<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Kapitan Paweł
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1842
Druk Drukarnia J. Wróblewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. F.
Tytuł orygin. Le Capitaine Paul
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITAN
PAWEŁ
ALEKSANDRA DUMAS.
TŁUMACZYŁ Z FRANCUZKIEGO
A. F.


WARSZAWA
W DRUKARNI J. WRÓBLEWSKIEGO
KRAKOWSKIE PRZEDMIEŚCIE N. 369

1842.


Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.







I.



KU końcowi pięknego wieczoru miesiąca Października 1779 r. zgromadzili się na przylądku ziemi wchodzącym w morze, wszyscy ciekawi z małego miasteczka Port-Louis. Celem zajmującym ich uwagę i służącym za przedmiot rozmowy, była piękna fregata o 32 działach, na kotwicy od ośmiu dni stojąca; tak była piękną cała jéj powierzchność, iż zdawała się być pierwszy raz na morzu; przybiła tam pod banderą francuzką, która kołysana wiatrem, okazywała przy zachodzie słońca trzy jaśniejące blaskiem lilie. Najwięcéj zaostrzała ciekawość mieszkańców okoliczność, gdzie ten piękny okręt zbudowano. Obnażony nateraz ze wszystkich żagli przymocowanych do masztów, okazywał delikatność i moc budowy. Jedni sądzili, że jest dziełem marynarzy amerykańskich; lecz cały skład wielce go różnił od okrętów, tych zbuntowanych dzieci Anglii. Drudzy zwiedzeni flagą, chcieli dociec, w którym porcie Francyi był spuszczony; lecz wkrótce miłość własna narodu, ustąpić musiała temu omamieniu, gdyż napróżno szukano tych ciężkich okrytych rzeźbami galeryi, które zdobią wszystkie statki Oceanu i Śródziemnego morza, wychodzące z warsztatów Brestu lub Tulonu. Inni wiedząc że bandera służy czasem za maskę do pokrycia prawdziwéj twarzy, utrzymywali, że wieże i lwy Hiszpanii byłyby stosowniejszemi na banderze, jak trzy lilie Francyi; lecz tym odpowiadano, czy boki delikatne były podobne do kształtu fregat hiszpańskich? Nakoniec byli tacy, co uręczali, iż powstała pośród mgły Hollandyi. Od ośmiu dni to zjawisko zajmowało mieszkańców miasta Port Louis, a nikt nie mógł dociec prawdziwego jéj pochodzenia, gdyż ani jeden człowiek z załogi pod jakimkolwiek pozorem nie pokazał się na lądzie. Można nawet było sądzie, że jest niezamieszkaną, gdyby nie wartownik i officer od służby, wychylający czasami głowę z wewnątrz.
Pośród tłumu próżniaków, odznaczał się młodzieniec przez szczególne obarczanie zapytaniami, znać, że mocno zajmował go ten okręt; po jego eleganckim ubiorze poznano mundur rakietników, która-to gwardya królewska bardzo rzadko opuszczała stolicę; w początku był dla tego tłumu przedmiotem-zajęcia, lecz to wkrótce minęło, gdy poznano w nim hrabiego d’Auray ostatniego potomka starożytnego domu Bretanii. Zamek zamieszkały przez jego familią położony był na brzegach odnogi Morbihan o sześć lub siedm mil od Port-Louis. Ta rodzina składała się z margrabiego d’Auray, starca obłąkanego, który od dwudziestu lat nie przestąpił progu swego zamku; z Margrabiny dWuray, kobiéty któréj surowość obyczajów i starożytność szlachectwa, mogły jedynie usprawiedliwić jéj arystokracyą; z młodéj siedmnastoletniéj Małgorzaty świeżéj i bladéj, jak kwiat którego nosi imie[1], i z hrabiego Emanuela, którego w prowadziliśmy na scenę i około którego zgromadzili się wszyscy mieszkańcy, wiedzeni jak zawsze jakowymś pociągiem ku znakomitemu nazwisku, pięknemu mundurowi i obejściu się szlachetno-zuchwałemu możniejszych.
Mimo największéj chęci tych, do których zwracał swą mowę, nie mogli go o niczem więcéj objaśnić, nad swe własne domniemania. Hrabia Emanuel już miał odejść, gdy ujrzał zbliżającą się łódkę kierowaną przez sześciu wioślarzy; szła w kierunku, gdzie byli zgromadzeni mieszkańcy, niosąc młodzieńca dwadzieścia dwa lat mieć mogącego, ubranego w mundur kadeta marynarki królewskiéj. Siedział, czyli raczéj leżał na skurze niedźwiedziéj, mając opartą rękę na sterze, podczas gdy jeden z majtków, dzięki woli swego przełożonego, stał nieczynny na brzegu. Od chwili, gdy ujrzano zbliżającą się łódkę, wszystkich spojrzenia zwróciły się na nią i nakoniec zatrzymała się blisko miejsca, gdzie stali zgromadzeni, o ośm lub dziesięć stóp od brzegu, i mimo największych wysileń wioślarzy niemogła daléj postąpić. W tenczas dwóch majtków weszło w wodę, a młody kadet machinalnie pozwolił wziąść się na ramiona i przenieść na ląd stały, tak ze ani kropla wody nie uszkodziła jego wykwintnego ubioru. Przybywszy rozkazał oddalić się od brzegu, okrążyć klin, i czekać na siebie przy twierdzy. Sam zatrzymał się chwilę, poprawił starannie włosy, i udał się nucąc piosnkę francuzką ku bastionowi, przeszedłszy furtkę, odebrał od straży winne uszanowanie.
Chociaż, nie jest nic nadzwyczajnego w porcie morskim, widzieć oficera marynarki wchodzącego do fortecy, jednak zajęcie i domniemania widzów tak były wielkie, iż każdy sądził, że te odwiedziny miały styczność z przeznaczeniem fregaty. Skoro téż młody kadet wyszedł, tak został ściśniętym, że musiał użyć swego pręcika; wkrótce wszakże tego zaprzestał ujrzawszy hrabiego Emanuela, ktorego postać odznaczająca się i ubiór, wielce go różniły od innych. Udał się ku niemu w chwili, gdy tenże zbliżał się do niego. Dwaj oficerowie rzucili po sobie wzrokiem. który był dostatecznym, aby dać poznać jednego drugiemu. Pokłonili się nawzajem złą grzecznością, która znamionuje ludzi dobrze wychowanych i paniczów tegoczesnych.
— Ach! kochany ziomku, gdyż sądzę że jesteś francuzem, zawołał młody kadet, nie mógłbyś mi powiedzieć, co mam w sobie tak osobliwego, abym przywabił całe miasto; lub czy marynarz na zachodzie jest taką nowością! Uczyń zadość prośbie mojéj, a będę się starał w podobnym razie odwdzięczyć.
— Jestto rzeczą bardzo łatwą, odpowiedział hrabia, ta ciekawość niema nic w sobie obrażającego; jest ona kochany kolego (gdyż sądzę po twoich slifach, że zajmujesz te stopień co i ja) podzielaną przezemnie wraz z tymi godnymi Bretańczykami, chociaż mam daleko większe, powody dowiedzenia się téj zagadki, któréj chcą dociec teraz.
— Jeżeli mogę być wczém użytecznym, z przyjemnością służę. Oddalmy się cokolwiek.
— Chętnie. odpowiedział rakietnik; udajmy się na ten cypel ziemi, idąc dopoty dopóki tylko suchość gruntu nam dozwoli.
Ci dwaj młodzieńcy, którzy się ujrzeli po raz pierwszy, szli trzymając się pod ręce jak dwaj przyjaciele młodości; przybywszy ku końcowi, hrabia Emanuel zatrzymał się, a wskazując ręką na okręt za pytał się.
— Czy wiesz co to jest za okręt?
Młody marynarz rzucił wzrokiem badawczym na hrabiego, potem zwracając go na okręt, zniechcenia odpowiedział.
— Jest-to ładna fregata o 32 działach, stojąca na kotwicy, ze wszystkiemi żaglami rozpiętemi, gotowa na pierwszy znak swego dowódzcy wypłynąć.
— Za pozwoleniem, odrzekł Emanuel z uśmiechem, nie o to się pytam. Mało mnie obchodzi ilość dział; lecz życzeniem mojém jest, dowiedzieć się o naród do którego należy; dokąd przeznaczona, i nazwisko jéj kapitana.
— Co się tyczy jéj kraju sama go nam wskazuje; chybaby nas nikczemnie zwodziła. Czy nie widzisz pawilonu pływającego na jéj maszcie? pawilonu, zniszczonego przez usługi; lecz bez żadnéj zmazy. Co się tyczy przeznaczenia, to do Mexyku. — Emanuel z podziwieniem spojrzał na młodego kadeta. — Nakoniec względem jéj kapitana, to trochę trudniéj objaśnić. Ludzie rozmaicie o tem mówią; jedni, że jest w wieku mego stryja, hrabiego d’Esting, który, jak wiesz zapewne, został teraz Admirałem; nazywają go Pawłem, ale uręczam że sam nie wie prawdziwego swego nazwiska, dopóki mu jaki przypadek go nie odkryje.
— Paweł?
— Tak kapitan Paweł.
— Co za Paweł?
Paweł Opatrzności, Przymierza, stosownie do nazwiska okrętu; Czyliż nie mamy we Francyi młodych magnatów, którym, jeżeli ich imie familijne wydaje się zbyt krótkiem, przybierają nazwiska dóbr, które posiadają. Nateraz zdaje mi się, że nosi miano Paweł Indyjsk, i z tego chlubi się; gdyż zapewne nie oddałby swéj fregaty za najpiękniejsze dobra.
— Lecz, odpowiedział Emanuel po chwili namysłu nad mieszaniną ironii i naiwności w mowie swego towarzysza, jaki jest jego charakter?
— Jego charakter? oh! mój baronie, czy też hrabio... margrabio...
— Hrabio, odrzekł Emanuel, kłaniając się.
— A więc mój kochany hrabio, — jak chcesz, aby poznać charakter człowieka; rzecz tak trudną zgłębić, którą ukrywać możemy i przyznam ci się, że nie starałem dotąd nad tem zastanawiać się.
— Ja się też o to nie pytałem, mój kochany... baronie... hrabio?..
— Kadecie, odpowiedział marynarz, kłaniając się podobnież jak Emanuel.
— Nie chciałem wiedzieć jego charakteru, chciałem tylko zapytać o dwie rzeczy: najprzód czy jest człowiekiem honoru.
— Trzeba najpierwej zgłębić to słowo. Co rozumiesz hrabio przez honor?
— Czy jest człowiekiem honoru, któremu można zaufać.
Honor, jest-to jak Bóg! każdy go sobie wyobraża inaczej. Egipcjanie czcili wołu; żydzi, cielca złotego; tak się też ma iz honrem; był honor Kamilla, Koriolana, Cyda, hrabi Juliana. Wyraź się lepiéj, abym mógł ci odpowiedzieć.
— Oto czy możni zaufać słoWu jego.
— Oh! jeżeli tylko o to, sądzę! że nigdy go nie nie złamał. Nawet nieprzyjaciele ufają słowu jego, a zatem to słowo wyjaśnione i pod tym względem jest on człowiekiem honoru, A teraz jakie jest drugie pytanie?
— Chciałbym wiedzieć, czy byłby posłuszny rozkazom króla.
— Jakiego. króla?
— Prawdziwie zadziwiasz mnie!
— Czem? Wszak mamy w Europie kilku królów: króla angielskiego, francuzkiego, którego bardzo szanuje i poważam....
— A więc o tym chcę mówić. Czy sądzisz, aby kapitan Paweł był posłuszny jego rozkazom?
— Kapitan Paweł będzie tak posłuszny, jak każdy inny zostający w służbie Najaśniejszego Pana.
— Oto i jest wszystko co chciałem wiedzieć, odpowiedział rakietnik, którego niecierpliwiły odpowiedzie marynarza; teraz mam tylko prośbę do ciebie.
— Służę panu hrabiemu.
— Jakim sposobem mógłbym się dostać do tego okrętu?
— Oto jest, rzekł młody marynarz, wskazując na-swoją łódkę.
— Lecz ta łódka... jest twoją?
— A więc udam się z panem.
— To znasz kapitana Pawła?
— Ja bynajmniéj, lecz jako siostrzeniec Admirała znam z nazwiska wszystkich kapitanów; powtóre my marynarze mamy pewne znaki, po których poznajem się; możesz przeto przyjąć moje usługi.
— Dziękuję, i przyjmuję jego ofiarę.
— I zapomnisz nudów, którem ci sprawił. Co chcesz, mój hrabio! rzekł dając znak ręką, który majtkowie natychmiast zrozumieli, samotność Oceanu, czyni was wielomównemi.
Emanuel rzucik wzrokiem niedowierzania na swego towarzysza. W pięć minut potem, dwaj młodzieńcy płynęli do nieznajomego okrętu.




II.



IM bardziej zbliżali się ku okrętowi, tem więcéj okazywała się piękność jego budowy, tak że młody hrabia d’Auray obojętny na podobne widoki, sam zaczął uwielbiać wykwintną kształtność jego. Na okręcie zawsze jednakowa panowała cichość; nasi młodzieńcy byli pogrążeni w dumaniu, z którego wyrwał ich głos pochodzący z okrętu.
— Czego żądacie? zawołał strażnik fregaty.
— Wejść na pokład okrętu, odpowiedział Emanuel. Podajcie nam linę.
— Udajcie się na drugą stronę, a znajdziecie wschody.
Wioślarze posłuszni temu poleceniu, okrążyli statek, i wkrótce ujrzeli się przy wejściu.
— Oficer od służby przyjął ich uprzejmie przy wschodach prowadzących na pokład.
— Panie, rzekł kadet, zwracając mowę do młodego oficera, przedstawiam ci mego przyjaciela hrabiego... za pozwoleniem, zapomniałem nazwiska.
— Hrabia Emanuel d’Auray.
— Przedstawiam więc mego przyjaciela hrabiego d’Auray, który życzy sobie widzieć się z kapitanem Pawiem, Czy jest u siebie?
— Dopiero co powrócił, odpowiedział oficer.
— A zatem pójdę go uwiadomić o pańskich odwiedzinach. Tymczasem pan Walter pokaże mu wnętrze fregaty. Jest-to rzeczą bardzą ciekawą dla oficera ze stałego lądu, tem bardziéj, że wątpię, abyś widział kiedy okręt podobny temu. Czy to nie jest czasem godzina wieczerzy!
— Tak.
— To będzie tem więcej zajmującem.
— Lecz jestem dziś na służbie.
— Wszak znajdziesz którego z kolegów, który cię na chwilę zastąpi. Starać się będę, aby kapitan jak najprędzéj mógł przyjąć hrabiego: do widzenia.
Po tych słowach, młody kadet zniknął na wschodach: oficer pozostały przy Emanuela zaprowadził go do bateryj. Jak przewidział towarzysz podróży hrabiego, załoga była przy wieczerzy.
Tu poraz pierwszy ujrzał hrabia podobny widok i mimo największéj niecierpliwości mówienia z kapitanem, zapomniał o tem na chwilę, aby mu się przypatrzyć.
Pomiędzy działami znajdowały się stoliki i ławki, zawieszone na sznurach, na każdéj siedziało czterech ludzi, i pożywali swoją część, składającą się z kawałka wołowiny; na każdym stole stały dwa gąsiorki wina; co się, tyczy chleba, spożywali go do woli. Zresztą między dwustoma zebranemi, prawie głuche panowało milczenie.
Chociaż nikt nie przemówił ani słowa, Emanuel poznał jednak wielką różnicę między temi ludźmi, z których każdy właściwą swemu narodowi nosił cechę. Przewodnik postrzegł jego zadziwienie, i odpowiedział nim tenże go zapytał.
— Tak, rzekł akcentem amerykańskim, mamy tu ładne próbki różnych narodów z całego świata, a jeżeliby czasem potop uniósł dzieci Noego, jak uniósł dzieci Adama, pozostałoby nam nasienie każdego narodu.
— Widzisz pan tych trzech, są to Galijczycy, których przyjęliśmy na przylądku Ortegal, a którzy nie pójdą pierwéj do bitwy, aż zmówią modlitwę do S. Jakóba; lecz którzy skończywszy ją, dadzą się posiekać na kawałki, a nie ustąpią placu. Dwaj inni są Holendrzy; na pierwszy rzut oka podobni, do dwóch kufli piwnych; ci ludzie na pierwsze uderzenie bębna, stoją na pogotowiu; rozpocznij z niemi rozmowę, mówić ci będą o swych przodkach; nadmienią, że pochodzą od tych sławnych miotlarzy morskich, którzy zamiast pawilonu wywieszali miotłę. Około tego stołu śmiejący się cicho, są Francuzi: na głównem miejscu siedzi naczelnik wybrany przez nich samych, Paryżanin, biegły we wszystkiem: zawsze wesół i szczęśliwy, śpiewa mustrując się i bijąc, umierając takie będzie śpiewał, jeżeli przypadkiem halstuch konopiany ścisnąwszy gardło, co łatwo może się przytrafić, gdy wpadnie w ręce John Bulla, nie pozwoli mu tego. Spojrzyj pan tu teraz, i przypatrz się tym kwadratowym głowom; są to rośliny nam nieznajome, nieprawdaż? sąto Amerykanie, urodzeni między morzem Hudson i odnogą Mexyku; jest między niemi ze czterech ślepych; pochodzi to ze sposobu bicia się. Chwytają bowiem przeciwnika za włosy i silnie w oko uderzają palcem; niektórzy z nich są bardzo zręczni i nigdy nie chybią celu; gdy przyjdzie do bitwy, rzucają noże, i tak idą w zapasy, oślepiając przeciwnika w jednéj chwili.
— Lecz, rzekł Emanuel, który dotąd słuchał tego opowiadania z zajęciem, jakim sposobem wasz kapitan, może dowodzić tylu ludźmi z różnych narodów.
— Naprzód nasz kapitan posiada wszystkie języki, powtóre podczas bitwy lub burzy, chociaż mówi językiem ojczystym, nadaje mu taką moc, że go każdy rozumie. Lecz oto się kajuta kapitańska otwiera, Zapewne nas oczekuje.
Dziecię przybrane w ubiór kadeta zbliżyło się ku dwom oficerom, i zapytało Emanuela, czy się nazywa hrabią d’Auray: na potwierdzającą odpowiedź zaprosiło go do kajuty. Natenczas oficer towarzyszący mu, udał się zająć swe miéjsce na pokładzie; co do młodego hrabi, zbliżał się z uczuciem obawy i ciekawości: miał ujrzeć kapitana Pawła!
Był-to człowiek zdający się mieć około piędziesięciu pięciu lat; nosił mundur marynarki królewskiéj, w całem znaczeniu tego wyrazu; frak niebieski z wyłogami ponsowemi, kamizelka i spodnie koloru różowego, pończochy, rękawki i żaboty. Włosy zwinięte i upudrowane, w tyle arcab związany wstążką, a kapelusz trojgraniasty i szpada, leżały na stole. W chwili, gdy wszedł Emanuel, siedział na lawecie od działa, lecz ujrzawszy go podniósł się.
Młodzieniec uczuł bojazń na widok tego człowieka, w jego oczach zdawał się błyszczeć ogień przenikający do głębi serca tego, na którego rzucił spojrzenie. Ukłonili się nawzajem, a stary kapitan odezwał się w te słowa.
— To z hrabią d’Auray mam zaszczyt mówić?
— A ja z kapitanem Pawłem? zapytał Emanuel, i obadwa skłonili się sobie po raz drugi na znak potwierdzający.
— Mogęż wiedzieć co za szczęśliwy przypadek, zapytał kapitan, zaszczycił mnie odwiedzinami potomka jednéj z najzacniejszych rodzin Bretanii?
Emanuel jeszcze raz skłonił się i rzekł:
— Kapitanie, mówiono mi że płyniesz ku odnodze Mexyku.
— I prawdę powiedziano panu; myślę zawinąć do Nowego Orleanu.
— To wybornie, kapitanie, mam mu oddać rozkaz.
— Masz pan rozkaz, od kogo?
— Od ministra marynarki.
— Rozkaz do mnie adresowany, osobiście.
— Nie, lecz do każdego kapitana, który płynie do Ameryki.
— I o cóż to chodzi panie hrabio?
— O przewiezienie więźnia do Cayenne.
— I masz przy sobie rozkaz?
— Oto jest, odpowiedział Emanuel, podając papier kapitanowi.
Ten odebrawszy go, zbliżył się do okna i głośno przeczytał:
„Minister marynarki, poleca wszystkim kapitanom, lub oficerom, dowodzącym statkami, którzy udawać się będą do Ameryki, przyjąć na okręt i odwieść do Cayenne, Lusiniana, skazanego na wygnanie; przez drogę skazany, ma ciągle pozostawać w swej kajucie i nie łączyć się z osadą okrętu.”
— Czy rozkaz jest podług przepisów? zapytał Emanuel.
— Zupełnie, odpowiedział kapitan.
— Jesteś pan gotów wypełnić go?
— Czyż nie jestem pod rozkazami ministra?
— Więc można więźnia przysłać?
— Gdy pan zechcesz; tylko, — aby to mogło być jak najspieszniéj, gdyż niedługo tu pozostaniem.
— Będę się starał.
— Czy już mi wszystko pan powiedziałeś?
— Wszystko, winienem mu tylko podziękować.
— Nie dziękuj pan, minister każe, ja słucham, oto wszystko; wypełniam obowiązek, nie usługę. Po tych słowach pożegnali się rozstając dość obojętnie.
Przybywszy na powrót, Emanuel zapytał oficera od służby o towarzysza swéj podróży; na co tenże mu odpowiedział, że kapitan zatrzymał go na wieczerzę, tylko polecił odwieść go na ląd. Gdy Emanuel wstąpił w łódkę oddalali się z daleko większą szybkością jak przybył.
Tejże saméj nocy, więzień przyprowadzony był na okręt, a nazajutrz napróżno mieszkańcy Port-Louis szukali na Oceanie fregaty, która przez ośm dni nie pozwoliła im spokojnie zasnąć, drażniąc ciągle ich ciekawość.




III.



PONIEWAŻ przyczyny, które znagliły Kapitana Pawła przybić do brzegów Bretanii, nie mają żadnego związku z naszą powieścią, jak tylko tyle, cośmy powyżej opowiedzieli, zostawim naszych czytelników w tej saméj niepewności co i mieszkańców Port-Louis, udamy się tylko za nim na zachód.
Czas był przyjemny, niebo czyste, a i Indienne płynęła spokojnie, majtkowie nieczynni spoczywali na pokładzie, oprócz kilku zajętych obrotami, reszta załogi rozproszona po okręcie, dowoli używała wywczasu; gdy głos z góry zawołał: — Hej! tam z dołu! — Cóż to? zapytał oficer. — Okręt! odpowiedział majtek będący na wierzchu masztu. — Okręt panie oficerze, zamelduj kapitanowi.
— Okręt, okręt, zawołali wszyscy majtkowie, okręt! zawołał młodzieniec mający około dwudziestu pięciu lat, biegnąc po wschodach; zapytać się pana Artura co sądzi o tém.
— Panie Arturze, zawołał oficer po angielsku, kapitan pyta się co pan sądzisz o tém okręcie.
— Co ja sądzę, odrzekł młody kadet pnąc się na górę, zdaje mi się, że to jest wielki liniowy okręt, płynący ku nam, oto spuścił swój wielki żagiel.
— Tak-tak, rzekł młody człowiek, którego Walter nazwał kapitanem, ma tak dobre oczy jak my, spostrzegł nas także. To dobrze, jeżeli lubi rozmawiać się, znajdzie z kim mówić, a prawdę powiedziawszy nasze działa duszą się od tak długiego milczenia. — Panie, rzekł oficer, ostrzeż dowódcę artyleryj, że zobaczyliśmy okręt, aby miał wszystko w pogotowia. — A ty panie Arturze co myślisz o tym okręcie?
— Jest liniowy i chociaż nie widziém jego bandery, przysiągłbym, że jest w służbie króla Jerzego.
— I że ma polecenie ścigać Indjankę, obiecując jéj dowódcy: jeżeli jest oficerem stopień kapitana, a jeśli kapitanem komodora. Oto rozpiął wszystkie żagle, zapewne puści się w pogoń za nami; uczyń toż samo panie Walter, i odbywajmy podroż zwykłym trybem; zobaczemy czy będzie śmiał nas zaczepić!
Rozkaz wydany przez kapitana został powtórzony i wkrótce żagle rozpięto, fregata jak gdyby na widok nieprzyjaciela ożywiona odwagą, zagłębiła się w morzu i prując bałwany, rozrzucała pianę na wszystkie strony.
Pod ten czas panowała zupełna spokojność na okręcie, użyjemy go dla zapoznania czytelników z młodym oficerem.
Tą razą, nie był-to: ani młody roztrzepany kadet, który przywiózł z sobą hrabiego d’Auray, ani stary kapitan, skurczony z głosem drżącym; był to przyjemny młodzieniec, mogący mieć ze dwadzieścia pięć lat, który zrzuciwszy mundur, okazywał całą piękność składu ciała. Ubrany w surdut z czarnego axamitu z złotemi guzikami, sciśnięty pasem tureckim, za którym zatknięte piękne i drogie pistolety, zdawały się raczej służyć do ozdoby, niż obrony, spodnie z białego kaszemiru i buty dochodzące do kolan. Około szyi miał zawiązaną z niechcenia chustkę indyjską, jego włosy ztrząśnięte z pudru, czarne jak heban, pokrywał mały hełm ze stali, była to jedyna zbroja, jakiej używał podczas bitwy; kilka dziur i rysów świadczyły, że nieraz był obroną dla swego pana. Cała zaś załoga ubraną była w mundury francuzkie.
Tym czasem okręt, który pierwej wydawał się tak małym, dał się widzieć w całéj okazałości. Wszystkich oczy zwrócone były na niego, a chociaż żadnego rozkazu nie wydano, każdy czynił przygotowania, jak gdyby był pewnym bitwy.
Na okręcie tym, panowało głuche milczenie, które zawsze poprzedza w podobnej chwili, wydanie rozkazów dówódzcy. Gdy okręt zbliżył się tak do Indjanki, że go można było rozpoznać gołém okiem, poznano, że jest mocniejszy i o 36ciu działach, zresztą tak jak fregata, był bez pawilonu, a z powodu, że ludzi zasłaniała galerya, nie można było rozeznać, do którego należy narodu.
— Zdaje mi się, rzekł kapitan do, porucznika, że będziem mieli przedstawienie balu maskowego; każ zawiesić jaki pawilon Arturze, pokazem że nasza Indjanka jest kokietką, umiejącą przybrać rozmaite postacie. A ty panie Walter każ broń przygotować, gdyż nie sądzę, abyśmy trafili na przyjaciół.
Oba rozkazy zostały natychmiast wypełnione. Z jednéj skrzyni młody kadet wydobył ze dwanaście rozmaitych pawilonów, a porucznik Walter otworzył skrzynie z bronią, rozkazawszy wyjąć piki, topory, noże i t. p. i powrócił zająć swe miejsce przy kapitanie. Natenczas każdy zajął właściwe sobie miejsce, więcéj przez instynkt jak przez rozkaz; gdyż jeszcze hasło do bitwy nie było wydanem. Mały ten rozruch nagle sprawiony, powoli ustawał, a nakoniec zupełna spokojność nastąpiła.
Dwa okręta coraz bardziej zbliżały się ku sobie. A gdy już były tylko o trzy wystrzały działowe. — Panie Walter, rzekł kapitan, sądzę, że już czas zaintrygować. Pokaż mu pawilon Szkocyi.
Porucznik dał znak, a chorągiew czerwona, pomięszana z niebieskiem, wzniosła się jak płomień na wierzchołek Indjanki, lecz żaden znak na drugim okręcie nie okazał, aby na to zwrócono uwagę.
— Tak, tak, rzekł kapitan, trzech lampartów angielskich, tak opanowało lwa Szkocyi, że nie zwracają nań uwagi; sądzą, że należąc do nich, bronić się nie umie: pokaż im inną flagę panie Walter, może przecie potrafim rozwiązać im język.
— Którą kapitanie?
— Weź bez wyboru, przypadek posłuży nam. Skoro tylko rozkaz wydanym został, pawilon Szkocyi znikł, a miejsce jego zajął Sardynii. Okręt pozostał niemym.
— Widać, rzekł kapitan, że król Jerzy zostaje w dobrem porozumieniu z bratem swoim królem Cypru i Jerozolimy. Nie dokuczajmy mu żartując. Pokaż mu panie Walter godło Ameryki z towarzyszeniem działa.
Rozkaz wypełniono, — miejsce pawilonu niebieskiego z srebrnym krzyżem, zajął pawilon Stanów Zjednoczonych, połączony z wystrzałem działa.
Stało się jak kapitan przewidział; okręt przeciwny wywiesił pawilon Wielkiej Brytanii. I w tej chwili kłęby dymu dały się widzieć, a kula armatnia upadła o sto kroków od Indjanki.
— Kaź uderzyć w bęben panie Walter, zawołał kapitan. Dzieci, kończył, zwracając się do ludzi, hura!! za Amerykę, śmierć Anglii!
Krzyk ogólny odpowiedział mu, i nic ustał jeszcze, gdy uderzenie w bęben na okręcie Drake, gdyż taką nosił nazwę, dał się słyszeć; bęben Indjanki odpowiedział mu i każdy pobiegł zająć swe miejsce, artylerzyści przy działach, oficerowie przy baterjach, a majtkowie na zwykłych miejscach. Kapitan stanął na tyle okrętu ze swoją lunetą, znamieniem wyższości stopnia, berłem królestwa morskiego, które dowódzca trzyma podczas bitwy lub burzy.
Teraz role zmieniły się, okręt angielski, okazywał niecierpliwość, a amerykański był najspokojniejszym: zbliżyły się do siebie na strzał działowy, tuman dymu w całéj długości okrył okręt; huk podobny do grzmotu piorunowego rozległ się po Oceanie. a posłańcy śmierci w swéj gwałtowności źle wyrachowani, upadli w bliskości fregaty, która jakby gardząc odpowiednią, spokojna, wolno płynęła.
W téj chwili kapitan jeszcze raz powiódł wzrokiem po pokładzie swego okrętu, i zdziwiony, zatrzymał go na osobie, która po raz pierwszy nam się przedstawi.
Był to młodzieniec od dwudziestu dwóch do dwudziestu trzech lat, przyjemnej i bladéj twarzy, skromny, którego kapitan nie znał wcale; był oparty o maszt środkowy, ręce założone na piersi, patrzał wzrokiem pełnym smutku na okręt angielski zbliżający się coraz bardziéj. Ta zimna krew w podobnéj chwili w człowieku, który nie zdawał się być wojskowym, uderzyła mocno kapitana, przypomniał sobie jeńca oddanego mu przez hrabiego [2] d’Auray, ostatniej nocy pobytu w Port Louis.
— Kto pozwolił panu wejśc na pokład? — zapytał go, łagodząc ile możności swój głos, tak, że trudno byłoby rozróżnić, czy te słow były wymówką czy zapytaniem.
— Nikt panie! — odpowiedział więzień głosem smutnym — sądziłem, że w podobnej chwili będzie pan mniej surowy w wypełnianiu obowiązku włożonego na ciebie.
— Czy wie pan, że mu jest zabronione przebywać z załogą?
— Panie nie przebywam z załogą; przyszedłem tylko zobaczyć, czy jakaś kula nie jest mi pisana.
— Możesz wkrótce tego doświadczyć jeżeli tu pozostaniesz. Wierz mi! Udaj się lepiej na dół.
— Czy to jest rada czy rozkaz, kapitanie?
— Zostawiam panu wybór.
— W takim razie dziękuję panu, zostaję.
Nowy wystrzał dał się słyszeć, okręty były już blisko siebie, kule nieprzyjacielskie przeszyły żagle Indjanki, i dwa kawały drzewa upadły na pokład. Kapitan miał wzrok zwrócony na więźnia, kula przeszła o łokieć nad jego głowa, drasnąwszy maszt, o który był oparty; lecz ten pozostał nieruchomy na miejscu, spokojny i milczący jak na początku. Kapitan znał się na odwadze; ta próba była mu dostateczna dla poznania tego człowieka.
— Dobrze zostań pan! A gdy przyjdzie do złączenia się z okrętem nieprzyjacielskim
, jeżeli będziesz miał chęć, weź pałasz lub topór, i walcz. Teraz daruj, że nie mogę dłużéj zajmować się tobą; mam co innego do czynienia. — Ognia!!
— Ognia! zawołał oficer, do którego, zwrócił swą mowę kapitan.
W tejże chwili Jndjanka wstrzęsła się i kłęby dymu buchnęły z hukiem. Kapitan niecierpliwie oczekiwał dopóki się dym nie rozproszy, aby poznać, jaki nastąpił skutek. Gdy wzrok jego mógł się przedrzeć do nieprzyjacielskiego okrętu, postrzegł, ze główny maszt został z róconym pociągając za sobą inne żagle okrętu Drake.
— Dobrze dzieci! dajcie ognia nim zdołają wywikłać się z płótna, a potem do haków!
Majtkowie wykonali ten rozkaz; fregata z wdziękiem obróciła się, i jak wulkan buchnęła płomieniem i dymem.
Tą razą, rozkaz wykonany był z całą ścisłością; wszystkie maszty zniknęły z nieprzyjacielskiego okrętu, oprócz dwóch główniejszych; natenczas okręt nieprzyjacielski odpowiedział rykiem dział; lecz jakby przez czarnoksięzką moc, Indjanka została ocaloną. Jeden rzut oka dał poznać Pawłowi, że nie poniósł żadnéj straty, podskoczył z radości i zawołał:
— Zahaczyć okręt i do walki dzieci!
Na pierwsze poruszenie Indjanki nieprzyjacielski okręt poznał jéj zamiary i chciał ich uniknąć, gdy wtem jeden z masztów podcięty do połowy, upadł z wielkim trzaskiem na pokład, pokrywając go żaglami i linami.
— Teraz należy do nas, — podsunąć się pod okręt i naprzód!
Indjanka posłuszna rozkazom zbliżała się ku okrętowi, który zmuszony był ją naśladować, i przyjąć walkę osobistą, gdyż nie mogąc czynić żadnych poruszeń, działa były mu nieużytecznemi. Drake pozostał więc na łasce swego przeciwnika, który gdyby chciał, mógłby był pogrążyć go w otchłań morza; lecz jakby wstydząc się podobnego zwycięztwa, dał jeszcze raz ognia, a nieczekając rozproszenia się dymu przybił do niego. Podczas tych działań i ryku dział, na Indjance zpomięszanych głosów, jeden głos tylko dawał się słyszeć.
— Odwaga dzieci!.. Związać ich razem, tak jak winowajców z pręgierzem! Ognia! i naprzód!.
Wszystkie te rozkazy wykonane zostały jakby kierowane nadprzyrodzoną siłą: dwa okręta połączone były z sobą linami, wtem głos podobny do piorunu dał się słyszeć:
— Naprzód!!!
A łącząc przykład z rozkazem, kapitan rzucił swoje znamię godności, okrył głowę hełmem, wziął pałasz w zęby, który miał przy boku i udał się na brzeg okrętu, aby przejść na nieprzyjacielski. Chociaż poruszenia po wydaniu rozkazu, następowały tak prędko jak piorun po błyskawicy, kapitan wstąpił już drugi na okręt nieprzyjacielski; pierwszym był młodzieniec, o którym wspomnieliśmy, zrzucił on swój ubiór; uzbrojony tylko toporem, stanął pierwszy do śmierci lub chwały.
— Mięszasz porządek na moim okręcie panie! rzekł Paweł śmiejąc się, ja pierwszy wstępuję zawsze. Na ten raz przebaczam ci.
Ze wszech stron majtkowie Indjanki cisnęli się na pokład okrętu angielskiego. Anglicy cofnęli się, a dawszy ognia czwartą część nieprzyjaciela powalili na pokład, pośród przekleństw i jęków.. Lecz głośniej nad narzekania i klątwy rozległ się głos:
— Co żyje, naprzód!
Wówczas powstała scena okropna, po huku dział, broni, trzasku granatów, pokazała się broń stalowa: pałasze, puginały i topory — toporami, rozcinali sobie głowy; puginałami otwierali piersi; pikami, przybijali się do szczątków masztu. Czasami pośród tego zamięszania, dawał się słyszeć pojedynczy strzał pistoletu, lecz jakby zawstydzony, że wmięszał się do podobnej rzezi, zaraz umilkł. Ta scena trwała kwadrans z zajadłością trudną do opisania; po upływie tego czasu, pawilon angielski opadł, a marynarze schronili się na spód okrętu. Na pokładzie pozostali tylko zwycięzcy, ranni i zabici: a pomiędzy niemi dowodzca Indjanki otoczony swemi, z kolanem na piersiach dowódzcy angielskiego, mając po prawéj Waltera, a po lewéj młodego więźnia, którego koszula krwią zbroczona, okazywała, że nie był nieczynnym.
Teraz skończyło się! rzekł Paweł, i nikt kroku naprzód nie postąpi!
A wyciągając rękę do swego młodego więźnia.
— Panie! rzekł, opowiesz mi twoją historyą, nieprawdaż? gdyż kryje się nikczemna zdrada. Do Cayenne, odwożą tylko podłych, a ty nie możesz być podłym, będąc odważnym!




IV.



SZEŚĆ miesięcy upłynęło od czasu, który w poprzedzającym opisaliśmy rozdziale, gdy dyliżans, którego koła i pudło okryte kurzem i obryzgane błotem, okazywały długą jego podróż, wolno toczył się się drogą z Vanne do Auray. Podróżny, który się w nim znajdował, był-to nasz dawny znajomy, młody hrabia Emanuel, którego poznaliśmy przy Port-Louis. Jechał z Paryża do rodzinnego zamku.
Hrabia Emanuel d’Auray, pochodził z najdawniejszéj familii Bretanii. Jeden z jego pradziadów towarzyszył S. Ludwikowi do Ziemi Świętéj; od tego czasu familia ta była, w wielkiem znaczeniu. Margrabia d’Auray jego ojciec, kawaler orderu Ś. Ludwika, Komandor Ś. Michała i Wielkiego Orderu Ś. Ducha, był na dworze Ludwika XV w wielkiem poważaniu, do którego doprowadziły go własne zasługi, urodzenie i majątek. Powiększył go jeszcze bardziéj przez ożenienie się z panną Sablé, która wcale mu nie ustępowała w urodzeniu i majątku. Nic nie przeszkadzało szczęściu młodych małżonków, gdy po pięciu latach pożycia, doszła do dworu gwałtowna wieść, że margrabia d’Auray dostał obłąkania zmysłów, w jednéj z podróży do dóbr swoich.
Długo nie chciano wierzyć tym pogłoskom: nakoniec zima nadeszła, a ani on, ani żona jego nie pokazali się w Versalu. Przez rok jeszcze, miejsce które zajmował przy dworze było wakującem, gdyż król spodziewając się zawsze, że powróci do zmysłów, nie chciał go dać nikomu; lecz przeszła i druga zima, a i margrabina nie powracała do dworu. We Francyi zapominają prędko, i dlatego też ta świetna familia zapomniana, samotną zostawała w starym zamku, jak w grobie; genealogiści tylko zapisali urodzenie jednego syna i jednéj córki; żadnego więcéj dziecięcia nie było z tego związku. Aurayowie zawsze liczyli się do możnej szlachty francuzkiéj, lecz od dwudziestu lat nie mięszali się wcale ani do intryg buduaru, ani polityki; nie mieli żadnego udziału ani w Pompadour, ani w Doubassy; zwycięztw nie podzielali z marszałkiem Broglie, ani klęsk z Clerinontem; nie byli już ani głosem, ani echem, byli zupełnie zapomniani.
Mimo to imie d’Aurayów dwa razy było wspomniane na dworze: raz gdy młody Emanuelą został paziem dworu Ludwika XV; drugi raz, gdy wszedł do pułku rakietników młodego króla Ludwika XVI. Znając się z baronem Lectoure, dalekim krewnym P. de Maurepas, który był dlań przychylnym, Emanuel był mu przedstawiony, który dowiedziawszy się, że hrabia d’Auray miał siostrę, dał mu poznać jednego dnia, ileby sobie życzył, aby te dwie rodziny połączyły się ścisléj. Emanuel młody, pełen dumy, widział w tym związku możność zajęcia miejsca, które przedtem zajmował ojciec jego, i z radością przyjął przełożenie ministra. P. de Lectour ze swej strony pod pozorem, umocnienia związków, które go łączyły z Emanuelem, prosił go o rękę siostry, której dotąd nie widział. Margrabina d’Auray, także przyjęła z radością to oświadczenie, widząc otwierającą się przyszłość pełną zaszczytów dla swego syna; małżeństwo zostało ułożonem, a młody Emanuel, poprzedzając na trzy lub cztery dni narzeczonego, spieszył się oznajmić matce, że wszystko ukończone podług jéj życzenia. Co się tyczy młodéj Małgorzaty, téj dano poznać swoje chęci, nie pytając się jéj o pozwolenie, prawie tak jak skazanemu, gdy przeczytają wyrok śmierci.
Upojony szczęściem, i widząc uśmiechającą się przyszłość, hrabia Emanuel pełen nadziei szczęścia, przybył do starego zamku swego ojca, którego wieże z czasów feudalnych, mury czarne, dziedziniec zarosły, sprzecznie się wydawały naprzeciw złotych myśli jego. Jedna część zamku stała nad morzem tak że rozhukane bałwany obijały się o jego mury. Był tylko w części zamieszkany; sprzęty odnowione za czasów Ludwika XV, przedstawiały dzięki mnogiéj usłudze, widok bogaty i arystokratyczny.
Do jednéj z sali zamkowych, z gotyckiej architektury kominem, malowanej al fresco, wysiadłszy z powozu, wszedł hrabia Emanuel, pełen niecierpliwości oznajmienia matce corychléj nowin, które z sobą przywiózł. Niezmieniając nawet ubioru, rozkazał służącemu oznajmić matce swój przyjazd, i prosić o pozwolenie przedstawienia się jéj; takie panowało w tym domu posłuszeństwo dla rodziców, że syn nieobecny przez sześć miesięcy nie mógł pokazać się przed matką, niepoprosiwszy pierwéj o pozwolenie. Co do margrabiego d’Auray, dzieci nie znały go prawie, gdyż jego obłąkanie było, z tych jak mówiono, któremu najmniejsze wzruszenie szkodzi; oddalano ich przeto ile możności od jego widoku. Margrabina jedna tylko, wzór cnoty małżeńskiéj, pozostała przy nim, pełniąc nie tylko obowiązki żony, ale i służącego. Dlatego też imie jéj było w wielkiem poszanowaniu u sąsiadów.
Po chwili stary sługa powrócił z oznajmieniem, że Margrabina, sama doń przyjdzie, i że kazała panu hrabiemu czekać w tym pokoju. Wkrótce drzwi się otworzyły, i matka Emanuela weszła. Była to kobieta mająca około czterdziestu pięciu lat, wysoka, blada, przystojna jeszcze, surowa, smutna, z wyrazem dumy na twarzy. Ubrana w suknią wdów, któréj nie porzucała od czasu obłąkania męża. Ten ubiór czarny, przy powolnym ruchu nadawał jéj postać widma. Na jéj widok Emanuel zadrżał, a wstając postąpił trzy kroki naprzód, z uszanowaniem ukląkł i schylając się, pocałował rękę.
— Powstań, rzekła margrabina; jestem szczęśliwą widząc ciebie. Te słowa wyrzekła tak obojętnie, jak gdyby syn nieobecny od sześciu miesięcy, wczoraj odjechał. — Emanuel posłuszny powstał, i zaprowadził matkę do wielkiego krzesła.
— Odebrałam twój list hrabio, rzekła, winszuję ci zręczności w zabiegach. Zdajesz się być urodzonym na dyplomata więcej jak na żołnierza, i powinieneś bardziéj prosić barona de Lectoure o jakie poselstwo jak o pułk.
— Lectoure gotów uczynić wszystko, tak jest zakochany w naszej siostrze, i taki ma wielki wpływ u P. de Maurepas.
— Zakochany w kobiecie, której nie widział?
— Lectoure jest zakochanym, podług opisu jaki mu uczyniłem, a może z objaśnień jakie powziął o naszym majątku; dla tego-téż pragnie panią nazwać jak najprędzéj matką. Zapewne zapowiedzie nakazane.
— Tak.
— Pojutrze więc możemy podpisać kontrakt?
— Można.
— Dziękuję pani!
— Ale powiedz mi, czy ci nie czynił żadnych zapytań, rzekła hrabina opierając się o poręcz krzesła, o młodzieńca, na któregoś dostał od ministra rozkaz wygnania?
— Żadnéj matko. Czyni usługi nie pytając się wcale!
— A zatem nic nie wie?
— Nie...
— A gdyby wiedział?
— Gdyby wiedział! sądzę go być dość filozofem, aby to odkrycie, mogło go odwieść od powziętego zamiaru.
— Wątpię, lecz jego majątek jest zniszczony, rzekła hrabina z wyrazem pogardy?
— A gdyby tak było, czybyś mu odmówiła?
— Nie jesteśmyż dość bogaci, aby go zbogącić, jeżeli nas wzniesie?
— Idzie tylko o naszą siostrę...
— Sądzisz, że odmówi, gdy jéj rozkażę?
— Myślisz więc matko, że zapomniała Lusigniana.
— Od sześciu miesięcy przynajmniéj nieśmiała go wspomnieć w mojéj przytomności.
— Jeden jest tylko sposób wznieść naszą familią; nie chcę ci taić mój ojciec słaby od piętnastu lat i przez ten czas oddalony od dworu, został zupełnie zapomniany od starego króla przy śmierci, a od młodego nieznany. Twoje około niego starania nie dozwoliły go odstąpić; i gdy pierwszy raz pokazałem się na dworze, zaledwie imie d’Aurayów było znane historycznie.
— Tak! pamięć ludzi jest krótka: wiem o tém, pomruknęła margrabina; lecz jakby żałując tego dodała — sądzę, że błogosławieństwo Boga czuwa, nad władcą Francyi.
— Ludwik XVI jest młody i dobry; Marya Antonina, młoda i piękna; kochani są od ludu walecznego.
Emanuel zbliżył się do okna wychodzącego na pole, i na drogę prowadzącą z Vanne do d’Auray, na któréj spostrzegł dwóch jeźdźców zbliżających się ku zamkowi; w miarę jak się zbliżali, poznawał w jednym pana, w drugim sługę. Pierwszy ubrany podług mody elegantów paryzkich, w surdut zielony wyszywany złotem, spodnie trykotowe buty ze sztylpami, i włosy związane wstążką; siedział na dzielnym koniu angielskim wielkiéj wartości, powodując nim z wdziękiem; za nim o kilka kroków jechał służący ubrany arystokratycznie, zgodnie z panem, Emanuel sądził przez chwilę, że to był baron Lectoure, który przyśpieszywszy swą podróż, chciał go nieznacznie podejść, wkrótce jednak poznał swój błąd. Zdawało mu się, że nie poraz pierwszy widzi tego jeźdźca, niemógł go sobie jednakowo przypomnieć. Podczas, gdy chciał dociec, ktobyto mógł być. Służący otworzył drzwi oznajmiając: pana Pawła.




V.



COCIAŻ imie i widok przybyłego zdawał mu się być nie obcym, nie mógł jednak sobie przypomnieć, gdzieby go przedtem widział. Po wzajemnych ukłonach, prosił nieznajomego, aby zajął przy nim miejsce, i następna wszczęła się rozmowa.
— Mocno mnie cieszy, panie hrabio! widzenie go, rzekł nowo przybyły.
— Szczęśliwy traf! odpowiedział Emanuel, przed godziną nie zastałbyś mnie pan; przybywam dopiero z Paryża.
— Wiem o tem panie hrabio! w godzinę po nim wyjechałem z Paryża, a przez całą drogę miałem wiadomość o nim od pocztylionów, którzy wieść go mieli zaszczyt.
— Mogęż wiedzieć, rzekł Emanuel z wyrazem niechęci, co było przedmiotem jego podróży?
— Ten interes jest bardzo naturalny między dawnemi znajome mi.
— Tak! zdaje mi się, żem widział gdzieś pana, nie mogę sobie jednak przypomnieć, gdziebym miał tę przyjemność. Bądź tak dobry, przypomnij mi.
— Jeżeli to prawda co mi mówisz, hrabio! masz bardzo krótką pamięć, gdyż od sześciu miesięcy trzeci raz się widziémy.
— Mamże to uważać za wymówkę. Ale wierz mi, że nie pamiętam i racz mi przypomnieć, w którym czasie po raz pierwszy go widziałem.
— Pierwszy raz panie hrabio, w Port-Louis, gdy życzyłeś sobie o pewnéj fregacie objaśnień, a które miałem przyjemność udzielić mu, zdaje mi się nawet, żem mu do niéj towarzyszył. Byłem ubrany w mundur kadeta marynarki królewskiéj, a pan w mundur rakietników.
— A... przypominam sobie: opuściłem okręt bez podziękowania mu.
— Jesteś pan w błędzie, odebrałem go przy drugiem naszem spotkaniu.
— Gdzie?
— Na tymże samym okręcie, w kajucie, w tenczas ubrany byłem jako kapitan okrętu, w niebieski mundur, kamizelka i spodnie ponsowe, pończochy szare, kapelusz trójgraniasty; tylko, że kapitan wydawał się o trzydzieści lat starszy, a ta przemiana nie była bez celu, bo może nie powierzyłbyś młodemu człowiekowi, to coś powierzył w wieku.
— A dziś co pan jesteś?
— Dziś, panie hrabio, nie mam przyczyny ukrywania się, dla tegoteż ubrany jestem w ubiór jaki używają młodzi panowie, gdy się odwiedzają. Jestem dziś tem, czem ci się spodoba: francuzem, anglikiem, Hiszpanem, amerykaninem.
— Chociaż wiele z tych języków jest mi znanych, wolę jednak francuzki.
— Dobrze panie hrabio. Jest temu sześć miesięcy, gdy przechodząc się nad brzegami Oceanu w Port-Louis, widziałeś na nim fregatę i dziwiło cię to, że miała tak dużo płótna, a tak mało drzewa. Mnie zaś uważałeś za rozbójnika morskiego?
— Czylimże się omylił?
— Zdaje mi się, że już raz oddałem mu słuszność w poznawaniu ludzi.
— Bez żadnych podchlebstw; przystąpmy do rzeczy.
— Dałeś się więc zaprowadzić na tę fregatę jednemu kadetowi i widziałeś się z pewnym kapitanem, któremu oddałeś rozkaz ministra, dla przewiezienia do Cayenne, pewnego Lusigniana, obwinionego o zdradę.
— Tak.
— Byłem posłuszny temu rozkazowi, gdyż nie sądziłem wtedy, aby to wielkie przewinienie ograniczało się tylko na tem, że ośmielił się kochać twą siostrę.
— Panie! zawołał Emanuel, zrywając się.
— Oto są dwa pistolety, rzekł naiwnie Paweł, bawiąc się niemi, a które hrabia d’Auray przyjechawszy położył na stole.
— A które są gotowe! rzekł Emanuel.
— Czy dobrze biją? zapytał Paweł.
— Jest-to rzecz, o której możesz się łatwo przekonać, odpowiedział Emanuel, jeżeli zechcesz przejść się ze mną po ogrodzie.
— Zdaje mi się, że to jest rzecz niepotrzebna panie hrabio; wszak tu nam będzie dobrze.
Po tych słowach kapitan odwiódł kurek zmierzył go ku oknu, za którem stało drzewo, a na nim kołysał się mały ptaszek; dał ognia, a biedny ptaszek przecięty na dwoje spadł. Z zimną krwią potem położył pistolet na stole.
— Masz słuszność hrabio, wyborna broń i szkodaby było jéj się pozbywać.
— Bardzo dobrze strzelasz kapitanie! masz wprawną rękę.
— Tak hrabio! rzekł Paweł, podczas tych długich dni lata, na Oceanie, my marynarze zmuszeni czemkolwiek się zatrudnić. Bawiem się najczęściéj strzelaniem do celu i dla tego jesteśmy tak wprawni.
— Chciéj pan teraz przystąpić do rzeczy.
— Był to dobry i odważny młodzieniec, ten Lusignian! opowiedział mi swoje życie, że po śmierci swego ojca, który go odumarł nie pozostawiwszy żadnego majątku, przez ojca pana jako syn dawnego przyjaciela wziętym był na opiekę, na dwa lata przedtem, zanim podpadł nieszczęściu utracenia zmysłów; jak wzrastając razem z wami, pana natchnął nienawiścią, a siostrę jego miłością. Opowiadał mi ich rozmowy, całą, całą ich miłość, i o tem jak Małgorzata pewnego dnia powiedziała mu: „Będę twoją albo umrę.”
— I dotrzymałaż swojego słowa?
— Tak! i wy to nazywacie hańbą, wy ludzie poczciwi, gdy młoda dziewczyna ulegnie miłości. Twoja matka hrabio oddalona od córki, dla pełnienia obowiązków przy mężu, (gdyż znam cnoty twéj matki, tak jak słabość twéj siostry) twoja matka, mówię, jednéj nocy usłyszała jęki przytłumione, weszła do pokoju twéj siostry, zbliżyła się do łóżka, wydarła jéj dziecię, które dopiero co się narodziło i wyszła z niem. Co się tyczy biednéj Małgorzaty, nie wydała najmniejszego użalenia, zemdlała spostrzegłszy matkę... Czy to jest prawdą panie hrabio?
— Wszystko ci jest wiadomem, rzekł Emanuel.
— To wszystko zawiera się, rzekł Paweł, otwierając pugilares w listach twojéj siostry, które dostałem od Lusigniana wtenczas, gdy przez twój wpływ u ministra, kazano go umieścić razem ze zbrodniarzami, abym je powrócił twéj siostrze..
— Daj mi je pan! zawołał Emanuel wyciągając rękę, niezawodnie będą oddane téj, która była tyle nierozsądną...
— Skarżyć się przed jedyną osobą, która ją kochała, rzekł Paweł chowając pugilares. Nierozsądna młoda dziewczyna, któréj matka wydarła dziecię, a która nie mogła wylewać łez, jak na łonie ojca swego dziecięcia. Nierozsądna taka siostra, która przeciw takiemu okrucieństwu nie znalazłszy pomocy w swym bracie, użalać się musiała w listach, podpisując je obcym nazwiskiem, nazwiskiem, które wy uważacie shańbieniem rodziny.
— Panie! rzekł Emanuel, czerwieniąc się ze złości, ponieważ wszystko tak dobrze jest ci wiadomem, dopełnij twego zlecenia, oddając te papiery albo mnie lub matce, albo mojéj siostrze.
— Taki był mój zamiar, gdym wylądował; lecz będzie temu dni kilkanaście, gdy wchodząc do kościoła...
— Do kościoła?
— Tak panie.
— Po co?
— Modlić się.
— Ah! to pan Paweł modli się i wierzy w Boga?
— Gdybym nie wierzył, czyjejże pomocy wzywałbym podczas burzy?
— A w tym kościele?
— W tym kościele panie, usłyszałem jak ksiądz zapowiadał ślub panny Małgorzaty d’Auray, z wielce szanownym panem baronem de Lectoure; dowiadywałem się zaraz o pana i powiedziano mi, że jesteś w Paryżu; czas nie dozwalał mi widzieć się z panem, gdyż byłem u króla zdać mu rapport z mej podróży.
— Królowi?
— Tak panie, królowi Ludwikowi XVI... jemu samemu... spotkałem pana u Saint-Georga i dowiedziałem się tam o jego wyjeździe; ułatwiłem moje interesa, aby pośpieszyć za nim, tak że przybyliśmy tu prawie razem, a teraz, zamiary moje są wcale inne jak przedtem.
— Jakież są te zamiary panie? mów, gdyż chciałbym skończyć.
— A więc osądziłem, że gdy cały świat, a nawet własna matka zapominają o biednéj córce, powinienem o niéj pamiętać. W stanie w jakim jesteś i chęci połączenia z baronem Lectoure, (który podług pana sam tylko może posłużyć do jego dumnych widoków, te listy są warte sto tysięcy franków, będzie to małym uszczerbkiem, gdy kto ma dwieście tysięcy liwrów dochodu rocznego.
— Lecz kto mi zapewni, że te sto tysięcy franków...
— Masz słuszność, w imieniu też Hektora Lusigniana, oddam te listy.
— I to będzie wszystko panie?
— Żądać będę jeszcze oddania dziecięcia, które wychowam w oddaleniu od matki i ojca, którego potępiacie.
— Dobrze panie i gdym wiedział, że tak małą summą da się to załatwić, nie robiłbym tyle zachodu. Pozwolisz mi jednak pomówić z matką.
— Panie hrabio! rzekł służący otwierając drzwi.
— Nieprzyjmuję nikogo, rzekł zniecierpliwiony Emanuel.
— Pańska siostra chce się z nim widzieć.
— Późniéj.
— Chce zaraz mówić z panem hrabią.
— Nie odmawiaj sobie téj przyjemności dla mnie panie hrabio, rzekł ironicznie Paweł.
— Ale moja siostra nie może widzieć pana.
— Bardzo dobrze; lecz ponieważ nie mogę opuścić zamku nieukończywszy interessu, pozwól, abym wszedł do tego gabinetu.
— Wybornie! rzekł Emanuel otwierając drzwi. Spiesz się.
Ledwie Emanuel zamknął drzwi Małgorzata weszła.




VI.



MAŁGORZATA d’Auray, której historyą poznali czytelnicy, na pierwszy rzut oka dawała poznać piękność swoją. blada, smutna, przedstawiała istotę niebieską; jej nóżki małe przyzwyczajone stąpać tylko po dywanach lub trawniku, były delikatne i zgrabne. W całéj jéj postawie, malowała się powaga i trochę dumy, którą odziedziczyła po matce.
Gdy weszła, na jéj twarzy malowała się bojaźń, była zroszoną łzami. Spostrzegłszy swego brata siedzącego i zdającego się niecierpliwić, zbliżyła się z widocznym wstrętem; te dwoje dzieci jednéj matki, patrzały na siebie przez chwilę, jedno oczami pogardy i dumy, drugie wzrokiem bojaźni i dobroci; nakoniec Małgorzata rzekła:
— Emanuelu! czekałam twego powrotu jak niewidomy czeka chwili, kiedy ma przejrzyć. Jednakowoż po sposobie jakim przyjmujesz twą siostrę, mało spodziewać się mogę.
— Jeżeli moja siostra stała się tém czem być powinna, rzekł Emannel, to jest córką posłuszną; mogła bowiem podczas mojéj nieobecności poznać co wymaga od niej rozsądek i stan jéj; zapomnieć przeszłości, jakby nigdy nie istniała, i gotowa do przyszłości, która otwiera się przed nią. Jeżeli taką staje przedemną, moje objęcia są dla niéj otwarte i moja siostra jest zawsze moją siostrą.
— Słuchaj mnie dobrze, rzekła Małgorzata, i przyjmij to, jako usprawiedliwienie moje, nie zaś jako wyrzut dla drugich. Gdyby moja matka postępowała ze mną jak drugie matki, byłabym dla niéj zawsze otwartą. Onaby mnie przestrzegła, a ja nie doznałabym niczego. Gdybym wychowaną była w święcie, zamiast w tych murach, byłabym poznała godność, którą mi zawsze wymawiacie, nie przekroczyłabym nigdy jéj granic. Nareszcie, gdybym była w pośrodku tych kobiet płochych i zalotnych, które tak wychwalasz, które to czynią z płochości, co ja uczyniłam z miłości. byłabym mogła zapomniéć przeszłość i łudzić się nowością, bez wstydu mogłabym widzieć wieniec narzeczonéj. Lecz niestety! nie tak jest Emanuelu, kazano mi się wystrzegać, gdy już było zapóżno; przypomniano mi mój stan, gdym go postradała i chcą abym się uśmiechała do przyszłości, gdy moja przeszłość tonie we łzach.
— Cóż stąd i rzekł z goryczą Emanuel.
— To, ze ty Emanuelu, możesz mnie i uczynić, jeżeli nie szczęśliwszą, to przynajmniéj spokojną. Nie mam ucieczki w ojcu, nie wiem nawet czyby poznał swą córkę. Nie mam nadziei w mej matce; jéj spojrzenie trwogą mnie nabawia: jéj słowa zabijają mnie. Pozostałeś mi ty tylko; tobie jednemu powiedzieć mogę: — „Bracie! który jesteś teraz głową rodziny, któremu każdy z nas odpowiedzialnym jest za swe postępowanie. Zbłądziłam, lecz zostałam za to srogo ukaraną, czyż to niedość!
— Cóż daléj, czego chcesz!
— Żądam bracie, aby to małżeństwo było zerwanem, gdyż nie mogę należeć do innego, gdy ten, którego me serce obrało nie może być moim. — Moja matka (Boże! jéj przebacz!) wydarła mi dziecię, jak gdyby nie była nigdy matką, i ono wychowane będzie daleko odemnie. Ty Emanuelu jesteś teraz ojcem, a wiec w imie naszéj młodości, naszego związku zaklinam cię, nie czyń ze mnie ofiary; niech klasztor będzie moim schronieniem, a tam błagać Boga będę, przytłoczona moją hańbą, o zdrowie dla ojca, szczęście dla matki, a dla ciebie: o dostojeństwa, chwałę, majątek; przysięgam ci, że to tylko mogę uczynić.
— Tak! żeby świat powiedział, że poświęciłem siostrę, aby odziedziczyć majątek! Czy oszalałaś?
— Słuchaj Emanuelu! rzekła Małgorzata opierając się o poręcz krzesła.
— Co?
— Gdy dasz słowo, to go dotrzymasz; nieprawdaż?
— Tak! jestem szlachcicem!
— Widzisz tę bransoletkę?
— Widzę — cóż z tego?
— Jest zamknięta kluczem: klucz, który ją otwiera jest u pierścionka, a ten pierścionek dałam ze słowem, że dopóty nie oddam méj ręki nikomu, dopóki minie będzie zwróconym.
— A ten, co ma klucz?
— Dzięki tobie i méj matce, jest daleko stąd... jest w Cayenne...
— Wiesz Małgorzato, co robi się z zamkiem, od którego klucz zgubiony! posyła się po ślusarza!
— A do mnie, rzekła uroczystym głodem Małgorzata, przyślijcie chyba kata, aby mi ją otworzył; gdyż pierwéj dam sobie uciąć tę rękę, niż ją oddam drugiemu.
— Cicho! rzekł Emanuel niespokojnie, spoglądając na drzwi przyległego gabinetu.
— Teraz skończyłam. Miałam tylko w tobie nadzieję; bo chociaż nie zdołasz pojąć mych uczuć, nie jesteś jednak złośliwym; przyszłam tu ze łzami; Mój bracie! to małżeństwo jest dla mnie śmiercią: wolę klasztor, wolę nędzę, wolę śmierć. Wysłuchałeś mnie, lecz nie zrozumiałeś, a jeżeliś zrozumiał, to udajesz, że nie rozumiałeś. Dobrze, udam się do tego człowieka. Jeżeli to nie pomoże, wyjawię mu wszystko: moją miłość! moją hańbę! powiem, że mam dziecię; gdyż mam, chociaż mi wydarto, moje serce mówi: że żyje. Nakoniec powiem, że go nie kocham! że kocham innego! że go nie mogę kochać!
— To mu powiedz, zawołał zniecierpliwiony Emanuel; dziś w wieczór podpiszem kontrakt, a jutro będziesz baronową de Lectoure.
— A zatem będę najnieszczęśliwszą istotą! będę miała męża, którego nie będę mogła kochać, i brata którego nie będę mogła szanować. Bądź zdrów! wszak kontrakt jeszcze ńiepodpisany?
Po tych słowach wyszła z rospaczą w sercu. Emanuel, który sądził, że łatwo mu będzie dopiąć celu, z bojaźnią spoglądał na odchodzącą siostrę, z którą miał wytrzymać jeszcze nie jedną podobną chwilę. Po chwili obrócił się i ujrzał za sobą Pawła, a widząc ile posiadanie jego papierów byłoby mu użytecznem, spiesznie usiadł przy stoliku, wziął pióro i rzekł:
— Teraz panie, jesteśmy sami, możemy ukończyć interes. W jakich wyrazach chcesz. aby brzmiał zapis: dyktuj, jestem gotów pisać.
— To niepotrzebne, odpowiedział ozięble kapitan.
— Dla czego?
— Zmieniłem zamiary.
— Jakto? rzeki Emanuel zmięszany tą odpowiedzią.
— Dam sto tysięcy, rzekł z powagą Paweł, dziecku; a twej siostrze męża.
— Któż ty jesteś! zawołał Emanuel dając krok naprzód, kto jesteś panie! co chcesz rozrządzać moją siostrą, która go nie zna, ani widziała nigdy?
— Kto ja jestem, rzekł uśmiechając się Paweł, tyle wiem co i pan, gdyś moje urodzenie jest tajemnicą, która ma być odkrytą, gdy będę miał dwadzieścia pięć lat.
— A będziesz ich miał?...
— Dziś wieczór. — Jutro ukończym nasz interes. Teraz żegnam pana! rzekł Paweł kłaniając się.
— Do widzenia. Spodziewam się widzieć go jeszcze.
— Niezawodnie; dziękuję za przypomnienie.
U bramy zamku, Paweł zastał człowieka swego i konia; udał się drogą do Port-Louis. Gdy stracił z oczu zamek, zatrzymał się, zsiadł z konia i udał się do chaty rybackiéj zbudowanéj na piasku morskim, przed któréj drzwiami siedział na ławce, ubrany jak majtek, młodzieniec mogący mieć ze dwadzieścia kilka lat; tak był pogrążony w myślach, że nie usłyszał zbliżającego się Pawła. Kapitan uderzył go po ramieniu; młodziec zadrżał! spojrzał i zbladł...
— Widziałem, rzekł Paweł.
— Kogo? zapytał młodzieniec.
— Małgorzatę.
— Więc?
— Jest zachwycającą!
— Ne pytam się oto!
— Kocha cię zawsze.
— O! Boże!! zawołał rzucając się w objęcia Pawła i zalewając łzami.




VII.



CHOCIAŻ czytelnicy nasi zapewne z poprzedzającego opowiadania zrozumieli, co się działo przez te sześć miesięcy z naszemi bohaterami, jednakże muszę dodać kilka szczegółów, potrzebnych dla zrozumienia wypadków, które mają nastąpić.
Wieczorem po odbytéj potyczce, którą pomimo małych naszych wiadomości w marynarce, staraliśmy się wystawić przed oczami czytelników, Lusignan opowiedział Pawłowi cały bieg swego życia: było one proste i bez przygód; miłość głównie go zajmowała i stanowiła jego całą rosksz i całą boleść. Niezależne i awanturnicze życie Pawła; jego położenie za obrębem wszystkich wymagań; jego kaprysy, gardzące wszystkiemi prawami; jego królewskie zwyczaje na pokładzie okrętu, natchnęły go zbyt wielkim uczuciem prawa natury, aby miał ku Lusignanowi wypełniać dane sobie rozkazy; zresztą Paweł, chociaż na kotwicy stojąc wywiesił banderę Francuzką, należał jednak do marynarki Amerykańskiéj, któréj sprawy chwycił się z zapałem; nie przestał więc krążyć po kanale Manche; lecz nie znalazłszy roboty na Oceanie, wylądował w Vhite-Hayen w małym porcie hrabstwa Cumberland, na czele dwudziestu ludzi, między któremi znajdował się i Luzygnian, zdobył twierdzę, zagwoździł działa i spaliwszy okręta kupieckie, które były w przystani, wypłynął na otwarte morze. Ztamtąd skierował się ku brzegom Szkocyi, w celu porwania hrabiego Selkirk i uwiezienia go jako zakładnika do Stanów Zjednoczonych; lecz zamiar ten nie udał się dla nieprzewidzianéj okoliczności, bo hrabia był wtedy w Londynie. W tych wszystkich wyprawach Luzygnian, pomagał mu z tą odwagą, którą widzieliśmy w nim w bitwie Indyanki z okrętem Drakę i nieraz Paweł dziękował, że los dał mu podobnego więźnia. Lecz niedoś ćbyło uchronić Luzygniana od Cayenne; potrzeba było przywrócić mu honor: a dla naszego młodego awanturnika, w którym czytelnicy poznają zapewne sławnego korsarza Pawła Jones, było to łatwiéj, jak komu innemu, gdyż wysłany przez Ludwika XVI przeciw Anglikom, miał wrócić do Versalu i zdać sprawę z swej podróży.
Paweł stanął na wschodzie niedaleko d’Auray, a pierwsza wiadomość, którą powzięli, było małżeństwo Małgorzaty z baronem Lectoure. Luzygnian sądził się zapomnianym, a w pierwszym zapędzie rozpaczy, chciał udać się do zamku, lecz Paweł zmusił go słowem honoru, iż dopóty nie wyjdzie na ląd, dojpóki nie odbierze od niego wiadomości; potem zapewniwszy się, że małżeństwo to nie nastąpi aż za piętnaście dni, udał się do Paryża i przyjęty został z radością od króla, który obdarzył go szpadą z rękojeścią złotą i ozdobił krzyżem wojskowym. Paweł korzystając z dobroci króla, opowiedział mu życie Luzygniana i otrzymał dla tegoż nietylko przebaczenie, lecz za zasługi Wielko-Rządztwo Gwadalupy. Wszystkie te zabiegi, nie dały mu stracie z oczu Emanuela. Uwiadomiony o jego odjeździe, pośpieszył zanim i przybył w godzinę po nim do zamku d’Auray. Widzieliśmy jakim sposobem dowiedział się o jéj niezmiennych uczuciach dla Luzygniana, oraz jak tegoż zastał przed chatą rybacką.
Dwaj młodzieńcy pozostali razem aż do zmierzchu. Natenczas Paweł mający dowiedzieć się tajemnicy swego urodzenia, udał się drogą ku zamkowi d’Auray, a potem zwrócił się ku laskowi przyległemu.
Przed godziną nim Paweł opuścił Luzygniana, inna osoba poprzedziła go do tego, który mu miał odkryć jego urodzenie; tą inną osobą była margrabina d’Auray, którą raz widzieliśmy w naszem opowiadaniu. Była jak zawsze ubrana czarno, na głowie miała tylko zarzucony czarny welon, który ją całkiem pokrywał; zbliżała się ona powolnym krokiem do domku, zamieszkanego od dwudziestu lat przez starca, któremu świadczyła swe łaski: te dobrodziejstwa, świadczone mu były zawsze z tą zimną i ponurą twarzą, któréj nic nigdy nie rozjaśniło; nawet sama litość nie zmieniała jéj rysów.
Twarz margrabiny była jeszcze bardziej ponurą jak zwykle. Drzwi chatki były otwarte, jakby dla wpuszczenia ostatnich promieni zachodzącego słońca, była pustą. Margrabina weszła, powiodła wokoło wzrokiem, a jakby pewna, że ten do którego przyszła, nadejdzie niedługo, postanowiła czekać. Usiadła.
Pozostawała w niemej postawie z pół godziny, gdy w tem ktoś wszedł, powstała i głosem drżącym rzekła:
— To ty Achard? czekałam cię od pół godziny, gdzie byłeś?
— Gdyby pani margrabina postąpiła była z pięćdziesiąt kroków, byłaby mnie zastała pod wielkim dębem w lasku.
— Wiesz, że nigdy nie chodzę w tamtą stronę, rzekła ozięble margrabina.
— To źle, ktoś jest w niebie, co ma prawo do naszych modlitw, a który może dziwi się, że nie słyszy niczyich więcéj, tylko starego Acharda.
— I któż ci powiedział, że ja się nie modlę? odrzekła margrabina, czy sądzisz, że umarli żądają, aby ciągle klęczyć na ich grobie?
— Nie, rzekł starzec — ze smutkiem, nie sądzę umarłych tak wymagającemi; lecz sądzę, że gdy jest na świecie co kochamy...
— Lecz, przerwała margrabina, jeżeli ta miłość była występną!
— Ale Bóg przebaczył temu występkowi!
— Tak przebaczył! pomruknęła margrabina, lecz gdyby świat wiedział to co Bóg, czyby tak przebaczył jak on?
— Świat! zawołał starzec, tak pani, dla świata poświęciłaś wszystko, wszystko; miłość kochanki, uczucia żony, matki i bliźnich!... Świat! to on cię przybrał w te suknie żałoby, pod któremi chciałaś ukryć twe udręczenia! Miałaś słuszność, gdyż potrafiłaś go omamić, a twoje cierpienia wziął za cnotę.
Margrabina podniosła głowę z bojaźnią i odsłoniła fałdy zasłony, aby przypatrzyć się temu, który do niéj tak mówił; a nie mogąc nic wyczytać z spokojnéj twarzy starca, rzekła:
— Mówisz do mnie z goryczą, tak jakbyś osobiście miał mi co do wyrzucenia. Czylisz nie dopełniłam którejkolwiek z mych obietnic? Ludzie, którzy ci usługują, nie sąż ci posłuszni?
— Daruj pani! jestto smutek, nie gorycz, który przemawia przez usta starości, powinnaś wiedzieć, że to są boleści niemogące być nikomu powierzone: łzy, które nie powinny płynąć. Tak nie mam się czego uskarżać. Od czasu jak przez szczególny traf nieproszona, sama mi ofiarowałaś mieć opiekę nademną, nigdy nie zapomniałaś twego przyrzeczenia, a ja jak stary prorok, widziałem na^et przychodzącego anioła.
— Tak, wiem o tem, rzekła margrabina, że Małgorzata często! towarzyszy służącemu przeznaczonemu do twéj usługi i z roskoszą widzę jéj starania i przyjaźń dla ciebie.
— Lecz i ja zdaje mi się dotrzymałem mych przyrzeczeń. Od dwudziestu lat oddalony od ludzi... nie ma w tym domu żadnej żyjącéj istoty, tyle obawiałam się o ciebie, aby czasem w niespokojnéj nocy...
— Tak, i tajemnica została zachowaną, rzekła margrabina, kładąc rękę na ramieniu Acharda; lecz czasem może to milczenie dwudziesto letnie, jedna chwila!...
— Tak! rozumiem: drżysz, lękasz się, aby czasem z świata nie wrócił człowiek, mający prawo dopominania się o nią, a któremu nie mógłbym nic zataić. Ah! zbladłaś na samą myśl! Lecz bądź spokojną, ten człowiek jeszcze dzieckiem uciekł ze szkół, w których go umieściliśmy i od dziesięciu lat nie wiedzieć co się z nim stało; opuszczony sam pośród tyla ludzi, może stracił list ojca; znak po którym go poznać!
— Jesteś okropny Achardzie! odrzekła margrabina, mówić podobne rzeczy matce; powiedz mi: tajemnica, któréj nie znał do dwudziestu lat, jeżeli ma sposób do życia. jestże mu potrzebną dwudziestym piątym roku? Wierz mi, lepiej niech pozostanie w niewiadomości, tak jak dziś.
— Jak dziś? jestem pewny..,, że jest szczęśliwy; lecz starzec kłamać umie.
— Wierz mi! powiedz mu lepiej, jego matka umierając połączyła się z ojcem (chociaż z największą radością przycisnęłabym go do serca), i że umierając poleciła go swéj przyjaciółce, margrabinie d’Auray, w któréj znajdzie drugą matkę.
— Rozumiem cię pani! rzekł uśmiechając się Achar: już to nie pierwszy raz z ust twoich słyszę podobną mowę, tylko dziś mówisz otwarcie, a gdybyś mnie tak nie znała, ofiarowałabyś mi zapewne jakie wynagrodzenie, aby zdradzie ostatnią wolę tego, który leży tak blisko nas...
Margrabina chciała mu przerwać.
— Słuchaj pani! odrzekł starzec podnosząc rękę, o ile byłem wierny w dotrzymaniu obietnic margrabinie d’Auray o tyle zostanę wiernym w dotrzymaniu hrabiemu Morlaix. Dzień, w którym syn jego czyli twój, przyjdzie i okaże znak z żądaniem, abym mu wyjawił tajemnicę, powiem mu ją. Co do papierów tyczących się go, a które mają mu być wręczone, dopiero po śmierci margrabiego d’Auray. Tajemnica jest tu! i starzec pokazał swe serce. Żadna siła ludzka od dwudziestu lat nie potrafiła jej wydobyć, tak tez żadna moc nie potrafi wstrzymać. Te papiery są w téj szafie, a klucz od niéj jest przy mnie, a tak kradzieżą lub morderstwem, możesz tylko sobie przywłaszczyć.
— Ale, rzekła margrabina na wpół podnosząc się na krześle, możesz pierwéj umrzeć nim mój mąż, starcze! Jeżeli jest słabszy jak ty, ty jesteś starszy jak on, cóż więc stanie się z papierami?
— Księdzu, który będzie przy mem skonaniu, oddam jako tajemnicę spowiedzi.
— Tak, więc moje cierpienia nie skończą się aż do śmierci!... starcze! posiadasz moją tajemnicę!... czyń co chcesz!... Jesteś panem a ja sługą!... Bądź zdrów!...
Margrabina wyszedłszy, udała się drogą do zamku.


∗             ∗

— Tak! rzekł starzec patrząc za odchodzącą, masz serce kamienne nieczułe na wszystko!
— Dobrze wyrozumowano, rzekł głos, na moje słowo, mówisz jak stoik!
— Achard obrócił się i ujrzał Pawła, Który wchodził gdy margrabina wychodziła, nie będąc od tejże spostrzeżonym, gdyż była mocno zamyśloną; zbliżywszy się, i słysząc Acharda rozmawiającego, ze zwykłą sobie wesołością potwierdził jego rozumowanie.
— Za pozwoleniem pańskiem, rzekł starzec, widząc naszego awanturnika z jedną nogą na progu a drugą za drzwiami; kto jesteś?
— W tej chwili rzekł naiwnie, jestem dziecięciem losu, mającym cały świat za braci, za ojczyznę, i nieposiadającym nic więcéj, tylko to co sam dla siebie uczyniłem.
— A czego szukasz — rzekł Achard uśmiechając się na widok spokojnej i wesołéj twarzy młodzieńca.
— Szukam o pięćset kroków od Zamku d’Auray, domku, który bardzo jest podobny do tego, a gdzie mam znaleźć starca, którym ty może jesteś.
— Jak się nazywa?
— Ludwik Achard.
— To ja jestem.
— Chwilo szczęśliwa! oto jest do ciebie list od mego ojca, który mówi, że jesteś poczciwym człowiekiem.
— Co ten list zawiera? zawołał starzec zbliżając się z iskrzącemi oczami do młodego kapitana.
— Oto to, rzekł kapitan łamiąc pieczątkę i pokazując połowę złamanéj monety weneckiéj, której masz mieć połowę.
Achard wyciągnął rękę machinalnie i rzekł po chwili.
— Tak, to ten sam pieniądz, a jeszcze więcéj, wielkie podobieństwo... zawołał z płaczem.
— O! moje dziecię!... o! mój Boże!...
— Co ci jest? Paweł wstrzymując starca, upadającego pod ciężarem wzruszenia. — Czyli nie wiesz o tem, że jesteś żyjącym obrazem twego ojca, za ktorego poświęciłbym ostatnią kroplę krwi, jak to uczynię dla ciebie, jeżeli będziesz żądał! — A więc pocałuj mnie stary przyjacielu! rzekł Paweł biorąc Acharda w swe objęcia, gdyż uczucia twoje nie zmieniły się między grobem ojca, a kolebką syna. Kto chce niech będzie mym ojcem. Mówisz, że jestem podobny do niego, czy z duszy? czy z twarzy? — Ze wszystkiego, rzekł starzec ściskając go, miał tę samą dumę, ten głos, ten ogień w oczach, tę szlachetność w sercu. Lecz dla czego nie przybyłeś wcześniéj! były w mem życiu smutne godziny, któreby twa obecność rozproszyła.
— Ponieważ, ten list kazał mi się zgłosić gdy będę miał lat dwadzieścia pięć a które niedawno skończyłem... bo przed godziną.
Starzec spuścił głowę i pogrążył się w dumaniu, przypominając sobie przeszłe życie i wypadki.


∗             ∗

— Już! rzekł starzec podnosząc głowę, już jest dwadzieścia pięć lat, a mnie się zdaje, że to dopiero wczoraj, urodziłeś się w tym domu, otworzyłeś oczy w tym pokoju.
I starzec wskazał ręką na drzwi prowadzące do innéj części mieszkania.
Paweł zdawał się rozmyślać; potem patrząc około siebie, i jakby coś przypominając sobie:
— Wtem pokoju? rzekł, zamieszkiwałem go aż do pięciu lat, nieprawdaż?
— Tak! rzekł starzec.
— Pozwól mi, mówił Paweł, opierając głowę na ręku, pozwól mi przypomnieć sobie, gdyż zdaje mi się, że pamiętam jak przez sen; czy nie ten... słuchaj?
— Mów moje dziecię! odpowiedział starzec.
— Jeżeli ten, powinno w nim być na prawo... wchodząc... w kącie.... łóżko... z zielonemi firankami?
— Tak.
— Krucyfiks w głowach łóżka?
— Tak.
— Na prost szafa z książkami, między temi wielka Biblia, z obrazkami niemieckiemi?
— Oto jest, rzekł starzec, pokazując leżącą na stole książkę.
— Ah! to ta sama! zawołał Paweł, przyciskając swe usta do księgi.
Oh! szlachetne serce! mówił starzec. Dzięki ci o! Boże!
— Potem, rzekł Paweł, wtem pokoju jest okno wychodzące, na morze, a na tym morzu trzy wysepki.
— Tak, wyspa d’Hout, d’Houdic i Belle-Ile-en-Mer.
— To ten sam! zawołał Paweł, rzucając się ku drzwiom; lecz widząc, że starzec chce iść za nim; — Nie, rzekł zatrzymując go... pozwól mi wejść samemu. Potrzebuję samotności. Wszedł zamykając drzwi.
Zatrzymał się chwilę, powiódł wzrokiem wokoło pokoju i ujrzał go takim, jakim go opisał, gdyż starzec zachował go bez żadnej zmiany. Paweł, któregoby obcy wzrok zatrzymał, pewny że jest sam, zbliżył się do krucyfiksu ze słoniowej kości, upadając na kolana, jak to czyni! pierwéj rano i wieczór, przypomniał siebie jedną z tych modlitw, które co dzień zanoszą się za tych, którzy dali nam życie. Ileż-to kolei przebiegł przez te upłynione dwadzieścia lat, ile to razy chmury okryły to niebo tak czyste w jego młodości. Ileż-to razy wiatr zmienny miotał jego okrętem. A teraz z wiarą, nieustraszony, na klęczkach przed obrazem Zbawiciela, błagał go za swych życiodawców. Długo był pogrążony w swych zadumaniach; potem wstał i poszedł do okna. Noc była piękna i spokojna, księżyc świecił wcałém blasku posrebrzając morze, trzy wyspy dawały się widzieć na Oceanie. Przypomniał sobie ile-to razy w młodości stawał w temże miejscu, patrząc na ten że sam widok, ścigając nieraz wzrokiem jaką łódkę, spokojnie płynącą. Jego serce przygnębione tylu wspomnieniami, szczęścia i przeciwności, nie mogło dłużéj znieść tego ciężaru, opuścił głowę, a dwa strumienie łez trysnęło z oczu jego. W tejże chwili uczuł, że go ktoś wziął za rękę: byłto starzec. Chciał ukryć swe wzruszenie; lecz jakby wyrzucając sobie, chwilową słabość z twarzą zroszoną łzami, obrócił się do niego.
— Płaczesz moje dziecko?
— Tak płaczę, rzekł Paweł, czegóż mam się wstydzić? Tak patrz na mnie, płaczę. Chociaż widziałem wżyciu okropne rzeczy... widziałem jak burza miotając moim okrętem, raz wznosiła go w górę, drugi raz pogrążała w otchłani; widziałem ludzi padających około mnie; słyszałem krzyki rozpaczy i śmierci tych, z któremi pierwéj wieczerzałem! Aby odebrać ich ostatnie pożegnanie, musiałem iść pośród gradu kul, po ziemi, gdzie za każdym krokiem napotykałem krew! moja dusza była spokojną, oczy nie były łzami zroszone. Lecz ten pokój, który zachowałem w pamięci, w którym odebrałem pierwsze pieszczoty mego ojca, a którego już nie ujrzę! i ostatnie pocałowanie, niechcącéj może mnie już więcéj widzieć matki, — ten pokój, jest to jak jaka świętość, jak kolebka i grób, nie mogę nań patrzeć bez wzruszenia, trzeba, abym płakał.
Starzec uściskał go; Paweł położył głowę na jego ramionach i rzewnie płakał. Starzec przemówił.
— Masz słuszność, ten pokój jest zarazem kolebką i grobem! tu urodziłeś się i tu odebrałeś ostatnie pożegnanie: błogosławieństwo umierającego ojca.
— Więc umarł?
— Tak umarł.
— Powiesz jakim sposobem?
— Powiem ci wszystko.
— Po chwili! dodał Paweł, biorąc krzesło i siadając przy oknie. Teraz nie mam mocy cię słuchać, pozwól mi przyjść do siebie, a potem opowiesz mi. Oparł się ręką i zwrócił oczy na morze.
— Piękna jest noc na Oceanie, tem bardziej gdy go oświeca księżyc, jak teraz mówił głosem powolnym. To jest spokojne, jak wieczność. Nie wiem czy człowiek mający przyjemność w podobnych widokach może się lękać śmierci. Mój ojciec umierał z odwagą, nieprawdaż?
— Tak jest! odpowiedział z dumą Achard.
— Spodziewałem się tego.
— Byłto przystojny młodzieniec, jak ty, rzekł Achard spoglądając wzrokiem smutnym na Pawła, był w twoim wieku.
— Jak się nazywał?
— Hrabia de Morlaix.
— A zatem i ja pochodzę z szlachetnéj rodziny. I ja mam tarcz z herbem, jak ci wszyscy młodzi magnaci brutale, którzy pytali się mnie o pargaminy, gdy im pokazywałem me rany!
— Poczekaj młodzieńcze, nie wbijaj się tak w dumę, gdyż nie powiedziałem ci nazwiska téj, któréj winieneś życie i nie zapominaj o tajemnicy okrywającéj twe urodzenie.
— Dobrze, powiedz mi imie méj matki, z uszanowaniem przyjmę je, powiedz jak się nazywała?
— Margrabina d’Auray, odrzekł ze smutkiem Achard.
— Co mówisz, zawołał Paweł zrywając się.
— Prawdę.
— A zatem, Emanuel moim bratem, Małgorzata moją siostrą.
Znasz ich więc już? zawołał starzec zdziwiony.
— Miałeś słuszność starcze, rzekł Paweł siadając na krześle. Bóg! wie co chce! a to co chce, dawno napisane.
Nastąpiła chwila milczenia, potem Paweł, podnosząc oczy zatopił je w starcu i rzekł:
— Mów, gotów jestem słuchać cię!

Koniec Tomu Pierwszego.



I.



Starzec przez chwilę zbierał myśli, nakoniec tak zaczął:
Byli zaręczeni z sobą; nie wiem jaki przypadek poróżnił ich rodziny; zostali rozłączeni. Hrabia Morlaix nie mógł pozostać we Francyi. Musiał udać się do Saint-Domingo, gdzie jego ojciec miał posiadłość. Towarzyszyłem mu, gdyż pokładał we mnie całą ufność; byłem synem jego mamki; odebrałem razem z nim wychowanie, nazywał mnie swym bratem, ja sam pamiętałem tylko o stanie, który nas różnił. Margrabia polecił mi czuwać nad synem. Przepędziliśmy dwa lata pod niebem zwrotnika. Przez ten czas twój ojciec, zostawiony samotności w téj zachwycającéj wyspie, odbywał podrożę bez celu, używał przyjemności polowania, starając się ile możności zagoić rany serca. Lecz to było napróżno; zdawało się, że więcéj cierpiał pod promieniami skwarnego słońca. Nakoniec po dwóch latach daremnéj walki, miłość wzięła górę; potrzebował ją widzieć, lub umrzeć; wyjechaliśmy. Nigdy podróż nie była tak szczęśliwą; morze i niebo uśmiechało się do nas, poczytywaliśmy to za dobrą wróżbę. W sześć miesięcy od odjazdu z Port-au-Prince, wylądowaliśmy w Hâvre.
Panna Sablé, poszła za mąż, Margrabia d’Auray był w Wersalu pełniąc obowiązki przy Ludwika XV. Jego żona zbyt cierpiąca, aby mu towarzyszyć zamieszkiwała starożytny zamek d’Auray, którego widzisz wieże.
— Tak, pomruknął Paweł, znam go; kończ.
— Co się tycze mnie, podczas podroży jeden z mych stryjów, dawny sługa domu dKAurayów umarł, zostawiając mi w puściźnie ten domek z przyległym gruntem. Objąłem go w posiadanie. Co do twego ojca, opuścił mnie w Vannes, mówiąc: że jedzie do Paryża i tak rok tu przemieszkiwałem, nie widząc go wcale.
Jednéj nocy (jest temu dwadzieścia pięć lat) zapukano do mych drzwi, otworzyłem, twój ojciec wszedł, niosąc kobietę z twarzą zasłoniętą; udał się do tego pokoju i złożył ją na tem łóżku; potem wróciwszy do pierwszéj izby gdzie go czekałem. Ludwiku! rzekł do mnie kładąc rękę na ramieniu z wzrokiem proszącym: Ludwiku! możesz uczynić więcéj jak uratować mi życie i honor, możesz uratować życie i honor téj, którą kocham, siadaj na koń, biegnij do miasta i za godzinę bądź tu z lekarzem.
— Mówił do mnie takim głosem, iż nie można było i chwili się opóźniać: byłem posłuszny. Zaczynało dnieć, gdy przybyłem z doktorem, wprowadzony został przez hrabiego Morlaix: do tego pokoju, i drzwi się zamknęły; pozostawali tam dzień cały; noc nadeszła; twój ojciec wyszedł niosąc na rękach tęż samą kobietę zasłoniętą jak wczoraj. Wszedłem do tego pokoju i znalazłem ciebie nowonarodzonego.
— Zkądże wiesz, że ta kobieta była Margrabiną d’Auray? zapytał z powątpiewaniem Paweł.
— Tak niespodzianie i okropnie jak o twoim urodzeniu. Prosiłem hrabiego Morlaix, aby cię pozostawił przy mnie, pozwolił, a nawet czasami przychodził nas odwiedzie.
— Sam? zapytał Paweł.
— Zawsze; odpowiedział Achard, miałem tylko pozwolenie przechodzić się z tobą po zwierzyńcu; zdarzało się czasami, że margrabina zjawiała się jakby przypadkiem na zakręcie jakiéj ulicy, wołała na ciebie, a potem pieściła, jak to lubim czynić z obcem dzieckiem, gdy jest piękne. Tak cztery lata ubiegło: nakoniec jednéj nocy zapukano na nowo do mych drzwi; był to twój ojciec, spokojniejszy, lecz więcej pochmurzony jak pierwszą razą. — Ludwiku! rzekł mi, bije się jutro rano z margrabią d’Auray, jest to pojedynek śmiertelny, którego tylko ty masz być świadkiem. Daj mi więc przytułek na tę noc jedną, i potrzebne rzeczy do pisania. Siadł przed tym stołem, na tymżę samym krześle, co ty teraz siedzisz... — Paweł powstał i niesiadając więcéj, opierał się tylko o jego poręcz. Czuwał całą noc. Równo ze dniem wszedł do mego pokoju, ja nie spałem. Ty zaś moje dziecko, nieznając dumy i namiętności ludzkich, spałeś spokojny.
— Cóż dalej?
— Twój ojciec pochylił się nad kolebką i wzrok smutńy zatopił w ciebie. Ludwiku! rzekł, jeżeli zginę, oddasz to dziecię wraz z tym listem memu kamerdynerowi Fild, któremu poleciłem odprowadzić je do Selkirk w Szkocyi, i zostawić go w pewnych rękach. W dwudziestym piątym roku życia, gdy przyniesie ci drugą połowę téj monety, pytając się o swe urodzenie, powiesz mu: gdyż może jego matka będzie samą, opuszczoną. Co się tyczy tych papierów, które dadzą mu poznać matkę, oddasz dopiero po śmierci margrabiego d’Auray. — Pochylił się jeszcze nad kolebką, i łza spłynęła po jego twarzy.
— Zmiłuj się! dokończ.
— Spotkanie, było w jednéj z alei tego parku, o sto kroków ztąd. Przybywszy zastaliśmy margrabiego oczekującego nas od kilku chwil. Blisko niego na ławce leżały pistolety nabite: przeciwnicy skłonili się sobie nawzajem, nie wymówiwszy słowa, margrabia ręką wskazał na broń; każdy wziął za swój pistolet, i obadwa stanęli na swych miejscach niemi i smutni, o trzydzieści kroków i zaczęli iść ku sobie. Była-to dla mnie chwila okropną, (rzekł starzec z wzruszeniem jakby był obecnym), widząc ich zbliżających się — margrabia dał ognia... Spojrzałem na twego ojca, żadnej to nie uczyniło na nim zmiany, sądziłem, że grot nie dosięgnął go; szedł aż do margrabiego, a przykładając pistolet do piersi...
— Zabił go! spodziewam się? zawołał Paweł.
— Twe życie panie, rzekł mu, należy do mnie, mógłbym je odebrać; lecz zostawiam ci, żebyś żył dla przebaczenia mi, tak jak ja ci przebaczam.
Po tych słowach upadł... kula margrabiego przeszyła mu piersi...
— O! mój ojcze! mój ojcze! zawołał Paweł. A ten człowiek żyje jeszcze? nieprawdaż on żyje? jest młody, zdoła unieść szpadę lub pistolet? Pojedziem do niego... dziś... w téj chwili; powiesz mu: oto jego syn, musisz się bić z nim. Oh! niegodziwiec!... Biada mu!...
— Bóg go ukarał! odpowiedział Achard, jest obłąkany!...
— Prawda! zapomniałem...
— Margrabia w swym obłąkaniu, znać widzi ten krwawy obraz i powtarza ciągle ostatnie słowa twego ojca.
— A więc dla tego margrabina nie opuszcza go na chwilę?
— Tak! i pod pozorem, że nie chce widzieć swych dzieci, oddaliła od niego Emanuela i Małgorzatę.
— Biedna siostra! rzekł z czułością Paweł, a teraz chcą uczynić z niéj ofiarę, łącząc ją z tym nędznikiem Lectoure!
— Tak; lecz ten nędznik Lectoure zabierze Małgorzatę do Paryża; Emanuelowi da pułk dragonów; margrabina nie będzie się lękać więcéj obecności swych dzieci; jéj tajemnica będzie grobem mliczącym, między nią i dwoma starcami, którzy jutro... téj nocy... mogą umrzeć... a tak będzie wieczne milczenie.
— Ale ja! ja!
— Czyliż wiedzą że żyjesz? czyliż od piętnastu lat dałeś jaką wiadomość o sobie, po twéj ucieczce z Selkirk? tak! nie zapomniała cię, lecz sądzi, że może...
— Czyli tak sądzisz o mej matce?...
— Przepraszam, lecz to prawda!... zbłądziłem, zapomniéj to co mówiłem...
— Tak; mówmy o tobie, o mym ojcu.
— Mamżeż dodać, że jego ostatnia wola została spełnioną. Fild przybył po ciebie, odjechałeś. Dwadzieścia jeden lat minęło od tego czasu; przez dwadzieścia jeden lat błagałem nieba o twój powrót, me prośby zostały wysłuchane. Twój ojciec odżył w tobie, widzę go... mówię do niego... nie płaczę już... jestem szczęśliwy!...
— Umarł? umarł bez bojaźni!... bez nadziei!... od jednego strzału?
— Tak... przyniosłem go tu... złożyłem na łóżku, na którym urodziłeś się, zamknąłem drzwi i poszedłem kopać grób. Przepędziłem cały dzień nad tą smutną pracą, gdyż podług woli twego ojca nikt nie miał wiedzieć o tém. Wieczorem wróciłem po trupa. Na wszystko patrzałem okiem suchem z boleścią w sercu, złożyłem ostatnie pocałowanie na tych zimnych ustach i pokryłem ciało ziemią. Dopiero, gdym powrócił, ulżyłem ciężarowi boleści wylewając łez strumienie.
Starzec zamilkł, przygnębiony ciężarem smutnych wspomnień, tylko łzy ciche rosiły twarz zoraną.
— Tak! rzekł Paweł, dopełniłeś wiernie twego obowiązku! Szlachetny mężu! pozwól mi ucałować te ręce, które oddały ostatnią posługę ojcu memu. Zostałeś wiernym przy śmierci jak za życia; pozostałeś, aby łzami zraszać kwiaty rosnące na grobie jego. O! ileż są niżsi od ciebie ci wszyscy, których imie jest głośnem... starcze wierny?... Pobłogosław mnie! zawołał padając na kolana, zastąp mi miejsce ojca.
— Pójdź w me objęcia drogie dziecię! widzę ile cierpisz. Lecz wierz mi, szczęśliwsi są umarli; wielu ludzi mało dba o życie. Twój ojciec był młodym pełen nadziei i odwagi; był ostatnim potomkiem starożytnego domu, miał rodzinę, przyjaciół, mógł dostąpić pierwszéj godności, jednak zginął nagle, jakby go pochłonęła ziemia. Nie wiem nawet czy ktokolwiek choć jednę łzę uronił, dał krok, aby go wynaleźć; wiem tylko, że od dwudziestu jeden lat, nikt nie wie o miejscu jego spoczynku.
— A moja matka nie przyszła nigdy?
Starzec milczał.
— Więc nas dwóch tylko będzie znało to miejsce. Wskaż mi je; gdyż chcę je odwiedzieć i przysięgam, że to czynić będę zawsze ile razy tylko mój okręt przybije do brzegów Francyi.
I pociągnął Acharda do pierwszego pokoju; lecz otwierając drzwi, usłyszał mały szelest od strony zwierzyńca; był to służący i Małgorzata. Paweł zwrócił się śpiesznie.
— To moja siostra! rzekł do Acharda... zostaw mnie na chwilę... muszę z nią mówić... muszę jej powiedzieć słowo, które ją uszczęśliwi, miejmy litość nad cierpiącemi!
— Pamiętaj! że to, com ci wyjawił, jest tajemnicą twej matki, rzekł Achard.
— Bądź spokojny przyjacielu! bądź spokojny, rzekł wyprowadzając Acharda, będę jéj mówił, o niéj tylko.
W téj chwili Małgorzata weszła.




II.



MAŁGORZATA przyszedłszy podług zwyczaju z służącym do starca; mocno się zdziwiła, gdy w pokoju, w którym od dziesięciu lat nikogo nie widziała, prócz Acharda, ujrzała przystojnego młodzieńca, patrzącego na nią wzrokiem dobroci. Dała znak służącemu, aby złożył koszyk; był posłuszny i wyszedł za drzwi czekać swojéj pani. Ona zaś zbliżyła się do Pawła.
— Panie! spodziewałam się zastać tu mego starego przyjaciela Ludwika Acharda... przyniosłam mu żywność.
Paweł wskazał ręką na drzwi, gdyż nie mógł wyrzec i słowa, tyle lękał się, aby jego uczucia nie zdradziły go. Młoda dziewczyna podziękowała schyleniem głowy i weszła.
Paweł ścigał ją oczyma z ręką przyciśniętą do serca. Ta dusza głucha, na wszelkie uczucia miłości, otworzyła się teraz dla rodziny. Opuszczony, nie mający przyjaciół, prócz swych towarzyszy Oceanu, całą czułość jaką, tylko miał w sercu, poświęcił Bogu. Jego religia nie zdawałaby się czystą, jednakowoż każdą prawie myśl zwracał ku niebu. Nie dziwmy się zatem, że pierwsze uczucia przejmowane do serca, chociaż braterskie, uczyniły na nim tak mocne wrażenie.
— Oh! zawołał, gdy Małgorzata znikła. Nieszczęśliwy! opuszczony jestem; cóż uczynię, gdy wyjdzie? Mamże ją wziąść w objęcia, przycisnąć do serca i powiedzieć: Małgorzato! moja siostro! żadna kobieta nie kochała mnie... kochaj mnie ty miłością braterską! — O! moja matko! pozbawiając mnie twojéj opieki, pozbawiłaś mnie pieszczot tego, anioła!...
— Bądź zdrów, rzekła Małgorzata do starca otwierając drzwi... chciałabym przyjść sama dziś wieczór, gdyż nie wiem kiedy cię już zobaczę.
Szła ku drugim drzwiom, milcząca, z głową zawieszoną, nie widząc Pawła, nie pomnąc, że przed chwilą, gdy tam weszła był młodzieniec. Młody marynarz ścigał ją wzrokiem, z rękami wyciągniętemu jakby ją chciał zatrzymać, z piersią wzniesioną, oczyma łez pełnemi. Nakoniec, gdy ujrzał jéj rękę na klamce:
— Małgorzato! zawołał.
Zdziwiona, nie wiedząc co się to ma znaczyć, obróciła się otwierając drzwi do wyjścia.
— Małgorzato! zawołał Paweł, postępując naprzód, Małgorzato! nie słyszysz mnie?...
— Prawda! że Małgorzata jest moje imie, panie! odpowiedziała z powagą, lecz nie spodziewałam się, aby to imie do mnie się stosowało, wyrzeczone przez człowieka, którego znać nie mam przyjemności.
— Ale ja ciebie znam, rzekł Paweł i zamykając drzwi, poprowadził ją do pokoju. Wiem, że jesteś nieszczęśliwą, że nie masz komu powierzyć twych cierpień, nie masz ramienia, od którego mogłabyś żądać pomocy.
— Zapominasz! rzekła wskazując ręką na niebo.
— Nie! Małgorzato! nie zapominam, gdyż przez niego jestem tu zesłany, aby ci ofiarować to, co mówiłem; aby ci powiedzieć, gdy około ciebie wszyscy milczą: jestem twym przyjacielem! twoim wiecznym przyjacielem!
— Panie! to co mówisz, są słowa święte; słowa, którym niestety! trudno, abym wierzyła bez dowodu.
— A gdybym ci go dali zapytał Paweł.
— Nie możesz! odpowiedziała!
— Niewierna! rzekł Paweł.
— Cóż więc? rzekła Małgorzata, w któréj sercu powątpiewanie zajęło miejsce nadziei.
— Znasz ten pierścień? rzekł jéj pokazując klucz otwierający bransoletkę.
— Boże! miéj litość nademną, on umarł!...
— Żyje.
— Ale mnie nie kocha?
— Kocha cię.
— Jeżeli to prawda, że żyje, że mnie kocha, trzeba oszaleć z radości... Ah! co ja mówiłam, czy żyje? czy mnie kocha! lecz jakim sposobem ten pierścień jest w twych rękach?
— Powierzył mi go, jako dowód wdzięczności.
— A ja czy bransoletkę powierzyłam komu, ja, rzekła podnosząc rękaw sukni, patrz!
— Tak; lecz Małgorzato! nie jestże pogardzony, shańbiony w oczach świata, i zostawiony pośród najnędzniejszych ludzi.
Cóż to szkodzi! nie jestże niewinnym? kochanym?...
— Sądził, że zbyt byłby okrutnym, aby oddalony na zawsze od towarzystwa, nie mogąc ci ofiarować ręki, postanowił, więc przynajmniéj powrócić ci wolność rozrządzenia twoją ręką...
— Gdy kobieta uczyni to, co ja dla niego uczyniłam, z stałością odpowiedziała Małgorzata, powinna, wierz mi, bez żadnéj wymówki, wiecznie go kochać, co też i ja uczynię.
— Jesteś aniołem dobroci! zawołał Paweł.
— Powiedz mi? rzekła biorąc go za ręce i patrząc wzrokiem błagającym...
— Co?
— Znasz go?
— Jestem jego przyjacielem, bratem...
— Mów mi więc o nim! zawołała, poddając się cała radości i nie pomnąc, że stoi przed nieznajomym, co robi? jaką ma nadzieję ten nieszczęśliwy.
— Kocha cię i ma nadzieję widzieć.
— To musiał ci powiedzieć? rzekła oddalając się od Pawła...
— Wszystko!
— Oh!... zawołała, schylając czoło, po którem żywy przebiegł rumieniec.
Paweł zbliżył się do niéj, przycisnął ją do serca.
— Jesteś świętą dziewicą.
— Więc mną nie pogardzasz panie, rzekła usiłując podnieść oczy.
— Małgorzato! rzekł Paweł, gdybym miał siostrę, prosiłbym Boga, aby tobie była podobną!
— Miałbyś bardzo nieszczęśliwą siostrę! odpowiedziała opierając się na nim, i zalewając łzami.
— Może, rzekł uśmiechając się Paweł.
— Nie wiesz więc? rzekła...
— Czego?
— Że pan de Lectoure ma przybyć jutro rano?
— Wiem.
— Że jutro wieczór mają podpisać ślubny kontrakt?
— Wiem.
— Jakże więc chcesz, abym miała nadzieję... do kogo mam się udać?... kogo błagać litości? — mego brata?... on mnie nie może pojąć. Mojej matki? — Oh! panie! ty nie znasz mej matki; jest to kobieta surowa, z wolą nieodmienną: niezbłądziwszy nigdy, sądzi, że nikt zbłądzić nie może, a gdy powie: „Ja chce!” trzeba płakać, lecz być posłuszną. Mój ojciec?... Tak!... w nim mam nadzieję; wiem, że ma wyjść ze swego pokoju dla podpisania kontraktu. Mój ojciec!.. dla kogo innego, nie tak nieszczęśliwego jak ja, byłby ucieczką. Lecz on jest obłąkany... utracił rozum... a z nim czułość rodzicielską. Od dziesięciu lat nie widziałam go; od dziesięciu lat nie uścisnęłam drżących rąk jego, nie ucałowałam siwych włosów jego. Nie wie może, że ma córkę; nie wie, czy ma serce, nie pozna mnie, a choćby i poznał, ulitowałżeby się?... moja matka włoży mu pióro w rękę i powie: „Podpisz! ja chcę” a biedny starzec podpisze i córka jego będzie skazaną.
— Wiem o tem wszystkiem, rzekł Paweł; lecz bądź spokojną, kontrakt nie będzie podpisanym.
— Któż przeszkodzi?
— Ja.
— Ty?
— Tak ja!
— Jakim sposobem?
— Bądź spokojną, będę jutro obecnym na zgromadzeniu rodzinnem.
— Kto cię wprowadzi?
— Mam sposób.
— Mój brat jest porywczy, strzeż się, aby sobie i mnie bardziéj nie zaszkodzić.
— Twój brat jest mi tak drogim jak i ty Małgorzato! Bądź spokojną!... polegaj na mnie!...
— Wierzę ci, gdyż cóżby ci przyszło zwodzić nieszczęśliwą.
— Masz słuszność; lecz co chcesz uczynić z Lectourem?
— Wyjawię mu wszystko.
— Pozwól mi uwielbiać cię! rzekł klękając Paweł.
— Panie!
— Jak siostrę?
— Tak jesteś dobry! wierzę, iż Bóg cię zesłał!
— Wierz, odrzekł Paweł.
— Więc jutro w wieczór...
— Nie lękaj się niczego! Tylko donieś mi, jaki będzie miała koniec rozmowa twoja z baronem dę Lectoure.
— Będę się starała.
— Teraz jest już dość późno, służący może się dziwi z naszej tak długiéj rozmowy; powróć do zamku; nie mów nikomu o mnie. Bądź zdrowa!
— Bądź zdrów! ty którego nie wiem jak nazwać.
— Nazwij mnie swym bratem.
— Bądź zdrów mój bracie!
— O! moja siostro! zawołał Paweł, konwulsyjnie ściskając ją w swych objęciach, ty jesteś pierwszą, która mi nadała tak słodkie imie, Bóg ci, wynadgrodzi!
Zdziwiona, usunęła się, potem wracając do Pawła, podała mu rękę. Paweł uścisnął ją i Małgorzata wyszła. Młody marynarz wszedł do pokoju Acharda i rzekł:
— Teraz prowadź mnie na grób mego ojca!




III.



NAZAJUTRZ mieszkańcy zamku byli w daleko większym ruchu. jak zwykle. Margrabina, któréj charakter poznali czytelnicy, nie jako złośliwy; lecz dumny i nieugięty, widziała koniec swych męczarń, gdyż dzieci, przed któremi najwięcéj chciała utaić, zostawią ją samą. Dla niéj Lectoure był nietylko dęciem przyzwoitym; lecz duchem zbawczym oddalającym od niéj córkę biorąc ją za żonę; syna, któremu minister obiecał dać pułk. Gdy nie będzie już tych dzieci, a zjawi się kiedy jéj pierworodny syn, tajemnica odkryta nie będzie miała echa. Miała nadzieję zamknąć mu usta. Jéj ogromny majątek zdawało się, że posłuży do tego, gdyż sądziła, że złotem wszystko kupić można. Połączenia tego wyglądała z wielką niecierpliwością chciała go ile możności przyśpieszyć, a temsamem dogodzić dumie Emanuela, który zniechęcony spokojnym życiem Paryża; nieznany od téj młodzieży otaczającéj króla, z upragnieniem oczekiwał chwili, w której jego szwagier otworzy mu podwoje Wersalu.
Łzy i rozpacz jego siostry, zasmuciły go na chwilę; lecz wkrótce rozproszyła to: myśl błyszczenia na czele pułku; uwodzenia kobiet gustem i świetnością ubioru. Miłość siostry uważał za przywiązanie dziecinne, które zgiełk i roskosze świata potrafią wygładzić z pamięci. Co do Małgorzaty: biedna ofiara, poświęcona obawie jednéj, a dumie drugiego; była upojona nadzieją uczynioną jéj przez młodzieńca znającego jej związki z Lusignianem, który ją upewnił o losie jego, który przy; cisnął ją do swego serca, nazywając siostrą: tego wszystkiego pojąć nie mogła. Nadzieja jednak, którą jej uczynił, zdawała się szeptać jéj, że jak powiedział, był zesłanym od Boga, aby czuwać nad nią; lecz nie znając jego praw do jéj matki, jakimby sposobem mógł wpływ na nią wywrzeć i na jéj przyszłość; przyzwyczajona od sześciu miesięcy uważać śmierć za jedyną roskosz, zaczęła powątpiewać. Margrabia sam tylko powstał w swéj nieczułości, dla niego świat przestał się obracać: od czasu utraty rozumu, zajęty ciągle jedną myślą, to jest śmiertelną walką bez świadków, powtarzał co chwila, ostatnie słowa konającego. Byłto już starzec bezsilny jak dziecko, któremu wola żony była rozkazem; żył już w takiéj niewoli i nieszczęściu od lat dwudziestu. Tego dnia tryb życia jego odmienił się, lokaj wszedł do jego pokoju i zajął miejsce margrabiny, przybrał go w jego ubiór mistrza ceremonii, ozdobił go krzyżami i gwiazdami; nakoniec margrabina kładąc mu pióro w rękę, na próbę kazała się podpisać; był posłuszny, nie myśląc, że uczył się roli mordercy.
Około trzeciej popołudniu pojazd pocztowy zajechał przed bramę zamkowi jego turkot sprawił rozmaite uczucia w sercach trzech osób. Emanuel pobiegł naprzód, aby przyjąć w przedsionku przyszłego szwagra. Lectoure lekko wyskoczył z powozu; na ostatniej stacyi zatrzymał się dla zrobienia toalety, tak, ze przybył ubrany z całą wykwintnością ostatniej dworskiéj mody. Emanuel uśmiechnął się na taką przezorność, która wskazywała, że Lectoure chciał z całą wytwornością swego ubioru, nie zaś w stroju podróżnym przedstawić się damom, bo znając dobrze kobiety, wiedział, że te z pozoru tylko sadzą, i że raz powzięte mniemanie o kim, trudno wygładzić z ich pamięci lub serca. Słusznie można przyznać baronowi, że jego ułożenie pełne wdzięku, przy pięknéj twarzy, było bardzo niebezpieczne dla kobiety, która jeszcze nie kochała.
— Pozwól kochany baronie, rzekł Emanuel zbliżając się, abym w nieobecności dam, przyjął cię w domu przodków moich. Widzisz, rzekł wskazując na budowę i tarczę herbową zawieszoną przed drzwiami, pierwsza przypomina Filipa Augusta, a druga Henryka IV.
— Na moje słowo, rzekł baron zniechcenia, co używane było podtenczas przez młodych ludzi dobrego tonu, jestto ładna forteczka. Jeżeliby kiedy (mówił wchodząc pod sklepienie, a ztamtąd do sali zawieszonéj po obu stronach portretami familijnemi ) wzięła mnie ochota zrobić jakową psotę, prosiłbym cię, abyś mi pożyczył tego cacka, a wiodąc wzrokiem po portretach dodał, z całą załogą.
— Trzydzieści trzy portrety, nie dodając da tego żywych i umarłych, odpowiedział Emanuel, lecz ostatni obrócili się w proch; w tych obrazach widzisz pierwszego Henryka d’Auray, który towarzyszył Ludwikowi VII na wojnę krzyżową; to jest moja ciotka Deborach, ubrana w kostium, w jakim przedstawiają Judytę; cała ta rodzina pochodzi z linii męzkiej.
— To zaszczytnie, nie można być więcej starożytnym.
— Tak; lecz nieurodziwszy się patryarchą, nie myślę zagrzebać się w tych murach. Spodziewam się baronie, że mnie wydobędziesz z tych gruzów.
— Niezawodnie hrabio! rzekł Lectoure, chciałem nawet przywieźć nominacją jako mój podarek ślubny, wiedząc bowiem o wakującem porucznikostwie w dragonach królowéj, udałem się wczoraj do pana de Maurepas z zamiarem proszenia go o to dla ciebie, gdy wtem dowiedziałem się, że jakiś tajemniczy admirał, gatunek korsarza, rozbójnika morskiego, albo coś podobnego, który jest teraz w modzie; ponieważ królowa pozwoliła mu pocałować się w rękę, a król go lubi za pobicie Anglików, otrzymał to miejsce dla jednego z swych przyjaciół i prócz tego jeszcze krzyż wojskowy i szpadę z złotą rękojeścią, jak szlachcic jaki. Lecz chociaż to ominęło cię hrabio, bądź spokojny, znajdziem co lepszego.
— Mało mnie obchodzi służba wojskowa, chciałbym stopnia odpowiedniego mojemu imieniowi i majątkowi.
— Możesz otrzymać.
— Jakim sposobem, rzekł Emanuel zmieniając rozmowę, zdołałeś baranie uniknąć tylu narzucanych ci żon?
— Tak; odpowiedział zniechcenia wyciągając się na krześle, powiedziałem, że się żenię.
— I może jeszcze powiedziałeś, że bierzesz żonę, z Małej Bretanii.
— Powiedziałem.
— Tak więc, rzekł Emanuel złośliwie uśmiechając się, uśmiech dam stolicy, zajął miejsce gniewu.
— Tak mój hrabio! odpowiedział Lectoure zakładając nogę i jednostajnie kołysząc nią, nasze damy dworu sądzą, że słońce wschodzi w Paryżu, a zachodzi w Wersalu; resztę Francyi uważają za Laponią, Grenlandyą. Dla tegoteż spodziewają się, że za moim powrotem przywiozę żonę, dziwotwór z rękami i nogami ogromnemi; szczęściem, że się omylą, rzekł głosem niepewnym, nieprawdaż Emanuela? wszak mówiłeś mi że twa siostra...
— Zobaczysz ją.
— To nie do smaku będzie, dla téj biednej pani de Chaulue; lecż nieboga... musi się pocieszyć... Co to?
To zapytanie było uczynione służącemu Emanuela, który wszedł.
— Cóż to? zapytał Emanuel.
— Panna Małgorzata d’Auray prosi pana barona de Lectoure o chwilę rozmowy sam na sam.
— Ze mną? zapytał podnosząc się Lectoure; z największą przyjemnością.
— Lecz to musi być omyłka! zawołał Emanuel, zapewne omyliłeś się Celestin?
— Nie panie hrabio! żadna nie zachodzi omyłka.
— Niepodobna! wierz mi baronie ta mała waryatka nie wie co czyni, rzekł niespokojny Emanuel niekontent z postępku siostry.
— Cóż to szkodzi! — Powiedz Celestin mojéj pięknéj narzeczonéj, że z niecierpliwością oczekuję. Oto masz za twoje poselstwo! i dał mu woreczek. Ty zaś hrabio! spodziewam się, że mi zaufasz i pozwolisz sam na sam pozostać.
— Lecz to będzie bardzo dziwno!
— W cale nie, — owszem, bardzo naturalnie, wszak się nie chcę żenić z kobietą, któréj tylko portret widziałem; chcę ją widzieć osobiście. Bądź spokojny Emanuelu i proszę cię zostaw mnie samego; wszak mnie nie zwiodłeś?...
— Nie! na słowo, piękna jak anioł!
— A więc o cóż chodzi? — wszak z momją przyszłą spodziewam się, że mogę chwilę pomówić; proszę cię! uczyń to dla mnie.
— Nie to; lecz lękam się, aby ona niemająca najmniejszego wyobrażenia o wielkim świecie, nie zepsują tego co ułożyliśmy.
— Oh! jeżeli tylko to, rzekł Lectoure otwierając drzwi, bądź spokojny. Zbyt lubię brata, aby siostrze nie przebaczyć jakiéj wady, i daje ci słowo szlacheckie, że nic nie potrafi mnie odwieść, chybaby się sam djabeł do tego wmięszał; lecz zdaje mi się, że teraz jest daleko, a tak panna Małgorzata d’Auray za trzy dni będzie baronową de Lectoure, a ty za miesiąc będziesz dowódzcą pułku.
Ta obietnicą zdawała się zaspokajać Emanuela, wyszedł nie czyniąc więcej trudności. — Lectoure, pobiegł do lustra poprawić nieład ubioru. sprawiony przez trzy milową podróż, ledwie zdołał umuskać włosy, gdy drzwi się otworzyły i Celestłn oznajmił:
— Panna Małgorzata d’Auray.
Baron obrócił się i ujrzał swą narzeczoną bladą i drżącą, stojącą w drzwiach. Nadzieje, które mu czynił Emanuel, uważał zawsze za niepewne; sądził, że może nie jest piękną, lub brakuje jéj co w ułożeniu. Jakaż była jego radość, i na widok téj istoty zachwycającéj, wszystkie jego obawy znikły. Zbliżył się niéj z dworską grzecznością.
— Daruj pani! rzekł podając jéj rękę, której. nie przyjęła; ja winienem był prosić o tę łaskę, którą mi raczyłaś udzielić, i bojaźń jedynie stania się natrętnym, wstrzymała mnie od tego, — Dziękuję panu baronowi, odrzekła Małgorzata głosem drżącym, słysząc o jego dobroci poważyłam się, nie znając go prosić o łaskę.
— Jakikolwiek cel ma być téj rozmowy, starać się będę godnie odpowiedzieć zaufaniu... lecz cóż to pani jest?
— Nic panie! gdyż chciałam ci powiedzieć... daruj... lecz... nie jestem panią siebie saméj. Zachwiała się; baron pobiegł ku niéj, chcąc ją wstrzymać; lecz zaledwie dotknął się jéj, rumieniec jak płomień przebiegł po jéj licach; wyrwała się z jego objęć. Lectoure wziął ją za rękę i poprowadził do krzesła, na którem się oparła.
— Mój Boże! rzekł Lectoure trzymając ciągle jéj rękę, jestże to rzecz tak trudna do powiedzenia? Czyliż jako narzeczony mam użyć powagi męża?
Małgorzata starała wydobyć swą rękę z rąk Lectoura.
— Jakto! niedość, że pani nie chcesz mówić do mnie! jeszcze chcesz mnie pozbawić téj roskoszy.
— Panie! spodziewam się, odpowiedziała wyrywając rękę, że to co mówisz, są tylko słowa grzeczności.
— Nie! daje słowo, jest to szczera prawda.
— A ja sądzę, że mające nastąpić połączenie nasze, nie pochodzi wcale ze skłonności.
— Pani! przysięgam ci!
— A gdyby twa narzeczona, rzekła Małgorzata z wysileniem, nie mogła cię kochać.
— Niepowinna mi o tem mówić.
— Dla czego panie?
— Ponieważ... ponieważ... byłoby to zbyt naiwnie.
— A gdybym to nie mówiła z naiwnością, gdybym powiedziała szczerą prawdę, że kochałam... i kocham jeszcze.
— Oh! może jakiego kuzynka, nieprawdaż? rzekł Lectoure krzyżując nogi i bawiąc się żabotem, nie nawidzę tych kuzynków; lecz podobna miłość prędko mija.
— Na nieszczęście! panie baronie! omyliłeś się, mówię mu nie o téj płochéj, dworskiéj miłości, mówię mu o miłości prawdziwéj.
— Lecz to trąci pasterstwem, pani! jestże to jaki młodzieniec godny tego?
— Oh! Panie! zawoła Małgorzata, wierz mi jestto człowiek najlepszy, najgodniejszy!
— Nie o to się pytam pani; nie mówię o przymiotach serca.
— Posiada wszystkie.
— Pytam się: czy jest szlachcicem? czyli bez zarumienienia kobieta może mówić o nim swemu przyszłemu mężowi?
— Jego ojciec, którego utracił w młodości, był przyjacielem mojego, był Radcą dworu w Rennes.
— Piękne szlachectwo... pomruknął Lectoure, wolałbym co innego. Nie jest-że Kawalerem Maltańskim?
— Chciał wejść do wojska.
— Dobrze, wystaram się o pułk dla niego, posłuży ze sześć miesięcy, weźmie dymisyą, przybędzie jako dawny znajomy, zostanie przyjacielem domu i wszystko skończone.
— Nie rozumiem pana, rzekła Małgorzata z zadziwieniem.
— Jednak to co powiedziałem jest rzeczą bardzo naturalną; pani ze swéj strony masz zobowiązania; ja mam ze swojéj; — to wszystko nie przeszkadza wcale do połączenia naszego, czy pani mnie rozumiesz?
— Daruj panie baronie! rzekła cofając się, byłam winną; lecz nie zasłużyłam na podobną zniewagę... rumienię się; lecz więcej za ciebie jak za siebie. Tak zrozumiałam... chcesz twarz występną pokryć maską cnoty i mnie to, mnie... córce margrabiny d’Auray, mówisz podobnie!... tak niegodne! tak podłe dajesz rady!... oh! jakże nieszczęśliwą jestem!
— Emanuelu! zawołał Lectoure, przybywaj twoja siostra ma spazmy; trzeba uważać na podobne rzeczy, pani Meulan umarła od tego... Masz hrabio moją flaszeczkę. — Ja idę do zwierzyńca, przyjdź potem do mnie, aby mi dać wiadomość o twéj siostrze.
Po tych słowach wyszedł zostawiając Emanuela z Małgorzatą.




IV.



TEGO dnia, w którym Małgorzata widziała się z Lectourem, spotkanie jéj z nim, daleko inny miało koniec jak spodziewała się. Tegoż dnia o czwartéj, zegar zamkowy wezwał barona na obiad do zamku. Emanuel zastępował gospodarza, gdyż margrabina pozostała przy mężu, a Małgorzata wymówiła się słabością. Znajdowali się tylko: notarynsz, krewni i świadkowie. Obiad był smutny; mimo starania barona de Lectoure. Widoczném było, że mimo całéj usilności, jakiéj dokładał, aby nadać wesołość rozmowie, był roztargniony i niespokojny. Czasami wpadał w zadumanie, to znowu w wesołość: jak światło gasnącej lampy, raz błyśnie potem mocniej ciemnieje. O siódméj wstali od stołu i przeszli do salonu.
Trudnem jest opisanie widoku jaki przedstawiał ten stary zamek, którego obszerne pomieszkania powleczone adamaszkiem w gotyckim guście i zastawione sprzętami z czasów Ludwika XIII, zdawały się być odzwyczajone od życia hucznego; światła choć dość liczne, rzucały ponure cienie na ogromne pokoje, pod których sklepieniem jak echo rozlegał się głos rozmawiających. Małe towarzystwo, do którego przyłączyło się kilku obywateli sąsiednich, powiększało jeszcze bardziéj tych komnat posępność. W jednéj z sal, w téj, w któréj Emanuel przyjmował kapitana Pawła, na środku stał stół przykryty; na nim leżała teka zamknięta; śród tego wszystkiego, dawał się czasami słyszeć śmiech głośny barona de Lectoure, bawiącego się kosztem biednych sąsiadów zamku, niezważając na Emanuela, do którego to po części się ściągało, niekiedy prowadził wzrokiem niepewnym po całéj sali i czoło pokrywała lekka chmura, gdyż nic widział ani ojca, ani matki, ani swéj narzeczonéj.
Emanuel był także w obawie, chciał iść do siostry, gdy przechodząc obok Lectoura, ostatni zawołał na niego.
— Przybywasz w sam czas hrabio, oto Pan de Nozay, opowiada mi rzecz bardzo ciekawą, a zwracając mowę do ostatniego, dodał: wierz mi pan jest-to zachwycającém; mam w moich dobrach jeziora i bagna, każę sprobować. Ileż Pan łapiesz na raz?
— Niezmierną moc.
— Cóż to za tak cudne polowanie? zapytał Emanuel.
— Oto wystaw sobie hrabio, odrzekł de Lectoure z najzimniejszą krwią — pan wchodzi w wodę po szyję... Za pozwoleniem! w jakiej porze?
— W Grudniu lub Styczniu.
— Wystaw więc sobie hrabio! w wodę aż po szyję, chowa się w trzcinę, tak, że kaczki nie widząc go zbliżają się bez obawy, nieprawdaż panie?
— Istotnie, tak blizko jak odemnie do pana.
— Czyliż to prawda? zapytał Emanuel.
— I zabija ich tyle, ile mu się podoba, dodał Lectoure.
— Tuzinami! wierzcie mi panowie!
— To musi czynić wielką przyjemność jego żonie, jeźli lubi kaczki?
— Przepada za niemi.
— Spodziewam się, że raczysz mnie pan zapoznać z tak interesującą osobą, i tak lubiącą kaczki, rzekł Lectoure.
— Jakto? chciałbyś baronie?
— Wierz mi pan, że za przybyciem moim do Wersalu, opowiem wielkiemu łowczemu i spodziewam się, że król każe zrobić próbę.
— Daruj baronie! rzekł Emanuel nachylając się do ucha Lectoura, to nasz sąsiad; musieliśmy zaprosić go na tę uroczystość.
— Jakto? rzekł Lectoure z tą samą przezornością; aby nie być słyszanym od tego, o którym mówiono; jestem zbył szczęśliwy z tego poznania.
— Pan de la Jarry! zawołał służący.
— Czy nie myśliwy czasem? zapytał Lectoure.
— Nie, odpowiedział de Nozay, jest to wojażer.
Pan Lajarry wszedł, a Emanuel idąc naprzeciw niemu, rzekł ściskając go za rękę: Jakżeś się wystroił kochany sąsiedzie?
— Dla tego, rzekł Lajarry, mój hrabio, że kto przybywa z Neapolu, pocztą prrru.
— Ach to pan z Neapolu? zapytał Lectoure, mieszając się do rozmowy.
— Prosto ztamtąd panie!
— I byłeś pan zepewne nad kraterem Wezuwiusza?
— Nie panie, dość miałem widzieć go z okna; zresztą dodał nasz podróżny, nie jest to rzeczą najciekawszą w Neapolu, Wezuwiusz, góra dymiąca! Mój komin, gdy wiatr obróci się od strony Belle-Isle dymi podobnież; nakoniec moja żona lękała się wybuchu.
— Lecz zapewne zwiedziłeś pan Psią Grotę.
— A to na co; — aby widzieć zdychające stworzenie, daj trucizny pierwszemu lepszemu psu, a to samo zobaczysz baronie. Mimo to, moja żona ma antypatyą do psów i to sprawia jéj przykrość.
— Spodziewam się jednak, że pan widziałeś le Solfatarę? zapytał Emanuel.
— Nawet tam nie byłem, nie ma nic godnego uwagi, trzy lub cztery morgi gruntu siarczystego, dobrego do robienia zapałek. Pani de la Jarry, nie może znieść zapachu siarki.
— Jakże baronie znajdujesz tego? rzekł Emanuel prowadząc go do sali, gdzie miano podpisać kontrakt.
— Nie wiem dla czego, czy że tamtego pierwéj ujrzałem, czy też co; pierwszego lepiéj wolę.
— Pan Paweł! zawołał służący.
— Co? zapytali Emanuel odwracając się.
— Cóż to? czy znowu jaki sąsiad, rzekł Lectoure.
— Nie; ten to wcale co innego. Nie wiem jak śmie przybywać tu.
— Jakto? nie jestże szlachcicem, co?... może bogacz... poeta... muzyk... malarz... cóż to za nowe stworzenie?
— Mylisz się baronie, nie jest to ani poeta, ani malarz, ani nic podobnego: jest-to człowiek mający do mnie osobisty interes. Bądź tak dobry i zabaw pana Nozay, podczas gdy ja oddalę pana de Lajarry.
Po tych słowach, dwaj młodzieńcy wzięli każdy za swego towarzysza i wyszli, mówiąc im to o polowaniu, to o podróżach. Gdy wychodzili jednemi drzwiami, Paweł innemi wchodził.
Wszedł do znanego sobie pokoju, w którym w każdym kącie były drzwi, jedne wychodziły do biblioteki, drugie do przyległego gabinetu, gdzie zostawał podczas rozmowy Emanuela i Małgorzaty.
Zbliżył się do stołu, wlepił wzrok w jedne z tych drzwi i pogrążył się w dumaniu. Po chwili drzwi wiodące do biblioteki, otworzyły się i biała postać przesunęła się. Paweł skoczył za nią.
— Czy to ty Małgorzato?
— Tak, rzekła głosem drżącym.
— I cóż?
— Powiedziałam mu wszystko.
— U...
— I... w dziesięć minut podpisują kontrakt!
— Spodziewałem się... jest-to nędznik!
— Cóż robić? rzekła młoda dziewczyna.
— Odwaga Małgorzato!
— Odwaga? — straciłam ją!
— To ci jej doda, rzekł Paweł podając list.
— Cóż on zawiera w sobie? — Mój syn?... oh! — jesteś aniołem! zawołała starając się pocałować rękę, która jéj podawała papier.
— Cicho! któś nadchodzi; jeżeli się co przytrafi, jestem u Acharda.
Małgorzata spiesznie wyszła nie odpowiedziawszy mu, gdyż usłyszała idącego brata; Paweł poszedł naprzeciw Emanuela.
— Spodziewałem się pana w innym czasie, i nie przy tak znacznem towarzystwie.
— Zdaje mi się, rzekł oglądając się Paweł, że jesteśmy sami.
— Lecz mają podpisywać kontrakt i zejdą się tu zapewne za chwilę.
— W krótkim czasie wiele powiedzieć można panie hrabio!
— Masz pan słuszność. Mówiłeś mi o Astach.
— Tak! odpowiedział ozięble Paweł.
— Naznaczyłeś im cenę?
— I to prawda.
— A zatem, jeżeli jesteś człowiekiem honoru, za cenę jaką naznaczyłeś, a która jest w tym pugilaresie, winieni mi je oddać.
— Tak panie być miało wtenczas, gdy ci uwierzyłem, że twoja siostra zapominając o swem zobowiązaniu, błędzie i o dziecięciu, miała zadość uczynić twéj dumie; zamierzałem przeto, aby gdy jéj syn wyjdzie na świat niemając imienia, miał majątek; żądałem więc pieniędzy w zamian za jéj listy. Ale dziś odmieniłem zdanie: widziałem Małgorzatę u nóg twoich, błagającą, abyś zerwał to małżeństwo niegodne; lecz ani prośby, ani błagania, ani łzy, nie mogły wzruszyć twego serca; ja więc dziś panie hrabio, ja, — który mam honor twéj siostry i całéj rodziny w’ ręku — ja chcę zachować matkę dziecku, tak jak chciałem uchronić dziecię od nędzy. Te listy oddam ci wtenczas, gdy na tym stole zamiast kontraktu ślubnego twéj siostry z baronem de Lectoure, podpiszemy Małgorzaty d’Auray z panem Anatol de Lusiguan.
— Nigdy! panie!... nigdy!...
— Pod tym jedynie oddam je warunkiem.
— Może bydź sposób zmuszenia cię.
— Nie znam żadnego, spokojnie odpowiedział Paweł.
— Zechcesz mi pan oddać te listy?
— Hrabio! posłuchaj mnie.
— Czy mi je oddasz panie?
— Hrabio!...
— Tak albo nie!
— Dwa słowa tylko...
— Tak, albo nie.
— Nie!... odpowiedział Paweł.
— A więc dobrze, masz przy sobie szpadę, ja mam moją; jesteś szlachcicem, przynajmniéj tak sądzę: wychodźmy! — i niech tylko jeden powróci wolnym czynienia co mu się podoba.
— Mocno żałuje panie hrabio, iż nie mogę przyjąć jego ofiary.
— Jakto! nosisz mundur; krzyż zdobi twe piersi; szpadę masz przy boku i odmawiasz pojedynku?...
— Tak Emanuelu!... odmawiam!...
— Dla czego?
— Ponieważ nie mogę bić się z tobą! wierz mi!...
— Nie możesz się bić zemną?
— Na słowo!
W téj chwili za niemi dał się słyszeć śmiech głośny. Obadwa obrócili się i ujrzeli Lectoura.
— Ale, dodał Paweł wskazując na barona, mogę się pojedynkować z tym panem, który jest nikczemny i podły.
Rumieniec wystąpił na twarz lectoura, chciał przystąpić do Pawła; lecz się zatrzymał.
— Dobrze panie i... przyślij sekundanta do Emanuela, aby się ułożyli.
— Kapitanie! spodziewam się, że z nami nie skończyło się, rzekł Emanuel.
— Cicho! panie! Oznajmiają przyjście twéj matki.
— Do jutra! — Lectoure pójdźmy naprzeciw.
Paweł przez chwilę poglądał za odchodzącemi i wszedł do przyległego pokoju.




V.



W CHWILI, gdy Kapitan Paweł wchodził do gabinetu, margrabina ukazała się we drzwiach salonu; towarzyszył jéj notaryusz i rozmaite osoby, zaproszone do podpisania kontraktu. Chociaż była to w owych czasach wielka uroczystość, Margrabina jednak nie porzuciła swego ubioru czarnego. Poprzedziła na chwilę przybycie margrabiego od tylu lat niewidzianego od nikogo, nawet od dzieci. Mimo całéj zimnéj krwi Lectoura, jéj widok nabawił go trwogą; widząc ją wchodzącą, ponurą, z dumnem czołem; powstał i z uszanowaniem skłonił się.
— Jestem wielce obowiązaną, panowie! rzekła margrabina kłaniając się, za zaszczyt jaki czynicie mi obecnością swoją na zaślubinach córki mojej Małgorzaty d’Auray z panem baronem de Lectoure; dla tego-też uważałam za potrzebę, aby margrabia, chociaż cierpiący, był obecnym i podziękował przynajmniéj osobą, jeżeli nie zdoła wyrazami. Znacie jego położenie, nie będzie przeto was dziwić panowie, jeżeli da się z czem słyszeć od rzeczy.
— Tak pani! przerwał de Lectoure; znamy nieszczęście, które dotknęło margrabiego i uwielbiamy istotę, która od dwudziestu lat podziela je.
— Widzisz pani! dodał Emanuel zbliżając się i całując rękę matki, cały świat uwielbia twą cnotę.
— Gdzie Małgorzata? zapytała margrabina półgłosem.
— Była tu przed chwilą.
— Każ ją przywołać.
— Margrabia d’Auray! oznajmił służący.
Każdy usunął się, aby zrobić wolne przejście od drzwi; każdy był ciekawy ujrzeć tego nieszczęśliwego starca; wkrótce ukazał się oparty na dwóch służących, idąc wolnym krokiem.
Był-to starzec, którego twarz mimo tylu nieszczęść. zachowała cechę pełną godności; zapadłe lecz przyjemne oczy, wodził po całem zgromadzeniu z wyrazem podziwienia. Ubrany był w mundur mistrza ceremonii; na szyi zawieszony miał order Ś. Ducha, a przy guziku Ś. Ludwika; zbliżał się nie mówiąc ani słowa; służący zaprowadzili go do krzesła. Margrabina usiadła po jego prawéj stronie. Notaryusz głośno przeczytał kontrakt, w którym margrabina zapisywała baronowi de Lectoure piećkroć sto tysięcy franków i tyleż Małgorzacie.
Przez cały ciąg czytania, margrabina zdawała się być niespokojną. Nakoniec, gdy notaryusz skończył, Emanuel wszedł i zbliżył się do matki.
— Gdzie Małgorzata?
— Idzie za mną.
— Pani! rzekła Małgorzata wchodząc i składając ręce, Margrabina jakby nie słysząc, wzięła pióro, a dając go Lectourowi, rzekła.
— Podpisz pan!
Lectoure zbliżył się do stołu i podpisał.
— Pani! rzekła Małgorzata po raz drugi, zbliżając się do matki.
— Daj pan pióro swej narzeczonéj.
Baron obszedł stół i zbliżył się do Małgorzaty.
— Pani! rzekła po raz trzeci Małgorzata, głosem pełnym smutku i z oczami pełnemi łez; głosem, który przeniknął do głębi serca przytomnych, tak, że sam margrabia spojrzał na nią.
— Podpisz! wyrzekła margrabina wskazując palcem.
— Ah! mój ojcze! zawołała Małgorzata padając na kolana przed margrabią.
— Co robisz! czyś oszalała? zawołała margrabina opierając się o poręcz krzesła swego męża.
— Mój ojcze! mój ojcze! wołała Małgorzata obejmując go za kolana, miej litość nademną... ojcze! ratuj twą córkę!...
— Małgorzato! groźnie rzekła margrabina.
— Pozwól mi pani błagać litości ojca, gdy nie mogę błagać twojéj; a jeżeli i to nie pomoże, dodała wskazując ręką na notaryusza, zażądam obrony prawa.
— Tak! podnosząc się rzekła margrabina z ironią; jest-to scena familijna zwykle poprzedzająca związki małżeńskie, trochę nudna i dziwna dla obcych. Panowie! raczcie przejść do innych pokojów. Mój synu! towarzysz panom. A ty panie baronie daruj...
Emanuel i Lectoure w milczeniu pokłonili się i oddalili wraz z innemi osobami. Margrabina nieruchoma pozostała na swem miejscu, dopóki nie wyszedł ostatni; natenczas wstała, zamknęła drzwi, a wracając do Małgorzaty ciągle klęczącéj przed ojcem i ściskającéj jego kolana, rzekła:
— Teraz nie ma nikogo oprócz tych, co ci mają prawo rozkazywania: podpisuj, albo wychodź!....
— Przez litość! pani!... matko!... nie żądaj odemnie tej podłości!
— Czy nie zrozumiałaś mnie? mamże powtórzyć? podpisz albo wychodź!...
— Mój ojcze! ojcze! ah! miej litość nademną. O! nieszczęśliwa! niedość, że nie widziałam go od dziesięciu lat, jeszcze, gdy zobaczyłam, odrywają mnie od niego, nie dadzą mu mnie poznać, przemówić, pocałować!... Moj ojcze!... ojcze!... to ja!... ja twoja córka!...
— Cóż to za głos błagający!... rzekł margrabia, cóż to za dziecko nazywa mnie ojcem?
— Ten głos, rzekła margrabina podając za ręce Małgorzatę, jest głosem powstającym przeciwko prawu natury; to dziecko, jest-to córka występna.
— Mój ojcze! zawołała Małgorzata, przypatrz się mi... ratuj mnie! jestem Małgorzata.
— Małgorzata?... Małgorzata?... wyjąkał margrabia; miałem pierwéj dziecię, które nosiło to imie.
— To ja!... to ja!... ja jestem to dziecko!... ja jestem twoją córką;...
— Dziećmi, są tylko dzieci posłuszne, rzekła margrabina. Bądź posłuszną, a w tenczas dopiero nazwiesz się naszą córką.
— Do ciebie uciekam się mój ojcze!... tobie będę posłuszną; lecz ty nie każesz... Ty nie chcesz mego nieszczęścia... nieszczęścia doprowadzającego mnie do rozpaczy...

- Pójdź! pójdź! rzekł ściskając ją w swych objęciach. O! co to za roskosz znaleźć swe dziecko!... poczekaj... i poniósł rękę do czoła; zdaje mi się, ze sobie przypominam.
— Panie! powiedz jéj, że winna być posłuszną, zamiast cobyś jéj miał dodawać odwagi.
Margrabia podniósł głowę, wlepił Wzrok w swą żonę i rzekł: — Strzeż się pani! strzeż się! nie mówiłem ci, że sobie przypominam; potem schylając się ku Małgorzacie, tak, że jego siwe włosy zmięszały się z czarnemi włosami młodéj dziewczyny. — Mów co ci jest, powiedz mi? i rzekł:
— Jestem bardzo nieszczęśliwa!
— Cały wiec świat jest tu nieszczęśliwy! zawołał margrabia, dzieci i starcy... oh! i ja jestem nieszczęśliwy!....
— Panie! powróć, do swego pokoju, rzekła margrabina.
— Tak, abym pozostał znowu sam z tobą... zamknięty jak więzień!... to dobre, gdy jestem obłąkany.
— Tak, masz słuszność, mój ojcze! zbyt długo matka poświęcała się; czas abym ja zastąpiła jéj miejsce. Weź mnie ja cię nie opuszczę nigdy, na każde skinienie będę gotową, na każde słowo, będę na kolanach...
— Nie zdołasz uczynić tego!
— Oh! nie lękaj się, wszystko uczynię, wszak jestem twą córką.
— Gdy jesteś mą córką, dla czegóż od dziesięciu lat nie widziałem cię?
— Ponieważ powiedziano mi, że nie chcesz mnie widzieć! — że mnie nie kochasz!
— Jakto! że ja nie chcę cię widzieć?... tej anielskiéj postaci, rzekł margrabia z czułością patrząc na nią, to ci powiedziano, że biedny potępiony wyrzekał się nieba, i któż to taki śmiał mówić córce, że ojciec nie chce jéj widzieć, że ojciec jéj nie kocha.
— Ja! rzekła margrabina, starając się wyrwać Małgorzatę z objęć starca.
— Ty!... więc ty poprzysięgłaś sobie mą zgubę! dręczyć, zwodzić mnie, być przyczyną mych boleści; jeszcze dziś chcesz ranić serce ojca, tak jak przed dwudziestu laty zraniłaś serce męża!
— Bluźnisz pan! rzekła margrabina puszczając Małgorzatę i przechodząc do margrabiego, lepiej przestań!...
— Nie — ja nie bluźnię!... powiedz raczej, że jestem między aniołem przyprowadzającym mnie do rozsądku, a czartem, chcącym mego obłąkania... nie ja nie jestem już obłąkany!... chcę ci tego dowieść!... mamże ci mówić o listach, niewierności... pojedynku.
— Mówię ci, rzekła margrabina, ze jesteś opuszczonym od Boga, — nie wiesz sam co mówisz i przy kim... spojrzyj kto tu jest i powiedz, że nie jesteś obłąkanym?...
— Słusznie mówisz. — Twoja matka ma słuszność; tak ja jestem obłąkany; trzeba wierzyć nie temu co ja, lecz co ona mówi. Twoja matka jest sama dobroć, cnota, dla tegoteż nie ma żadnych przykrości, umartwień... Cóż więc chce od ciebie?
— Mego nieszczęścia!... ojcze! mego nieszczęścia...
— Jakimże sposobem zdołam cię uchronić od tego nieszczęścia, rzekł smutnym głosem starzec, ja biedny szalony, który widzę zawsze płynącą krew z rany, słyszę głos wychodzący z grobu.
— Oh! możesz uczynić wszystko, a będę ocaloną. Chcą mnie wydać za mąż; margrabia pochylił głowę. — Słuchaj mnie ojcze! chcą mnie wydać za człowieka, którego nie kocham... rozumiesz mnie?... za nędznika... i przyprowadzono cię tu... przed ten stół... ciebie mój ojcze!... abyś podpisał ten niegodny kontrakt... patrz!... oto ten!... co tam leży....
— Nie poradziwszy się mnie nawet! odpowiedział margrabia biorąc kontrakt, nie pytając czy ja chcę lub nie? Mająż mnie za umarłego?.. To małżeństwo uczyni cię nieszczęśliwą?
— Na wieki!...
— Nie przyjdzie więc do skutku!...
— Dałam moje i twoje słowo. margrabio?...
— Mówię pani, że nic nie będzie z tego małżeństwa, rzekł margrabia silnym głosem; jest-to rzecz okropna! dodał ze smutkiem, małżeństwo takie, gdy żona nie kocha swego męża... to czyni szalonym!... Mnie margrabina zbyt kochała... zbyt była wierną... dla tego zwaryowałem... lecz ja!... to co innego...
Ogień wściekłéj, piekielnéj radości błyszczał w oczach margrabiny, gdyż widziała zbyt wielkie wysilenie, po którem obłąkanie nastąpi.
— Ten kontrakt... kończył chcąc go rozedrzeć. Margrabina spiesznie wyciągnęła rękę. — Los Małgorzaty miał się roztrzygnąć. — Co czyni szalonym! — to grób otwierający się, z którego wychodzi widmo, widmo, które mi mówi:
— „Twe życie należy do mnie.” cicho rzekła margrabina do ucha męża ostatnie słowa konającego hrabi de Morlaix: „mógłbym ci je odebrać.”
— Czy słyszysz go! słyszysz? zawołał starzec zrywając się.
— Mój ojcze! przyjdź do siebie. Niema grobu! nie ma widma; Te słowa... są margrabiny...
— „Lecz chcę, abyś żył, poszepnęła margrabina, dla przebaczenia mi tak, jak ja ci przebaczam.”
— Daruj! — Morlaix!... miéj litość! Wołał margrabia, padając na krzesło z wzrokiem osłupiałym, włosami rozrzuconemi po czole zoranem i zroszonem zimnym potem.
— Mój ojcze!
— Czy nie widzisz, że twój ojciec ma błąkanie? Zostaw go!...
— Bóg! uczyni cud! Moja miłość, pieszczoty, łzy, powrócą mu rozum.
— Spróbuj! rzekła zostawiając córce starca bez przytomności.
— Ojcze!...
— Panie! dodała margrabina głosem nakazującym.
— Hm... hm... pomruknął margrabia.
— Weź to i podpisz! mówiła margrabina kładąc mu pióro w rękę, potrzeba koniecznie... musisz!... ja chcę!...
— Teraz zginęłam zawołała Małgorzata.
W chwili, gdy zwyciężony i przymuszony margrabia miał podpisać; gdy margrabina szczęśliwa ze swego zwycięztwa, miała odnieść tryumf; gdy Małgorzata pełna rozpaczy, chciała uciekać, nieprzewidziany przypadek zmienił postać rzeczy.
Drzwi gabinetu otworzyły się i Paweł niewidziany, a obecny wszystkiemu wszedł nagle.
— Pani margrabino d’Auray! nim kontrakt będzie podpisany, jedno słowo mam tylko powiedzieć.
— Kto mnie woła? rzekła starając się poznać osobę, która się do niéj odezwała.
— Znam ten głos! zawołał margrabia cały drżący.
Paweł postąpił trzy kroki.
— Czy to widmo? zawołała margrabina uderzona podobieństwem jego z dawnym kochankiem.
— Znam tę twarz! mówił starzec, jam go zabił!...
— Boże! wspieraj mnie, wyjąkała Małgorzata, klęcząc z rękoma wzniesionemi ku niebu.
— Morlaix Morlaix!... wołał margrabia wstając i idąc do Pawła. Morlaix;!... Morlaix!... Daruj!... miej litość!... i upadł na posadzkę.
— Mój ojciec! W tej chwili wszedł służący zadyszany! pani! Achard umiera: — żąda księdza i lekarza.
— Powiedz mu, dodała wskazując na ciało, które jéj córka starała powrócić do zmysłów, że oba są potrzebni margrabiemu.




VI.



WIDZIELIŚMY w poprzedzającym rozdziale, że Bóg powoływał razem margrabiego d’Auray i Acharda. Pierwszy, na widok Pawła, zupełnie podobnego do ojca, został jakby rażony piorunem; drugi w skutek wzruszenia, którego doznał z poznania Pawła. W wilią podpisania kontraktu, Achard uczuł się być słabszym jak zwykle, wieczorem wyszedł na grób swego pana: ujrzał zachodzące słońce, a w miarę jak jego i światło słabło, czuł coraz bardziéj niknące swe siły, tak, że gdy służący podług zwyczaju przyszedł po rozkazy, niezastawszy go, zmuszonym był szukać; nareszcie znalazł zemdlonego u stóp wielkiego dębu. Wziął go na swe ramiona i zaniósł do domu, a sam cały przestraszony tym nieprzewidzianym wypadkiem pobiegł do margrabiny prosić o ratunek, którego odmówiła pod pozorem, że margrabia sam takowego potrzebuje.
Paweł usłyszał prośbę służącego; sądząc, że w podobnéj chwili kontrakt podpisanym być nie może, oświadczył Małgorzacie, że gdy będzie jéj potrzebnym znajdzie go u Acharda, potem wyszedł do zwierzyńca, przebiegł go cały zadyszany wpadł do pokoju starca; w chwili, gdy przychodził do siebie, i Rzucił się w jego objęcia. Radość powróciła cokolwiek sił wiernemu słudze, spokojnemu, że umrze na łonie przyjaźni.
— Oh! to ty!... nie spodziewałem się już widziéć ciebie!...
— Mógłżeś tak sądzić, abym dowiedziawszy się o twym stanie nie przybył?
— Nie wiedziałem, gdzie cię szukać, by cię jeszcze uściskać przed śmiercią.
— Byłem w zamku, — dowiedziałem się tam i przybiegłem.
— Jakim sposobem byłeś w zamku? rzekł zdziwiony starzec.
Paweł opowiedział mu wszystko.
— Bozka Opatrzności! jakże twa wola jest niedocieczoną?... która sprowadzasz po dwudziestu latach syna, aby na sam jego widok morderca ojca umierał.
— Tak się stało!... a teraz ta sama Opatrzność przyprowadza mnie tutaj, abym cię ratował, gdyż odmówiono ci ostatnich posług.
— Powinniśmy byli jednak podzielić się. Margrabia lękający się śmierci, winien był zatrzymać lekarza; a ja spowiednika.
— Wsiądę na koń, a za godzinę...
— Za godzinę będzie już późno.
— Ojcze! wiem, że go zastąpić nie mogę; lecz mówić będziemy o Bogu, o Jego wielkości... dobroci...
— Dobrze!... Mówisz, że margrabia umiera?...
— Zostawiłem go konającego.
— Wiesz, że papiery będące w téj szafie, udowadniają twe urodzenie; lecz dopiero po jego śmierci do ciebie należyć będą.
— Wiem.
— Jeżeli umrę pierwéj, komuż mam powierzyć ten skarb. Starzec uniósł się na łóżku i wskazał ręką na klucz wiszący. Weźmiesz ten klucz, otworzysz tę szafę, tam znajdziesz skrzyneczkę. — Jesteś człowiekiem honoru!... przysięgnij mi, że jéj nie otworzysz, aż po śmierci margrabiego?...
— Przysięgam ci! rzekł Paweł kładąc ręke na stojącym krucyfiksie.
— Dobrze! teraz spokojny umieram!...
— Możesz, gdyż syn na tym święcie, a ojciec na tamtym, podaje ci rękę przyjaźni.
— Sądzisz me dziecię, że mi będzie wdzięczny za mą wierność?
— I możeszże tak sądzić o mym ojcu?
— Tak! byłem mu zbyt posłusznym, pomruknął starzec, winienem był nie dozwolić tego pojedynku; a przynajmniej nie być jego świadkiem. — Słuchaj Pawle, były chwile, w których pośpiewałem... w których ten pojedynek uważałem za morderstwo... rozumiesz mnie... nie jestem więc świadkiem... lecz wspólnikiem....
— Ojcze! rzekł Paweł, niewiem, czy prawa ludzkie są zgodne z prawami Boga, czy to co jest uważane przez nich za honor, niebo bierze za cnotę; wimieniu więc ojca mego przebaczam ci!...
— Dziękuję! zawołał starzec ściskając rękę młodzieńca, gdyż te słowa potrzebne są duszy konającéj. Męczarnia duszy jest rzeczą okropną!...
— Słuchaj, rzekł Paweł poważnie, opuszczony, sam w świecie, bez pomocy, rady, szukałem wsparcia w Bogu, od wszystkiego co mnie otaczało; wszystko przekonywało mnie o Jego Istności. Często zatrzymywałem się u stóp jednego z tych krzyży drogowych, i błagałem ze łzami, aby Opatrzność zwróciła oko na mnie...
Lecz Krzyż był niemy... Od téj chwili zacząłem prowadzić to życie tułacze, między niebem i morzem; zapędziłem się do Ameryki, im więcéj poznawałem nowych utworów, tem więcéj przekonywałem się o wielkości najwyższego. Nie zawiodłem się. Często w te dziewicze nieprzebyte bory, nieskalane ręką ludzką, ja prawie pierwszy ośmielałem się wchodzić, mając za przewodnika niebo, ziemię za posłanie, a duszę napełnioną moją jedyną myślą; słuchałem z uwielbieniem gwaru usypiającego świata i głosu znów budzącéj się natury. Długo nie mogłem pojąć szmeru strumienia, szumu lasów, woni kwiatów. Nakoniec, powoli opadła zasłona kryjąca mi wzrok ciężarem tłoczącym duszę.
— Boże! zawołał starzec składając ręce; Boże dzięki Tobie!...
— Ziemia jest przestrzenią. Ocean jest wielkością. Ocean jest największym i najwspanialszym. Słyszałem ryczący Ocean, jak lwa w zajadłości — potem na głos swego Pana spokojny. Widziałem wznoszący się pod niebo, płaczący i narzekający jak dziecię. Wzburzony jakby chciał przygłuszyć trzask grzmotu, zakryć błyskawice, zalać swą pianą płomień piorunu!... potem rozpływający się, jak zwierciadło gładki, niemy, milczący; — na ziemi poznałem istność Boga! — na morzu potęgę!...Na ziemi jak Mojżesz słyszałem głos jego; na morzu podczas burzy, jak Ezechiel, widziałem postać Samego w obłokach; od téj chwili mój ojcze! czysta wiara zajęła me serce.
— „Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi; mówił starzec kończąc całą modlitwę. — Paweł z uszanowaniem słuchał; gdy skończył, rzekł:
— Kapłan nie temi słowy przemówiłby do ciebie; lecz ja mówię jak marynarz, więcéj przyzwyczajony mówić do konających, jak dawać rady lub pocieszenia żyjącym.
— Słuchaj i rzekł Paweł zadrżawszy.
— Co?
— Czynie słyszałeś?
— Nie.
— Zdawało mi się słyszeć głos rozpaczy... wołający mnie... Czy słyszysz?... To głos Małgorzaty!...
— Idź do niéj, potrzebuje sam pozostać.
Paweł pobiegł do przyległego pokoju, wchodząc usłyszał po raz trzeci swe imie, spiesznie otworzył drzwi i ujrzał Małgorzatę zemdloną, opadłą z sił, nie mogącą iść daléj, na klęczkach.
— Ah! przybywaj! okropnym zawołała głosem, pełznąc ku niemu.




VII.



PAWEŁ ujrzawszy Małgorzatę bladą, skostniałą, wziął ją w swe objęcia, zaniósł do pierwszéj stancyi i złożył na krześle.
— Cóż ci się stało, powiedz? co tu robisz o téj godzinie?
— Ach! Pawle, jak najspieszniéj uciekać powinnam! mój ojciec umarł!...
— Biedne dziecię! rzekł Paweł ściskając ją, uciekasz od śmierci: zostawiasz ją w zamku, a znajdujesz w chacie.
— Tak! rzekła przytulając się do Pawła, śmierć tu i tam... lecz tam umierają w rozpaczy, tu zaś spokojnie... Oh! Pawle! gdybyś widział to, co ja widziałam!...
— Powiedz mi.
— Wiesz jakie wrażenie uczynił na mym ojcu twoj głos i twoja obecność?
— Wiem.
— Zaniesiono omdlałego, bez najmniejszego znaku życia do jego pomieszkania...
— Mówiłem do twojéj matki; czy to moja wina że mnie usłyszał?
— Zapewnie wiesz wszystko Pawle, gdyż musiałeś słyszyć będąc w przyległym gabinecie; mój ojciec! mój biedny ojciec! poznał mnie!... gdy stracił przytomność niezważając bynajmniéj na gniew matki, chciałam go odwiedzić, poszłam: drzwi były zamknięte, zapukałam; musiał przyjść do siebie, gdyż usłyszałam go pytającego się kto-tam!
— A twoja matka? zapytał Paweł.
— Mojej matki niebyło, wychodząc zamknęła go jak jakie dziecko, lecz gdy usłyszał i poznał mnie, kazał mi iść innemi schodami, przez przyległy gabinet. W mgnieniu oka przebiegłam i byłam na kolanach przy jego łóżku: pobłogosławił mnie!... błogosławieństwo ojca, jest błogosławieństwem Boga!...
— Tak! Bóg ci przebaczy!... płacz nad ojcem; lecz nie płacz nad sobą... jesteś ocaloną!...
— Jeszcze nie wiesz wszystkiego Pawle, słuchaj!
— Podczas, gdy klęczałam przy jego łóżku, usłyszałam chód mojéj matki, poznałam jej głos; mój ojciec poznał ją także, ucałował mnie jeszcze raz i dał znak, abym wyszła. Byłam posłuszną, lecz tak byłam odurzoną i wzruszoną, iż weszłam w inne drzwi, a zamiast wyjść na schody, weszłam do przyległego gabinetu; chciałam wyjść, lecz w téj chwili matka z kapłanem weszła do pokoju ojca; byłam zamkniętą, musiałam pozostać, blada jak śmierć.
— Boże! zawołał Paweł.
— Matka stanęła przy nogach. Czy rozumiesz? — ja patrzałam na ten smutny obrzęd — nie mogąc uciekać! — córka zmuszona słyszeć wyznanie ojca!... czy to nieokropnie... powiedz?... padłam na kolana, zamknęłam oczy, aby nie widzieć... błagałam, aby nie słyszeć... napróżno! mimowoli... Pawle!... przysięgam ci!... widziałam i słyszałam... tak! to nigdy nie wyjdzie z méj pamięci. Widziałam mego, ojca, bladego, wycieńczonego z sił, podniesionego i drżącemi usty wymawiającego słowa: pojedynek!... niewiara!... morderstwo!... na każde z tych słów, matka coraz bardziéj bladła; nakoniec, donośnym głosem, tak, aby przytłumić głos ojca, rzekła: „Nie wierz mu!... nie wierz mu!... kłamie... to szalony! nie wie co mówi... nie wierz mu!”... Pawle był to widok okropny... pot zimny płynął mi po czole... zemdlałam. — Nie wiem jak długo zostawałam w tym stanie; gdy przyszłam do siebie, pokój był ponury, dwie gromnice paliły się przy mym ojcu; poznałam, że wszystko już się skończyło!... Przez chwilę stałam nieruchoma, miotana naprzemian to bojaźnią, to chęcią ucałowania po raz ostatni zimnych zwłok ojca... bojaźń przemogła, jakaś niewidzialna siła popchnęła mnie ku drzwiom, wybiegłam, przez sale, galerye; nakoniec uczułam powiew wiatru, poznałam, iż byłam w parku... przypomniałam sobie, że mi mówiłeś, ii tu będziesz, — ciągnęło mnie cóś W tę stronę. Zdawało mi się, iż widma jakieś ścigają mnie, na zakręcie drogi... nie wiem, czy to urojenie... czy prawda... widziałam matkę jak upiora ponurą, wolnym krokiem idącą... bojaźń dodała mi odwagi, przybiegłam tu, gdy mi już sił zabrakło, wtenczas usłyszałeś mój głos wołający twej pomocy, i skonałabym, gdybyś nie przyszedł, tyle byłam strwożona!... lecz cicho!... — czy słyszysz?
— Słyszę, rzekł Paweł gasząc światło; ktoś idzie.
— Patrz, mówiła Małgorzata chowając się z Pawłem za firanki, nie omyliłam się; to ona!...
W téj chwili drzwi otworzyły się, margrabina ubrana czarno, blada jak trup, weszła powoli i zamknęła drzwi na klucz, nie widząc ani Pawła, ani Małgorzaty; przeszła przez pokój i zbliżyła się do Acharda, tak jak się była zbliżyła do margrabiego.
— Kto tam? drżącym głosem zapytał starzec.
— Ja.
— Ty pani! zawołał z oburzeniem, po co przychodzisz do umierającego?...
— Przychodzę dobić z nim targu.
— Potępić mą duszę, nieprawdaż?
— Nie! owszem uratować ją. Achard! na tym świecie potrzebujesz tylko jednéj rzeczy. Księdza?
— Odmówiłaś mi...
— Jeżeli zechcesz będzie tu...
— Każ go zawołać... lecz zmiłuj się — nie odwlekaj!... chwile są krótkie!...
— Dobrze; lecz gdy ci powrócę spokojność w niebie, powrócisz mi moją na ziemi...
— Cóż mogę uczynić dla ciebie? rzekł zamykając oczy, aby uchronić się od spojrzeń téj kobiety, któréj widok męczarnią był dla niego.
— Potrzebujesz księdza, aby umrzeć!... wiesz co ja potrzebuję, aby żyć?...
— To krzywoprzysięztwem, chcesz mi otworzyć drogę do nieba?...
— Nie, przebaczeniem!...
— Przebaczeniem?... już odebrałem...
— Od kogo?
— Od tego, który tylko sam tylko miał mi prawo je udzielić.
— Jakto? czy Morlaix powstał z grobu? rzekła margrabina nawpół z obawą, nawpół z ironią.
— Nie! — lecz czyliż zapomniałaś pani, że na ziemi pozostał syn jego...
— Widziałeś go więc!
— Tak!...
— I powiedziałeś mu wszystko?
— Wszystko!...
— A papiery udowodniające jego urodzenie?
— Margrabia nie umarł... papiery są tam — i wskazał na szafkę.
— Achard! zawołała margrabina padając na kolana, miej litość nademną!...
— Pani! tak się uniżasz? — ty na klęczkach przedemną?...
— Tak! rzekła błagającym głosem, tak; ja na kolanach przed tobą błagam cię!... mój honor jest w twym ręku... honor, jednej z najdawniejszych rodzin Francyi... te papiery stanowią moje życie, honor, istność — moje imię, a wiesz co dla imienia mego wycierpiałam, aby go utrzymać bez skazy?... miałeś mnie za wyzutą z uczuć, kochanki, żony, matki; nie!... lecz jedne po drugich powoli tłumiłam w sobie... walka ta była okropną!... długą!... Dwadzieścia lat mam mniéj jak ty, ty umrzesz!... a ja będę żyć! jednak patrz starcze; moje włosy są bielsze od twoich!...
— Co ona mówi? zapytała się Małgorzata Pawła, zaglądając do przyległego pokoju; — Mój Boże!...
— Słuchaj! Bóg chce, aby się wszystko odkryło...
— Tak! tak; mówił zwolna Achard, sądzisz więc, że ty cierpiałaś, że dla tych cierpieli Bóg ci przebaczy, jak przebaczył owej kobiecie niewiernéj.
— Tak! — nim spotkali Chrystusa, ludzie chcieli ją ukamienować... Ludzie, którzy od dwudziestu pokoleń przyzwyczaili się czcić i szanować moje nazwisko, moją rodzinę, gdyby dowiedzieli się: co dzięki Bogu! dotąd było zakryte, tylkoby wzgardę ku niemu czuli! — O! tak!... tyle wycierpiałam, że Bóg! mi przebaczy; ale ludzie?... są nieubłagani!... oni nie przebaczają! zresztą, czy ja sama wystawiona jestem na ich obmowę! Nie mamże ze wszech stron cierpień, które znosiłam dotąd dla dwojga dzieci; z których tamten jest starszym!... On jest moim dzieckiem, wiem to dobrze, jak Emanuel i Małgorzata; lecz mamże nadawać im tamtego za brata?... Czy zapominasz, że w obliczu prawa on jest synem margrabiego d’Auray? Czy zapominasz, że on jest pierworodnym, głową familii?... Czy zapominasz, że wszystko jest jego własnością? — godność, majątek? aby odzyskać to, tylko potrzebuje wezwać prawo na pomoc, a w tenczas co zostanie Emanuelowi? — co zostanie Małgorzacie? — Klasztor!...
— Oh! tak! rzekła Małgorzata półgłosem wyciągając ręce ku margrabinie; tak klasztor, w którym mogłabym modlić się za ciebie matko!...
— Cicho!... rzekł jéj Paweł.
— Nie znasz go pani! mówił umierający osłabionym głosem.
— Nie; ale znam świat... może gdy znajdzie imie, którego jest pozbawiony; majątek, którego nie ma; — tobie się zdaje, że się wyrzeknie imienia i majątku?...
— Tak, jeżeli tego będziesz żądać od niego.
— Jakimżebym prawem o to prosiła? jakbym śmiała go prosić, aby oszczędził Emanuela i Małgorzatę. Powie: „nie znam cię! nigdy cię nie widziałem!... wiem tylko tyle, że jesteś moją matką”...
— Achardzie! zaklinam cię!... oddaj mi te papiery!...
— Te papiery należą do niego.
— Potrzebuję ich koniecznie!...
— Pani! miej litość nademną!...
— Nikt tu nie przyjdzie, mówiła margrabina. Ten klucz jest zawsze przy tobie... mówiłeś mi — Czyliż go wydrzesz z rąk konającego?...
— Nie! zaczekam!...
— Pozwól mi umrzeć spokojnie!... zawołał porwawszy krucyfiks, i wyciągając go ku margrabinie: — Wychodź! wychodź!... w Imie Chrystusa!...
Margrabina padła na kolana. Siły starca zaczęły słabnąć, złożył ręce na krzyż na piersiach, trzymając w ręku obraz Zbawiciela.
Margrabina zasunęła firanki, aby nie widzić męczarni konającego.
— Okropność! okropność! mówiła Małgorzata. Klęknijmy i módlmy się!...
Przez chwilę panowało głuche i uroczyste milczenie... przerwane zostało, przez jęki konającego: jęki te stawały coraz słabszemi, cichszemi, nakoniec milkły. I wszystko się skończyło, starzec umarł!.....
Margrabina powoli podniosła głowę, z uwagą natężyła słuch, i nieroztwierając firanek wsunęła rękę, którą po chwili wyciągnęła z kluczem; wówczas podniosła się, i postąpiła ku szafie, W chwili, gdy miała ją otwierać, Paweł śledzący najmniejsze jéj poruszenie, rzucił się do pokoju i ujął ją za rękę.
— Oddaj mi ten klucz matko! Maria umarł: te papiery należą do mnie!...
— Bożka sprawiedliwości!... zawołała margrabina cofając się i padając na Krzesło, — to mój syn!.....
— O! Boże! to mój brat!....
— Paweł otworzył szafę i wyjął szkatułkę z papierami.




VIII.



OSTATNIE dwa wypadki, przy których Małgorzata była obecną, wykryły jéj tajemnicę matki. Paweł mimo całych udręczeń jakich doznał, nie zapomniał wyzwania uczynionego baronowi de Lectoure; a sądząc że mu z trudnością przyjdzie wynaleźć go, posłał Waltera do zamku dla ułożenia warunków pojedynku. Porucznik Walter zastał Emanuela u Lectoura, który spostrzegłszy, wchodzącego oficera marynarki pozostawił obudwu samych dla swobodniejszego rozmówienia się, Walter miał polecenie przystać na wszystkie warunki; nakoniec postanowili, iż pojedynek odbędzie się tego samego dnia o czwartéj z południa, nad brzegiem morza, między Port-Louis a zamkiem d’Auray. Co do broni, mieli przynieść z sobą szpady i pistolety, a Lectourowi, jako obrażonemu, służyło prawo wyboru.
Margrabina zaś zawstydzona swym postępkiem przed własnym synem, przez chwilę pozostała nieruchoma; nakoniec odsłoniwszy zasłonę, wolnym krokiem wyszła z chaty niepostrzegłszy Małgorzaty; przebyła zwierzyniec i weszła do zamku, do téj saméj sali, gdzie podpisywano kontrakt. Usiadła przed stołem z głową opartą na ręku, z wzrokiem wlepionym w papier, na którym ona i Lectoure podpisali się, a margrabia do połowy. Przepędziła całą noc tworząc nowe zamiary; dzień zastał ją w tem zamyśleniu: ani pomyślała jednak udać się na spoczynek. Postanowiła o ile możności jak najśpieszniéj oddalić Emanuela i Małgorzatę, gdyż to przed niemi najwięcéj ukryć chciała, że Paweł był jej synem, i to co teraz między ostatnim a nią zajść mogło.
O siódméj z rana, kroki odchodzącego Waltera, obudziły margrabinę z tego zadumania, — zadzwoniła; służący wszedł.
— Powiedz pannie Małgorzacie, że czekam na nią w salonie. — Służący odszedł; margrabina wpadła na nowo w zamyślenie; po chwili mały szelest dał się słyszyć, obróciła się i ujrzała Małgorzatę, która z uszanowaniem wyciągnęła rękę, jakby prosząc o rękę matki dla, ucałowania. Margrabina pozostała nieruchoma; Małgorzata opuściła rękę i w milczeniu stała.
— Zbliż się!... rzekła margrabina, dla czego jesteś tak blada i drżąca?
— Pani!
— Mów!...
— Śmierć ojca! tak prędka... niespodziana!... nakoniec wiele cierpiałam!....
— Tak; wy młode drzewka uginacie się pod wichrem, stary dąb zdoła tylko burzę wytrzymać: Małgorzato! i ja wiele cierpiałam! patrz!... jednak jestem spokojną i stałą?...
— Nie każdy matko urodził się z tak mocnym charakterem i taką duszą...
— Dla tegoteż żądam od ciebie tylko posłuszeństwa; margrabia już nie żyje! Emanuel jest teraz głową rodziny, a zatem natychmiast wyjedziesz z nim do Rennes.
— Po co!
— Dla tego, że kaplica zamku d’Auray jest zbyt ciasną, aby razem pomieścić ślub córki i zwłoki ojca.
— Matko!... to byłoby występkiem!... odbywać zarazem dwa tak sprzeczne obrzędy!...
— Nie! — najpirwszym obowiązkiem naszym, jest spełnić wolę umierających! Spojrzyj na ten papier!... przypatrz się początkowym literom imienia ojca!..
— Tak; lecz pytam cię pani, czy mój ojciec w chwili, gdy to pisał, był panem swej woli.
— Nie wiem! — wiem tylko, że rodzice są na ziemi obrazem Boga dla dzieci. Czyń jak ja chcę!... słuchaj!...
— Pani od trzech dni, stanowczym i mocnym głosem rzekła Małgorzata z łzami w oczach, czołgam się błagając na kolanach: od Emanuela do nędznego Lectoura, od niego do ojca, wszystko napróżno; ty jedna pozostałaś mi matko!... oni byli głuchymi na moje prośby;.. lecz ty!... ty matko! jedna uratować mnie możesz!.. ty lepiéj potrafisz mnie pojąć! Słuchaj pani, gdybym tylko dla dopełnienia twych życzeń, poświęcić miała szczęście, poświęciłabym go; miłość równieżbym poświęciła; lecz tu idzie o szczęście mego syna... Pani! ty jesteś także matką!...
— Jesteś matką!... matką... ale przez co? przez występek!...
— Jestem nią jednakowoż! — a matka występna nie ma kochać swego dziecięcia. Powiedz mi pani, — gdyż lepiéj o tem wiedzieć powinnaś? — Czy Bóg stwarzając człowieka, nie obdarzył go miłością ku dzieciom i rodzicom?...
— Tak; ale ty nigdy nie ujrzysz twego dziecięcia!...
— Ja nie ujrzę mego dziecięcia?... jakim sposobem?.. wszak może kiedy przyjdzie do mnie, dopominać się o swe urodzenie...
Tu wzięła za pióro.
— Jakże czy mam podpisać ten przebrzydły kontrakt?...
— Podpisz! rzekła margrabina.
— A gdyby, mówiła Małgorzata, kładąc pióro; mój mąż dowiedział się, że ja mam dziecię, że splamiłam jego honor; w uniesieniu gniewu, wyzwał swego rywala na śmiertelny pojedynek, bez świadków, i zabił go — a potem dręczony tą okropną myślą, dostał obłąkania!...
— Milcz!.... zawołała margrabina z gniewem, milcz!...
— Chcesz więc, kończyła Małgorzata, coraz bardziéj tracąc uszanowanie winne matce; abym dla zachowania mego i dzieci imienia bez skazy, zamknęła się z obłąkanym; abym się odłączyła od ludzi, uczyniła serce nieczułem na cierpienia; abym przywdziała żałobę, pierwéj nim mój mąż umrze... aby mi włosy zbielały o dwadzieścia lat prędzéj...
— Milcz!... groźnym tonem zawołała margrabina.
— Chcesz, aby tajemnica moja zamkniętą została w grobie, z temi co ją znają, abym chodziła od umierającego do umierającego, nie aby im nieść pociechę, lecz zamknąć usta!.., mamże nawet konającym odmawiać księdza?...
— Przestań! w imie nieba! przestań!..
— A teraz czy mam podpisać?... podpiszę... wtenczas przekleństwo przejdzie na drugie pokolenie!... a winy ojców spadną na dzieci!....
— Ah! czyż niedość jestem ukaraną! zawołała margrabina ze łzami.
— Przebacz matko! zawołała Małgorzata padając na kolana.
— Tak! przebaczyć ci? córko wyrodna!... żądasz przebaczenia?... ty! która powstałaś przeciw matce!...
— Daruj matko! nie wiedziałam co mówię!... straciłam rozum!... jestem obłąkaną!...
— Boże! mówiła margrabina Wznosząc ręce nad córką; słyszałeś jéj słowa!.. nie zapomnisz ich!... lecz w chwili ukarania!... wspomnij, że jéj nieprzeklęłam!...
Potem zwróciła się ku drzwiom Małgorzata chciała ją zatrzymać... margrabina pojrzała na nią wzrokiem tak okropnym, iż puściła jéj suknią i padła zemdlona, — margrabina wyszła.




IX.



DZIWIĆ to zapewne będzie czytelników, że po tak obrażających słowach Pawła, Lectoure natychmiast nie żądał zadość uczynienia; lecz mimo żądań ostatniego, Paweł zastrzegł sobie, że dopiero wieczorem bić się będzie.
Zamiarem Pawła było zakończyć pierwéj tę dramę, którą zaczął jako obcy, a ukończy jako naczelnik rodziny; chciał więc korzystać z krótkich chwil, które mu pozostawały i w téj myśli udał się do zamku, — ostatnie wypadki tak pomięszały porządek, że wszedłszy nie był spostrzeżonym od nikogo; zastał tylko Małgorzatę zemdloną, rozciągniętą na ziemi.
Widząc kontrakt pognieciony na stole i siostrę omdlałą, Paweł poznał, ze musiała się odbyć między matką a córką, scena jedna z najokropniejszych. Wziął ją w swe objęcia zaniósł do okna i otworzył je dla wpuszczenia świeżego powietrza. — Małgorzata po chwili przyszła do siebie i opowiedziała mu, jakim sposobem matka chciała ją zmusić do podpisania kontraktu, aby ją z bratem oddalić; nakoniec, jak zmuszona rozpaczą, dała poznać, zezna jéj tajemnice. Pawéł zrozumiał co się dziać musi w sercu margrabiny, gdy po dwudziestu latach milczenia, samotności i cierpień, ujrzała nieznanym sposobem odkrytą swą tajemnicę osobie, przed którą najwięcéj starała się ją utaić; — litując się więc nad jéj cierpieniami, chciał jak najspieszniéj widzieć się z nią. Małgorzata miała prosić matkę o przebaczenie, a zarazem uwiadomić ją, iż Paweł czeka jej rozkazów.
Pozostał więc sam oparty o krawędź komina, i pogrążył się w myślach, — gdy w tem drzwi się otworzyły i Emanuel wszedł, niosąc pudełko z pistoletami. Paweł postrzegłszy go, ukłonił mu się z uśmiechem przyjaźni — Emanuel przeciwnie, z uśmiechem pogardy.
— Szukałem pana! rzekł Emanuel stawiając pudełko, nie wiedząc gdzie go znaleźć; aż dopiero służący powiedział mi, że widział go wchodzącego do zamku.
— Czegóż pan żądasz!
— Nie zgadujesz pan? — dziwi mnie to mocno — nie zmasz wcale obowiązków szlachcica i oficera.
— Wierz mi Emanuelu!...
— Wczoraj byłem hrabią!... dziś jestem margrabią d’Auray!... proszę się nie zapominać!...
Uśmiech przebiegł po ustach Pawła.
— Mówiłem więc, kończył Emanuel, że nie znasz pan obowiązków szlachcica, sądząc, iż pozwolę komu innemu, nie sam to załatwić; boć mnie obraziłeś.
— Pan margrabia zapomina swych odwiedzin na l’Indienne.
— Bez tych rozumowań! Przystąpmy do rzeczy. Wczoraj, gdy żądałem od niego zadośćuczynienia, nie mówię już jako szlachcic, oficer, lecz jak każdy człowiek winien je dać bez namysłu, odmówiłeś mi, szukając innego przeciwnika.
— Wierz mi panie i z każdym innym biłbym się, lecz nie z tobą; gdyby tylko chodziło oto, aby rozlać krew: Wyzwałbym p. Nozay, Lajarry, tak jak wyzwałem Lectoura, gdyż wolę zabić głupca, jak odważnego młodzieńca, który obraził się oto, że sprzeciwiam się niegodnemu zobowiązaniu się jego z baronem de Lectouré.
— Tak, to dobrze panie! wszędzie uważałbym cię za obcego sobie; lecz w domu, w którym ja jestem tylko panem, gdy znajduje nieznaną osobę, przybierającą ton wyższości, rozkazującą, powiem jéj: — obraziłeś mnie mieszając się w sprawy rodzinne; przeto ze mną, a nie z kim innym bić się musisz!...
— Mylisz się Emanuelu!... ja nie mogę się bić z tobą.
— Panie! czas zagadek przeszedł!... zawołał z niecierpliwością Emanuel. — Twoja tu bytność stała się zbyt przykrą; przez ciebie Lusignian powrócił; moja siostra stała się nieposłuszną; mój ojciec na sam twój widok umarł: — oto są nieszczęścia, które sprowadziłeś. Powiedz przeto, co mi masz powiedzieć? czem jesteś? — czy upiorem ztamtego świata? — czy człowiekiem? mów! — patrz: jestem spokojny,... słucham cię.
— Wszystko to o co mnie się pytasz, nie jest moją tajemnicą, wierz mi, i nie nalegaj, Emanuelu! — Bądź zdrów!
Po tych słowach Paweł chciał wyjść.
— O! nie! zawołał Emanuel tamując mu przejście, nie wyjdziesz tak; jesteśmy tu sami. Słuchaj! co ci powiem! Ten, któregoś obraził — jestem ja; — bić się musisz! że...
— Jesteś szalonym! powiedziałem ci że to niepodobna!... pozwól mi wyjść!...
— Strzeż się!... zawołał Emanuel biorąc pistolety, uważałem cię jako człowieka honoru, teraz uważam cię za korsarza, — wszedłeś do tego domu niewiem po co? może po nasze złoto, aby wykraść posłuszeństwo córki!... zobowiązanie przyjaciela przyjacielowi!... wierz mi! bierz go — i rzucił mu podnogi pistolet, — i broń się!...
— Możesz mnie zabić!... rzekł Paweł, spokojnie opierając się o komin; — ja nie będę bić się z tobą!... mówiłem ci?...
— Podnieś ten pistolet! — czy sądzisz, że moje groźby — są próżnemi? — mylisz się: — od trzech dni nadużywasz mej cierpliwości! — mówię ci przeto, broń się!... bo jeżeli nie... Słuchaj ten, zamek jest niemy, głuchy, opuszczony... morze jest blizko... nim bodziesz w grobie, ja będę w Anglii; a zatem ostatni raz mówię ci broń się!...
Paweł nic nie odpowiedział, nogą odepchnął pistolet.
— Dobrze! kiedy nie chcesz bronić się jak człowiek, giń jak zwierz?...
I pistolet podniósł do wysokości piersi kapitana.
W tej chwili dał się słyszyć krzyk okropny; był-to głos Małgorzaty; — rzuciła się ku Emanuelowi i ujęła go za rękę...
Grot wypadł; lecz kula przez poruszenie ręki Emanuela, gdy zatrzymała ją siostra, zmieniła kierunek, i przeszedłszy nad głową Pawła, uderzyła w lustro nad kominem.
— Mój brali... zawołała Małgorzata, biegnąc do Pawła; Mój bracie nie jesteś rannym?
— Twój brat?... rzekł Emanuel, kładąc dymiący pistolet. Twój brat?...
— Jakże Emanuelu! mogłem się bić z tobą?...
W tej chwili margrabina ukazała się we drzwiach, blada jak upiór, i wzrok pełen obawy wzniosła w niebo; pozostawała tak czas niejaki. Gdy otworzyła oczy, Emanuel i Małgorzata byli na kolanach przed nią, okrywając pocałunkami jéj ręce.
— Dziękuję wam dzieci! — Teraz zostawcie mnie z tym młodzieńcem.
Małgorzata i Emanuel wyszli.




X.



MARGRABINA zamknęła drzwi na klucz» potem usiadła na krześle, na którém dnia poprzedniego siedział margrabia — przez chwile pozostawała w zadumaniu, nakoniec rzekła:
— Chciałeś mnie widzieć panie! przyszłam; chciałeś mowie ze mną, słucham. Te słowa wymówiła bez najmniejszego poruszenia; jéj usta tylko drżały; możnaby powiedzieć, że była jak mówiący posąg marmurowy.
— Tak pani życzyłem sobie mówić z tobą: długo wyglądałem tego szczęścia. Nieraz w mych marzeniach widziałem kobietę, którą w méj młodości, jak widmo, zdawało mi się widzić przesuwającą obok méj kolebki jak anioła stróża; od owych chwil nieraz weśnie przedstawiała mi się; zrywałem się, jakbym uczuł jéj pocałowanie śmiertelne, a nie widząc nikogo, wołałem téj kobiety: tak-to jéj wołam od lat dwudziestu, a dopiero teraz odpowiada mi. Czylisz to prawda, jak nieraz marzyłem, że na samą myśl ujrzenia mnie, pani drżysz?...
— A gdybym lękała się twego powrotu, czyliżbym błądziła? Pokazałeś się tylko wczoraj, a tajemnica, którą tylko Bóg winien znać — jest odkrytą mym dzieciom?...
— Czy to moja wina, że Bóg ją odkrył! — Czyliż ja zaprowadziłem Małgorzatę do umierającego ojca, od którego chciała błogosławieństwa, a usłyszała spowiedź?... Czyliż ją zaprowadziłem ją do Acharda? — Co do Emanuela, wiesz jaki przypadek odkrył mu ją. Tem wszystkiem kierowała wola Boga! — niesprzeciwiajmy się jéj.. a potem, ja będący sprężyną, oczekiwać będę twych rozkazów i spełnienia mego obowiązku.
— Jakiż jest tén obowiązek?
— Powrócić bratu przynależny stopień, a siostrze szczęście, które utraciła; matce spokojność, której znaleźć nie może.
— Jednakowoż dzięki tobie, pan de Maurepas odmówił baronowi de Lectoure dowództwo pułku, o które prosił dla mego Syna.
— Ponieważ, rzekł Paweł pokazując patent, król ofiarował mi dla mego brata.
Margrabina rzuciła wzrokiem i ujrzała imie Emanuela.
— Chcesz jednak oddać Małgorzatę człowiekowi bez imienia, majątku, a co więcéj, skazanemu na wygnanie?...
— Mylisz się pani!.... chcę dać Małgorzatę temu, którego kocha, — chcę ją dać nie Lusignianowi skazanemu; lecz panu baronowi Anatol de Lusignian, Rządcy Jego Królewskiéj Mości wyspy Gwadelupy: — oto jest jego nominacya.
Margrabina powtórnie spojrzała na pargamin i przekonała się, że Paweł nie zwodzi jéj.
— Tak!... jest to dosyć dla dumy Emanuela i szczęścia Małgorzaty!...
— I dla twego; — gdyż Emanuel wyjeżdża do pułku; — Małgorzata z mężem, a ty pozostajesz sama — jak sobie życzyłaś.
Margrabina westchnęła. — Czyliż omyliłem się, pani?...
— Nie; — lecz jak pozbędę się barona de Lectoure?
— Margrabia umarł; — jest-to rzeczą bardzo dostateczną.
Margrabina usiadła przy stole wzięła pióro i napisała kilka wyrazów; potém zawoławszy służącego, kazała za dwie godziny doręczyć napisany bilet baronowi de Lectoure.
Służący odebrawszy odszedł.
— Teraz, rzekła Margrabina patrząc na Pawła, teraz panie! gdyś już oddał sprawiedliwość niewinnym, — przebacz mnie występnéj!... Posiadasz papiery dowodzące twe urodzenie; — jesteś starszy, podług prawa, imie i majątek Emanuela i Małgorzaty do ciebie należą. Co chcesz w zamian za te papiery? Paweł wyjął je, a trzymając nad ogniem mówił:
— Pozwól mi raz jeden nazwać cię matką, i ty nawzajem nazwij mnie synem!...
— Czy być może!...
— Mówisz o urodzeniu, imieniu, majątku, mówił dalej Paweł, wstrząsając smutnie głową, — czy ja potrzebuję tego wszystkiego. Stanąłem na stopniu, którego mało ludzi w moim wieku dostępuje; zyskałem imie, będące postrachem jednego narodu, a chwałą drugiego!... Cóż mi więc po stopniu, majątku, imieniu, jeżeli mi nie dasz tego, czego brak czułem zawsze i wszędzie?... co mi nadał Bóg! a nieszczęście odjęło!... co ty jedna mi możesz wrócić: — matkę!...
— Mój synu!... krzyknęła margrabina wzruszona jego mową i łzami,. — Mój synu!... mój synu!... mój synu!....
— Ah! — zawołał Paweł rzucając papiery w ogień, przecież te wyrazy tak drogie wyszły z ust twoich.
Margrabina upadła na krzesło. Paweł na kolanach klęczał przed nią z twarzą zakrytą rękami. Nakoniec podniosła mu głowę!...
— Spojrzyj na mnie. Od dwudziestu lat, pierwszy raz łzy mi płyną. — daj mi rękę! — Położyła ją na sercu. — Od dwudziestu lat poraz pierwszy uczucie radości, włada mem sercem!... Pójdź w moje objęcia!... od dwudziestu lat pierwsze pieszczoty odbieram i daję... przez te dwadzieścia lat zapewne pokutowałam, gdyż teraz Bóg mi przebacza, wracając mi łzy, łzy szczęścia i pieszczoty!...
— Moja matko!...
— A ja lękałam się ujrzyć ciebie!...
W téj chwili dzwon zamkowy dał się słyszyć. Margrabina zadrżała: — czas pogrzebu nadszedł. Ciało margrabiego d’Auray iAcharda, miało być złożone w grobie. Margrabina powstała.
— Ta chwila winna być poświęconą modlitwie, — odchodzę.
— Matko! odjeżdżam jutro: — czy już nie ujrzę ciebie?...
— Ah! pragnę zobaczyć cię jeszcze.
— Będę cię oczekiwał matko przy przejściu do zwierzyńca, — ja jedno miejsce święte dla mnie, muszę jeszcze odwiedzić. Będę tam czekał — tam matko pożegnamy się!...
— Przyjdę.
— Weź matko te nominacye, jedną dla Emanuela; drugą dla męża Małgorzaty. — Wróć szczęście twym dzieciom!...
Margrabina udała się do oratorium; Paweł zaś ku chatce rybaka, gdzie naznaczonem było zejście, się jego z Lectourem. Zastał tam Lusigniana i Waltera.
O naznaczonéj godzinie, ukazał się Lectoure konno, za nim jechał służący. Na jego widok, młodzieńcy wyszli z chaty; Baron zeskoczył z konia.
— Przepraszam panowie, że przybywam sam jeden, lecz godzina, którą pan wybrałeś, rzekł do Pawła, poświęcona była pogrzebowi, pozostawiłem przeto Emanuela dla dopełnienia obowiązków syna i przybyłem bez świadków, w nadzieji, że raczysz mi pozwolić pan jednego ze swoich.
— Jesteśmy na usługi pana barona! rzekł Paweł, oto są moi — proszę proszę wybrać.
— Chciej mi pan sam wyznaczyć.
— Panie Walter! racz służyć za sekundanta baronowi.
Walter był posłuszny.
— Teraz panie, mówił Paweł, pozwól, abym przy świadkach wyjaśnił ci rzecz całą.
— Z chęcią.
— Od chwili, gdym wyrzekł słowa? które go obraziły, traf nieprzewidziany, którego mu wyjaśnić nie mogę, ocalił całą rodzinę od nieszczęścia; miałeś za sobą margrabinę, Emanuela i margrabiego, — Małgorzata we mnie całą ufność położyła, dla tego-téż wyrzekłem do niego podobne słowa, gdyż gdybym poległ, Małgorzata, dla niewiadomych mu przyczyn, nie mogłaby być jego żoną, gdybyś zaś ty poległ baronie! to rzecz jasna!...
— Bardzo słusznie! rzekł baron uśmiechając się i uderzając swój but spicrutą.
— Teraz postać rzeczy zmieniła się: margrabia umarł; Emanuel otrzymał dowództwo pułku; margrabina odmawia ci ręki córki; a Małgorzata, idzie za Pana barona Anatol de Lusignian, którego dla tej przyczyny nie dałem ci za świadka.
— Aha! zawołał Lectoure — co to znaczyć miał bilecik, który mi wręczył służący przy odjeździe moim z zamku; byłem tak nieroztropny, że go wziąłem, za przedłużenie, a to wyraźna odmowa. To dobrze panie... czekam zakończenia?...
— Jest krótkie. Nie znałem pana; przypadek dał mi go poznać; pogniewaliśmy się. Dziś rzeczy tak stoją, że śmierć jednego z nas jest niepotrzebną, i tylko domięszałaby trochę krwi, do zakończenia téj dramy.
— Byłbym może Pańskiego zdania, rzekł Lectoure, gdybym nie zrobił tak dalekiej podróży. — Niemając zaszczytu połączyć się z panną d’Auray, chcę mieć przyjemność skrzyżowania szpady z panem. Nie powiedzą przynajmniéj, że na próżno jeździłem do Bretanii, — a wyjmując szpadę dodał: — służę panu!
— Chętnie, rzekł Paweł naśladując Lectoura w każdem poruszeniu.
Dwaj młodzieńcy postąpili ku sobie, Ich ostrza spotkały się: za trzeciem złożeniem się, Paweł wytrącił szpadę Lectourowi.
— Nim wziąłem broń do ręki, rzekł Paweł, wytłumaczyłem się panu baronowi; — teraz zatem proszę mnie uważać za usprawiedliwionego.
— Tą razą przyjmuję — Dick podnieś mą szpadę, — a teraz panowie, jeżeli który ma jakie polecenie do Paryża, chętnie je tam zabiorę, gdyż powracam.
— Powiedz baronie królowi, rzekł Paweł, że szczęśliwy jestem, iż szpady, którą mi dał na zwalczenie Anglików, niezbroczyłem we krwi swego rodaka.
Lectoure dosiadł konia, i zwrócił się na drogą wiodącą do Vannes, posławszy służącego do zamku po pojazd podróżny.
— Panie Walter, poślesz łódkę pod zamek d’Auray, i polecisz, aby fregata była gotowa dzisiejszéj nocy do podróży.
Podtenęzas Emanuel i Małgorzata, oddali ostatnią posługę zwłokom ojca. Ciało margrabiego, złożono w grobie familijnym; Acharda, na przyległym smętarzu. Potem powrócili do matki, która oddała Emanuelowi tak pożądaną nominacyą, a Małgorzacie pozwolenie i błogosławieństwo; nakoniec — dzieci i matka, uściskali się poraz ostatni, i pożegnali.
Resztę dnia poświęcono przygotowaniu do podróży. Nad wieczorem margrabina udała się na miejsce naznaczone przez Pawła, przechodząc przez dziedziniec postrzegła: po jednéj stronie powóz zaprzężony; po drugiéj, oficera marynarki i majtków; — jéj serce ścisnęło się na ten widok, — weszła w zwierzyniec, — gdy ujrzała chatę Acharda, nogi zadrżały pod nią — zatrzymała się — rękę przycisnęła do piersi, jakby chciała przytłumić bicie serca, — po chwili postąpiła daléj i w krótce ujrzała dąb, pod którym Paweł miał ją oczekiwać, a pod nim klęczącego człowieka; byłto Paweł. — Wolno zbliżyła się, uklękła i modliła się, — po skończonej modlitwie powstali. Margrabina objęła młodzieńca za szyję, i głowę spuściła na jego piersi. — Wkrótce turkot powozu doszedł do nich: margrabina zadrżała; byłto Emanuel odjeżdżający do pułku; w tejże chwili Paweł wskazał ręką na morze, i ukazał matce łódkę wolno sunącą się po przestrzeni Oceanu: była-to Małgorzata, płynąca do okrętu.
Margrabina słuchała tak długo, dopóki tylko usłyszyć mogła turkot powozu; dopóki tylko dojrzyć mogła ścigała łódkę wzrokiem, gdy jeden ucichł, druga zniknęła w ciemnościach nocy, obróciła się do Pawła i rzekła:
— Niech cię Bóg błogosławi synu! — ty ostatni zostałeś przy matce; — a dobywając ostatnich sił, pocałowała go, i szybkim krokiem, wróciła do zamku.
Na drugi dzień, mieszkańcy Port-Louis napróżno szukali na oceanie fregaty, która tą razą, równie jak i pierwszą, znikła, niewiadomo kiedy, nie mogąc dociec powodu jej przybycia i odjazdu.




ZAKOŃCZENIE.



PIĘĆ lat upłynęło od czasu naszéj powieści: niepodległość Stanów Zjednoczonych była uznaną. New-York, ostatnie miejsce przez Anglików zajmowane, odebrano. Odgłos dział rozlegający się od morza Indyjskiego do odnogi Mexyku, powoli ustawał na obu oceanach. Spokojność, któréj Ameryka poczęła używać, rozciągała się i do kolonii francuzkich w Antyllach. Między wyspami temi Guadalupa głównie była zagrożoną za częsty udział w wojnie amerykańskiéj i swe ważne wojenne i handlowe położenie; lecz dzięki czujności nowego gubernatora usiłowania wylądowań nieprzyjacielskich nie udawały się Anglikom.
Gubernatorem tym był baron Anatol de Lusignian, mąż Małgorzaty. Co się tyczy Pawła, nie widzieli go od chwili rozłączenia się na téj wyspie, gdzie ich zawiózł, wypłynąwszy z zamku d’Auray. Czasami tylko przez pisma publiczne mieli o nim wiadomość, jak po opuszczenia ich, został dowódzcą eskadry, zniszczył osady angielskie na brzegach Acadi, za co zyskał stopień Kommodora; jak nakoniec w roku 1781 odebrał podziękowania rządu Stanów Zjednoczonych, za usługi jakie uczynił, a w nadgrodę medal złoty i dowództwo okrętu Ameryka, które to imię, nadano jednemu z najpiękniejszych okrętów, a jemu dowództwo jako najodważniejszemu, który przeznaczono w miejsce okrętu Magnifique, który Król Francuzów utracił pod Bostonem. Paweł Jones odprowadziwszy go do Hawru, powrócić miał do Jamajki — co napełniło ich radością; przybył nakoniec i znalazł szczęśliwych; zakładem ich miłości była jedna córka. — Zabawił przy nich ośm dni, po upływie tego czasu, rozkazał swej fregacie l’Indienne, (gdyż do niéj powrócił) bydź gotową do drogi, i mimo najusilniejszych próśb, Lusigniana i Małgorzaty, nie chciał dłużej pozostać. — Zawsze był ten sam, prędki, wesoły i przedsiębierczy. — Czas odjazdu nadszedł, pożegnał ich z zamiarem powrócenia do Francyi. — Po kilko miesięcznej podróży, Paweł przybił do brzegów w chwili, gdy cała Francya była w zamieszaniu; udał się do stolicy: tam zaburzenie doszło do najwyższego stopnia. Naród ten jedną ręką, zasłaniał się przeciw obcym napadom, drugą sam siebie mordował; gillotyna była sprawiedliwością.
Tam-to dowiedział się, że Emanuel został skazany — na wygnanie — matka umarła — dobra skonfiskowano. — Powziął myśl zwiedzenia tych miejsc tak drogich, a zarazem tak okropnych dla niego. — Udał się do Bretanii.
Przybywszy do d’AAuray, szukał chaty Acharda — nie znalazł jéj; — las przytykający, zniknął. Dobra zostały podzielone pomiędzy dwudziestu osadników, którzy go wycięli i obrócili w pole. Wielki dąb nie istniał już także, a pług rozorał grób Hrabiego Morlaix, także nawet oko syna miejsca tego poznać nie mogło.
Wszedł do zamku, wszystko zastał na tém samem miejscu. Kazał się zaprowadzić do grobów, — tam przed kamieniem okrywającym zwłoki matki, ukląkł i gorące zasyłał modły; — na kamieniu wyryte były te słowa:
„Tu leży Małgorzata Blanka de „Sablé., Margrabina d’Auray, urodzona dnia 2 Sierpnia 1729, umarła 3 Września 1788 r.“
W sześć miesięcy potem, Konwencya Narodowa, towarzyszyła pogrzebowemu obrzędowi Pawła Jones, dawnego Kommodora marynarki Amerykańskiéj, zmarłego w Paryżu 7 Lipca 1793 r.

KONIEC.




  1. Marguirette Stokreć
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brakująca str. 50 i 51 przepisana z wydania „Kapitan Paweł“ Aleksander Dumas, Wydawnictwo Hachette w Warszawie 2014r., str. 21-22





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.