Kara Boża idzie przez oceany/Część V/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kara Boża idzie przez oceany |
Część | Część V |
Rozdział | I. |
Wydawca | Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce |
Data wyd. | 1896 |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część V Cały tekst |
Indeks stron |
Wspaniałym jest pałac Felseinstenów w Berlinie.
Jeden to z historycznych gmachów w obecnej stolicy Niemiec. Wzniesiony przed laty w stylu baltyckim, sterczy on dumny i ciężki, z krużgankami i wieżycami z czarnego kamienia, podobny do zamku średniowiecznego. Gmach ten przeraziłby może współczesny, elegancki i kokieteryjny Berlin, gdyby się ukazał wśród niego w całym swoim majestacie i potędze; lecz smak nowożytnych Felsensteinów zapobiegł temu kontrastowi. Szczerniałe mury pałacu okryto zielenią; od lat przebudowano już nieraz jego skrzydła; obok pierwotnego zamczyska stanęły późniejszej konstrukcyi eleganckie i lekkie pawilony; wreszcie wysoki mur odgrodził to pańskie wnętrze od plebejuszowskiej ulicy. Tylko wysokie, uherbowane i starożytne wrota z kutego żelaza, otwierają dostęp do arystokratycznego Edenu — i ukazują po za drzewami parku spowite w zieleń krużganki i okrągłą basztę gmachu.
Różne koleje przechodziło od lat to dumne gniazdo magnackie.
Było tu nieraz gwarno do szaleństwa i ponuro, jak w grobie. Mieszkali tutaj wielcy mężowie polityczni i rozpustnicy bez mózgu i sumienia, niewiasty bogobojne, które służyły za wzór światu chrześcijańskiemu i filozofowie z końca wieku 18go, dzielni żołnierze i mężowie pióra... biskupi i jawni heretycy. Ród Felsensteinów, niegdy bardzo liczny i połączony z najznakomitszemi rodzinami całego świata, miał kilka gałęzi: niektóre były protestanckie, inne katolickie. Z czasem ród ten coraz szczupłał, gasł, zmniejszał się, aż obecnie pozostało tylko dwóch jego przedstawicieli: baron Albert von Felsenstein, głowa rodu i syn jego Konrad, spadkobierca całej świetności i bogactw historycznej rodziny.
Obydwa] byli to ludzie niepospolici, zwracający na siebie uwagę.
Stanowili zresztą niezwykły pomiędzy sobą kontrast.
Ojciec, baron Albert, był istnym typem wielkiego pana. Postawę miał imponującą; wysoki, o rozrosłych barkach, pomimo lat blizko 70, trzymał się prosto i sztywno. Twarz jego, jak gdyby z medalu pamiątkowego którego z jego przodków skopiowana, odznaczała się wyrazem dumy. Duże i wyraziste oczy patrzyły ostro z pod nawisłych, siwych brwi; nos orli nadawał obliczu wyraz powagi; tylko usta obwisłe i zmysłowe, psuły tę harmonię. Siwe bakenbardy i wąsy wojskowego zakroju, czyniły starego barona, nieco podobnym do zmarłego już naówczas cesarza Wilhelma:
Zupełnie inaczej wyglądał syn jego i przyszły naczelnik rodu Feisensteinów, baron Konrad.
Urodzony (jak już wiemy) z Polki, hrabiny Z...., drugiej żony barona Alberta, Konrad był podobny do nieboszczki matki. W niczem nie przypominał dumnych Feisensteinów. Wysoki, szczupły blondyn o twarzy bladej i jakby wiecznie załzawionej, nie robił on wrażenia wielkiego pana. Oczy miał piękne i głębokie; nosił krótko przystrzyżoną blond brodę i złote okulary. Wyglądał na uczonego lub marzyciela. Jak wiemy, jeszcze przed laty 4ma, uprawiał z upodobaniem profesyę lekarza. Było to w Poznaniu, przed odesłaniem mu pierścionka zaręczynowego przez Jadwigę.
Ojciec i syn różnili się nietylko powierzchownością, ale i usposobieniem i wszystkiem.
Baron Albert był światowcem, przywykłym do życia hałaśliwego i szumnego, do elegancyi, zbytku, wyrzucania pieniędzy garśćmi.
Podczas pobytu w Berlinie, pełno go było wszędzie: na dworze cesarskim, w kołach politycznych i arystokratycznych, na spacerach i w teatrach, na wyścigach i za kulisami, w salonach pięknych pań i w klubach, w których arystokratyczni panowie zabawiali się w wysoką grą.... Opowiadano sobie legendy o jego młodzieńczych niemal wybrykach i sukcesach. Zaledwo przed dwoma laty o mało co nie miał pojedynku o jakąś piękną i młodą aktorkę.
Nazywano go też najpospoliciej „pięknym i nieśmiertelnym baronem“.
Inaczej zupełnie z baronem Konradem.
Pomimo swoich lat trzydziestu kilku zaledwo, był on uosobieniem powagi. Nie uśmiechał się prawie nigdy, szczególniej od lat 4ch, od wypadków, które dotknęły jego rodzinę — i jego samego. Powołany do Berlina, Konrad zmuszony został przez nowe stosunki, w które wszedł, do przedstawienia się na dworze cesarskim i w salonach rodzin zaprzyjaźnionych i skuzynowanych z Felsensteinami; ale ostatecznie nigdy się nie oddawał szczerze nowym wykwintnym i wysokim stosunkom, ani przez jedną chwilę nie żył w nich całkowicie.... Składał obowiązkowe wizyty, bywał na urzędowych przyjęciach (otrzymał bowiem nawet jakiś tytularny urząd dworski); ale zresztą o ile mógł, stronił od tego świetnego i błyszczącego świata. W towarzystwie młodych arystokratów pruskich nie gustował; zabaw ich nie rozumiał; przyjaznych stosunków z nimi nie zawiązywał.
Z początku odosobnienie to kładziono na karb smutku po nagłym a tak fatalnym zgonie dwóch przyrodnich braci i siostry.
Ale z czasem osądzono, że takie ciągłe dążenie do samotności, usuwanie się od ludzi i świata, nie przystoi potomkowi tak wielkiego rodu i przyszłemu właścicielowi tylu milionów.
Nazwano go dziwakiem, odludkiem — i przestano o nim myśleć. „Ein Pole” — oto urągliwe przezwisko, które mu nadawali niekiedy buńczuczne pruskie „junkry“. Tylko utytułowane panie, mające córki na wydaniu, zamyślały się nieraz nad tem: o ile właściwym będzie na zięcia ten młodzieniec, tylu obdarzony zaletami, tak utytułowany i bogaty, a jednak tak smutny?
Bo postanowionem było, że bądź co bądź głównym obowiązkiem młodego Felsensteina jest i będzie: ożenić się.
Ostatni potomek rodu, tak niespodzianie i w fatalny sposób przed 4ma laty ogołoconego z najbardziej kwitnących swych gałęzi, miał on przed sobą wielką misyę: ród ten na nowo odbudować, w przyszłość przedłużyć — i przy pomocy małżeństwa, na odpowiedniej wysokości arystokratycznej zawartego, zaszczepić na próchniejącym pniu domu Felsensteinów, nowe latorośle. O tem jego zadaniu powiedział mu ojciec, baron Albert, zaraz po wezwaniu go do Berlina — i od tego jednego żądaniania nie odstąpił. Stary baron chciał Konrada nie raz i nie dziesięć razy przerobić z gruntu, chciałby go mieć podobnym do jednego z ukochanych swych nieboszczyków, do eleganckiego Herberta lub do zuchowatego Ottona; ale usiłowanie to było daremne. Konrad w niczem nie był podobny do swych starszych braci. Ojciec więc odstąpił od tego niewdzięcznego zadania — i pozostawił syna samemu sobie,... Pozwolił mu iść swoją własną drogą, zastrzegł przecież, iż nastąpi chwila, kiedy będzie on musiał uczynić zadość obowiązkom roju — i wstąpić w związki małżeńskie.
To było nieuniknione.
Konrad zgodzić się musiał; wymówił sobie przecież jedno: odroczenie terminu tej ofiary. Prosił o zwłokę kilkoletnią. Baron Albert przystał na to, że o małżeństwie Konrada zacznie się mówić dopiero za lat cztery lub pięć. Na nieszczęście dla Konrada, chwila ta już się zbliżała.
Konrad myślał o niej z trwogą....
Tymczasem żył w ciszy, odosobniony. Przemieszkiwał pół roku w Berlinie, część lata w jednym ze swych zamków w Brandeburgii (do Poznańskiego baron Albert zabraniał mu wyjeżdżać), niekiedy odbywał wycieczki po Szwajcaryi, Włoszech, południowej Austryi itd. Na wyraźne żądanie ojca, przestał praktykować, jako lekarz. Za to pracował energicznie na polu naukowem. W pałacu berlińskim, w starożytnej baszcie urządził sobie kompletne laboratoryum i muzeum naukowe; tam dniami całymi przesiadywał nad retortami, książkami, wagami, sam lub w towarzystwie asystenta. Zajmowała go głównie fizyologia mózgu ludzkiego; pod pseudonimem dra Konrada wydał w tej sprawie dwie czy trzy broszury, które wywołały wielki rozgłos i nawet walkę w świecie naukowym. Na zasadzie ścisłych doświadczeń i faktów naukowych, bronił dr. Konrad w tych broszurach teoryi ducha wszechpotężnego, objawiającego się widomie w człowieku, a teorya ta, niezwykła w owych czasach, wywoływała śród uczonych, zasklepionych w formułkach materyalizmu naukowego, całą burzę. Nazywano młodego uczonego maniakiem, spirytystą, marzycielem; walczono z nim na ostre.
Swoją drogą te prace zwróciły uwagę ogółu.
Wiał z nich duch niezwykły i podniosły.... Sam młody cesarz raczył kiedyś przeczytać jedną z broszur Konrada p. t. „Duch przeciw materyi” — i odwiedzić autora w jego pracowni. To mocno pocieszyło barona Alberta, który dostrzegł (po raz pierwszy w życiu), że i praca naukowa stanowić może jakiś tytuł do podniesienia człowieka.... Rzecz ta uczyniła nawet dra Konrada na czas pewien bohaterem dnia w kołach arystokratycznych.
Jednej rzeczy nie przebaczał baron Albert synowi, a i świat arystokratyczny nie przebaczyłby mu nigdy: oto jego pobożności.
Baron Albert był protestantem, tak samo jego synowie i córka z pierwszego małżeństwa; Konrad, urodzony z drugiej żony barona, Polki, wychowany został w katolicyzmie. Zawsze wierzył głęboko i pełnił sumiennie obowiązki religijne.... Wypadki zdarzone przed laty czterema, które rozbiły to serce milczące i ciche i wykoleiły człowieka z wymarzonej sobie kolei, spotęgowany jeszcze tę religijność Konrad oprócz pracy naukowej żył jeszcze ekstazą i wiarą.... Obok jego pracowni znajdowała się niemal zakonnej surowości cela, zawierająca krucyfiks, klęcznik i twardy tapczan.... Tam godziny nieraz trawił młody lekarz-arystokrata na modlitwie; tam na deskach, kilimkiem okrytych, noce całe przesypiał zamiast w złoconej swej sypialni, pod adamaszkową ko tarą, spiętą u góry orłami Felsensteinów.
Jeden ojciec wiedział o tem (jak je nazywał) dziwactwie Konrada — i ostro je ganił.
Początkowo namawiał syna, ażeby przyjął protestantyzm, wnet przecież przekonał się, że ani mowy o tem być nie może.... Później wyrzucał mu nieraz to, jak twierdził, ośmieszanie się dewocyą. Do przykrych scen nieraz pomiędzy nimi dochodziło z tego tytułu. Raz Konrad oświadczył, że najchętniej zakończyłby życie w zakonie.... Trzeba było widzieć, jaką wtedy burzą wybuchnął baron Albert. On tak zwykle elegancki, tak lekki i correct, aż pienił się.
— Nie wolno.... nie wolno ci o tem myśleć.... nigdy... nigdy! — wołał.
I istotnie Konrad zrozumiał, że jest to niepodobieństwem. Czuł on dobrze zobowiązania, jakie wkładało nań imię i stanowisko.. Nie mniej modlić się i zamykać w swej celi nie przestawał.
I teraz oto — w dwa lub trzy tygodnie po wypadkach, zdarzonych w Ameryce, a opisanych w części poprzedniej — znajdujemy go w tem ustroniu w baszcie berlińskiego pałacu.
Skończył modlitwę, położył znak krzyża na czole — i skierował się ku drzwiom.
W gabinecie, dokąd wszedł, nie było nikogo. Służący dopiero co złożył na wielkiem biurze śródkowem listy, gazety i broszury otrzymane z poczty. Była tego spora kupka, ponieważ Konrad znajdował się w dość ożywionej korespondencyi z niektórymi z uczonych, a nadto ojciec, chcąc go przyzwyczaić do samodzielnego zarządu obszernym majątkiem, powierzył mu wyłączną administracyę niektórych posiadłości.
Konrad siadł przy biurku — i zaczął segregować listy.
Podczas tej czynności uwagę jego zwróciła dość duża koperta, pokryta obcemi stęplami. Marki były amerykańskie, a stempel wyjścia brzmiał: „Chicago”. Konrada list ten zdziwił, nie pozostawał bowiem w korespondencyi z nikim w Ameryce — i o ile wiedział, nikt z jego znajomych nie zamieszkiwał w Chicago. Od kogo więc mógł pochodzić ten list?.... Serce uderzyło mocniej Konradowi. Przyszła mu do głowy myśl pewna. O Jadwigę, stosownie do zalecenia w jej liście pożegnalnym, nie dowiadywał się nigdy przez tych lat cztery; niepodobna było przecież, ażeby się o jego uszy nie obiły te lub inne o niej wieści.... Wiedział, że wyjechała do Ameryki, słyszał nawet, iż ostatnio mieszkała w New Orleans; miał w swej bibliotece miesięcznik nowojorski, w którym ukazywały się od czasu do czasu jej artykuły.
Czyżby to od niej? Czemu jednak list wysłany z Chicago? Zresztą adres na kopercie nie jest pisany jej ręką.... To chyba pismo męzkie.
Nerwowym ruchem Konrad rozdarł kopertę.
Podniósł do oczu dużą ćwiartkę listowego papieru, zapisaną drobnem, męzkiem pismem — i zaczął czytać.... Zaledwo jednak przeczytał kilka wierszy, gdy na bladej jego twarzy wybiło się wielkie wzruszenie. Przez chwilę zdawał się być w niepewności, co dalej czynić. Istotnie zastanawiał się, czy czytać list lub nie.... Ćwiartkę papieru zmiął — i rzucił na stół. Podniósł teraz rozdartą kopertę z kosza i przygadał się jej.
Tak jest! — list prawdopodobnie nie był przeznaczony dla niego.
Napis na kopercie zawierał obok nazwiska „von Felsenstein” tylko pierwszą literę imienia adresata — i dziwnym zbiegiem okoliczności kleks z atramentu, zrobiony zapewne już w jakiemś z biur pocztowych, przez które przechodził list, uczynił tę literę nieczytelną. Jeśli to było „A”, list był przeznaczonym dla ojca Konrada, jeśli „K” — dla niego samego.
Konradowi zimno się zrobiło na całem ciele.
Odczuł, że stoi w obec katastrofy — i że ta pomięta ćwiartka papieru, leżąca tam na stole, przynosi mu z za mórz, z poza dalekich lądów, jakieś wielkie nieszczęście, jakiś nowy przełom w życiu. Życie Konrada na pozór tak szczęścia pełne, dziwnie się plotło.... Przed 4ma laty wmieszała się w nie jakaś fatalność, jakaś tajemnica ponura. Czemu Jadwiga zerwała z nim tak niespodziewanie, czemu nastąpiło to w chwili zgonu jego rodzeństwa? Czemu potem ona wyjechała do Ameryki i co tam robiła? Nieraz zadawał sobie te pytania — i nie znajdował na nie odpowiedzi.... Trawił się przeto bólem i niepokojem. Teraz po drganiach swego serca odczuł, że stanie się coś, co rozedrze choć w części zasłonę owej tajemnicy, ale jednocześnie po za tą zasłoną ukaże mu mrok jeszcze bardziej ponury....
Wyciągnął rękę do leżącego na stole listu — i znów ją cofnął.
Tak! — nie może się łudzić.... Ten list nie jest przeznaczony dla niego; to list do jego ojca. Zrozumiał to odrazu, po przeczytaniu pierwszych kilku wierszy.... Czy ma prawo czytać dalej to pismo? czy to uczciwie?.... Nie — a jednak jego ręka mimowoli wyciąga się do ćwiartki papieru.
Bo też te kilka pierwszych wierszy, na które padł jego wzrok, są aż nazbyt pełne treści.
Jest w nich grom i trucizna, jest w nich zapowiedź czegoś strasznego. Mowa w niej o jakiemś dziewczęciu, śledzonem przez kogoś z polecenia jego ojca, tam w Ameryce. Co to za dziewczę?....
Nie. — Konrad nie ma siły cofnąć się przed odczytaniem listu.
Precz ze skrupułami; tu idzie o jego całe życie.... Nie stał się posiadaczem cudzego listu świadomie; list ten wpadł w jego ręce przypadkiem, wskutek niezwykłego zbiegu okoliczności. W pierwszych zaraz słowach tego listu skierowano jakieś niejasne, straszne oskarżenie przeciwko jego ojcu.... Musi je poznać! Nie kochał nigdy zbyt gorąco ojca, którego znał mało, ale przywykł go szanować.... Mieli wspólne nazwisko — i wspólny honor. Czy nie ma prawa dowiedzieć się, jakie oskarżenia podnoszono przeciwko temu honorowi? Czy nie ma prawa bronić przed niemi własnego ojca? Bronić.... lub gdyby wina była dowiedzioną, gdyby krzywda została wyrządzoną istotnie (na myśl o tem ból palący uczuł w piersi), krzywdę naprawić.
On musi dowiedzieć się, co jest tam, w liście.
Przez chwilę jeszcze toczył ze sobą walkę. Targały się w nim: poczucie niewłaściwości czynu, który miał popełnić — i żądza rozwiązania dziwnej tajemnicy całego życia, pragnienie wyjścia z ciemności. To ostatnie nareszcie zwyciężyło.
Porwał list i zaczął go czytać.
Był to ten sam list, który z Chicago wysłał pod adresem barona Felsensteina (Alberta) krupier Kaliski alias John Dix.
Łatwo zrozumieć, jakie wrażenie wywarł on na Konradzie.
Blady, jak trup, z gorącymi na twarzy wypiekami, z rękami zaciśniętemi kurczowo, czytał go raz po raz.... Z początku, ogłuszony, nic nie rozumiał. Słowa wirowały mu przed oczyma i nie chciały się łączyć w myśli i zdania. Oskarżenia były tak ciężkie, że zdawały się raczej jakąś olbrzymią mistyfikacyą, aniżeli czemś faktycznem i rzeczywistem....
Mgła dziwna zdawała się zasnuwać umysł i oczy Konrada.
Aż naraz, po przeczytaniu listu, już po raz piąty czy szósty, przejrzał.... Światło przedarło się przez mgłę. Odzyskał władzę sądzenia — i zrozumiał. List zawierał wiele jeszcze rzeczy dla niego niejasnych; ale jednocześnie było w nim aż za wiele rzeczy strasznie jasnych. Ohydna otwartość i zuchwalstwo, z jakiemi odzywał się z poza Oceanu do jego ojca zbrodniarz, skalany wszystkim brudem kryminału, same w sobie były już niemal dowodem. Jego ojciec miał popełnić kiedyś jakąś zbrodnię, z wiązaną z losem Jadwigi; on miał wysłać za nią za Ocean złoczyńców, nastających na jej życie i mienie.... Czy to podobne, czy to podobne?! A jednak list mówił jasno i groził dowodami. A jednak....
Nowa myśl przyszła do głowy Konradowi. Zaświeciła mu, jak błyskawica.
....A jednak czy logika faktów nie kazała upatrywać ścisłego związku pomiędzy tajemniczem, przed 4ma laty, ustąpieniem Jadwigi z jego drogi, a tymi mniemanymi zamachami, jakich miała być ofiarą w Ameryce?
Wszystko kołowało się w głowie Konradowi.
— Boże! za co mnie karzesz? — zawołał.
Głowę opuścił na dłonie — i siedział tak długo, nieruchomy.
Łzy płynęły mu twarzy, obfite i gorące, a w tych łzach wylewały się: ból niezmierny i gorycz straszna i wstyd olbrzymi, i upokorzenie i ogromne pragnienie zgłębienia aż do dna tej strasznej rany, którą w tej chwili odkrył pod błyszczącym blichtrem swego istnienia.
Wypłakawszy się, udał się Konrad do swej celi — i tam modlił się.
Gdy wrócił do gabinetu, zapadł już wieczór.... Przy blasku świateł gazowych, które zapalił przed chwilą służący, twarz młodego arystokraty zdawała się teraz postarzałą o lat 20: obwisła, pobladła, pożółkła.... Przez tych godzin kilka przeszedł on mękę, która go niemal złamała fizycznie.
Ale za to umysł miał spokojny.
Gdy stanął znów przy biurku, rzekł sam do siebie półgłosem:
— A jednak sprawiedliwość musi być wykonana.... Opatrzność tak chce. Mnie widocznie obrał Bóg za narzędzie!
Siadł i namyślał się przez chwilę. Tak jest.... Ponieważ w całej tej sprawie jest ktoś oskarżony, logicznem będzie najpierw wysłuchać jego obrony.
Wziął pióro — i pisał ręką pewną i silną.
Był to telegram do barona Alberta von Felsensteina, bawiącego od dni paru na polowaniu w dobrach jednego ze swych przyjaciół, węgierskiego magnata. Telegram wzywał starszego barona do natychmiastowego powrotu do Berlina, w interesie niesłychanej wagi.