę: byłto starzec. Chciał ukryć swe wzruszenie; lecz jakby wyrzucając sobie, chwilową słabość z twarzą zroszoną łzami, obrócił się do niego.
— Płaczesz moje dziecko?
— Tak płaczę, rzekł Paweł, czegóż mam się wstydzić? Tak patrz na mnie, płaczę. Chociaż widziałem wżyciu okropne rzeczy... widziałem jak burza miotając moim okrętem, raz wznosiła go w górę, drugi raz pogrążała w otchłani; widziałem ludzi padających około mnie; słyszałem krzyki rozpaczy i śmierci tych, z któremi pierwéj wieczerzałem! Aby odebrać ich ostatnie pożegnanie, musiałem iść pośród gradu kul, po ziemi, gdzie za każdym krokiem napotykałem krew! moja dusza była spokojną, oczy nie były łzami zroszone. Lecz ten pokój, który zachowałem w pamięci, w którym odebrałem pierwsze pieszczoty mego ojca, a którego już nie ujrzę! i ostatnie pocałowanie, niechcącéj może mnie już więcéj widzieć matki, — ten pokój, jest to jak jaka świętość, jak kolebka i grób, nie mogę nań patrzeć bez wzruszenia, trzeba, abym płakał.
Starzec uściskał go; Paweł położył głowę na jego ramionach i rzewnie płakał. Starzec przemówił.
— Masz słuszność, ten pokój jest zarazem kolebką i grobem! tu urodziłeś się i tu odebrałeś ostatnie pożegnanie: błogosławieństwo umierającego ojca.
— Więc umarł?
— Tak umarł.
— Powiesz jakim sposobem?
— Powiem ci wszystko.
— Po chwili! dodał Paweł, biorąc krzesło i siadając przy oknie. Teraz nie mam mocy cię słuchać, pozwól mi przyjść do siebie, a potem opowiesz mi. Oparł się ręką i zwrócił oczy na morze.
— Piękna jest noc na Oceanie, tem bardziej gdy go oświeca księżyc, jak teraz mówił głosem powolnym. To jest spokojne, jak wieczność. Nie wiem czy człowiek mający przyjemność w podobnych widokach może się lękać śmierci. Mój ojciec umierał z odwagą, nieprawdaż?
— Tak jest! odpowiedział z dumą Achard.
— Spodziewałem się tego.
— Byłto przystojny młodzieniec, jak ty, rzekł Achard spoglądając wzrokiem smutnym na Pawła, był w twoim wieku.
— Jak się nazywał?
— Hrabia de Morlaix.
— A zatem i ja pochodzę z szlachetnéj rodziny. I ja mam tarcz z herbem, jak ci wszyscy młodzi magnaci brutale, którzy pytali się mnie o pargaminy, gdy im pokazywałem me rany!
— Poczekaj młodzieńcze, nie wbijaj się tak w dumę, gdyż nie powiedziałem ci nazwiska téj, któréj winieneś życie i nie zapominaj o tajemnicy okrywającéj twe urodzenie.
— Dobrze, powiedz mi imie méj matki, z uszanowaniem przyjmę je, powiedz jak się nazywała?
— Margrabina d’Auray, odrzekł ze smutkiem Achard.
— Co mówisz, zawołał Paweł zrywając się.
— Prawdę.
— A zatem, Emanuel moim bratem, Małgorzata moją siostrą.
Znasz ich więc już? zawołał starzec zdziwiony.
— Miałeś słuszność starcze, rzekł Paweł siadając na krześle. Bóg! wie co chce! a to co chce, dawno napisane.
Nastąpiła chwila milczenia, potem Paweł, podnosząc oczy zatopił je w starcu i rzekł:
— Mów, gotów jestem słuchać cię!