Kara Boża idzie przez oceany/Część V/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział X.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Upłynęło znów sporo czasu, tygodnie i miesiące. Ulewy jesieni przeszły; lody zimowe stopniały.... Na świecie promienieć zaczynała wiosna.
Sprawa Ślaskiego, jasna, jak słońce, Robbinsowi w na pół proroczem jego widzeniu, w faktycznym i prawnym swoim przebiegu, nie posuwała się wcale tak szybko, jakby tego sobie życzył Szczepan Homicz i jego przyjaciele.
Zrobiono w tym czasie, co prawda, wiele... bardzo wiele.... ale bądź co bądź, mniej, aniżeli było potrzeba.
Rezultat tych prac opowiemy w paru słowach.
Powiemy też krótko o pewnych zmianach w losach niektórych z osób, grających wybitne role w tej długiej opowieści.
Zmiana taka dotknęła przedewszystkiem Jadwigę.
Nastąpiła ona niespodziewanie. Matka jej pupilki, senatorowa Fairmount, zmarła prawie nagle. Było to jakoś w początku listopada. Niespodziewane zaziębienie złożyło zacną tę panią na łoże boleści. Wywiązało się ztąd zapalenie płuc — i oto, pomimo najtroskliwszych starali, pomimo pomocy najznakomitszych doktorów, najlepsza matka i najszczęśliwsza małżonka oddała Bogu ducha.
Ponura żałoba okryła dom w Fairmount View.
Łatwo sobie wyobrazić rozpacz osieroconego męża.... Tracił on niemal przytomność i odchodził od zmysłów. Gdyby nie Jadwiga, która w tej trudnej chwili wzięła wszystko na swoją głowę i zarządzała sprawami domu, gdyby nie pomoc i współczucie kilku przyjaciół senatora, nie wiadomo, coby się z nim i z dzieckiem stało.
Po złożeniu zwłok ukochanej żony do grobu, senator zobojętniał na wszystko — i całymi dniami siedział, zapatrzony w przestrzeli, milczący.... Ani zmarła ani sam senator nie posiadali bliższej rodziny, to też Jadwiga zrozumiała, że jej, jako mimowoli stojącej na czele domu, wypada przedsięwziąć jakieś kroki w celu wydobycia ze zgubnej apatyi tego nieszczęśliwego, a tak zacnego człowieka.
Pewnego popołudnia zgromadziła ona na naradę kilku przyjaciół senatora (w tej liczbie znajdował się generał Sheffield i powszechnie ceniona powaga lekarska doktor Minters) — i przedstawiła im rzecz całą.
Powzięto zaraz pewne decyzye....
Dr. Minters orzekł, iż biednego człowieka potrzeba przedwszystkiem wyrwać z pośród otoczenia pełnego bolesnych wspomnień, otrząsnąć z boleści, poddać jego umysłowi i oczom nowe wrażenia — i odrazu zaproponował podróż do Europy. W przeciwnym razie obawiał się najgorszych następstw.... Myśli tej przyklaśnięto. Generał Sheffield zaraz zaproponował, że gotów jest pojechać razem ze synem swego niegdy towarzysza broni i być mu niejako przewodnikiem i opiekunem. Ofiarę przyjęto z wdzięcznością.
Pozostało do zdecydowania, co zrobić z maleńką Florą, wychowanką Jadwigi.
Gen. Sheffield chciał ją także wziąć do Europy, ale oparł się temu dr. Minters, twierdząc, że widok dziecka coraz to budziłby w umyślę chorego bolesne wspomnienia.... Wtedy generał przypomniał sobie, że nieboszczka miała w Kansas City, w Stanie Missouri, daleką krewną, która utrzymywała tam pierwszorzędny pensyonat i wyższą szkołę dla panien. Nazwisko tej pani było: Miss Hunter. Na owej pensji kształciła się niegdy sama nieboszczka senatorowa. Otóż generał zaproponował, ażeby na czas europejskiej podróży senatora Fairmount, wysłać małą Florę dla dalszego kształcenia się do zakładu miss Hunter. Naturalnie dziewczynka musiałaby się udać do Kansas City razem ze swą ukochaną nauczycielką, Jadwigą, któraby i nadal, na pensyi miss Hunter, kierowała jej wykształceniem.
I ten plan przypadł wszystkim do gustu.
Szło tylko o to, ażeby uzyskać dlań aprobatę samego senatora. Podjął się tego generał — i przeprowadził rzecz bardzo łatwo. Biedny senator pozwalał sobą kierować, jak dzieckiem. Wyjazd jego do Europy nastąpił w pierwszych dniach grudnia, a w tymże czasie i Jadwiga z sierotką Florą wyjechały do poczciwej miss Hunter, która zawiadomiona listownie, najchętniej w świecie zgodziła się na przyjęcie, do swej pensyi maleńkiej swej kuzyneczki wraz z jej nauczycielką.
Istotnie na pensyi miss Hunter obie, Jadwiga i jej mała wychowanica, znalazły spokój i ode tchnienie po ostatnich bolesnych przejściach.
Pensya miss Hunter była znaną prawie na całe Stany Zjednoczone, jako zakład dystyngowany i wzorowy. Mieściła się ona na jednej z odleglejszych ulic miasta w wielkim gmachu, zbudowanym na ten cel przed laty kilkudziesięciu, pośród obszernych ogrodów. Oprócz uczennic zwykłych, mieszkały tam i panny starsze, takie szczególniej, które czy to dla dokończenia studyów czy dla braku odpowiedniego otoczenia rodzinnego w domu, wołały przebywać u dawnej swej wychowawczyni... Opieką iście macierzyńską otaczała je miss Hunter, osoba już w wieku podeszłym, bardzo zacna i pełna wiedzy, a przy wielkiej powadze serdeczna i kochająca.
Jadwidzę ta wysoka, poważna staruszka odrazu przypadła do serca — i nawzajem ona sama zrobiła jak najlepsze wrażenie na miss Hunter.
Wkrótce zresztą poznała się ona i z całem otoczeniem.... Było ono bardzo miłe. Od lat czterech. po raz pierwszy, odżyła nieomal Jadwiga pośród tego światka na pół dziecinnego, na pół dziewiczego, śród gwaru srebrnych głosów dziecięcych i pustot starszych towarzyszek. Odrazu potrafiła sobie zrobić pół tuzina przyjaciółek i wielbicielek.
Najgorętszą z nich była „Sarenka” Morskiego, w której ku wielkiemu swemu zadziwieniu i radości Jadwiga, w parę dni po przybyciu na pensyę, odkryła — Polkę.
To je właśnie zbliżyło.
Rzecz prosta, na pensyi „Sarenka” nie nosiła tej oryginalnej nazwy, nadanej jej przez „Tatula” Morskiego. Zwano ją tutaj pod nazwiskiem miss Morse. Pod takiem też nazwiskiem poznała ją Jadwiga; poznała — i odrazu pokochała.
Stały się wkrótce przyjaciółkami.
Ani różnica wieku (Jadwiga była starsza od „Sarenki” o jakie lat 7) ani różnica usposobień („Sarenka” była znaną na całej pensyi roztrzepanicą, szczebiotką i pieszczochą) nie stanęły temu na przeszkodzie. Przeciwnie prawem uzupełniających się kontrastów zbliżały je jeszcze do siebie.
Tak oto losy dziwnym zaiste zbiegiem okoliczności postawiły obok siebie, nieświadome tego, córki dwóch ludzi, którzy przed laty byli uczestnikami fatalnego dramatu w New Orleans.
Dotąd jeszcze, pomimo wzajemnej sympatyi, obie panny nie doszły do zwierzeń, do wywnętrzenia się ze swoich małych i wielkich tajemnic, ze swoich bólowi smutków.... których, jak wiemy, obiedwom nie brakło. Stawała temu na przeszkodzie powaga Jadwigi; onieśmielała ona już nie raz i nie dziesięć razy rwące się z ustek „Sarenki” wyznania.... Z drugiej strony Jadwiga sama niechętną była do wywnętrzania się ze smutkiem, który nosiła w głębi duszy, jak coś świętego. Ale pomimo to przyjść mogło w każdej chwili jakieś wzruszenie, jakiś ból lub radość niespodziana, wypadek jakiś, wywołujący otwarcie się dla zwierzeń dwóch serc dziewiczych.... I co wtedy?
Przyszłość dać miała na to odpowiedź.
Nie los już dziwny, nie traf niezbadany, ale logiczne następstwo wypadków sprowadziło do tego odległego miasta Ameryki jeszcze dwie znane nam osoby. Są to ojciec i syn Felsensteinowie.
Obydwaj przybyli tu już przed miesiącem.
Ojciec leży ciężko chory. Syn go dozoruje. Przybyli tutaj z New Orleans, La., a do tego ostatniego miasta przyjechali z New Yorku. Po przybyciu do Ameryki Konrad logicznie i z nieubłaganą konsekwencyą szedł do celu, jaki sobie postawił; ale spotykał po drodze ciągłe trudności.
To opóźniało jego działanie.
Stan zdrowia ojca szczególniej niepokoił młodego Felsensteina.... Siedmdziesięcioletni starzec, po owym ataku apoplektycznym w Berlinie, na prawdę nigdy nie wrócił do zdrowia. Przejazd przez Ocean zrobił mu dobrze;ale gdy tylko wylądowali w New Yorku, czy to pod wpływem klimatu czy prędzej pod ciężarem wspomnień, z ziemią amerykańską związanych, stary baron zasłabł mocno — i musiał się odrazu położyć do łóżka....
Przez miesiąc cały ciężko chorował, a najczulszym opiekunem, najtroskliwszym stróżem jego łoża boleści był Konrad.
Nocy całe przesiadywał wpatrzony w tę twarz, niegdyś tak dumną i pełną życia, dziś zapadłą i żółtą — i wsłuchiwał się bacznie w gorączkowe majaczenia starca. I dziwne, nowo uczucia budziły się wtedy w sercu Konrada.
Czuł, że jedynem, wielkiem jego pragnieniem było uratowanie życia starca. Ale jakie nim kierowały pobudki? — sam nie był w stanie określić. Czy jako mściciel nieubłagany i twardy, chciał zachować jego życie dla tego, ażeby w dni sądu żywym jeszcze stawić go przed sędzią, Jadwigą — i wtedy dopiero zadać mu cios ostatni? Czy może tylko nie chciał, ażeby na nim, jako na synu, ciążyła odpowiedzialność, że ojca zabił wzruszeniami zbyt silnemi dla fizycznie zrujnowanego starca? Czy wreszcie była to może miłość synowska?..... Konrad nie był w stanie rozplątać tej sieci wrażeń, jakie odczuwał.
To pewna, że na widok tego starca, który jakkolwiek wielki przestępca, był jego, ojcem, uczuwał, w tych chwilach ciszy nocnej, litość ogromną.
Pytał się nieraz sam siebie:
„Kto jemu, synowi, kazał sądzić tego, którego lada chwila sam Pan Bóg mógł na swój powołać?“
To wszystko wpływało nań o tyle, że przybywszy do New Yorku, nie zaraz przedsięwziął starania w celu wywiedzenia się dokładnego adresu i miejsca pobytu Jadwigi. Dopiero, gdy staremu baronowi było już znacznie lepiej, zarządził odpowiednie kroki. Dowiedziawszy się adresu Jadwigi, napisał do niej krótki list. Nie miał odwagi wytłuszczać jej rzeczy całej.
Prosił tylko o pozwolenie widzenia się (w swojem i ojca swego imieniu) w ważnej sprawie. Obiecywał, że stawi się w czasie i miejscu, które ona sama oznaczy.
Odpowiedzi na list przez parę tygodni nie otrzymywał.
Niecierpliwiło go to bardzo. Tymczasem stary baron przychodził do zdrowia o tyle, że mógł ruszyć w dalszą drogę... Teraz na nowo głos sumienia przypominał Konradowi obowiązek do spełnienia.
Wyruszył więc sam, wraz z ojcem do New Orleans, La.
Tu przekonał się ku swemu zdziwieniu, że Jadwiga już opuściła willę w Fairmount View — i wyjechała do Kansas City. Chciał za nią gonić, ale słabość ojca znowu stanęła mu na przeszkodzie....
Musiał znowu przebyć parę tygodni u łoża gorączkującego starca.
W tym czasie otrzymał odpowiedź Jadwigi. Przyszła ona z Kansas City, już z pensyi pani Hunter, przez New York, dokąd była pierwotnie adresowana. Listy obydwa goniły adresatów po różnych miastach — i ztąd właśnie zwłoka.
Pismo Jadwigi było krótkie.
Oświadczała, że nie życzy sobie widzieć ani Konrada ani jego ojca i nie wie o żadnych ważnych sprawach, które mogłyby powodować potrzebę ich widzenia się. Robiła wyrzut Konradowi, że nie zastosował się do jej próśb, wyrażonych w liście z przed lat 4ch. Wreszcie ostrzegła, iż na przyszłość listy, pochodzące od któregokolwiek z baronów Felsensteinów, będzie musiała zwracać — nierozpieczętowane.
List był grzeczny, ale zimny, jak lód....
Zadał on Konradowi cios w pierś samą.
Zmroził on niejasne nadzieje i mgliste marzenia, które jedynie stanowiły jaśniejsze świty na tle jego życia szarego i ponurego. Jednocześnie przecież przywołał go do poczucia smutnej rzeczywistości i żelaznego obowiązku. Konrad, po otrzymaniu listu, ani na chwilę nie pomyślał o zaniechaniu swych zamiarów. Przeciwnie z większą, gorączkową energią prowadził rzecz swoją.
Jak tylko pozwoliło na to zdrowie ojca, powlókł go za sobą, śladami Jadwigi, do Kansas City.
I oto dla czego znajdujemy obu Felsensteinów w oddalonem mieście Stanu Missouri.
Dodać trzeba, że stary baron znów zaniemógł po przybyciu do Kansas City. Ciężko był teraz chory.... Duszę Konrada znowu zaczęły nawiedzać dawne niepokoje. Razem z ojcem zamieszkał w pięknej willi, niedaleko gmachu pensyi miss Hunter.
Od Jadwigi oddzielały go teraz tylko trzy, cztery ulice....
Cóż ztąd, gdy on sam nie miał siły zrobić kroku stanowczego I.... Posłał do niej list; otrzymał go z powrotem. Odtąd dalszych kroków nie czynił. Krążył tylko często w pobliżu pensyi, na której, jak wiedział, znajdowała się Jadwiga. Czy miał nadzieję ją spotkać i przedstawić rzecz ustnie? Czy też szło mu tylko o samo jej zobaczenie? — kto to wie....
Co się tymczasem robiło ze Szczepanem?
Pracował gorąco i energicznie. — Te ostatnie miesiące należały do najpracowitszych w jego życiu. „Zwyciężę! — albo padnę!” — powiedział sobie.
I szedł naprzód.
Świeciły mu oczy Jadwigi, jak gwiazdy promieniste. Po przybyciu do New Orleans, widział ją kilkakrotnie z ukradka, ale sam się jej nie pokazywał. Wchłaniał w siebie jej wdzięk... Coraz ognistszym dla niej płonął afektem.
Brała go razy parę chętka ukazania się jej, złożenia wizyty, stanięcia przed nią.
Opadłby przednią, jak wówczas, w głębi wąwozu na kolana i całowałby rąbek jej sukni — i wołałby: „Pani! pani! Pozwól mi tylko widzieć ciebie codzień, pozwól słyszeć jedno słowo z ust swoich — a będę szczęśli wym na wieki!” Albo porwałby ją w swe silne, muskularne ramiona — i uniósł gdzieś na kraniec świata i szczęściem i miłością otoczył.
Ale wnet reflektował się.... Nie, nie! I jedno i drugie niemożebne.
Stracićby ją mógł po raz drugi tak, jak naówczas w wąwozie... i to stracić na zawsze. Przed oczyma stawała mu wówczas jej twarz poważna i surowa, smutna i pełna energii, taka, jaką była naówczas, w chwili rozstania. A ponieważ czuł, że gdyby stanął przed nią, popełniłby jakieś szaleństwo, przeto wołał trzymać się zdaleka. Mówił sobie, że stanie przed nią dopiero z dowodami niewinności jej życia.
A wtedy?....
Na myśl o tem ogniste dreszcze przechodziły mu przez żyły — i szalał z nadziei i niepokoju razem.
Tymczasem pracował z energią i poświęceniem bez granic, nad zagadkami, których rozwiązanie dać mu miało prawo ujrzenia jej, mówienia z nią, prawo do jej wdzięczności. W zajęcie detektywa, tym razem tak trudne i niewdzięczne, włożył całą swą duszę, całą inteligencyę i wynalazczą siłę umysłu.
Zatrudniał dwóch najzdolniejszych detektywów — i razem z nimi pracował dzień i noc.
Schodzili każdy kamień ulicy, gdzie niegdy stał bank „Merchants Trust and Loan Co.” Rozpytywali wszystkich ludzi, którzy coś mogli wiedzieć o ówczesnych stosunkach; badali i szukali.
Szczęście im zresztą w tych poszukiwaniach nie służyło.
Wyjaśnili sobie wiele rzeczy, dotąd niejasnych, znaleźli cały szereg faktów ubocznych, stwierdzających teoryę Robbinsa o sposobie spełnienia zbrodni, ale do punktu ostatecznego, do dowodów stanowczych, nie dotarli. Najwięcej niecierpliwiła i męczyła Szczepana pogoń za rocznikiem jakiejkolwiek gazety współczesnej procesowi Ślaskiego....
Roczników takich było przedtem w New Orleans i okolicy parę, ale wyłowili je Fox i Goggin — w interesie barona Felsensteina.
Szczepan miał teraz dowody, że byli oni przekupieni i świadomie działali na niekorzyść Jadwigi, zacierając ślady i niszcząc dokumenta. Tak np. w redakcyi jednej z gazet znalazł się jej komplet z r. 1867, ale gdy Szczepan dotarł wreszcie z trudnością do tego rocznika, znalazł w nim wszystkie ważne dla siebie kartki... wystrzyżone tak samo, jak w owym roczniku, który przysłano Robbinsowi do Evanston. I tu widocznie była ręka Foxa i Goggina.... O innym roczniku dowiedział się Szczepan, iż takowy znajduje się w bibliotece Kongresu w Washingtonie, D. C. Pojechał tam tegoż dnia, ale po to tylko, ażeby się przekonać, że ów rocznik gdzieś się zapodział, czy też został skradziony.... Zostawił w Washingtonie rozporządzenie co do poszukiwania owego rocznika — i sam wrócił do New Orleans.
W obec takich niepowodzeń rozpacz niekiedy brała Szczepana.
Byłby się w jakiś sposób zemścił na oszustach, działających tak nikczemnie przeciwko interesom osoby, która ich zatrudniała, a w najgorszym razie byłby ich po raz drugi przekupił tak, ażeby zdradzili z kolei Felsensteina; ale właśnie w tym czasie, gdy Szczepan przybył do New Orleans, oszukańcza agencyaFoxa i Goggina pękła.... Spełnili oni jakieś łotrostwo, większe i ważniejsze, niż zwykle — i zagrażało im więzienie.
Zemknęli tedy, jeden do Meksyku, drugi gdzieś na daleki Zachód.... Szukać ich? — byłoby to szukać wiatru po polu....
I ta więc nadzieja, że coś za pieniądze od Foxa i Goggina wydobędzie, prysła.... Jedno tylko pocieszało Szczepana, że Jadwiga, która dotąd rujnowała się kompletnie na opłacanie oszustów, zaniecha bezowocnego śledztwa.
I tak się stało istotnie.
Biedna Jadwiga przyjść musiała wreszcie do wniosku, że wysiłki jej są na razie bezowocne.... Była zresztą ogołocona z funduszów i nawet pensyę swą wybrała na kilka miesięcy naprzód od senatora Fairmount. Zrezygnowała tedy chwilowo z dalszych starań — i oddała swoją sprawę Opatrzności. Pocieszył ją do pewnego stopnia w tej rezygnacyi Szczepan; posłał bowiem do niej list bezimienny, proszący, ażeby była cierpliwa i sama śledztwa zaniechała, ponieważ sprawę tę podjął kto inny — i kamienia na kamieniu nie pozostawi, dopóki jej nie wyjaśni. List był podpisany: „Przyjaciel”.
Wprawdzie list nie był pisany ręką Homicza, ale niemniej Jadwiga przeczuła, że od niego pochodzi....
Twarz jej w ogniu stanęła — i usta wyszeptały miłośnie jakieś imię.... Na dwa dni przedtem czytała w gazecie notatkę, że znakomity wynalazca-elektryk, Mr. Homicz, bawi od pewnego czasu w New Orleans.
Wieczorem tego dnia modliła się długo i gorąco, a modlitwę swą zakończyła temi słowy:
— Panie! Ty wiesz, co czynisz....
Wkrótce potem nastąpiły już wyżej opisane wypadki: śmierć pani Fairmount — i wyjazd Jadwigi z małą Florą do Kansas City.
Szczepanowi niesłychanie przykrym był jej wyjazd.... Tchu mu w piersi brakowało na myśl, że ona przestała oddychać tem samem, co i on powietrzem..... Porwał się zrazu — i chciał jechać za nią. Zatelegrafował o tem do Robbinsa — i otrzymał od niego również telegraficznie surowe upomnienie, aby dał pokój temu szalonemu pomysłowi.
Pozostał tedy w New Orleans — i prowadził śledztwo dalej.
W chwilach zniechęcenia lub oczekiwania, często po nocach całych, gdy sen nie chciał ukoić zmęczonego burzą wrażeń mózgu, pracował w specyalnie urządzonem laboratoryum nad nowem zagadnieniem elektrycznem, nad wynalazkiem, który mu mógł przynieść nową sławę i miliony. Był zresztą ciągle zdenerwowany — prawie chory. Walka z trudnościami sprawy Śląskiego z jednej strony, a z komplikacyami owego zagadnienia naukowego z drugiej, trzymała jego nerwy w ciężkiem naprężeniu.
I jedno i drugie szło mu przez jakiś czas bardzo trudno....
Aż wreszcie pewnego pięknego poranku — a było to w tym mniej więcej czasie, kiedy Konrad Felsenstein wyjechał do Kansas City z New Orleans — zawzięta dotąd fortuna uśmiechnęła się Szczepanowi aż z dwóch stron odrazu...
Pewnej nocy, w półśnie niespokojnym, objawiło mu się rozstrzygnięcie największej trudności jego nowego wynalazku. Objawiło się! — inaczej powiedzieć niepodobna....
Siłą woli przebudził się. Nieubrany, wyskoczył z łóżka — i pobiegł do swej pracowni. Po godzinie pracy, miał przed sobą szkic rysunkowy i krótkie objaśnienie, stanowiące jego tryumf. Zwyciężył! Najnowsze zagadnienie elektryczne zostało rozwiązane.
Pół miliona dolarów — oto suma, na którą praktycznym zmysłem nowożytnego wynalazcy-byznesisty oceniał wartość swej pracy.
Bądź co bądź, chwała i pieniądz coś znaczą... Tego ranku był prawie szczęśliwy.
Jak zwykle, rano przybiegł doń z raportem jeden z jego detektywów.
Był cały rozogniony, radości pełny. Przyniósł wiadomość niesłychanej wagi. W stanowym przytułku dla starców odnalazł Murzynkę (była to staruszka, licząca już lat 98), u której przed laty 20tu stali na stancyi: Morski (naówczas Miller) i ów tak poszukiwany, a niewiadomy z pobytu świadek z procesu Ślaskiego, czyściciel butów, młody naówczas Mulat Cummings. Murzynka ta była napół obłąkana.... Chwilami tylko odzyskiwała przytomność; ale wówczas mówiła rzeczy tak dziwne i tak wielkiej wagi dla sprawy Alaskiego, że istotnie rzecz całą mogły one zwrócić na nowe tory.
Było to wielkie odkrycie.
Przyjął je z wielką radością Szczepan.
Chciał w tej chwili razem ze swoim agentem lecieć do zakładu starców; gdy oto nowe wiadomości zatrzymały go niespodzianie.
Służący doręczył mu w tej chwili telegram od Robbinsa z Evanston; brzmiał on, jak następuje:

„Jeżeli masz pan sposób sprowadzenia Mallory’ego do Ameryki, użyj go teraz. Czas najwyższy. Telegrafuj. Mallory musi tu być za trzy do czterech tygodni najwyżej.”

Jednocześnie przybył drugi detektyw, zatrudniony przez Szczepana.
Ten od czasu przybycia Konrada Felsensteina z ojcem do New Orleans, miał sobie polecone strzedz ich kroków. Była to misya, może ściśle ze sprawą Śląskiego nie połączona, której przecież Szczepan nadawał równą z tą sprawą wagą, większą jeszcze, jeśli podobna...
Przyniósł on niepokojącą wiadomość.
Pomimo choroby starego barona, obaj Felsensteinowie wyjechali. — Dokąd? — Do Kansas City, Mo.
Szczepan o mało co na tą wieść nie oszalał....
Wyjechali! — i to do miasta, gdzie bawiła obecnie Jadwiga.... Najbardziej ponure myśli zaczęły przechodzić mu przez głowę. Co oni mieli za cel? czego chcieli?
I już przed oczyma biednego Szczepana ukazywała się droga, przedziwnie piękna, jak zawsze, promieniejąca, jak słońce, stojąca przed ołtarzem do ślubu z odrzuconym niegdy przez siebie narzeczonym, Konradem?
Bladł i szalał....
Bo i po cóż innego mógł tutaj z tak daleka przybyć Konrad wraz z ojcem? Na myśl o tem krew zastygała w żyłach Szczepana. Znów rwał się do wyjazdu za nimi.
Ale znowu przychodziła mu refleksya.
Jak porzucić nowo odkrytą nić przewodnią, wiodącą do prawdy w procesie Śląskiego? Jak przerwać prace, odnoszące się do wynalazku? — Nie wiedział sam, co robić....
Wreszcie zatelegrafował do Robbinsa.
W paru słowach, odpowiednio rzecz omawiających, przedstawił wszystko.... Pytał, co robić? Otrzymał w dwie godziny po wysłaniu telegramu, następującą odpowiedź:

„Trwaj. Rób swoje. — Tamten w Kansas City nie niebezpieczny. — Swoich ludzi tam poślę. — Gdyby było cokolwiek, natychmiast będziesz zawiadomiony. — Nie wyjeżdżaj. — Jeszcze raz, rób swoje.“

Telegram uspokoił Homicza. Nastąpił w 24 godzin potem list. Ten list skłonił Szczepana do pozostania w New Orleans. Pracował dalej, pewny, że dojdzie do jakiegoś poważnego rezultatu....
I istotnie, co dzień, coś zyskiwał.
Dwa czy trzy razy widział się ze 100-letnią Murzynką Ethel Lee i coraz coś nowego od niej się dowiadywał. Od Robbinsa odbierał ciągłe raporta o ruchach Konrada Felsensteina — i te go uspakajały. Z drugiej strony jego własne doświadczenia i prace nad wynalazkiem szły naprzód.
Burzył się zresztą w środku i ciągle niepokoił.
Upłynęło znów kilka tygodni.
Wreszcie nadszedł dla Szczepana dzień wielki, dzień tryumfu. Dostał klucz sprawy w rękę. Zrobił odkrycie niespodziewane i niesłychanej wagi.... Mógł teraz stanąć z podniesionem czołem przed Jadwigą — i pewny był, że zostanie przyjęty przez nią, jako zbawca, powitany z otwartemi rękoma....
Cała dusza jego grała teraz radością i tryumfem.
Co to było za odkrycie? — dowiemy się niezadługo... Teraz na krótką chwilę zająć się winniśmy innemi postaciami, grającemi wybitne role w tem opowiadaniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.