Karjera panny Mańki/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI
WYZNANIE DORIAŁOWICZA

Było już dobrze po szóstej rano, i ludzie spieszyli do pracy, gdy Mańka znalazła się w domu. Rozebrawszy się szybko, wsunęła się pod kołdrę, długo usnąć nie mogąc, wstrząsana nerwowemi dreszczami.
Wreszcie zmęczenie skleiło jej powieki, lecz sen nie przyniósł upragnionego odpoczynku. Wprawdzie zasnęła głęboko i mocno, ale podniecona wyobraźnia pracowała dalej, przetwarzając ostatnie wrażenia w straszne i koszmarne wizje.
Śniła więc Mańka, że należy do jakiejś tajemniczej szajki, na czele której stoi czarna dama... Sroga, nieprzystępna... a brakuje jej czwartego palca u prawej dłoni... Banda popełnia rabunki, napady, morderstwa... Jej każą zabić Welesza... Nie, ona się na to nie godzi!.. Grozi jej czarna dama, grozi, że ją zamknie w jakichś podziemiach!... Mańka rzuca się na czarną damę, ale ta jest silniejsza... Towarzysze biegną zbrodniarce na pomoc, powalają Mańkę, wiążą ręce i nogi... Potem ją niosą do jakiegoś domu... Dom za miastem... Jednopiętrowy, murowany... coś niby pałacyk... Dokoła dużo drzew, a do wewnątrz wchodzi się po trzech schodkach... Potem Mańka znajduje się w podziemiach... Jak się tam znalazła, nie wie sama... Widocznie ją zamknięto... Błądzi, szukając wyjścia, znaleźć go nigdzie nie może... Okropnie tam... Zimno, wilgotno... Och, żeby się wydostać! Nagle widzi, że uchylają się drzwi, biegnie ku nim... Już... już... ma znaleźć się w tych drzwiach, gdy z tyłu chwyta ją dłoń koścista... Ogląda się — Weleszowa! Tak, Weleszowa!... Jest blada, ziemisto blada, szczerzy do niej zęby w straszliwym uśmiechu... Mańka czuje doskonale uścisk, wnet drugą ręką tamta pochwyci ją za gardło... Ach!...
Obudziła się z głośnym okrzykiem przerażenia. Nie, to nie był sen — czuje jeszcze najwyraźniej dotyk zimnych palców....
W pierwszej chwili nie mogła nic zrozumieć. W pokoju panował półmrok, a nad nią pochylał się ktoś, lekko dotykając jej ramienia.
— Aleś zaspała, drogie dziecko! — mówił Doriałowicz z uśmiechem, spoglądając w jej przestraszone i błędne oczy. — Już piąta po południu! Musiała wczoraj dobrze hulać panienka?...
— Skąd pan się tu wziął?
Dopiero zadawszy to pytanie, uprzytomniła sobie, jak było niedorzeczne. Wszak prosiła go sama...
— Otrzymałem wczoraj późnym wieczorem twój list, — wyjaśnił, — i dziś od samego rana pragnąłem porozumieć się z tobą... Telefonuję, telefonuję — służąca wciąż odpowiada — pani śpi! Zdecydowałem się więc sam tu przybyć... Cóż to za pilna sprawa?...
— Hm... tak! — mruknęła zgoła innym tonem, odzyskując całkowicie świadomość. — Pisałam do pani w rzeczy samej, bo skoro się rozstajemy...
— My się rozstajemy?...
Tyle zdziwienia zabrzmiało w głosie dyrektora, że Mańka aż uniosła się na swojem łożu. Toć po tamtej scenie, kiedy powiedziała mu wprost, że pragnie ją „podstawić” Weleszowi, po scenie brutalnej, po której nie pokazywał się przez dwa dni, zapytywać jeszcze, czy się rozstają...
— Przecież wtedy?...
Doriałowicz wykonał ręką ruch, niby pragnąc powstrzymać dalsze słowa pupilki. Łagodnie tłomaczył:
— Niepotrzebnie się uniosłaś! Umyślnie nie pokazywałem się przez dwa dni, aby ci dać ochłonąć. Zresztą, uczyniłem rachunek sumienia sam ze sobą. Może postępowałem niewłaściwie... Próbowałem cię nadto!... Bo powiem szczerze, podobasz mi się bardzo... Ale wyznaję, chwilami obawiałem się przywiązywać do ciebie, nie mając zaufania do twojego charakteru. Dziś, po namyśle, cenię ten charakter, bo tylko kobieta uczciwa umie tak powiedzieć prosto w oczy, co ma na myśli, jak ty to wtedy uczyniłaś.
Mańka uszczypnęła się mocno w rękę, aby się przekonać, czy nadal nie śpi i to, co słyszy, nie jest przedłużeniem poprzednich majaczeń. Zimny, oschły Doriałowicz przemawiał w taki sposób? Nie wierzyła własnym uszom. Więc jej przypuszczenia były niesłuszne?
— Czemuż mi pan dziś dopiero to wyznaje? — zawołała.
Po twarzy Doriałowicza przebiegł bolesny uśmiech.
— Drogie dziecko, cóż na to poradzić, że mam takie paskudnie skryte usposobienie, iż trudno mi się zdobyć na szczerość. Na to składały się lata całe... Dopiero, przez te dwa dni, przez które cię nie widziałem, pojąłem, jak mi zależy na tobie... Zmienię się... i przepraszam cię zato, co było... Czy gniewasz się jeszcze?
Na ustach Mańki zaigrał lekki uśmiech triumfu. Więc jednak, mimowolnie doprowadziła tego starszego, wyrachowanego pana do oświadczyn miłosnych, do ukorzenia się przed nią.
— Jeśli postępowałem dziwacznie, — mówił dalej, — czyniłem to jedynie dlatego, że zamierzyłem, aby nasz związek prędzej, czy później, zakończył się małżeństwem. Pragnąłem jednak być pewnym mojej żony, bo żona, to nie przyjaciółka!... Studjowałem cię też... i teraz po namyśle, zadecydowałem przyśpieszyć nasz związek. Zapytuję: pragniesz zostać moją żoną?
Wszystko to spadło na Mańkę tak nieoczekiwanie, że ledwie mogła zebrać myśli. Była oszołomiona, ale jednocześnie znakomicie pojmowała teraz postępowanie Doriałowicza. I znów przed oczyma wyobraźni jęły się snuć obrazy: majątek, szacunek ogólny, dostatek, tytuł dyrektorowej... Dni parę temu, klasnąwszy w dłonie, zarzuciłaby ręce na szyję opiekunowi, wołając z radością, że się zgadza. Dziś było trudniej, bo wszak istniał Korski... Korski wprawdzie nie mógł jej zapewnić podobnego dobrobytu, ale Korski był młody... podczas gdy Doriałowicz — stary... Korskiego nie kochała, ale lubiła bardzo — Doriałowicz dotychczas budził jeno odrazę... Lecz bogactwo jest silnym magnesem. Zmięszanie dziewczyny było tak wielkie, że nie wiedzieć kiedy, wyszeptały jej wargi:
— A Korski...
— Cóż Korski? — zapytał ze zdumieniem Doriałowicz. — Cóż Korski ma do naszej rozmowy? Czyżbyś co słyszała o tej historji?...
Zdziwiła się zkolei.
— Jakiej historji?
— Miałem z nim bardzo niemiłe przejście... Nie dość, że okradał mnie systematycznie, ale gdzie mógł, psuł opinję. Ostatnio, przywłaszczył sobie poważniejszą sumę pieniędzy i uciekł...
— Korski?... Przywłaszczył?... Uciekł?...
— Tak. Ale czemu się dopytujesz, przecież znałaś go mało, widziałaś go raz tylko, wówczas w „Olonji”...
Więc tak się przedstawiała sprawa z Korskim i dlatego ani się pokazał, — ani nie dał o sobie żadnej wiadomości. Doprawdy, za dużo niespodzianek spadało na Mańkę, i aż usta zagryzła, by nie krzyknąć głośno. Musiała jednak coś odpowiedzieć, bo rzekomo znała Korskiego jeno powierzchownie.
— To on mnie ostrzegał! — wyrwało się jej nagle.
— Domyślałem się tego, — mruknął Doriałowicz; — obgadywał mnie do wszystkich znajomych! Lecz kiedyż zdążył ci głupstw napleść?
— W „Olonji”! — ratowała się nowym wykrętem.
— A... teraz rozumiem... rozumiem i scenę, jaką mi urządziłaś!... Wiesz, czemu się tak odwdzięczał? Wyciągnąłem go z błota!...
O tem wiedziała. Wiedziała również, jakim tajemnym sprężynom przypisywał Korski owo „wyciągnięcie” z błota. W związku jednak z popełnioną defraudacją, rewelacje sekretarza nabierały zgoła innego znaczenia. Lecz w jakim celu okłamywał swą uczciwością, swą miłością dla niej... Wyraz niesmaku skrzywił usta Mańki.
Zauważył ów grymas Doriałowicz.
— Widzę, obrzydzenie wzbudza w tobie ten jegomość... Nie dziwię się, bo i ja nim się brzydzę i pogardzam. Nawet ścigać go nie poleciłem policji. Niech używa za skradzione pieniądze, dopóki nie popełni nowego łajdactwa...
— Pan jest za dobry! — wyrwał jej się okrzyk.
— Nie wiem, czy jestem dobry, — uśmiechnął się lekko, — ale zbyt mało interesujący to temat, byśmy dłużej mieli się zajmować moim sekretarzem. A teraz, proponuję, moja droga, żebyś wstała, przejedziemy się może trochę, to do reszty omówimy nasze plany... Musiałaś nie spać całą noc, bo tak późno zastaję cię w łóżku? Blada jesteś, oczy podkrążone, świeże powietrze nie zawadzi...
— Byłam zdenerwowana, nie mogłam zasnąć, aż dopiero rano... Przejadę się chętnie!
Istotnie spacer uśmiechał się jej bardzo. Choć poto, aby skupić myśli. Wyprawiła tedy Doriałowicza do sąsiedniego pokoju, a sama jęła się pośpiesznie ubierać. Prysznic, a później mocne nacieranie ciała wodą kolońską odświeżyły ją nieco. Pudrując twarz przed lustrem, aby usunąć bladość — ślad niedawnych przeżyć — rozważała, iż doprawdy zbyt wiele niespodzianek spadło na nią. Wczorajszy wieczór z Weleszem, samobójstwo Weleszowej, dochodzenie Dena... Oświadczyny Doriałowicza, wiadomość o Korskim... Jaką ma dać odpowiedź opiekunowi? Zgodzić się na małżeństwo? Wahała się, bo choć odpadł Korski, o którym teraz wspominała z odrazą, nie nęciło ją pożycie z dyrektorem. Dziś jest czuły, słodki, gdyż boi się ją utracić. A później? Znów będzie zimny, oschły, despotyczny, marudny. Czy z nim wytrzyma? Sama na to dziś sobie nie umie dać odpowiedzi, lecz z drugiej strony taka „karjera” nie często się trafia kobiecie!... Może w czasie spaceru poweźmie postanowienie...
— Jestem gotowa!
Po chwili siedziała obok Doriałowicza w luksusowym Cadillac’u, wdychając przez nieco uchyloną szybę, ostre, mroźne powietrze.
Doriałowicz zamienił się, rzekłbyś, w dwudziestoletniego, zakochanego młodzika. Wypowiadał tyle czułych zdań i tyle słodkich słów, ile przez cały czas swego żywota zapewne nie wypowiedział... Jak gdyby już posłyszał przychylną odpowiedź z ust Mańki, rozprawiał o ich związku, jako o rzeczy postanowionej, opowiadał, iż nie zwlekając, jutro sprowadzi jej odpowiednich pedagogów, aby nauczywszy się obcych języków, nabrała ogłady i mogła go godnie reprezentować. Później kreślił plany zawrotne. Wyjazd zagranicę. Paryż. Nizza. Monte Carlo. Dodawał, że napewno będą bardzo zgodnem stadłem, da ona mu tę odrobinę ciepła, której tak pożąda i nigdy pomiędzy niemi nie powtórzą się już nieporozumienia i kwasy... Nie tak, jak w innych, niedobranych małżeństwach...
— A propos, — zawołał nagle, uderzając się ręką w czoło. — A propos niedobranych małżeństw... Zapomniałem ci powiedzieć, że wielka strata spotkała naszego wspólnego znajomego...
— Kogóż? — zapytała, udając obojętność, choć przewidywała, co Doriałowicz powie.
— Welesza!
— Cóż mu się stało?
— Umarła mu żona.
— Ach, tak! — udała zainteresowanie. — Nagle?
— Oczywiście, nagle! Wczoraj wróciła do Warszawy i zmarła w nocy na serce. Była dziś o tem wzmianka w pismach. Bardzo jakaś dziwna historja!
— Cóż dziwnego? Każdy kiedyś umrzeć musi!
Doriałowicz zniżył głos:
— Szepczą na mieście, że się otruła!... Po jakiejś straszliwej z nim scenie... Oczywiście, ze względów rodzinnych sprawę tuszują... Ale co najciekawsze, że Welesz, który nie cierpiał żony i chciał się z nią rozejść, płacze, rozpacza, jak po utracie najdroższej towarzyszki życia...
— Bo... — mało nie wypsnął jej się nieostrożny frazes, ale w porę ugryzła się w język. Wiedziała, czemu Welesz rozpaczał. Zobowiązana jednak do milczenia, nie miała zamiaru wtajemniczać Doriałowicza, ani też zdradzać mu swego udziału w tragicznych wypadkach. Ciekawe jednak, jakąby zrobił minę, posłyszawszy jej opowieść. Może byłby niezadowolony, może posądzałby ją o jakie konszachty z Hipciem? Słówka nie powtórzy! Tak obiecała zresztą Denowi.
Doriałowicz, nie zwracając uwagi na wykrzyknik, mówił dalej:
— Opowiadają, że Hipcio strasznie rozpacza... Wogóle zagadkowa sprawa!... Ale cóż cię to obchodzi, nie czułaś, zdaje się, nigdy do Hipcia zbytniej sympatji?
— Niewielką!...
Udzieliwszy tej krótkiej odpowiedzi, Mańka zaśmiała się sztucznie, pokrywając śmiechem dreszcz nerwowy, jaki nią wstrząsnął. Z wyrazistością niezwykłą, pamięć dziewczyny jęła odtwarzać wszystkie szczegóły okropnej nocy. Ach, byle zapomnieć o rozwartych, grożących zemstą oczach Weleszowej! Przybliżyła głowę do napół uchylonego okna samochodu. Uderzył ją powiew wiatru, chłodząc przyjemnie rozpalone policzki. Lecz cóż to miało znaczyć? Cadillac mknął obecnie jakąś ciemną drogą, śród pól.
— Dokąd pan mnie wiezie? — padło z jej ust pełne niepokoju zapytanie. — Przecież nie jesteśmy już w mieście?... Może zawrócimy?
— Jedziemy w stronę Skolimowa! — odparł, uśmiechnąwszy się dyrektor. — Jazda autem w Warszawie nie należy do przyjemności. Zresztą przygotowałem niespodziankę...
— Niespodziankę?
— Parę dni temu kupiłem willę. Pragnę ci ją ofiarować, jako ślubny upominek!... Może więc ją sobie obejrzysz?...
— Żartuje pan chyba?
— Wnet się przekonasz!...
Gdyby w tej chwili jął z nieba spadać nagle deszcz złoty — zadziwienie Mańki nie byłoby większe... Własna willa... Nieoczekiwana wiadomość, jak dotknięcie różdżki czarodziejskiej, rozproszyło przykre i bolesne wspomnienia... W pierwszym porywie radości, chciała zarzucić Doriałowiczowi ręce na szyję, ale opanowawszy się, tylko mocno uścisnęła jego rękę.
Odwzajemnił ten uścisk.
— Zadowolony dzieciak ze mnie?
Ona nie miałaby być zadowolona?! Palił ją wstyd, iż przez tyle dni śmiała posądzać o nieczyste sprawki człowieka, który zamierzał dla niej tyle uczynić!...
— Nie warta jestem! — wyrwał jej się cichy szept.
Doriałowicz, rad z wywołanego wrażenia, mocniej przycisnął jej dłoń. Tak jechali w milczeniu przez długą chwilę.
— Otóż, jesteśmy! — oświadczył nagle, gdy auto śród ciemności przystanęło w pobliżu jakiejś szarej masy.
Mańka wyskoczyła raźno. Niechaj prędzej ujrzy tę swoją willę. Z trudem zdaleka rozróżniając kontury domu, przebiegła szybko parę kroków i wydała cichy okrzyk zachwytu:
— Ach!...
Był to w rzeczy samej piękny, jednopiętrowy pałacyk, o stylowym wyglądzie, prawdziwie pańska rezydencja.
— Czy można zwiedzić?
— Ależ można, zaraz otworzy służący, — odparł Doriałowicz, który po cichu dawał jakieś zlecenia szoferowi, — willa jest całkowicie urządzona! Zaraz wejdziemy!
Żwir zatrzeszczał pod niecierpliwemi stopami Mańki. Coraz bliżej wyrasta willa, to jej marzenie! Wnet w niej się znajdzie... Nagle postawiwszy nogę na jeden ze stopni, wiodących na taras, spostrzegła coś znajomego, coś, czego nie mogła sobie przypomnieć.
— Willa, którą widziałam we śnie! — przemknęło raptownie przez jej myśl. — Ta sama!
Wstrząsnął nią dreszcz lęku. Lecz wnet się opanowała.
— Sen mara! Wyśniła mi się ta willa! — szepnęła z uśmiechem, — będę miała willę!...
Doriałowicz zauważył jej odruch.
— Cóż ci się stało? — zapytał.
— At, nic! Trochę mi zimno!...
W tejże chwili z wewnątrz otwarły się drzwi i padł na nich promień światła. To służący, widocznie zwabiony warkotem motoru, spieszył na ich spotkanie.
— Proszę, — rzekł dyrektor, zapraszając ją gestem do środka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.