Karjera panny Mańki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Karjera panny Mańki
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1935
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ST. A. WOTOWSKI
KARIERA
PANNY MAŃKI
POWIEŚĆ
WYDANIE DRUGIE
KSIĘGARNIA POPULARNA, WARSZAWA


Druk. P. Brzeziński, Warszawa, Tel. 11.72-95.






Rozdział I.
POD CZERWONYM KOGUTEM

— Jakie to wszystko nudne...
Mańka skrzywiła się z wyrazem niezadowolenia. Z niechęcią obrzuciła wzrokiem i sam znakomity lokal knajpy „Pod czerwonym kogutem” i szereg ustawionych przed nią na bufecie butelek i smakowite zakąski, dumę i twór pulchnych rączek pani Lucki.
— Nudne... powtórzyła nieomal głośno, poczem ziewnęła tak przeciągle, aż z podziwieniem na nią spojrzał, wyrwany z zadumy tym odgłosem Balas. Była jedenasta przed południem i siedzieli we dwójkę w sali, gdyż o tej wczesnej jeszcze porze zrzadka tylko zaglądał do szynku gość, a ciszę październikowego dżdżystego ranka mącił jeno brzęk much i głośna komenda pani Lucki, dobiegająca z kuchni przez drzwi na pół otwarte.
— Te Magda! Dolij no wody do bigosu! A pilnuj kichę! Co tam z ontrubką?...
Balas jakoś przeciągle spojrzał na Mańkę. Odkąd dzięki hojności Welskiego[1] stał się właścicielem „pierwszoklaśnej restauracji” zrobił się ważny, małomówny, a palce jego zdobiła jeszcze większa ilość pierścieni. Gdy niczem Jowisz gromowładny, potężny w ramionach, barczysty, o piersi wyprężonej, stawał za bufetem, a wzrokiem wiódł po zebranych, jak pogromca po zespole dzikich zwierząt — „swoje chłopaki” chętnie odwiedzający szynk, uciszali się pod tym spojrzeniem, a każdy z nich wiedział, że lepiej tu nie nawalać, flachy na kredę nie doić a grandy nie robić — bo w „trimiga” na zbity łeb wyleje i będziesz kości zbierał na chodniku ulicy Belwederskiej. Tytułowano go też z respektem „panem gospodarzem” i z nie mniejszym respektem ściskano jego prawicę, o ile w swej łaskawości raczył on ją któremu dawnemu kamratowi podać.
Siedział więc Balas, jakośmy rzekli, zamyślony, dopóki z tej zadumy nie wyrwał go okrzyk Mańki. Może medytował, iż jeśli tak dalej pójdzie, a „ferajna” nadal zechce knajpkę popierać a gorzałę golić i „jompę” zagryzać — na czem zarabia się wcale nieźle — rychło swój zakład zamieni na lepszy, a tamten na jeszcze lepszy i kto wie, może wreszcie dojdzie w śródmieściu do naprawdę wielkiej restauracji, a żywota dokona otoczony szacunkiem i dygnitarstwami. Bo może Balasowi i jakie dygnitarstwo społeczne się śniło?... W każdym razie te dumy musiały być słodkie a przyjemne, bo na obliczu jego, na którem zwykle gościł wyraz surowej powagi, błąkał się lekki uśmieszek i wcale też przyjaźnie zagadał do dziewczyny:
— Cóż to szwagierka się tak ciąga a ziewa?
— Ot tak...
— A ja wiem, bez co!...
— Ciekawam?
— Ano, bez tego hrabiego, co tu się pęta...
— Et, głupstwa gadasz Wawrzon...
Balas śmiał się zadowolony. Mańka poruszyła ramionami i odwróciwszy się do okna, niby to obojętnie spozierała na szarą, zalaną deszczem ulicę. Choć tak wyraźnie podkreśliła swą obojętność dla owego „hrabiego”, o którym wspominał Balas — jeśli miała być zupełnie szczera, on to właśnie, a nie kto inny w owej chwili zaprzątał jej myśli. Zaprzątał od paru dni.
— Oj, mężczyźni! — mruknęła. — Wszyscy djabła warci! — I podczas gdy nibyto uważnie śledziła, jak krople dżdżu z bryzgiem uderzają o wielkie kałuże, myśl jej biegła wstecz. Rok prawie upłynął od owej z Welskim przygody i rok prawie sterczy tu, za bufetem pod „Czerwonym kogutem”, sama nie wiedząc poco, ani bez żadnego powziętego zamiaru na przyszłość.
Czuje jeszcze żal do Welskiego? Jeśli rzecz całą i minione dzieje brać rozumowo — nie mogła doń czuć żadnego żalu i pojmowała, że nie mógł on inaczej postąpić. Lecz mimo wszystko na dnie duszy pozostała gorycz i ból. Czyż nie był on jedynym, który mógł ją wyrwać z tego błota? Aczkolwiek chwilowo nie tkwiła w tem błocie, bo sama chętnie przystała na propozycję Balasa i Lucki, objęcia u nich posady bufetowej, dość mając spelunek, domów schadzek i hotelików podrzędnych — lecz czy długo tu wytrwa? Czyż wiecznie ma więdnąć pochylona nad „kielonkiem” alembiku lub zakąską ze śledziem? Wszak młodość szybko mija, a ona tyle już przeszła.
Wprawdzie w szynku kręciły się różne chłopaki wcale niedwuznacznie dając do zrozumienia, iż starają się o jej względy i swemi umizgami, w postaci licznych „kolejek”, zasilając kieszeń Balasa. Ale mało zwracała na te zaloty uwagi, choć pomiędzy niemi zdarzali się i tacy potentaci, jak rzeźnik z przeciwka i wcale przystojny subiekt kolonjalnego sklepu. Ci nawet wręcz oświadczali, że chętnie powiedliby pannę Mańkę do ołtarza, a później byłaby ozdobą ich „interesów”. Nawet i te ponętne propozycje nie mogły jej skusić.
Właściwie w Mańce zachodziła walka dwóch pierwiastków. Otrzymawszy wychowanie staranne i nabrawszy nieco poloru światowego, jako „artystka Mary” czuła odrazę do chamstwa i zachowania prostackiego. Z drugiej strony sama pochodząc z środowiska wielkomiejskich szumowin i z temi szumowinami spokrewniona — rozumiała, iż nikogo lepszego na męża nie znajdzie i z nikim innym swego bytu nie ustali, niźli z kimś w rodzaju Balasa, czy też rzeźnika, „świniobójcy” z przeciwka. A taki towarzysz był jej wstrętny!
Cóż więc dalej miała robić? Siedzieć za bufetem, kontentując się, iż ma zapewniony byt i dach nad głową? Czy też porzuciwszy tę pewną, acz niezbyt wykwintną przystań, znów pożeglować po zdradzieckich falach wielkomiejskiego życia? I ta perspektywa mało nęciła Mańkę. Zbyt dobrze znała tonie owego pełnego na pozór szczęścia i blasku życia. Zbyt dobrze wiedziała, jak nie łatwo zostać wielką kurtyzaną, a jak łatwo poniewierać się nad brzegiem rynsztoku. Bo Mańka zasad etycznych miała bardzo nie wiele. Ale jeśli się sprzedać, to sprzedać chciała się dobrze...
Chwilami ogarniała ją rozpacz i zniechęcenie takie, że rozpiłaby się byle nie myśleć o niczem. Opanowywała się wnet, bo wszak przepowiedziała jej wróżka-kabalarka, że i jej rychło królewicz wyśniony z bajki się zjawi. Ale czy się zjawi? Czekała tak długo. O bo królewiczami temi nie mogli być ani opasły rzeźnik, ani właściciel mydlarni, ani też paru literatów od czasu do czasu odwiedzających „Czerwonego Koguta”, ani też Den, który niekiedy do Balasa zaglądał... Tamten królewicz powinien był wyglądać inaczej i... tu znów Manka wspomniała o aluzji uczynionej przez Balasa.
— Czyżby on?...
Ów hrabia o którym Wawrzon napomykał, ów królewicz z bajki zjawił się istotnie, zgoła niespodzianie i w sposób, jak królewicze się zjawiają niezwykły. Może tydzień temu do „Czerwonego koguta” zawitał gość zgoła odmienny od stałych bywalców. Był nim starszy, koło pięćdziesiątki liczący pan, szpakowaty, o krótko przyciętym wąsie, ubrany w jaknajszykowniejszy garnitur, a w którego krawacie błyszczała jaknajautentyczniejsza perła. Pojawienie się gościa, tyle niepodobnego do typów zazwyczaj zapełniających szynczek, łatwo dawało się wytłómaczyć.
Nieopodal, przed wejściem, na ulicy stał wspaniały Cadillac — najmniej pięć tysięcy dolarów, jak odrazu oceniła biegła w takich sprawach Mańka — przy którym uwijał się szofer, pragnąc naprawić defekt motoru. Właściciel zaś, zapewne wolał doczekać się końca tych skomplikowanych zabiegów pod dachem, niźli ziębnąć na październikowej słocie. Usiadł tedy przy stoliku z brzega, popijając z pewną podejrzliwością mętną herbatę zaprawioną rumem, paląc papierosa za papierosem i wciąż spozierając na zegarek. Nagle zerknął na Mańkę, drgnął i począł się jej uważnie przyglądać. Wykonał ruch, jakgdyby chciał wstać od stolika i podejść do bufetu, lecz ponieważ w tejże chwili w drzwiach ukazał się szofer z wiadomością, że auto już gotowe do dalszej drogi — zapłacił i opuścił knajpkę, rzuciwszy Mańce na pożegnanie przeciągłe spojrzenie.
W tem wszystkiem nic nie było jeszcze dziwnego. Czyżby ją poznał? Bo Mańka pamiętała go znakomicie. Pamiętała go z czasów, gdy jako Mary — artystka filmowa — odwiedzała najdroższe i najwykwintniejsze lokale. Nieraz nawet pragnęła z nim zawrzeć znajomość, a później tę znajomość wykorzystać „należycie”. Choć obce jej było nazwisko a również pozycja socjalna dystyngowanego starszego pana — lecz wszystko wskazywało, że musi być bardzo zamożnym człowiekiem, zajmującym jeden z wyższych szczebli drabiny społecznej. Czyżby i on ją poznał i dla tego tak się przyglądał? Wątpliwe. Wszak nie znali się osobiście a Mańka jako bufetowa, odmiennie się wszak prezentowała od eleganckiej Mary...
Dotychczas wszystko było w porządku. Przypadkiem zaszedł, przyglądał się jej, bo może nasunęła mu jakie wspomnienia, a może wprost uderzyła go jej uroda — wiedziała dobrze Mańka, że jest ładna i może się podobać — przyjrzał się, zapłacił i bez słowa wyszedł. Tak, to było w porządku rzeczy. Ale daleko ciekawsza, no i więcej zastanawiająca była ta druga wizyta.
Otóż, w parę dni później pojawił się znowu. Tym razem nie przyjechał Cadillac’iem, ale zapewne taksówką, z której wysiadł na rogu. Zajął miejsce przy stoliku, coś tam obstalował i wciąż zupełnie wyraźnie, niemal natarczywie, przyglądał się Mańce. Ona nic na to. Bo jeśli nawet wyczuła, że jest tym magnesem, jaki przyciągnął pod „Czerwonego Koguta” starszego pana a nie mętna herbata i podły arak — to już zasadę miała taką, że aby „chłopa” zdobyć, należy na początek udać zupełnie obojętną. Taktyka podobna osiągnęła swój rezultat. Starszy pan bowiem, widocznie zniecierpliwiony, że przystojna bufetowa na jego oczkowania nie zwraca najmniejszej uwagi, sam podszedł do niej i korzystając z tego, iż w szynczku mało o tej porze znajdowało się gości, rozpoczął rozmowę:
— Mam wrażenie — rzekł jakby niepewnie, — że gdzieś już panią widziałem!
— Wątpliwe! — krótko ucięła, nie pragnąc go wtajemniczać w swe poprzednie dzieje.
— Bo ja wiem... Możem się pomylił... A napije się pani ze mną koniaku?...
— Dziękuję, nie pijam — odparła bardziej jeszcze oschle. — Ale panu naleję...
I zanim stary dżentelmen zdążył zaprotestować, napełniła duży kieliszek.
— Proszę...
Spojrzał na nią, uśmiechnął się lekko, poczem wyciągnąwszy z kieszeni banknot pięćdziesięciozłotowy oświadczył:
— Ja również nie wypiję! A resztę zechce pani zachować dla siebie!
Pogardliwie odsunęła banknot.
— Dziękuję, ale nie przyjmuję naddatków!
Stropił się nieco, poczerwieniał i bąknął.
— Ależ bynajmniej obrazić nie chciałem!
— Naturalnie! Tylko zechce łaskawie pan zapamiętać, że nie w każdej drugorzędnej restauracyjce panują te same obyczaje i że nie z każdą bufetową na wszystko sobie pozwolić można!
Teraz był doprawdy zmięszany, miął w palcach banknot i zupełnie innym tonem tłómaczył:
— Dała mi pani dobrą naukę... Nie sądziłem... Pani się gniewa? Sam nie wiem, jak mam przeprosić...
— Wcale...
— A czy wolno mi będzie tu kiedy wpaść na pogawędkę z panią?...
— Wstęp do restauracji mają wszyscy o ile płacą, bo kredytu nie udzielamy... Co zaś do rozmowy ze mną...
W tej chwili paru „badylarzy” z hałasem weszło do szynczku i zbliżywszy się do bufetu uniemożliwili dalszą słowną utarczkę. Starszy pan, skłoniwszy się z szacunkiem Mańce, szybko opuścił „Czerwonego Koguta”.

Oto jakie wspomnienia nasuwały się Mańce, gdy spozierała przez szybę na zalaną jesiennym deszczem ulicę i o tym to „hrabi” uczynił niedwuznaczną aluzję Balas. On właściwie z całej tej historji był najdumniejszy. Obserwując zdala rozmowę, a nie słysząc jej treści, chełpił się już przed stałemi bywalcami, że i jego „restauracje” teraz tylko „fajne panowie” odwiedzają.
Czy nie nazbyt szorstko postąpiła Mańka? A może uraziła nieznajomego swemi odezwaniami? Kto wie? Cała dotychczasowa praktyka mówiła jej, że mężczyzn tylko tak się „bierze” a kobieta im bardziej bywa oporna tem bardziej staje się pikantna, a nic równie nie podnieca starszych panów, niźli udana cnota. Ale czy te obliczenia okażą się słuszne? Toć minęło dwa dni, a tamten ani zajrzał. Właściwie powinien się był zjawić nazajutrz po pamiętnej rozmowie. Czego właściwie chciał od niej? Czy tylko pobawić się czy miał jakie poważniejsze zamiary? Pewnie tylko pobawić się i pięćdziesięciozłotowym banknotem ją kupić, bo to dziś rzadko który chłop na kobietę uczciwie pieniądze chce wydać. Nawet i stary. Ci się nauczyli od młodych, a chcą udawać jeszcze młodszych. Głowę pokręci, coś tam „postawi”, byle jaki prezent przyniesie — i tyłeś go widziała. I ten. Jak zobaczył, że się łatwo nie uda — uciekł.
— A panna Mańka zawsze, jak królowa! — wyrwał ją nagle głos z zadumy — ino bez okienko patrzy, a usteczka wydyma!
Ocknęła się. Przed bufetem stał opasły rzeźnik.
— Ano za zdrowie królowej se wypijem! — oświadczył, poczem dodał sentencjonalnie. — Jak człek nie wypije, to nie długo żyje! Większa czysta z kropelkamy...
Pomyślała z rozpaczą, że świniobójca — adorator znów ją nudzić pocznie. Przewidywania okazały się słuszne, bo tamten łyknąwszy „kielunek” i poprosiwszy o nowy, dalej sentymentalnie tłómaczył:
— Więdnie panna Mania, za bufetem, jak ten kwiatuszek cyprusowy... Ot, nie lepi by za mnie se za mąż przejść?... Interes je, jak się patrzy... Królową by była między świniokami...
Nie, tego jej było za wiele.
— Wawrzon — zawołała do Balasa — postój chwilę za bufetem! Muszę pomóc Luci w kuchni!
Jak bomba wpadła do siostry. W kuchni rozwinęła tak ożywioną działalność, że aż z przerażeniem spojrzała na nią pani Lucka. Szturgnąwszy grubą Magdę w bok, jęła majstrować coś koło bigosu, poprawiać przy „jompie” a przewracać w cynaderkach.
— Mańka, a ciebie co dziś ugryzło?... — zawołała siostra, zaniepokojona o wynik tych kulinarnych zabiegów.
Ale Mańka nie zważała na nic. Gotowa była cały dzień spędzić nawet w tym aromacie smażonego szmalcu i łoju, byle tylko nie być tam, nie słyszeć płaskich dowcipów, trywialnych zalecanek i ordynarnych oświadczyn. Nie zwróciła też uwagi na pełny niepokoju okrzyk siostry, jeno gospodarowała dalej. I nie wiadomo, jak długo potrwałaby ta gospodarka i czy wyszłaby na pożytek podniebieniom gości a kieszeni gospodarstwa, gdyby w drzwiach kuchenki nie ukazał się Balas.
— Mańka! Proszą ciebie na sale...
— Nie idę! — odparła niechętnie.
— Nie bądź frajerką! To ten twój gość...
— Ktoo?
— Ano, ten twój „hrabia”! Przyszedł. Powiada, co ma do ciebie jenteres! Jaki on może mieć jenteres?
Mańka nie zaspokoiła ciekawości Wawrzona. Poprawiła włosy, obciągnęła sukienkę i przejrzawszy się w małem zawieszonem na ścianie lusterku, zaczerwieniona od ognia, ale z wyrazem triumfu na twarzyczce, powoli niby niechętnie wyszła na salę.

— Czem mogę służyć? — zagadnęła starszego pana, siedzącego w głębi przy stoliku za butelką francuskiego wina, najdroższego traktamentu, jaki w swej restauracji posiadał Balas — wspomniano mi, iż pragnie pan mnie widzieć...
Starszy pan powstał z miejsca i pocałował ją na powitanie w rękę.
— Tak — rzekł — istotnie pragnąłem porozmawiać z panią!
— Więc słucham!
Usiadła przy stoliku z miną niby to znudzoną, jak gdyby wcale ją nie ciekawiło to, co miała usłyszeć za chwilę. W rzeczy samej drgał w niej każdy fibr i z niepokojem łowiła dobiegające ją z ust towarzysza słowa. Mówił powoli, zająwszy z powrotem swe miejsce, cicho, by ona tylko mogła go posłyszeć, czyniąc częste przestanki i dobierając wyrazów:
— Istotnie pragnąłem bardzo porozmawiać... i dla tego prosiłem... zdaje się szwagra... aby zechciał panią o... mojej bytności powiadomić... Przedewszystkiem przepraszam za niewłaściwe ostatnim razem... hm... zachowanie... Ale zapewniam...
— Wcale nie czuję do pana żalu!
— Szczerze jestem rad... Szczerze... Naprawdę było mi przykro... Dała mi pani... świetną naukę... Nie powinienem się był tak zachować... Powinienem był wnet poznać... iż... jest pani kimś... lepszym, niedopasowanym... Hm... do tego milieu... Tylko proszę się znowu za moją szczerość nie obrażać...
— Ale... — przerwała, nie rozumiejąc dokąd zmierzają te wywody.
— Otóż... istotnie niedopasowane milieu dla tak czarującej osóbki, jak pani... Pardon, czy pani ma narzeczonego?
— Nie! — odparła nieco zdziwiona.
— Ani nic panią tu... z tą restauracją nie wiąże?
— Nie rozumiem, o co właściwie panu chodzi? — zawołała żywo. — Nie mam narzeczonego, nic mnie z tą restauracją nie łączy, choć jej właściciel jest mężem mojej siostry, w każdej chwili porzucić mogę moją posadę... Ale, doprawdy, pocóż potrzebne są te informacje? Czy pan wszędzie tak bada bufetowe?
— Ach nie... proszę nie żartować... Lecz dowiedziałem się, co pragnąłem wiedzieć. Jest pani kobietą wolną.
— Każda kobieta jest dziś wolna, bo każda tylko to robi, co sama zechce...
Chwilę zaległo milczenie. Z pod opuszczonych rzęs Mańka mogła go świetnie obserwować. Widziała ostro zarysowany profil o nieco wysuniętym, znamionującym silną wolę podbródku, oczy szare, stalowe, w których przebijała jakaś moc. Jeśli taki się zakocha, to zakocha się silnie — pomyślała. — Ale czy takiemu kobiet brak, by aż musiał je wynajdywać na Belwederskiej? Bo, choć starszy pan miał z górą pięćdziesiątkę, wielka perła i kilku karatowy brylant w pierścieniu — po mijając drogiego Cadillac’a — mogły uwieść nie jedno lekkomyślne niewieście serduszko.
Co on dalej wyzna?
— Skoro... hm... jest pani wolna i niczem nie związana... pragnąłem wysunąć... pewną propozycję.
— Słucham...
— Tylko... powtarzam... proszę się nie obrażać... Otóż powiem szczerze uderzyła mnie pani uroda, doszedłem do przekonania, że marnuje się tu pani...
— Tyle razy już to słyszałam...
— Tak... ale ja... Jestem sam, nie mam w życiu nikogo... Pragnąłbym się kimś zaopiekować, komuś dopomóc...
— Wyraźnie chce mnie wziąść na utrzymanie — pomyślała — a ja przez chwilę sądziłam, że to może jaki właściciel wytwórni filmowej. Niechaj i tak będzie. Czy to aby poważne? — Głośno tedy zagadnęła. — Więc pan...
— Tylko w dalszym ciągu zastrzegam się... proszę mnie źle nie rozumieć. Dawno szukam kogoś, kogo pragnąłbym otoczyć opieką. Pani poza urodą, ma wiele dystynkcji, no i ową przyrodzoną uczciwość.
— Dobrześ trafił! — zauważyła w duchu.
— Gdyby więc pani zechciała wyjść z tego środowiska a mnie przyjąć za opiekuna, traktować, niczem niespodzianie odnalezionego ojca...
— No, na ojca, to pan nie wygląda — przerwała, pragnąc ostatecznie zaskarbić sobie jego względy komplementem, choć w rzeczy samej, co do różnicy wieku mógł on uchodzić za jej rodzica — na ojca, to pan nie wygląda! Nie jest pan młodzikiem, ale jeszcze bardzo przystojnym mężczyzną i niejedna kobieta... Tylko...
Widać było, że ostatni frazes mile połaskotał ambicję starszego pana.
— Ach, jak byłbym szczęśliwy, gdyby tak było! Tylko chciała pani zaznaczyć, iż nie wie czy całą moją propozycję można traktować poważnie?
Mańka skinęła głową.
— Żeby więc panią przekonać, przedewszystkiem przedstawię się... a później...
Wyciągnął wykwintny skórzany portfel z kieszeni i wyjąwszy z niego wizytową kartę podał Mańce przez stół. Widniał na niej napis:

KAZIMIERZ TOPÓR — DORIAŁOWICZ
dyrektor Sp. Akc. „Prodlas”

Gdy czytała kartę, podsunął ku niej banknot pięćsetzłotowy.
— Tym razem pani przyjąć może — rzekł nachyliwszy się blisko — skoro zna istotne moje zamiary. Spotkamy się jutro, ale nie tu tylko... po południu, choćby o szóstej, w Italji omówimy szczegóły... A ta drobna pożyczka pójdzie na to, aby pani tam godnie wystąpić mogła...
Mańka dobierała słów, aby coś odpowiedzieć.
— Ale — poczęła.
— Nie słucham! — zawołał żywo — nie słucham żadnych zastrzeżeń... i uciekam, bo tu doprawdy rozmawiać nie wygodnie... Czekam jutro o szóstej w „Italji”.
I zanim oszołomiona Mańka zdążyła się obejrzeć już zniknął za drzwiami.
Nie, taka przygoda zdarzyła się jej po raz pierwszy. Mięła w dłoniach banknot, który chyba również po raz pierwszy otrzymała, bez żądania natychmiastowego rewanżu. Spojrzała czy się nie pomyliła. Naprawdę w jej dłoni spoczywał cenny papierek.
— Co, frajer na dobre się wlepił? — posłyszała nad sobą głos Balasa — trajlował tobie, szwagierka głowe bez pół godziny...
— Chce się mną opiekować — odrzekła, wskazując na spoczywający w jej dłoni banknot — dał pięćset złotych... Mamy się jutro spotkać. Myśli zupełnie poważnie...
Pierwszym odruchem Wawrzona, było zawołać: „oddaj Mańka z pięćsetki dolę!”. Ponieważ jednak czasy się zmieniły, choć z bólem serca powstrzymał cisnący się na usta okrzyk i poważnie oświadczył:
— A no cóż? Uczyć cię nie trza! Sama wisz jakie szczęście tobie będzie najlepsze!
W głosie jego przebijało trochę niezadowolenia. Lubił Mańkę po swojemu, no i nie prędko zdobędzie równie ładną bufetową, która umiałaby tylu gości przyciągnąć. Ale Mańka jest mądra. Skoro czuje, że ów „stary frajer” stworzy jej karjerę niechaj próbuje i tej karjerze nie można stawać na przeszkodzie.
— A ty Lucka co na to? — zapytał żonę, która wyszedłszy z kuchni przysłuchiwała się tej rozmowie.
Pani Lucyna nagle poczęła chlipać, łzy spływały na jej obfity biust, przykryty kucharskim fartuchem.
— Dałabyś se pokój Mańka — jęła śród szlochów tłómaczyć. — Źle ci tu u nas... I dach masz i wikt... i wszystko, wedle tego co potrza... I męża byśmy tobie znaleźli... A tak znowuj na poniewierkę...
— Ależ nie na poniewierkę — zaprzeczyła — to bardzo solidny i poważny pan. Dyrektor!
— Ostawiłabyś ty już raz i tych hrabiów i derektorów. Powojenne te hrabie i derektory, to jedna granda! Gorsze od doliniarza! Już ja tobie powiadam! Opamiętaj się Mańka!
Pani Lucyna szczerze była przywiązana do siostry i bolała ją przewidywana rozłąka oraz niepewność o jej dalsze losy, której zgoła inaczej w swej głowie ułożyła. Widząc jednak, że mąż milczy i z tej strony niema co liczyć na pomoc, a siostra już powzięła decyzję, chlipała nadal tak głośno, że aż oglądać się poczęli na nią siedzący przy stolikach goście, zdziwieni nagłym tym wybuchem smutku.
Wtem rozwarły się drzwi, stanął w nich nowy przybysz. Ku niemu zerknęła pani Lucka, w poszukiwaniu sprzymierzeńca.
— Panie Den! — zawołała żywo, przybyszem był bowiem detektyw — niech pan tu idzie i sam powie... Co ta warjatka znowu se kombinuje...
W ten sposób zainterpelowany Den, nieco się stropił, poczem podszedł do grupy, utworzonej przez Balasa, jego żonę i Mańkę. Oddawna czuł do Wawrzona pewną słabość, to też odkąd Balas ustatkował się, chętnie odwiedzał szynczek, zdobywając tam czasem pożyteczne dla siebie informacje. Dla Mańki czuł sympatję; wiedziony instynktem odgadywał w niej pod pokrywką zepsucia wiele prawości i dobrego serca. Był jak zwykle elegancki, ubrany w szary sportowy garnitur, wygolony starannie, a w zębach trzymał nieodstępną fajeczkę.
— Cóż wam się stało? — rzekł, zbliżając się do pomienionej grupy. — Czemu pani Lucyna aż na mój sąd się powołuje?
— At, nic — począł Balas — tylko, rozumisz szanowny pan, chodzi o to, że Mańka, niby szwagierka idzie na utrzym... to jest co gadam... — poprawił się — znalazła jednego takiego opiekuna, jak się rozumi...
— Przestałbyś Wawrzon — ostro ucięła Mańka — robię, co mi się podoba!
Detektyw w lot zrozumiał sytuację i wiedział, co ma sądzić o tych niedomówieniach.
— Czy pani dobrze się zastanowiła, panno Maniu, począł głosem, w którym zadźwięczała nuta serdecznej perswazji — wszak...
— A cóż? — zawołała podraźniona dziewczyna — cóż gnić tu mam wiecznie, a może wyjść za mąż za łachudrę, rzeźnika, flaczarza... Et...
— Mojem zdaniem — mówił dalej Den, nie zmięszany gniewnym wykrzyknikiem — lepszy biedak, lub robotnik uczciwie zarabiający na chleb, ale posiadający uczciwe zamiary, niźli najbogatszy nawet...
Mańka jednak, gdy co jej utkwiło w głowie, a czuła, że postępuje niezbyt dobrze, stawała się przekorna i impertynencka.
— Pan Den — zawołała, zgoła niegrzecznie — to, się wygolił, fajkę w zęby wsadził, ucharakteryzował na Szerlocka Holmesa... i myśli, że wszystkie rozumy zjadł! Ja też mam swój rozum i od nikogo nauki nie potrzebuję!
Den pojął, iż w obecnym stanie rzeczy żadne argumenty nie pomogą. Odniechcenia tylko rzucił:
— A wolno wiedzieć, kim jest ten szczęśliwy wybraniec?
Dziewczynę udobruchało nieco to pytanie.
— Detektyw z pana wyłazi! Taki ciekaw! Cóż, nie będę czyniła tajemnicy! Dyrektor Topór-Doriałowicz! Może go pan zna?
Z pewnym odcieniem dumy podała, otrzymaną od starego dżentelmena wizytówkę, śledząc uważnie jakie wrażenie wywrze nazwisko to na Dena.
— Zna go pan? — powtórzyła.
Den uważnie patrzył na bilet, jakby analizował każdą literę. Z bladej jego, opanowanej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać.
— Znam i nie znam — odrzekł wreszcie powoli — wiem, że jest bardzo wytworny i wydaje dużo pieniędzy. Może i poznam. Dziś o znajomość z detektywem tak łatwo. Chyba po lombardzie największą wziętość mają detektywi...
— Nie rozumiem, co pan chce powiedzieć? Czyż to ostrzeżenie?
— Bo ja wiem. I tak i nie! Zresztą, cokolwiek powiem, to dziś mnie pani nie usłucha. Mam tylko jedną prośbę...
— Jaką?
— Gdy pani będzie w tych nowych splendorach, czy pozwoli się pani odwiedzić?
— Ależ zawsze, panie Den! — odrzekła nieco zdziwiona.


Rozdział II.
DYREKTOR TOPÓR-DORIAŁOWICZ.

Choć dyrektor Topór-Doriałowicz prowadził bardzo rozległe interesy, biura specjalnego nie posiadał. Wszystko załatwiał w swojem prywatnem mieszkaniu — wytwornym czteropokojowym apartamencie przy ulicy Widok — a najbliższą pomocą mu byli sekretarz oraz maszynistka, przybywająca codziennie na parę godzin celem załatwienia rozległej korespondencji.
Główny ciężar interesów dyrektora leżał na kresach. Tam mieściło się owo towarzystwo akcyjne „Prodlas” — towarzystwo zorganizowane celem eksploatacji i wyrębu olbrzymich puszcz białoruskich i litewskich.
Aczkolwiek nikt w Warszawie bliżej o działalności tego towarzystwa nie był uświadomiony, dochody dawać musiało znaczne, bo pan Topór-Doriałowicz żył na skalę szeroką i nieraz chętnie znajomym napomykał o swych dużych obrotach. Brak wiadomości w stolicy o tak dobrze prosperującem przedsiębiorstwie tem dawał się wytłomaczyć, że dyrektor utrzymywał przeważnie stosunki z zagranicznemi finansistami i swoje tranzakcje załatwiał z zagranicą wyłącznie. Pozatem prowadził jeszcze rozmaite interesy i odwiedzających jego prywatne mieszkanie nie brakło. W mieszkaniu wszystko tchnęło wykwintem i zamiłowaniem do komfortu, luksusu — jak i sama osoba dyrektora.
Gabinet, w którym on się obecnie znajdował, zdobiły ciężkie rzeźbione dębowe szafy, klubowe fotele, podłogę zaściełał dywan puszysty a na ścianach, oklejonych ciemno zieloną ze złoceniami tapetą, widniało parę obrazów współczesnych pierwszorzędnych malarzy.
Za wielkiem mahoniowem biurkiem, zasiadał sam gospodarz, przeglądając jakieś listy, koło niego zaś stał sekretarz — młody, trzydziestoletni mężczyzna, wysoki, przystojny, ubrany elegancko. Doriałowicz musiał tylko co nadejść i niedawno zajął swe miejsce, bo na biurku leżał niedbale rzucony kapelusz i rękawiczki.
— Cóż więcej, panie Korski — odezwał się odrzucając arkusz, zapisany gęstem maszynowem pismem — czy w czasie mojej nieobecności nikt nie był z interesantów?
— Owszem, panie dyrektorze! Ten z Chmielnej...
— Wiem! Czegoż chciał?
— Płakał bardzo na ciężkie czasy, prosił o prolongatę...
Szczupła, o ostrym profilu twarz Doriałowicza nabrała ostrego i zaciętego wyrazu, przypominając nieco drapieżnego ptaka, czychającego na zdobycz. Rzucił oschle:
— Wszyscy płaczą na ciężkie czasy, bo nikt płacić nie chce! Na dancingi, zabawy mają, nie mają tylko na zwrot pożyczek...
— Ależ to stary człowiek, wcale nie wygląda na takiego, który hula...
— Proszę się nie rozczulać! Żadnych prolongat i udogodnień! Jeśli w terminie nie zapłaci, wie pan, co ma uczynić...
— Chciałem tylko zaznaczyć...
Doriałowicz spojrzał tak surowo na swego sekretarza, iż ten urwał, nie dokończywszy zdania. Poprawił wspaniałą perłę w krawacie — tę samą, która zaimponowała Mańce, poczem zabłysły kosztowne pierścienie. Powoli wycedził:
— Od pewnego czasu, zauważyłem panie Korski, iż poczyna pan czynić uwagi w sprawach, jakie go nic nie obchodzą. Gdy wyciągałem pana z błota i z tego środowiska zepsucia, w jakiem pan tkwił, nie był pan równie rezolutny!
Po przystojnej twarzy sekretarza przemknął cień niechęci. Doprawdy zbyt często niemiłe chwile życia wypominał mu patron. Przypominał mu ów okres, kiedy po daremnych wysiłkach zdobycia posady, żerował po różnych kawiarniach, restauracyjkach i drugorzędnych klubikach. Spragniony zabawy a czasem i głodny nie przebierał w środkach. Przypominał mu się i ów pamiętny wieczór, kiedy po sutej kolacji w pierwszorzędnym lokalu, nie miał czem wyrównać rachunku i już zbierała się dokoła groźna burza, gdy podszedł Doriałowicz, rachunek zapłacił, poczem długo go rozpytywał i zaproponował posadę u siebie. Ale wówczas Doriałowicz nie miał tego sępiego wyrazu twarzy i nie znał on tak jego interesów, jak dzisiaj je zna, lub wydaje mu się przynajmniej, że je poznał. Zresztą w jednym pomylił się Doriałowicz, był lekkomyślny, nie był zepsuty ostatecznie.
— Zechce więc pan sobie to zapamiętać, panie Korski! — posłyszał frazes dyrektora, poparty lekkiem uderzeniem dłoni o stół.
W Korskim oddawna zbierał się bunt.
— Ja również chciałem zaznaczyć panu dyrektorowi — oświadczył tonem stanowczym, choć grzecznym — że te przypominania o przeszłości nie należą do rzeczy przyjemnych. Nie przeczę, był okres czasu kiedy naciągałem ludzi, żyłem niewłaściwie... Wiem to! Lecz dziś w miarę możności długi spłacam, a nie uczyniłem nic tak karygodnego, bym się miał tego wstydzić całe życie... Wdzięcznym panu dyrektorowi za okazaną mi pomoc, lecz...
— Co? — zapytał Doriałowicz aż nieco uniosłszy się z miejsca, zdziwiony tą niespodzianą odprawą.
— Lecz zawiódł się na mnie pan dyrektor! — dokończył spokojnie Korski.
— Ja, na panu?
— Tak, bo mam wrażenie, iż wyszukuje pan ludzi nie mających nic do stracenia, aby omotać ich... aby kupić ich sumienia. Pan chce kupować ludzkie sumienia, jak inni kupują niezbędne im narzędzia. Ale ja nie mam sumienia na sprzedanie...
Gwałtowny z natury i nieznoszący sprzeciwu Doriałowicz opanował się z niezwykłem trudem. Wyciągnięta już prawie w kierunku drzwi dłoń opadła a napół otwarte usta, przygotowane do okrzyku — „won, za drzwi, smarkaczu!” — przymknęły się, rzekłbyś, naturalnie i wnet przybrały wyraz wielkiego ździwienia, spowodowanego niesłusznym zarzutem. W mózgu świdrowała jedna myśl, co Korski wiedział o nim, skoro w ten sposób ośmielał się przemawiać.
— Cóż pana uprawnia do podobnych oświadczeń? — zapytał?
— Skoro pan chce — mówił wzburzony Korski, któremu było wszystko jedno, jakie skutki pociągnie rozmowa — odpowiem! Gdy przyjmowałem posadę u pana, sądziłem, że istotnie pracować będę w owym towarzystwie „Prodlas”... Tymczasem o owym „Prodlasie” pozatem, że jakoby istnieje na kresach oraz, że podobny napis zdobi mosiężną tabliczkę na drzwiach pańskiego mieszkania i bilety wizytowe, nie wiem nic! Natomiast codziennie daje mi pan do załatwienia sprawy, w których z ostatniego mienia wyzuwać ludzi należy, postępować z największą bezwzględnością... i...
Korski urwał. Zapewne chciał dodać, że nie przypuszczał, iż pracować będzie u człowieka, zajmującego się tajemniczemi, niewyraźnemi interesami, z których interesy lichwiarskie były jeszcze najwyraźniejsze. Uważał, że powiedział dość.
Doriałowicz siedział z lekko przymrużonemi oczami, a po twarzy błąkał mu się uśmieszek — znak, jak bagatelizuje zarzuty swego sekretarza. Na szczęście, nie wiele wie — pomyślał — ale poczyna węszyć. Szczęście również, że za miesiąc nie będzie groźny. No, no, cóż za Kato chodzący, a on sądził, że ten za sto złotych, gotów jest na każde przedsięwzięcie. Ale, co począć z tym ptaszkiem? Odprawić zaraz, czy też udobruchać? Ot, chyba udobruchać i przez ten miesiąc mieć na oku...
— Panie Korski — rzekł — wysłuchałem pańskich wywodów spokojnie i jeśli je w ten sposób przyjmuję, to tylko dlatego, że, usprawiedliwiam sobie pana jego młodzieńczą egzaltacją... Doprawdy mnie cieszy, że podałem dłoń w ciężkiej chwili życiowej uczciwemu człowiekowi... Bezwzględnie jest pan uczciwym człowiekiem...
Korski oniemiał. Na podobne oświadczenie nie był przygotowany. Wszystkiego raczej się spodziewał, niźli usłyszeć z ust Doriałowicza podobne słowa. Z niemniejszem zdziwieniem słuchał dalej.
— Tak, mój młody przyjacielu! Co zaś się tyczy zarzutów, to przyjmowałem pana, jako osobistego sekretarza, nie zaś funkcjonarjusza towarzystwa „Prodlas”... Pan zdaje się powątpiewać wogóle o istnieniu przedsiębiorstwa. Mogę mu zrobić tę przyjemność i wysłać go z jakim zleceniem na kresy, tylko, że w Nalibockiej puszczy teraz djablo zimno... Co zaś się innych moich interesów tyczy... to aczkolwiek nie mam obowiązku się tłumaczyć, zaznaczę, że przy panującej obecnie nieuczciwości, jestem twardy i nie zmienię się... Jest pan jeszcze bardzo młody, panie Korski i daje się pan rozrzewniać przeróżnym przebiegłym typkom... Tak... Cóż, czy wystarcza to panu co powiedziałem, kierując się wyłącznie sympatją, jaką powziąłem dla niego przez te parę miesięcy, spędzonych przy wspólnej pracy, czy tu nadal moje interesy wydają się „tajemnicze”?... A może pan pragnie sam opuścić posadę?...
Korski uspokoił się prawie zupełnie w czasie tej długiej przemowy. Żałował może nawet swego nerwowego wybuchu. Ostatecznie otrzeźwiło go napomknienie o porzuceniu posady. Jeśli jeszcze przed chwilą nie zastanawiał się nad skutkami uniesienia — przed oczami wyobraźni jęły się rysować: brak pieniędzy, ulica, głód... Nie — przódy powinien się zabezpieczyć i wynaleźć inną posadę, później dopiero... I choć „przyjacielskie” wyjaśnienie Doriałowicza nie rozwiało wielu jego wątpliwości, przymusił się do frazesu, frazesu oznaczającego kapitulację, jak Henryk IV, do wędrówki do Canossy...
— Pan dyrektor zechce wybaczyć... Istotnie uniosłem się niepotrzebnie... Ale te przypomnienia o przeszłości... Zresztą sam nie wiem czemu od jakiegoś czasu jestem dziwnie zdenerwowany... Co zaś się tyczy posady, to nie zamierzam...
Na to tylko oczekiwał Doriałowicz.
— I ja nie mam zamiaru panu wymawiać posady... — przerwał. — Przyznaję, postąpiłem nietaktownie, wspominając wypadki, które mogły go dotknąć... Puścimy więc tę przykrą rozmowę w niepamięć i niechaj wszystko pomiędzy nami pozostanie po staremu. No, zgoda?...
Wyciągnął dłoń. Korskim miotały sprzeczne uczucia. Może niesłusznie uczynił przykrość starszemu panu, któremu w rzeczy samej poza twardem prowadzeniem interesów nic nie mógł zarzucić, bo reszta to były tylko jego podejrzenia. A jednak...
Pozornie, serdecznie i z wielkim szacunkiem uściskał tę dłoń, wazką, o długich krogulczych palcach, ozdobionych brylantowemi pierścieniami i przechodząc do swych obowiązków sekretarza, począł:
— Zapomniałem powiadomić pana dyrektora, iż w czasie jego nieobecności telefonowała jakaś pani!
— Pani? Czy wymieniła nazwisko?
— Nie! Tylko imię. Mary. Powiedziała, że pan dyrektor będzie wiedział.
— Tak!
W owym wykrzykniku zabrzmiała pewność. Istotnie tajemniczą nieznajomą nie był nikt inny tylko nasza dobra znajoma panna Mańka, zajmująca ładne mieszkanko przy ulicy Wspólnej.
— Ach, tak — powtórzył Doriałowicz. — Wiem! Więcej niema pan nic do zakomunikowania?
— Nie!
— W takim razie jest pan wolny! Nie będę dzisiaj potrzebował pana!
Znów wyciągnął rękę do uścisku i pożegnał Korskiego uprzejmym uśmiechem. Lecz gdy sekretarz znikł za drzwiami z twarzy dyrektora zbiegł ów uśmiech uprzejmy, przybrała ona wyraz ni to zaciętości, ni to troski. Może myślał o Korskim i mimo pozornej zgody — żywił względem niego jakieś mściwe zamiary — a może zaprzątało go wspomnienie o Mańce?...
Dość, że po chwili niespokojnego bębnienia palcami po mahoniowym blacie biurka, powziął postanowienie i żywo pochwycił za słuchawkę, znajdującego się na stole telefonicznego aparatu.
Rzucił numer. Wnet na drugim końcu sieci odezwał się kobiecy głos, lecz nie był to głos Mary.
— To ty? — zapytał Doriałowicz. — Wiesz kto mówi?
— Oczywiście, wiem! Jabym cię nie poznała po głosie? — posłyszał odpowiedź.
— Znakomicie! Chciałem cię zawiadomić, iż znalazłem to, co szukasz!
— Doprawdy? Ładna?
— Bardzo! Potrafi się zachować w towarzystwie! Zdaje się, nie posiada skrupułów! Pochodzi ze złodziejskiej sfery!
— Świetnie! — w głosie tajemniczej rozmówczyni zabrzmiała radość. — Świetnie! Sądzisz, że mu się spodoba!
— Nie wątpię! Taki kobieciarz! Zresztą to jego typ!
— Jesteś genjalny! Kiedy mnie odwiedzisz?
— Chciałem być u ciebie za godzinę. Musimy omówić szczegóły.
— Oczywiście. Czy tam, gdzie zwykle?
— Tam, gdzie zwykle!
Rozmowa była ukończona. Doriałowicz odłożył słuchawkę, zapalił papierosa i z lubością zaciągnął się dymem. Miał wygląd człowieka, który jest pewien, iż uda mu się jakieś trudne i skomplikowane przedsięwzięcie.

Korski wyszedł nieco oszołomiony, z domu, w którym zamieszkiwał jego zwierzchnik. Zły był na siebie, że tak rychło dał się unieść wzburzeniu i rad, że rozmowa niebezpieczna tak dobrze się ostatecznie zakończyła. Czy dobrze? Czy Doriałowicz był szczery czy też ułożył się tylko. Instynktem prawdziwego dziecka ulicy, instynktem awanturnika, co przez niejedno przeszedł w wielkomiejskiej dżungli, a otarł o nieskończoną ilość „kanciarzy” — w interesach swego szefa wyczuwał „coś” nieokreślonego a podejrzanego, czego sam nie mógł bliżej zdefinjować. Męczyło go owo „coś” a jednocześnie rozumiał, że w swych oskarżeniach przeciw „Prodlasowi” działał zbyt pochopnie, bo Doriałowicz jest za mądry, aby się popisywać nieistniejącą firmą.
Gdy szedł, dręczony wątpliwościami, poczuł, iż z tyłu dotyka go czyjaś ręka. Obejrzał się. Za nim stał Den.
— Jak się masz! — przywitał go uprzejmie.
Korski z radością pozdrowił detektywa. Znali się ze szkolnej ławy. Był czas, tak jeszcze niedaleki, a który tak jednak odległym wydawał się Korskiemu, gdy świadomie unikał Dena, obawiając się, iż którego dnia ten go poprosi na niezbyt miłą, a niekoniecznie przyjacielską rozmowę. Dziś te obawy upadały. Uczciwie zarabiał na życie a z dawnych lat szczerze lubił Dena — bo Dena mógł nie lubić tylko taki, który uparcie dążył do osobnego apartamenciku w bezpłatnym mokotowskim „Palace Hotelu”.
— Widzę, wcale nieźle prezentujesz się Stachu — mówił Den, oglądając od stóp do głowy z lat dziecinnych towarzysza, i stwierdzając, że jest on ubrany nienagannie — szykowiec tip, top! Słyszałem pracujesz i powodzi ci się wcale dobrze! Szczerze cieszę się z tego!
— Owszem — odparł Korski, nie zamierzając z swej posady czynić tajemnicy — jestem sekretarzem Doriałowicza, dyrektora „Prodlasu”. Może słyszałeś?
Detektyw przymrużył ze zdziwienia jedno oko i niemal głośno zawołał:
— Ty... u Doriałowicza?... Nadzwyczajne!
Czyżby i ten co o nim wiedział? — pomyślał, zaintrygowany wykrzyknikiem detektywa. W razie zapytań, postanowił szczerze opowiedzieć towarzyszowi o swych podejrzeniach, gdyż bynajmniej nie miał zamiaru osłaniać dyrektora.
— Taki wysoki, szczupły, wytworny starszy pan? — dopytywał się dalej detektyw. — Podobno bardzo bogaty i solidny?
Korski odetchnął.
— Hm... tak... — mruknął.
— Ależ to nadzwyczajne! — mówił ze śmiechem detektyw. — Ta Warszawa niby wielkie miasto, a w gruncie taka mała, że wiecznie jeden na drugiego musi się natknąć...
— Ale właściwie o co ci chodzi? — rzekł Korski, którego dziwiły zarówno zapytania, jak i wesołość Dena. Den przystanął na chwilę, ujął go poufale pod ramię i wciąż uśmiechając się mówił:
— Opowiedziałbym ci pewną historyjkę, ale nie wiem, czy wolno mi zdradzać tajemnice twego szefa. Ten twój dyrektor to straszny lowelas...
— Co? Doriałowicz lowelas? — zawołał zdumiony Korski, który pracując blisko rok ze swym szefem nabrał wręcz odmiennego przekonania, iż jest on na wdzięki niewieście bardzo mało wrażliwy — mylisz się chyba! Albo też jaki inny...
— Napewno ten sam! Dyrektor „Prodlasu”! Wyobraź sobie, poznał jedną dziewczynę, nawiasem mówiąc wcale, wcale przystojną, ale z prostej sfery... i oszalał... Słyszałem kupił jej mieszkanie, osypuje brylantami i złotem...
Sekretarz nie mógł wyjść z podziwienia.
— On taki zimny, oschły... On, który, gdy rozmawia z kobietą, nawet najładniejszą, zdawałoby się taksuje tylko, co od niej zarobić można... Ale, ale — zapytał, przypominając sobie ów damski telefon — czy ta osóbka nie ma przypadkiem na imię Mary...
— Oczywiście, Mary, — odparł detektyw, wiedząc, iż Mańka lubi „uarystokratyczniać” swe imię, — widzisz, że i ty coś słyszałeś! Tak, tak, mój chłopcze! Kto się nie kocha za młodu, ten warjuje na starość! Nawet bardzo oschłym starszym panom może się to wydarzyć! Pamiętaj o tem i póki czas — żeń się!
— Co on może mieć w tem za interes? — mruknął Korski, wciąż myśląc o swym szefie i nie zwracając uwagi na żarciki detektywa.
Den śmiał się głośno, spoglądając na twarz towarzysza.
— Widzę, żem moją wiadomością wywarł na tobie piorunujące wrażenie. Winszuję ci więc szczerze nowej szefowej... z lewej ręki... A gdy ją poznasz, to się w niej nie zakochaj... bo bestyjka wcale ładna... Teraz pożegnam cię, ale sprawa, niecierpiąca zwłoki...
— Kogo tam znowu śledzisz? — zapytał Korski raczej przez grzeczność, niźli przez rzetelne zaciekawienie.
— Śledzę właściwie nie osobę, a domek... Jest jeden taki dom w okolicach Warszawy, który mnie bardzo interesuje...
— Dom gry?... Karty?... Kokaina?... Morfina, czarne msze?... — żartobliwie jął indagować Korski.
— Jest i to! Ale gorzej, że tam ludzie wchodzą i nie wychodzą...
— Jakto nie wychodzą?
— Wchodzą i znikają! Rozumiesz: znikają. Może kiedyś ci to bliżej wyjaśnię!
Detektyw pośpiesznie uścisnął dłoń Korskiego i oddalił się szybkim krokiem.


Rozdział III.
W APARTAMENTACH MAŃKI.

Siedząca naprzeciwko Mańki dziewczyna — może dziewiętnastoletnia osóbka o utlenionych na kolor jasno-blond włosach, na której przedwcześnie zwiędłej, ładnej twarzyczce znać było ślady pijaństwa i rozpusty — z podziwieniem pokręciła głową. Choć ubrana elegancko, a raczej z krzykliwym, tanim szykiem, czuła się w tem luksusowem środowisku nieswojo.
— Aleś się fajno urządziła, Mańka, — odezwała się, zakładając nogę na nogę w cielistych pończochach i lakierkach o przebajecznie wysokich, czerwonych obcasach, — fajno... Miałaś fart... I za to ciebie lubię, żeś nie ważna i mnieś tu do siebie w goście zaprosiła... tak...
Urwała i zdziwionym wzrokiem, w którym przebijało nieco zazdrości, powiodła po niskiej otomanie, zasłanej skórą białego niedźwiedzia a przyozdobionej niezliczoną ilością jedwabnych pierrotów, lalek, poduszeczek i poduszek i po białych lakierowanych ze złoceniami, mebelkach i po tualecie, uginającej się pod ciężarem przeróżnych flakonów, flakoników i puderniczek — i po łożu szerokiem i po dywanie puszystym, wreszcie po pięknych, w złotych ramach, sztychach z XVIII wieku, zdobiących jasne obicia.
— Cie... cie... fajno... — powtórzyła.
Mańka, leżąc niedbale na otomanie, ćmiła długiego papierosa i z wyrazem wyższości a pobłażania słuchała zachwytów byłej koleżanki.
Od dwóch tygodni zajmowała ten wspaniały apartament, składający się z trzech pokojów, łazienki i kuchni. Coprawda, mieszkanie nie było jej własnością, bo wynajął je Doriałowicz od jakiejś artystki, która na czas dłuższy wyjechała zagranicę — lecz czyż miała w te szczegóły wtajemniczać koleżankę? Poco? Przecież dlatego głównie ją zaprosiła, spotkawszy przypadkiem na ulicy, aby się pochwalić swoją wspaniałością. Czyż nie zaznaczał Doriałowicz, iż skoro tylko okoliczności pozwolą, kupi jej na własność podobne mieszkanko. Napewno spełni swą obietnicę, bo czyż, w każdym razie, nie wydał na nią ładnych paru tysięcy? A chwilowo wszystko to jest jej — i ten pokój sypialny, i salonik, z empire’owemi meblami, i stołowy z gdańską szafą, i ta łazienka, cała wyłożona lustrami... Podobnego apartamenciku nie powstydziłaby się księżniczka i dobry gust miała prawdziwa właścicielka mieszkania, urządzając je w ten sposób... Jedno tylko niepokoiło Mańkę...
Tymczasem przyjaciółka wykładała dalej:
— Miałaś, siostro, fart i dobrego frajera udało się tobie znaleźć... Nie każda ma takie szczęście, bo pieskie czasy dziś poszły... Granda i sama granda, a porządnego człowieka nie napotkasz... Nietylko każdy chce grosze zapłacić a kobietę wykorzystać, ale... Ja tobie opowiem, jak mnie nawalili... a cwaniaczka jestem. Siedzę ci w „Italji” wieczorem, kikuję na prawo, na lewo, żeby choć jaki pentak za czarną zapłacił, a tu nic... same szczeniaki te, co po gazetach piszą... Taki kobicie głowę kręci, a jak przyjdzie do płacenia za kawę, to zwieje... Siedzę więc zła. Niema gliku. Na lewą stronę chyba pończochy włożyłam... Naraz podchodzi do mnie jeden, powiadam ci — elegancki — i gada: „Pani Lolu, tak dawno podziwiam panią, możebyśmy dziś razem zjedli kolację?” Oglądam go: szyk garnitur, lakiery, na nosie amerykańskie okulary, słowem solidny facet. Ja mu z początku, dla fasonu, że kolację już jadłam, że tak odrazu iść nie wypada... Bujam gościa, żeby się lepiej rozpalił... Wreszcie idę... Idziemy do „Gastronomji”. Koniak, kawior, pulardy, lody... Kolacja taka, że myślę — hrabiego złapałam... A przy czarnej kawie z likierem, to on mówi, że tylko pójdzie zatelefonować... Jak poszedł, tylem go i widziała... Zjechał... Musiałam za rachunek dać srebrną torbę pod zastaw, bo chcieli mnie brać do komisarjatu, — a później z własnej forsy ją wykupić... Widziałaś, co za cholerne tera poszły łobuzy...
— A to cię urządził...
— Na kobitę poluje, żeby nawalić, — skarżyła się dalej podniecona panna Lolka. — Ach, żebym drania spotkała, tobym spuściła grzanie... Ale go nigdzie nie widać... A inni, myślisz, lepsi? Zabierzesz łachudrze parę złotych, bo skąpi się kobicie porządnie zapłacić, to ci zara przyleci z policajem... i jak mu wzięłaś dwadzieścia, krzyczy — oddaj sto! Tak, Mańka, pieskie życie! Lepiej koniem być dorożkarskim, jak kobitą. A masz fart, zarobiłaś z trudem parę groszy, to kochanek ci je w domu odbierze i przepije, albo przegra...
Mańka z współczuciem pokiwała głową. Tak, znakomicie znała nędzę tego życia i przez to wszystko sama przeszła. Znała głębię, leżącą pomiędzy pozorną świetnością a istotną biedą tych egzystencyj. Znała i wyczekiwanie na „gościa”, niby na łakomą zdobycz i rozczarowania i wieczne zatargi z policją i konszachty z kelnerami drugorzędnych spelunek i długi u różnych lichwiarzy i właścicielek podejrzanych domów i tyranję kochanków, wyciągających od dziewczyn ostatni grosz pod pozorem rzekomej opieki czy też rychłego ożenku. Choć sprytniejsza od innych, dobrze świadoma była owego „szczęścia” i dlatego chwilami tak nienawidziła ludzi. Na życie podobne nie zgodziłaby się więcej nigdy. Lecz teraz wszak co innego, tylko...
— Ty karjerę zrobiłaś, — prawiła przyjaciółka. — I gdzie go złapałaś? Mówili, że jesteś bufetową u Wawrzona. Tam takiego pana spotkać trudno...
— Ot, przypadkiem... — mruknęła, nie chcąc koleżanki wtajemniczać w szczegóły znajomości z Doriałowiczem.
— Stary, młody?
— Starszy pan, ale bardzo elegancki, może się jeszcze podobać...
— Stary lepszy, — z przekonaniem oświadczyła panna Lola. — A bardzo cię kocha?
— Naturalnie!
W ostatnim wykrzykniku nie zabrzmiało tyle przekonania, ile zabrzmieć było powinno, i owo „naturalnie” wymówiła Mańka jakoś bez wielkiego przekonania. Przyjaciółka poruszyła mimowoli zagadnienie, które dręczyło ją od paru dni. Czy kochał ją Doriałowicz i jakie były względem niej jego zamiary? Choć wynajął luksusowe mieszkanie, choć odział ją od stóp do głowy, nie szczędząc pieniędzy, postępował dziwnie... Naprawdę był jej opiekunem, a nie kochankiem i po dwutygodniowej znajomości nie łączył ich bliższy stosunek. Tego nie mogła pojąć Mańka. Nie bolała na tem szczególnie, będąc daleką od „rozmiłowania się” w starszym panu, który śmiało mógł uchodzić za jej rodzica. Ale postępowanie podobne napawało ją pewnym lękiem o przyszłość, jak i niejakim lękiem napawała sama osoba dyrektora. Ten, napozór, spełniając wszystkie zachcianki, nie darzył jej jednak serdeczniejszem słowem, nie dawał się wyciągnąć na szczerszą rozmowę. Przychodząc codziennie na chwil parę, zapytywał, czy jej czego nie brak, poczem znikał, zimny, oschły, rzekłbyś, obojętny. Doprawdy, zastanawiające... W platoniczne uczucia niezbyt wierzyła Mańka, wiedząc, że zmysłami trzyma się mężczyzn. Czego on właściwie chciał, jeśli nie pociągała go jej uroda? Opiekować się, jak ojciec córką? W takim razie, lepszą mógł sobie wyszukać pupilkę, bo o przeszłości Mańki coś niecoś musiał słyszeć, lub się domyślać. Nie wyglądał na takiego, który wyszukuje „przybrane córki” nad rynsztokiem... A może tylko starszy pan, chcąc podrażnić zblazowane podniebienie, wyrafinowanie przygotowywał potrawę?...
Panna Lola nie zwróciła uwagi na milczenie przyjaciółki i plotła dalej, ćmiąc namiętnie papierosa za papierosem:
— Co, jak głupia pytam, czy cię kocha... Pewnie kocha, jak ciebie tak oporządził i obsprawił... Wielki los na loterji wygrałaś, Mańka... Bo to nawet ze starymi panami trzeba być bardzo ostrożną.
— Jakto? — zapytała, nie rozumiejąc, co przyjaciółka chce przez to powiedzieć.
— Nie o tobie gadam, bo twój ze wszystkiego widać, człowiek uczciwy... Ale jest tu jedna taka banda w Warszawie, co dziewczynom złote góry obiecuje, a potem wywozi...
— Stary kawał, — przerwała — jak która głupia, to się nabierze! Handel żywym towarem! Angażują na artystki filmowe, a później wywożą do Argentyny.
— Wcale nie, Mańka! To nie handel żywym towarem! Nie wywożą zagranicę, tylko gdzieś pod Warszawę, a tam, czort wie, co robią... Mordują kobiety!... O, to bardzo ciekawa historja...
Mańka była przyzwyczajona, że w sferach wesołych panienek od czasu do czasu pojawiały się baśnie o tajemniczych upiorach, wampirach, Kubach rozpruwaczach i innych zbrodniarzach, krających kobiety na kawałki. To należało nieomal do zawodu. Była nawet cecha specjalna, charakteryzująca podobnego sadystę — podwójne zęby na przedzie. Dlatego też, panny, często, niby niechcący, oglądały uzębienie swoich przyjaciół. Do podobnych opowiadań przyzwyczajona była Mańka, — i choć więcej wykształcona od innych, nie wierzyła im wcale — jednak słuchała z przyjemnością.
— Bajdy! — zawołała, pragnąc niedowierzaniem podrażnić przyjaciółkę i wyciągnąć z niej więcej szczegółów, — banda, mordująca kobiety? Et...
— Ty się nie mądrz, Mańka... Jak ja powiadam, musi być prawda... Sama znam jedną i ty ją znasz...
— Ja znam? Kto?
— Józka!
— Józkę porwali?
Lolka zadowolona, że jej wiadomość sprawiła należyte wrażenie, poprawiła się na swem siedzeniu, wyżej jeszcze pokazując nogi w cielistych pończochach, poczem głosem tajemniczym, w którym przebijało nieco lęku, jęła wykładać:
— Tak, porwali... Najlepiej mogę opowiedzieć, bo sama przytem tak, jak byłam... Widzisz... Od paru już miesięcy gadają po Warszawie, że jacyś tajemniczy ludzie zwabiają kobiety... Bo trzy czy cztery nagle zginęły i niewiadomo, co się z niemi stało. Myślałam, bujda! Może same wyjechały, może zamelinowały się przed gliną... A tu naraz Józka...
— Gadaj, Lola, porządnie — od początku, — przerwała Mańka, którą niecierpliwiły długie wstępy, — co jest i co ty wiesz?
— Zaraz... Otóż, od pół roku mieszkałam razem z nią na Górnej u Wielgusowej. Znasz Wielgusową, ta wdowa po złodzieju, odnajmuje dwa pokoje, sama mieszka w kuchni. Do niej można sprowadzić, kogo się chce... Mieszkałam więc u Wielgusowej, Józka w jednym pokoju, ja w drugim i było nam bardzo dobrze, bo ona szczera dziewczyna... A tu naraz Józka zaczyna mieć przede mną tajemnice... Uśmiecha się, powiada: zobaczysz u mnie, Lolka, niedługo wielką odmianę losu... Ja się rozpytuję, co to znaczy, ona nic, klepie, że jeszcze powiedzieć nie może. Bardzo mnie to zdziwiło, bo Józka nigdy nie była sekretna... To ja, wiesz, jestem trochę ciekawa, zaczęłam ją podglądać... I goście do niej nie przychodzą, a forsę ma... Aż tu ona jednego dnia pyta: Lolka, będziesz dziś popołudniu w domu? — Powiadam: nie! Widzę, że się ucieszyła. To niby udaję, że wychodzę, ale naprawdę schowałam się w pokoju, drzwi zamknęłam na klucz. To ona gdzieś wyprawia na miasto Wielgusową, daje babie forsę na kino, czy cukiernię, znaczy: sama chce zostać. Czekam godzinę, nic. Kichać mi się chce, jak cholera, siedzę cicho... Wtem, dzwonek... Józka otwiera. Mężczyzna... Coś rozmawiają, idą do pokoju Józki. Między moim pokojem a jej, jest taka szpara... To ja na palcach, jak kot, podkradam się, patrzę... Choć ona jemu klaruje, że w mieszkaniu nikogo niema, on gada tak cicho, że nic zrozumieć nie mogę... Coś: wyjazd, tajemnica... Potem odpala forsę... Widzę same setki... będzie może tysiąc.
— Nie widziałaś, jak ten pan wyglądał? — zapytała zaciekawiona Mańka.
— Właśnie, że bez te szpare dobrze widzieć nie mogłam. Tylko tyle, że wysoki, starszy, z brodą...
— A co było dalej?
— Dał forsę, coś jeszcze poszeptał, poszedł... Za nim w parę chwil potem, Józka... Wychodzę i ja, a wracam dopiero wieczorem, niby wcale w domu nie byłam... Józka jest. Jak ci nie zacznie mnie całować, a tańczyć, a skakać... Lola — powiada — karjerę zrobiłam... Ale co, jak, jeszcze sekret... Jest jeden taki gość, co mnie angażuje do siebie, ale chwilowo nic mi gadać nie wolno. Jutro się wyprowadzam, a dziś stawiam fest kolację... Postawiła. To i trunki piła i wlała się nawet porządnie, a ja ciągłam za język... Nic nie chciała powiedzieć. Na drugi dzień wyjechała, a Wielgusowej zapłaciła za trzy miesiące.
— Jakież to porwanie?
— Czekaj. Mija tydzień, drugi... Kombinuję — napisze. A tu żadnego listu od niej. Mija miesiąc — myślę, ważna się zrobiła, zapomniała o koleżance i nie chce jej znać, nie tak, jak ty, co do siebie zaprosiłaś.... Świnia jest i tyle...
— Nie wiesz, co się z nią stało?
— Powiadam: czekaj! A tu przedwczoraj, naraz w nocy ktościk puka do Wielgusowej. Baba leci do drzwi i jak ci nie zacznie lamentować! Wypadam i ja. Patrzę... Oczom nie wierzę... Przed nami stoi Józka, pokrwawiona, pobita, w podartej sukni balowej, włosy poczochrane, bez kapelusza... Stoi, niby nas poznaje, a nie poznaje...
— Co ty mówisz?! — zawołała Mańka.
— My ją zaraz z Wielgusową do łóżka. A ona to się śmieje, to płacze, to krzyczy, że się boi... Lecimy po doktora. Doktór powiada: wstrząs nerwowy, silna gorączka, przejdzie za parę dni, potrzebny spokój...
— Nadzwyczajna historja! — przerwała Mańka, której z podniecenia wystąpiły aż wypieki na policzki — nadzwyczajna! Ale skąd wiesz, że to jakaś banda? Że porwali Józkę i chcieli się nad nią znęcać? Może poprostu znudził się jej ów starszy pan, uciekła od niego i zwąchała się z jakimś łobuzem, który jej pieniądze zabrał a na dodatek pobił?
— I ja tak na początku se kalkulowałam, — szybko odparła Lolka, — bo te uderzenia na jej ciele i rany, to nie były poważne i wyglądało, jak żeby kto ją kułakiem albo kijem zgrzał.. Ale kiedy ona gadała takie rzeczy...
— Co mówiła?
— W gorączce, jednym ciągiem: stary drań... morderca... ledwie uciekłam... dom pod Warszawą... Tam zabijają... podziemia... ratujcie... za mną goni... Zbóje... zbóje!
— Okropne! — zawołała Mańka, — okropne.. No, ta banda, to twój domysł... Ale w każdym razie...
— Jaki domysł, — oburzyła się przyjaciółka, — trzy kobiety przedtem zginęły, teraz Józka wraca pobita i w gorączce takie rzeczy klepie... Ja ci raz jeszcze powiadam: jest banda!...
Snułaby może dłużej swoje wywody panna Lola, zmierzając do niezbitego udowodnienia, że w Warszawie grasuje tajemnicza szajka, mająca na celu porywanie kobiet, i że jedną z ofiar tej szajki stała się jej koleżanka, — gdyby ożywionej rozmowy nie przerwał nagle dzwonek.
— To pewnie mój stary! — Pewne zmięszanie przebiegło po twarzy Mańki. Poderwawszy się z otomany, pośpieszyła do przedpokoju.
Nie zawiodły przewidywania — na progu ukazał się Doriałowicz. Śród ożywionej pogawędki z Lolą, zapomniawszy o wizycie dyrektora, patrzyła nań obecnie stropiona, nie wiedząc, jak zapatrywać się on będzie na obecność przyjaciółki. Wszak jednym z warunków ich „umowy” było dobieranie przez Doriałowicza wyłącznie, odpowiedniego dla pupilki towarzystwa. Nawet Balas i Lucyna wykluczeni zostali z królestwa Mańki i musieli poprzestać na jednej wizycie. Złamała dziś świadomie zakaz, zapraszając do siebie koleżankę — bo nacoż jej właściwie były te świetności, jeśli się niemi nawet pochwalić nie mogła? Lękając się wymówek, poczęła głosem rozpieszczonego dziecka:
— Jak to dobrze, że pan przyszedł... Stęskniłam się! Jest u mnie jedna znajoma, ale wnet ją wyproszę...
I nim Doriałowicz zdążył się zorjentować, ucałowała go głośno w policzek. Po surowej twarzy dyrektora przebiegł jakiś cień i doprawdy trudno było rzec, czy rad jest z równie serdecznego powitania. Lekko musnął czoło dziewczyny wargami, odwzajemniając się za pieszczotę, poczem zapytał:
— Kto to taki?
— Jedna znajoma... z lat dziecięcych, — odparła nieśmiało, obawiając się, iż po paru zdaniach pozna zawód owej „znajomej”, — znamy się od dzieci, odszukała mnie, chciałabym jej dopomóc... dobra dziewczyna... — kłamała, nie wiedząc, jak usprawiedliwić bytność Lolki, a w oczach dyrektora pragnąc nadal uchodzić za skromną pannę, bufetową z podrzędnego ale przyzwoitego szynczku, — dobra dziewczyna... tylko tak w życiu... nie jak ja....
Twarz Doriałowicza stawała się coraz bardziej posępna.
— Moja droga Mary, — rzekł niby serdecznie, — rozumiem, że z poprzedniego... hm... okresu twego życia mogło ci pozostać nieco niewłaściwych znajomości. Ale dlatego też prosiłem cię wyraźnie, jeśli pragniesz naprawdę zająć jakie stanowisko... hm... być, że się tak wyrażę, moją córką... abyś nie przyjmowała tych koleżanek u siebie... Zgoda? W przeciwnym razie byłbym bardzo niezadowolony, a chyba nie chcesz się ze mną pogniewać?
— Ja z panem? Nigdy! Zaraz ją wyprawię!
Tyle pokory zadźwięczało w głosie Mańki, iż ten, ktoby ją znał oddawna, zdziwiłby się niepomiernie. Ona zwykle taka samowolna i niezależna, tym razem odpowiadała ulegle, obawiając się urazić Doriałowicza. O, bo nie na nim zależało jej tyle — nie czuła doń żadnego przywiązania, lękiem raczej napawała ją jego oschłość, — obawiała się tylko utracić mieszkanie i to wszystko, co ją otaczało dokoła. Doriałowicz był taki niezrozumiały, dziwny i nigdy jeszcze podobnych nie spotykała mężczyzn. Czyż nie mówiła mu dotychczas „panie”, podczas gdy on ją zwał „Mary”, lub „kochane dziecko”.
Uległość ta widocznie spodobała się Doriałowiczowi.
— Kochane dziecko, — rzekł zwykłym sobie sposobem, — uczyniłem dla twego dobra ze szczerego serca uwagę, lecz nie jestem takim tyranem, abym cię miał pozbawić miłego towarzystwa... Dokończ rozmowy, ja zaczekam w pokoju obok...
— Wnet ją wyprawię...
Mańka zakręciła się na wysokim obcasie, zamierzając pobiec do saloniku, aby pod zręcznym pozorem pożegnać przyjaciółkę. Jeszcze chwila, a nastąpiłoby to — i zapewne Doriałowicz nigdyby nie poznał wysmukłej i utlenionej panny Loli. Plany pokrzyżowała ciekawość tej uroczej osóbki. Bo oto, kiedy Mańka stała już na progu, równocześnie w drzwiach ukazała się i Lola. Słysząc, iż rozmowa prowadzona cicho przeciąga się dość długo, „stary” może zwiać i nie pozna ona podobnego krezusa, obsypującego złotem pupilkę, — nibyto śpiesząc się z odejściem, wpadła do przedpokoju, pragnąc go ujrzeć koniecznie.
— Ach, przepraszam, — udała zmięszanie. — Ale, Mary, zasiedziałam się... Lecę do domu... Zresztą, jesteś zajęta...
Policzki Mary oblał pons. Teraz napewno rozzłości się Doriałowicz. Nie mając innego wyjścia, mruknęła:
— Pozwoli pan, że was zapoznam. Panna ...wska...
Lola pierwsza wyciągnęła rękę:
— Bardzo mi miło...
Doriałowicz badawczym wzrokiem obrzucił dziewczynę i wykonał gest, jakby zamierzając się cofnąć. Opanował się jednak, uścisnął wyciągniętą rękę i niespodziewanie odezwał się uprzejmie:
— I mnie bardzo miło... Lecz nie chcę spotkać się z zarzutem, że to ja wypłoszyłem panią. Może pani pozostanie jeszcze... Bardzo proszę...
Mańka nie mogła wyjść z podziwu — czyżby mu się ta z kolei spodobała? — przemknęło jej przez głowę. Przesadnie serdecznym ruchem, pokrywającym niezadowolenie, zatrzymała przyjaciółkę. Pannie Loli zaproszenia dwa razy nie trzeba było powtarzać.
— Skoro chcecie — zostaję! — oświadczyła z godnością, rzekłbyś, czyniąc ze swego czasu dla przyjaciół ofiarę.
Z powrotem zajęto miejsca w saloniku.
Chwilę panowała cisza. Podczas, gdy Doriałowicz, poważnie częstował papierosami, a panna Lola, zapalając swego, na wszelki wypadek robiła do dyrektora „oko” — Mańka zastanawiała się, czemu zatrzymał jej koleżankę. Czyż był kobieciarzem i przypadła mu ona do gustu? Wnet jednak porzuciła podejrzliwą myśl, widząc, że Doriałowicz wcale nie reaguje na awanse Loli. Wtedy wyszukując tematu do rozmowy, przypomniała sobie niezwykłe opowiadanie przyjaciółki, które uczyniło na niej wielkie wrażenie.
— Wie pan, dyrektorze — rzekła, zwracając się do Doriałowicza, — Lola opowiadała historję, że mnie aż dotychczas przechodzi mrowie...
— Cóż takiego? — zapytał zaintrygowany.
Pannę Lolę świerzbił język, jednocześnie, chcąc na siebie zwrócić uwagę, żywo przerwała przyjaciółce:
— Jest w Warszawie banda, porywająca kobiety!
— Co takiego? — powtórzył wolno Doriałowicz, — banda, porywająca kobiety?
— Tak, tak... Okropna banda... właśnie — jęła pleść prędko, opisując niezwykłe wypadki. W czasie opowiadania twarz Doriałowicza zwykle bez wyrazu, obojętna na wszystko, parękroć zabarwiła się żywszym rumieńcem. Wykwitał na niej wyraz niekłamanego oburzenia. Znać było, że ci, którzy oporządzili w ten sposób biedną dziewczynę są mu wstrętni i że budzą w mim wielki gniew. A gdy Lola skończyła swą opowieść, zawołał z mocą:
— To wstrętne!....
Obie dziewczyny przywtórzyły mu wykrzyknikami:
— Wstrętne!... Ohydne!...
— Jednej rzeczy tylko nie rozumiem, — mówił Doriałowicz, uspokoiwszy się nieco. — Nie rozumiem, czemu panna Lola, przepraszam, że się tak poufale wyrażam, — na zasadzie jednego oderwanego faktu znęcania się niewiadomego łotra nad bezbronną kobietą, wysnuwa daleko idące wnioski o jakiejś bandzie, grasującej po Warszawie?
— A te poprzednie wypadki? A słowa, wypowiadane przez Józkę w gorączce?
— Hm... tak... Tylko tamte zniknięcia mogły mieć inną przyczynę, i może owe panie cieszą się jak najlepszem zdrowiem. A co się tyczy słów, wypowiedzianych w malignie, również nie koniecznie muszą one wyrażać to, co przeżyła biedna ofiara....
— Więc pan sądzi?...
— Że prawdy dopiero wówczas się dowiemy, gdy odzyska przytomność owa panna Józka.
Oświadczenie to niezbyt zadowoliło obie panie. Lola, a pod jej wpływem Mańka święcie wierzyły już w tajemniczą bandę. Pokręciły głowami, rzekłbyś, niezadowolone ze sceptycyzmu dyrektora. Tymczasem Doriałowicz, jakby przypomniawszy sobie pewien szczegół, rzucił:
— A czy pani, panno Lolu, nie poznałaby owego tajemniczego starszego dżentelmena?
— Mówiłam już Mary, że nie poznałabym go... Przez szparę widziałam tylko, że był średniego wzrostu i miał brodę... Ciągle stał odwrócony plecami. Głosu też dobrze nie mogłam dosłyszeć.
— Hm.... Ciężka sprawa! Całe szczęście, że nie mam brody?
— Dlaczego?
— Bo pani taka podejrzliwa, że mnieby jeszcze posądziła, iż jestem tym zbrodniczym jegomościem!
Żart dyrektora rozwiał pełną napięcia atmosferę. Prawdopodobnie świadomie rzucił go Doriałowicz, chcąc rozmowę skierować na inne tory i skrócić bytność panny Loli, względem której spełnił obowiązki towarzyskiej uprzejmości. Rzekł bowiem:
— Będziesz się musiała przebrać, Mary. Porywam cię na wieczór dzisiejszy... Mamy za godzinę być daleko, a ty się ubierasz pewnie powoli.
Odezwanie się to sprawiło Mary prawdziwą niespodziankę. Dotychczas Doriałowicz ograniczał się li tylko do odwiedzin, lecz nie zabierał jej nigdzie ze sobą. Byłaż to dobra wróżba? Niemal z radością zawołała:
— Już idę się przebrać!
Tylko pannie Loli nieco zachmurzyła się twarzyczka. Nie w smak jej poszło tak rychło opuszczać towarzystwo dyrektora. Aluzja jednak nadto była wyraźna. Poczęła się żegnać. Rozchmurzył ją trochę frazes Doriałowicza:
— Bardzo, bardzo zaciekawiła nas pani swą opowieścią, — rzekł, ściskając na odchodnem jej rękę. — Wiesz co, Mary? A możebyśmy odwiedzili biedną chorą? Może i ja się na co przydam i moje stosunki dopomogą do ujęcia sprawców?
Mańka nie mogła wyjść z podziwienia:
— Ależ to moje najgorętsze życzenie! — zawołała żywo.


Rozdział IV.
W OLONJI”.

Mańka nie była przyzwyczajona, aby Doriałowicz wspólnie z nią odwiedzał lokale publiczne. To też zdziwiła się niepomiernie, gdy dyrektorski Cadillac, przemknąwszy szybko przez parę ulic, zatrzymał się przed wejściem jednej z luksusowych restauracyj. Wyskoczyła raźno, myśląc, iż nakoniec odnalazła rozwiązanie zagadki, i że Doriałowicz wprzódy pragnie ją wypróbować na wszelkie sposoby, zanim złączy się ściślejszym stosunkiem, w obawie może, że zmysły uczynią go niewolnikiem osoby niezbyt odpowiedniej. Postanowiła dobrze zdać egzamin.
Gdy zrzuciwszy kosztowną narzutkę na ręce zgiętego w ukłonie portjera, weszła do restauracyjnej sali — spotkała ją na wstępie wielka niespodzianka...
Bo to od stolika, poderwał się na ich widok wysoki młodzieniec i pośpieszył na spotkanie. Ujrzawszy go, musiała zagryźć wargi, aby nie krzyknąć głośno. Wszak owym młodzieńcem był Stach Korski, którego znała tak dobrze...
— Mój sekretarz, — przedstawił krótko Doriałowicz. — Pan Korski był na tyle uprzejmy, iż zatrzymał dla nas stolik.
Korski również ze zdziwieniem spoglądał na Mańkę, ale zbyt był opanowany, aby jakim ruchem nieopatrznym zdradzić swą dawniejszą znajomość z dziewczyną. Zgiął się w niskim ukłonie, pragnąc ukryć lekki uśmieszek i ucałował z pozornym szacunkiem wyciągniętą, drżącą rączkę. Więc to była owa tajemnicza Mary, od której odbierał telefon, to była ta „flama”, o jakiej opowiadał detektyw. Dobry gust miał szef, choć nigdyby nie sądził...
W milczeniu zajęto miejsca przy stoliku. Podczas gdy Doriałowicz stalował wykwintną kolację, a Mańka starała się pokryć zmieszanie obojętną i wyniosłą miną, Korski obserwował ją ukradkiem. Tak, musiała go poznać bezwzględnie, o czem świadczył lekki przy powitaniu rumieniec... Przypomniał sobie, że mówił Den, iż zwierzchnik znalazł tę perłę w jakiejś podmiejskiej szynkowni — nie dziwota, dochodziły go słuchy, że Mańka porzuciła „wesołe życie” i pracowała, jako bufetowa. O, bo swego czasu Mańką interesował się bardzo...
Również i Mańka nieznacznie zerkała na Korskiego. Nie zmienił się, tylko jakoś spoważniał. Kiedyś, latał za nią porządnie. Lubiła go, a może polubiłaby i bardzo, gdyby nie związek z Balasem, uniemożliwiający wszelkie nie wchodzące w zakres „interesu” miłostki, no i późniejsza znajomość z Welskim...
Lubiła go, gdyż był szczerszy od innych i wyczuwała w nim pewne pokrewieństwo duchowe... Czyż nie opowiadał jej, że ludzi nabiera, uczestniczy w niewyraźnych aferach i ofiar szuka, nie mogąc znaleźć najskromniejszej posady, a rzuciłby to całe wstrętne życie, gdyby mu ktoś zaproponował choć najcięższą pracę. Więc i jemu podał rękę Doriałowicz, u niego znalazł zajęcie?... Dziwny zbieg okoliczności, sama nie wie, czy się cieszyć, czy... Bo i trochę wstyd, spotykać się w podobnych warunkach.
— Cóż Mary taka zamyślona? — przerwał ciszę Doriałowicz, spojrzawszy na swą pupilkę, która z roztargnieniem dłubała w majonezie z homara. — Sądziłem, że atmosfera restauracyjna rozerwie cię trochę.
— Ależ bawię się znakomicie...
— To czemu taka smutna mina? A i pan, szanowny mój sekretarzu, siedzi milczący!
Stanowczo Doriałowicz przybierał dziś ton dobrotliwego papy i sam będąc serdecznie nastrojony, pragnął widzieć dokoła wesołe twarze. Uniósł do góry kieliszek wybornego Martell’a i wyrzekł powoli:
— Za powodzenie naszych zamiarów... Bo każdy wszak ma jakieś cele, do których dąży... Prawda, panie Korski?
Mańka lekko trąciła kieliszkiem o kieliszek dyrektora i umoczyła w nim usta. Choć Martell smakował znakomicie, dziś postanowiła okazać się wyjątkowo wstrzemięźliwą. Korski natomiast, który mimo poprzednich rozważań, pałaszował z apetytem różne przekąski, wychylił swój kieliszek do dna, poczem jął tłomaczyć:
— Zauważył pan dyrektor, że jestem zamyślony. Istotnie nasunęła mi się pewna refleksja.
— Mianowicie?
— Twierdzą, że w Warszawie bieda jest wielka, tymczasem ludzie się bawią, restauracje przepełnione...
— Hm... — zaczął Doriałowicz, — zawsze pozostaje pewna ilość ludzi, która posiada pieniądze. Inni zaś... — wykonał nieokreślony ruch ręką, — inni...
— Chciał pan dyrektor powiedzieć, że ci inni niewiadomo za jakie pieniądze się bawią... Ale czyż ten luksus nie jest magnesem, pociągającym do nadużyć? Czyż człowiek, który ongi przywykł do innych warunków, łatwo z nowemi może się pogodzić... Mojem zdaniem niema ludzi z gruntu nieuczciwych, okoliczności stwarzają nieuczciwego człowieka...
Doriałowicz dziwnie jakoś spojrzał na swego sekretarza. Zapewne Korski, wypowiadając owo zdanie, poniekąd i sam siebie miał na myśli, względnie swą przeszłość. Powoli też począł mówić:
— Rozumiem do czego pan zdąża. Chce pan powiedzieć, iż pozostało wielu ludzi, którzy posiadając sporo życiowych uroszczeń, nie mogą się pogodzić z nowemi warunkami losu... Mówi pan o inteligencji... Hm... mówi pan o hyperprodukcji inteligencji. Mamy jej za dużo i dlatego część znalazła się w sytuacji, czy to rozgoryczonych, zgłodniałych biedaków, czy też ptaków niebieskich, szukających łatwego zarobku. Wszak to takie proste. Przed wojną, mówię o kongresówce dawnej, bo z niej pochodzę, zresztą, jak i wy — na stu ludzi, powiedzmy dla przykładu, kończących uniwersytet, czy inne wyższe zakłady naukowe, połowa pozostawała w kraju, reszta zaś szukała zarobku gdzieindziej. Dziś wszyscy zostają na miejscu i nie mogą znaleźć zajęcia, lub znajdują zajęcia niezwykle marnie płatne...
Kelner, obnoszący półmisek z pulardą, przerwał tok wywodów dyrektora. Dopiero gdy ukończył swą czynność, Doriałowicz dokończył swej myśli.
— Nie mogą znaleźć zarobku, albo znajdują marnie płatny, są źli, rozgoryczeni, sądzą, że z wykształcenia wyżyny życia im się należą, a te wyżyny są dla nich niedostępne... Nie mogą pojąć, iż są takim samym proletarjatem, jak pracownik fizyczny, i z tem się pogodzić... Ale Polska ich nie potrzebuje. Polska potrzebuje rolników, techników, rzemieślników, a nie panów z uniwersyteckiemi dyplomami. Większość z nich wykoleja się. I dopóki nie zrozumieją, że tak, jak w Ameryce fizyczna praca nie hańbi — będzie źle. Woli i pracy nam potrzeba, wtedy można osiągnąć rezultaty, ja naprzykład...
Zarówno Mańka, słuchająca jednym uchem tych ważkich wywodów, czy też paradoksów, gdyż zbytnio ją nie interesowały, jakoteż Korski, przyznający im w duchu nieco racji, na poparcie tej tezy usłyszeliby może szczegółowy opis karjery życiowej Doriałowicza, gdyby nie nowa przeszkoda.
Bo oto dyrektor, spojrzawszy w stronę wejściowych drzwi, urwał w pół zdania. Wchodził właśnie jakiś nowy gość, zapewne wielce w „Olonji” respektowany, bo witał go szereg czołobitnych ukłonów służby. Był to może czterdziestoletni grubas, ubrany z przesadną elegancją, niski, łysawy, o czerwonej, ozdobionej niewielkim, jasnym wąsikiem twarzy i jasnych oczach, spoglądających na świat z wyrazem wielkiego rozbawienia. Sprawiał raczej komiczne wrażenie, a szacunek, z jakim go witali kelnerzy, odnosił się zapewne nie tyle do jego osoby, co do dobrze wypełnionego portfelu. Stał pośrodku sali, rozglądając się dokoła w poszukiwaniu miejsca, bo wszystkie stoliki były już zajęte.
Ujrzawszy nowoprzybyłego, Doriałowicz nietylko poniechał dalszych refleksyj, lecz zerwawszy się ze swego miejsca, podążył ku stojącemu pośrodku sali dobrodusznemu grubasowi.
— Któż to taki? — zapytała Mańka, wskazując oczami w stronę, dokąd się skierował ich amfitryjon.
— Nie zna pani? — szybko zapytaniem na pytanie odpowiedział Korski. — To ten słynny bogacz Welesz.
— Welesz?... — powtórzyła, jakby sobie coś przypominając.
— Birbant i ogromny zwolennik płci pięknej... Pozatem najpoczciwsze serce, choć wygląda, jak figura z operetki. Każdy go naciąga, ile może... Odziedziczył po ojcu, fabrykancie, ogromny majątek i trzeci rok tak hula... Jak sam powiada, na złość swej żonie, której nie cierpi...
Mańce zupełnie wystarczyły te informacje, osoba Welesza interesowała ją mało, postanowiła wykorzystać chwilę nieoczekiwanego sam na sam.
— Panie Stachu, — odezwała się do towarzysza serdecznie, — poznał mnie pan, prawda? Co za dziwny zbieg okoliczności... Chciałabym szczerze pogadać z panem...
— Bardzo chętnie, panno Mary...
Choć ongi mówili sobie wprost po imieniu, przybierali obecnie tę oficjalną formę, nie wiedząc jeszcze w jakie ramy swój wzajemny stosunek ułożyć.
Mańka szeptem mówiła dalej:
— Proszę mnie odwiedzić.
— Kiedy?
— Choćby jutro, zrana...
— Czy można? A nuż będzie zazdrosny?...
— Nie dowie się! Rano nigdy nie bywa, a służącą wyprawię...
— Więc o której?
— Choćby koło południa! Będę oczek...
Mańka również urwała, nie dokończywszy zdania, bo już podchodził do stolika opiekun wraz z owym pociesznym grubasem. Zauważyła poprzednio, że dżentelmen ten nie okazywał wielkiej chęci połączenia się z ich towarzystwem, dopóki wzrok jego nie padł na nią. Wtedy dopiero bardziej jeszcze rozpromienił swe wesołe oblicze i pobiegł przodem w tę stronę, kołysząc się zabawnie na krótkich nóżkach.
— To musi być kobieciarz! — zauważyła w duchu, rozumiejąc, iż jej obecność wpłynęła na tę raptowną decyzję.
Tymczasem Doriałowicz wymienił nazwisko:
— Pan Welesz!
Welesz z gracją młodego niedźwiedzia ucałował paluszki Mary, uprzejmie uściskał dłoń Korskiego, poczem chytrze podmignąwszy okiem, zajął obok dziewczyny miejsce, opróżnione przez dyrektora, zanim ten zdążył go uprzedzić.
— Kto opuszcza towarzystwo dam, traci swoje prawa! — oświadczył i roześmiał się głośno rad ze swego dowcipu.
— Ależ proszę bardzo... gościowi należy się pierwszeństwo! — odparł Doriałowicz na żart żartem.
— Wpadłem tylko na chwilę do „Olonji”, — mówił dalej grubas, — bo właściwie zupełnie gdzieindziej umówiłem się na kolację. Ale skoro tak miłe towarzystwo się zdarza... Kelner... zamrozić butelkę, jak to umiemy!..
Kelner wraz z pikolakami kręcili się niezwykle gorliwie. Wiedzieli dobrze, że rozważny dyrektor poprzestanie na średnim rachunku, podczas gdy Welesz garściami rzuca pieniądze. Bowiem uczucia i uśmiechy zależne są od spodziewanego zarobku, i jednakowi są pod tym względem i kelner, i kokota, i kupiec, i adwokat..
Tymczasem Welesz, zapaliwszy ogromne cygaro i puściwszy tęgi kłąb dymu w nos Doriałowiczowi, prawił:
— Ależ ładny pan wynalazł kwiatuszek... Gdzież się podobne piękności w Warszawie ukrywają? Pani chyba przyjezdna?
— Hm... tak... — mruknęła Mańka, — zerknąwszy na dyrektora, ubawiona zapytaniem.
— Jest pani właściwie warszawianką, — pośpieszył na pomoc Doriałowicz, — ale od dłuższego czasu nie bawiła w stolicy. Dopiero...
— Dopieroś ty ją wykopał, stary Harpagonie, — przerwał wesoło Welesz, przechodząc wobec dyrektora na zupełnie bezceremonjalne „ty”, jak to niemal względem wszystkich było w jego zwyczaju. — Małom się nie wywrócił, zobaczywszy go z taką ślicznotką, bo skąpy, a chytry...
Kelnerzy nalewali złocisty trunek, co trochę pohamowało swadę Welesza. Mańka spoglądała ze zdziwieniem na Doriałowicza. Ten zwykle taki wyniosły, z pobłażliwym uśmiechem znosił przycinki grubasa. Choć o te docinki właściwie trudno było się obrazić, bo mówił je tak, aby gadać, ot, zabawić towarzystwo, nie zaś by miał zamiar niemi dotknąć, jednak z całego zachowania wyczuwać się dawało, że Doriałowiczowi zależy na Weleszu. Może łączyły ich jakie wspólne sprawy? A może chciał ją wypróbować, zapoznając z bogaczem, ciskającym bez rachuby pieniędzmi, a w dodatku kobieciarzem?
— Pan Welesz, — rzekł, widocznie pragnąc udzielić niejakiego wyjaśnienia swej pupilce, — jest złotym człowiekiem, tylko trzeba się do niego przyzwyczaić...
— Racja... racja... — tamten zawołał, widząc, że dziewczyna uśmiecha się lekko. — Kto mnie nie zna, ten się krzywi, a kto pozna — szczerze lubi. I pani musi mnie polubić... Od dziś zapowiadam, zaczynam się starać o jej względy... O, bo w pani... przepraszam, zdaje się, Mary, zakochałem się odrazu...
— Tak prędko? — zapytała z odrobiną kokieterji, bo której kobiecie nie pochlebiają hołdy.
— U mnie wszystko prędko idzie! — odparł Welesz, przyczem zrobił do niej tak ucieszne „oko”, że parsknęła śmiechem.
Niemniej ubawiony wydawał się dyrektor. Tymczasem Welesz prawił:
— Zaproszę i pokażę moją kolekcję...
— Ach, tę kolekcję... — zauważył, skrzywiwszy się nieco Doriałowicz.
Welesz znany był z tego, iż w swojem, urządzonem z przepychem mieszkaniu, poza przeróżnemi cennemi zbiorami, posiadał wspaniałą kolekcję biżuterji, niezwykłej wartości, którą się chętnie chwalił i pokazywał przeróżnym damulkom. Ponieważ żona jego, — a z żoną żył bardzo źle, — przeważnie bawiła zagranicą, mógł sobie na nieco frywolne odwiedziny pozwolić, a na „oglądanie kolekcji” łaszczyły się różne niewiasty, w nadziei, że dzięki swym wdziękom coś z tej kolekcji uszczkną... Różnie tam bywało. Wiele kosztownych pierścieni, musiał zastępować właściciel nowemi a sam zbiór stawał się nieprzepartym magnesem dla niektórych lekkomyślnych kobieciątek.
— Pan Welesz, — wyjaśnił Korski, widząc, iż Mańka nie pochwyciła aluzji, — posiada w swojem mieszkaniu wspaniałą kolekcję kosztowności, którą chętnie odwiedzającym pokazuje. Szczególniej paniom... Daje im nawet często na pamiątkę po pięknym okazie, o ile...
— Rozumiem, — przerwała, uczyniwszy dość surową minkę — i zgóry dziękuję za zaproszenie. O ile potrzebna mi będzie biżuterja, znajdziemy ją w jubilerskim sklepie. Prawda, dyrektorze?
Sądziła, że zagrała świetnie. Spojrzała na Doriałowicza. Ten lekko pochylił głowę, a twarz jego pozostawała nadal enigmatyczna. Odezwanie się Mańki natomiast stropiło Welesza.
— Proszę się nie gniewać! — zawołał. — Ot, tak plotę, co ślina na język przyniesie... A jeśli pokazuję moją kolekcję różnym paniusiom, to na złość żonie...
— Na złość żonie? — powtórzyła, nie rozumiejąc.
Welesz stał się wylany, widocznie pod wpływem czterech z rzędu wychylonych kielichów wina.
— Tak, na złość... Chcę, żeby jej najmniej po mnie zostało... Dlatego piję... i rozdaję... Bo czuję, że niedługo pociągnę... Serce... Doktorzy powiadają — kładź się wcześnie spać, nie jadaj na noc, chłepcz mleczko... Djabła tam! Cóż warte takie życie?... Bawię się, a jak którego dnia kipnę, niewielki będzie po mnie żal... To niech się jej jaknajmniej dostanie... Nie z miłości za mnie wyszła, a dla pieniędzy i tylko czeka, kiedy nogi wyciągnę... Tak...
Poparł tę orację nową szklanką szampana, jakby urągając radom eskulapów, poczem zakończył:
— Nie ona jedna... Wszystkie baby nic warte...
Mańka doprawdy nie wiedziała, jak się zachować. Głupio się czuła słuchając tych zwierzeń, ubódł zaś ją szczególnie ostatni wykrzyknik grubasa. Korski siedział wodząc bezmyślnie palcem po serwecie, Doriałowicz zaś spozierał w swą szklankę, rzekłbyś całkowicie w tę kontemplację zatopiony i myśląc zapewnie o czem innem. Uznała za stosowne zaprotestować.
— Zapomina pan, że i ja jestem kobietą!
Welesz zrobił żałosną minę.
— Znowu się pani obraziła! Ależ ja pani wcale nie miałem na myśli. Pani jest przyjezdną, pani nie jest warszawianką...
— A coż panu warszawianki zawiniły?
— Niecne niewiasty — odrzekł z przekonaniem — i nie mam dla nich żadnego szacunku... Tylko taką poznasz... a tu zaraz... Hipciu kup, Hipciu postaw, Hipciu pożycz... bo Hipolit do usług mi na imię... I myśli pani, że tak postępują tylko kokoty... Gdzież tam... Najprzyzwoitsze nibyto kobiety, których mężowie ciężko pracują... Naciągnie a później ucieknie. A czasem w porozumieniu z panem mężem... Zapraszasz ich razem na kolację, to on nie może iść, bo go głowa boli... ją samą puszcza... a potem wcale się nie pyta skąd pierścionek, skąd jedwabne pończoszki, skąd stroje... Et...
Mańka ugryzła się w wargę, aby nie krzyknąć. To co teraz usłyszała było, jak żeby Welesz wyrwał z jej ust własnych. Doskonale znała te panie, spoglądające na „zawodowe panny” z pogardą, tych panów cichych pomocników swych żon. Czyż inaczej mogły by się tak stroić i bawić te ciche konkurentki. Był to również jeden z objawów współczesnego życia, współczesnej gangreny, ale znakomicie ukryty za parawanem. Ich nigdy nie łapała policja i całowano ich ręce z szacunkiem, bo po za niemi stał „pozór”. Z przekonaniem tedy wyrzekła; zapomniawszy nawet o swym „fasonie”.
— Różne bywają łajdaczki!
Na powiedzenie to zaśmieli się wszyscy. Najbardziej rad był Welesz, podczas gdy Doriałowicz powstawał ze swego miejsca.
— Na chwilę was przeproszę — rzekł — ale widzę, że rozmowa jest ożywiona, dacie sobie radę przez parę minut bezemnie... Muszę w pilnej sprawie zatelefonować... Zaraz powrócę...
— Może wyręczę? — porwał się ze swego miejsca Korski.
— Nie... sam muszę to załatwić...
— Ten wiecznie ma pilne sprawy — zauważył Welesz — niech idzie... Będę swobodniej uwodził panią...
— Świetnie... będziemy flirtować! — zawołała, poczem zerknęła na dyrektora.
Lecz Doriałowicz odchodził już, okiem nie rzuciwszy na nią. Nie był zazdrosny? A może umyślnie ich opuszczał, chcąc dalej wypróbować, jak się ona zachowa? Czy w rzeczy samej miał pilny do załatwienia telefonicznie interes? I choć Welesz bawił ją i mimo rubaszności i pijackich zwierzeń był sympatyczny, — postanawiała znowu stać się niedostępną i sztywną... Niechaj wie, że nie taką trafił, co wystarczy kiwnąć palcem, lub złakomić „oglądaniem zbiorów”. Nie będzie miał się czem pochwalić... Zresztą jest Korski...

Podczas gdy Welesz nadal jął snuć swe rozważania o niewiastach, przeplatając je niedwuznacznemi aluzjami w kierunku pięknej sąsiadki — Doriałowicz szybko przeszedł przez salę i skierował się po schodkach na pierwsze piętro, gdzie obok gabinetów mieściła się budka z aparatem telefonicznym. Mimo jednak zapowiedzi, iż musi się porozumieć w sprawie niecierpiącej zwłoki, nie zbliżył się do tej budki — a krokiem pewnym podszedł do drzwi jednego z gabinetów i zastukał w nie lekko.
Po chwili, posłyszawszy konwencjonalne „proszę”, wszedł do wewnątrz.
W gabinecie siedziała czarno ubrana kobieta.
— Dość długo czekałam! — oświadczyła.
— Nie mogłem wcześniej — jął się tłómaczyć — jak ten zaczął swoim zwyczajem bzdurzyć...
— No tak — przerwała. — Widziałam ją — wskazała na okno gabinetu, wychodzące na ogólną salę. — Wcale, wcale niczego... Jak idzie?...
— Pali się do niej, jak siarka... Już jej zdążył opowiedzieć i o kolekcji... i o żonie...
— O żonie!... — zauważyła tajemnicza niewiasta z przekąsem.
— Tak! Plotł, to co zwykle, jak wiesz... Wszystko idzie znakomicie... Dziewczyna trzyma się tak, jakbym nigdy nie przypuścił...
— Tylko ty mi się w niej nie zakochaj! Czy naprawdę między wami nic niema?
— Przysięgam ci! Możesz nie być zazdrosna! Tu chodzi o ważniejsze sprawy! Co teraz robić?
— Jakto! co teraz robić?
— Czy ją wtajemniczyć?
— Oszalałeś! Nigdy!
— Więc?
— Pozostaw to mnie! Ona sama wszystko zrobi, nawet nie wiedząc, że dla nas działa!
— Sądzisz?
— Nie mylę się nigdy! Sam wiesz najlepiej, że niewykryte pozostają... hm... „sprawki”, w których niema wtajemniczonych. O ile jest wielu wspólników, cała sprawa, prędzej, później wydać się musi.
— Masz rację!
— Skoro tak, to pocałuj... i idź... bo dłuższa twoja nieobecność zwróci uwagę...
Doriałowicz podszedł, do pięknej, choć nieco przekwitłej kobiety i serdecznie ucałował ją w usta. Już miał odchodzić, gdy na myśl przyszła mu pewna refleksja:
— Mam kłopot z Korskim?
— Buntuje się ten głodomór?
— Tak, zaczyna węszyć!
Na czole kobiety zarysowała się gniewna zmarszczka.
— Weźmiemy chłopaka pod obserwację! W razie czego, trzeba z nim skończyć...
— I ja tak sądzę...
— Idź już... Później mi wszystkie szczegóły powtórzysz... Myślę za ciebie i za siebie... Dziś również załatwiłam pewną sprawę...
— Załatwiłaś? Jaką?
— Jutro się dowiesz...

Powracał rzeźkim krokiem do stolika, który zdobiły cztery butelki szampana, przeważnie wysączone przez Welesza, przy niejakiej pomocy Korskiego. Welesz nadal z uporem pijaka tłomaczył:
— Czy pani chce, czy niechce... ale zakochałem się i kwita... Co na to poradzić?... Będą się starał, o jej względy i muszę ją odbić Doriałowiczowi... A, jesteś tyranie... — zawołał, zauważywszy nadchodzącego.
— Jestem, żeby ci przeszkodzić w twoich zalotach! — odrzekł ten z uśmiechem.
— Wobec czego, proponuję — wesoły Hipcio powstał z miejsca, przybierając uroczystą minę — zamieńmy „Olonję” na inny lokal... Pojedziemy za miasto, tam ostatecznie przekonam pannę Mary...
Mańce znudziło się ględzenie grubasa. Oschle odparła:
— Panna Mary nigdzie nie pojedzie, ani też o niczem pan ją „ostatecznie” nie przekona... Pragnie znaleźć się w domu!
— Doprawdy chcesz wrócić do domu, kochanie? — z jakimś rozczarowaniem w głosie zapytał Doriałowicz — wszak pan Hipolit tak serdecznie zaprasza... Ja osobiście...
— Ależ boli mnie głowa!
Dotknęła ręką czoła, symulując migrenę. Czuła się jaknajzdrowsza — ale draźniło ją dalsze narzucanie towarzystwa Welesza. Czyż nie spostrzegł Doriałowicz, że grubas pod pokrywką żartów „przystawia” się wcale niedwuznacznie? Musiał to spostrzec — i nie tylko nie reagował, ale milcząco zachęcał do flirtu... Cóż to miało znaczyć?...
— Boli mnie silnie głowa! — powtórzyła.
Tyle stanowczości zabrzmiało w jej głosie, że dyrektor nie nalegał dłużej. Postarał się odmowie nadać uprzejmą formę.
— Nie dziwię się — rzekł — iż mogła pannę Mary rozboleć główka po równie ożywionym dniu, jak dzisiejszy. Nie nadmieniam tu o spotkaniu z srogim pożeraczem serc niewieścich, naszym kompanem, panem Hipolitem... Ale panna Mary zemocjonowała się przedtem pewnem opowiadaniem...
— Jakiem? — zawołał wesoły Hipcio.
Doriałowicz stał się bardzo poważny i przytłumionym głosem wyszeptał:
— Jest banda w Warszawie, mordująca kobiety!
— Co? — zawołali niemal jednocześnie Welesz i Korski.
Rad z wywołanego wrażenia, jął teraz dyrektor powtarzać z lekkim uśmiechem ironji posłyszane szczegóły — przysłoniwszy tylko mgłą tajemnicy, ze zrozumiałych względów — osobę informatorki — panny Loli. Obaj panowie przysłuchiwali się jego słowom z wielką uwagą, choć nieco odmiennie. Welesz słuchał ich niczem dobrej bajki, Korskiego zafrapowały mocno.
— Jutro jedziemy odwiedzić biedną pannę Józkę! — zakończył Doriałowicz swe opowiadanie.
Wesoły Hipcio w lot pochwycił znakomity pretekst do ponownego spotkania się z Mary.
— I ja jadę z wami... — żywo oświadczył — zabierzcie mnie z sobą... Hipcio bardzo prosi...
Prosił tonem rozkapryszonego dziecka, spoglądając na Mary. Zanim ta zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, z ust Doriałowicza padło zaproszenie:
— Skoro tak tego pragnie, niech jedzie z nami... Jak myślisz Mary?
Choć niby zapytywał o jej zdanie — rozumiała, że protestować jej nie wypada, nie czyniąc wyraźnego afrontu Weleszowi. To też nie mogąc postąpić inaczej, na znak przyzwolenia lekko skinęła głową. Był jeszcze ktoś, ktoby bardzo chętnie wraz z niemi się tam znalazł, ale go wcale nie zapraszano — tym kimś był — skromny sekretarz Korski.


Rozdział V.
NAZAJUTRZ.

— Dziwne, Stachu, bywają spotkania... — z uśmiechem rzekła Mary, gdy Korski nazajutrz, znalazł się w jej mieszkanku.
Siedzieli w empirowym saloniku, po którego kosztownem a prawdziwie stylowem urządzeniu, rozglądał się z niemniejszym podziwem, niźli czyniła to niedawno panna Lola. Rozmawiać mogli swobodnie, bo Mary wysłała służącą, dla większej pewności — za jakimś sprawunkiem, na odległą ulicę. To też nie skrępowana obawą podsłuchu powtórzyła poufale:
— Tak, Stachu, dziwne bywają spotkania... Jesteś sekretarzem Doriałowicza, ja zaś... Urwała nie dokończywszy charakterystyki swego stosunku względem dyrektora, bo ten stosunek był tak pozornie jasny, iż nie wymagał komentarzy. Natomiast jęła wspominać dawne dzieje:
— Naprawdę, ucieszyłam się szczerze, żeśmy się przypadkiem spotkali... Zawsze lubiłam cię bardzo... Wiesz czemu? Bo nigdy nie łączyło nas nic bliżej... Napewno, gdyby było inaczej, zaczęłyby się sceny zazdrości, gniewy, wymówki... i dziś bylibyśmy wrogami...
— Pamiętam nasze spotkanie — przerwał Korski z pewnem rozmarzeniem — poznaliśmy się kiedyś późnym wieczorem na ławce w Alejach i przegawędziliśmy niemal całą noc... Mieliśmy oboje „napady” szczerości i po tym wieczorze, zdawało się nam, że się znamy od lat wielu... Później spotykaliśmy się jak starzy przyjaciele... Co prawda wyznam, niezbyt pragnąłem poprzestać na tej roli przyjaciela... Więcej wyznam, podkochiwałem się w tobie Mary...
W zamiarach jednak Mary nie leżało sprowadzać rozmowę na sentymentalne tory. Zaczerwieniła się nieco a pragnąc uniknąć dalszych zwierzeń, zawołała żywo:
— Była z nas świetna para przyjaciół... Pamiętasz, ile razy przychodziłam do ciebie — Stachu pożycz parę złotych... Ale stale oddawałam uczciwie... Ty zato udawałeś hrabiego i siłą wciskałam ci pieniądze, kiedy nie miałeś na obiad...
Po czole Korskiego przebiegł cień smutku. Przykrość sprawiały mu te niezbyt radosne wspomnienia niedalekiej przeszłości.
— Widzisz — począł — nie wtedy jest tragedja, gdy kto zostaje niebieskim ptakiem, bo do uczciwej pracy wziąść mu się nie chce, ale wtedy, kiedy tej pracy szuka, nie znajduje i z rozpaczy ima się podejrzanego zarobku... Może opowiadałem ci już tę historję? Nie? Posłuchaj, dobra historja i wiele ci ona wyjaśni... Otóż dosłownie nie mając grosza w kieszeni, poszedłem do jednego z moich zamożnych przyjaciół. Proszę go — dopomóż do otrzymania jakiejkolwiek posady. On się śmieje. Wiesz co — odpowiada — dziś zdobyć posadę, to tak samo, jakbyś chciał skoczyć na księżyc. W takim razie — mówię — pożycz parę złotych, abym nie umarł z głodu — będę szukał a nuż dokażę tej sztuki i wskoczę na księżyc. On się jeszcze głośniej śmieje, wyjąwszy z portfelu kwity lombardowe — cały rzekomo swój majątek... Pięknie myślę, może w samej rzeczy niema... Błąkam się tedy cały dzień, wreszcie wieczorem zmęczony, zgłodniały zachodzę do cukierni... Tam siedzi panna Lola. Przysiadam się do niej, plotę co ślina na język przyniesie, byle dłużej posiedzieć, byle odpocząć i ogrzać się, bo przecież nawet na suchą bułkę mi nie starczy... Naraz ktoś dotyka mojego ramienia... Za mną stoi ten mój przyjaciel... Z ładną dziewczyną siedzisz — powiada. — A siedzę — ja na to. — To możebyś mnie poznał? — Hm, poznać mogę, ale jeśli usiądziesz, wypadnie ją zaprosić na kolację, a ty wszak masz tylko kwity lombardowe za całą fortunę... Kręci się zażenowany. Nie — bąka — wpłynęły mi pieniądze! — Ach, wpłynęły... w takim razie chętnie cię poznam. Pojechaliśmy na kolację... Przepił znaczną sumkę... a mnie po pijanemu pożyczył setkę... To była dla mnie wielka nauka... Odtąd zrozumiałem, że gra na najniższych instynktach więcej jest popłatna od chęci uczciwego zarobku i że tylko za pomocą wyzyskiwania namiętności można coś wydobyć od ludzi... O bo ludzie...
— Są dranie! — Oświadczyła krótko i dobitnie pod wpływem jego opowiadania.
— Hm... uśmiechnął się posłyszawszy to energiczne określenie. — Wyrażasz się trochę ostro... Może nie wszyscy... Ale, że wielu z nich ta straszliwa walka o byt, walka codzienna z podatkami, długami, zajęciami, komornikami, walka robiąca wrażenie, iż człowiek, wciąż odgania od siebie stado wilków napastliwych i złych, przerodziła w sobków... to fakt, nie podlegający dyskusji... Trudno doszukać się dziś odruchów miękkiego serca... Lecz słuchaj dalej... To były pierwsze moje kroki na skomplikowanej drodze „kańciarstwa”. Ale na to, żeby być niebieskim ptakiem, wymagane są specjalne talenty. Zimna krew, bezczelność, arogancja. Przedewszytkiem silne nerwy. Ja tych warunków nie miałem i choć staczałem się coraz niżej, czułem, że „przyzwoity kańciarz” nigdy ze mnie się nie stanie... Miałem za słabe nerwy... Kiedyś zdjęło mnie takie obrzydzenie do tego całego życia, do tych naciągań, szulerek po podejrzanych klubikach, pośredniczenia w zaznajamianiu się z „wesołemi panienkami”, wykorzystywania pijaństwa i rozpusty znajomych, że aż mnie zdławiło za gardło... Poszedłem do pierwszorzędnej restauracji... Zjadłem sutą kolację, a później, miast jak przedtem z niedbałym pańskim gestem oświadczyć „jutro zapłacę” — wprost zawołałem kelnera i rzekłem mu: „wołajcie policję, nigdy nie ujrzycie grosza odemnie!” Chciałem wywołać skandal, chciałem znaleźć się w areszcie, sam wreszcie nie wiem czego chciałem, byle raz to przerwać...
— No i co się stało? — zapytała zaintrygowana.
— Gdym się tak certował z kelnerem, który nie wiedział co począć, bo mnie dotychczas uważano za gościa, który choć czasem nie zapłaci, to później sprowadzi „zamożnych frajerów” i ci wszystko z zarobkiem wyregulują, podchodzi do mnie jakiś starszy pan i poczyna wypytać...
— Doriałowicz?
— Tak, Doriałowicz! Byłem wtedy w stanie nerwowej depresji, całe moje życie opowiedziałem mu szczerze... Zaproponował pracę u siebie i odtąd rok prawie jestem jego sekretarzem... Właśnie odkąd pracuję u niego, ty znikłaś z horyzontu i nigdzie nie mogłem cię odnaleźć...
— To jednak dobry chłop, ten Doriałowicz! — zauważyła Mańka.
— Hm... jakby ci to powiedzieć...
Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Jakoś z przekąsem wyraził się o swoim dobroczyńcy.
— Dawno go znasz? — zapytał.
— Ja? Dwa tygodnie...
Korski, zawahał się chwilę, namyślając czy ma wypowiedzieć słowa cisnące mu się na usta, wreszcie zdecydował się podzielić z nią swojemi spostrzeżeniami.
— Znasz go dwa tygodnie i nie możesz rozgryść.. Wszak tak? Przyznaj, że dla tego mnie głównie zaprosiłaś, że chciałaś się nieco więcej o Doriałowiczu dowiedzieć?
Udała zręcznie oburzenie.
— Zaprosiłam dlatego, bo dawno cię nie widziałam... i lubię cię bardzo... Tylko nie wyobrażaj sobie więcej... A co do dyrektora...
— Jest tajemniczy? Hm... zauważ dobrze... Ty go znasz dwa tygodnie a ja rok... i przez ten rok, widując go codziennie nie umiem określić jaki on jest w istocie.
— Nie pojmuję? Przecież z tobą postąpił szlachetnie?
Korski przysunął się nieco bliżej i jął tłómaczyć przyciszonym głosem:
— Z początku i ja tak sądziłem i byłbym się na kawałki dał porąbać za niego... Póki nie poznałem „interesów” Doriałowicza...
— Jakież są te, interesy?
— Bo ja wiem... Tu sęk cały... Nic pochwycić nie mogę, ale wyczuwam sprawy niewyraźne. Popisuje się ową firmą „Prodlas” na kresach, a przez moje ręce nigdy nie przeszedł list, ani najmniejszy rachunek tej firmy... natomiast pełno u niego wiecznie interesantów, którzy czegoś się wstydzą, o coś proszą, błagają, aby się nad niemi ulitował...
— Lichwa?
— Chyba... Wreszcie parę dni temu zbuntowałem się i powiedziałem mu szczerze co myślę...
— Powiedziałeś? A on?
— Oświadczyłem, że się na mnie grubo zawiódł, bo przypuszczał, że jestem daleko nieuczciwszy... Myślałem — wybuchnie... Tymczasem ułagodził mnie, a wczoraj, widocznie na ostateczną zgodę, zaprosił do „Olonji”.
— A może twoje przypuszczenia są niesłuszne?
— Wciąż nad tem łamię sobie głowę... Chwilami wydaje mi się, że zbyt byłem podejrzliwy, chwilami... W każdym razie rzecz jedną uważam za pewnik... Poznawszy tak, jak poznałem Doriałowicza, twierdzę stanowczo, że jest człowiekiem wyrachowanym, zimnym, nic nie uczyni dla nikogo, o ile nie będzie się spodziewał korzyści... Ale szczerość za szczerość...
Teraz ona z kolei zawahała się chwilę. Temat był draźliwy, szczególniej wobec Korskiego... Lecz Korski jedynie mógł zrozumieć jej wątpliwości... Dla tego też powoli, nieśmiało jęła mu opowiadać, jak będąc bufetową u Balasa poznała dyrektora i jak ten skłonił obietnicami świetnego losu i zajęcia się jej przyszłością do porzucenia knajpki. Wreszcie tłómaczyła:
— Widzisz... Jest mi wyłącznie opiekunem... Dziwne ci się to może wydaje... ale zapewniam mówię prawdę...
Korski z niedowierzaniem poruszył ramionami i mruknął coś niewyraźnie.
— Uwierz mi Stachu — zawołała chcąc go ostatecznie przekonać — daję ci najświętsze słowo... Otóż tu zaczyna się zagadka... Rozumiałabym jeszcze, że chce mi być tylko opiekunem, że ma na przyszłość poważniejsze widoki, gdyby... Gdybym wyczuwała, że mu choć nieco na mnie zależy, że nie jestem mu obojętna... Tymczasem chwilami nie tylko mam wrażenie, że zupełnie mu jest obojętna i moja osoba i moja uroda..., ale... że pod pokrywką niby to przyjacielskiej opieki, traktuje mnie z pewnem lekceważeniem... Nigdy z ust jego nie posłyszałam cieplejszego słówka... Nigdy nie był ze mną szczery, ani serdeczny... To też i ja w głowę zachodzę, po co właściwie...
— Dziwne — przerwał Korski — ale przecież on otacza cię takim zbytkiem... To mieszkanie...
— Mieszkanie jest tylko wynajęte od jakiejś aktorki, która wyjechała zagranicę... Wydał na mnie wprawdzie parę tysięcy, ale...
Korski zmarszczył czoło i zastanawiał się przez chwilę. Trudno było orzec czy go bardziej ucieszyła posłyszana wiadomość o istocie stosunku, łączącego Doriałowicza z pupilką, czy też uderzyły dalsze tego stosunku szczegóły.
— Wiesz co? — zawołał nagle — mam wrażenie, że z tobą to jakaś niewyraźna sprawa...
— Jakto?
— Doriałowicz wyciągnął cię od Wawrzona, bo o przeszłości twojej coś nie coś wie i myśli, że do wszystkiego dasz się użyć...
— Ale do czego?
— Ba! Prędzej czy później się dowiesz! Gdyż i ja teraz nabieram przekonania, że nie miłość, ani nie zachwyt nad twą piękną osóbką, kierują postępowaniem szanownego mego zwierzchnika... Czy wczoraj nic nie zauważyłaś?
— Nie! — odparła, choć intuicyjnie wyczuła, co Korski ma na myśli.
— A Welesz?
— Co Welesz? — dalej udawała nieświadomość, chcąc sprawdzić czy i jemu nasunęło się to samo podejrzenie.
— Doriałowicz „podstawiał” cię Weleszowi!
— Niemożebne...
— Wcale nie tak niemożebne, jak sądzisz... Doriałowicz jest tak skąpy, że rzadko w restauracjach bywa, nic nie pije... i na kobiety mało zwraca uwagi... Widziałaś, że Welesz wcale nie chciał podejść do stolika, zanim ciebie nie spostrzegł?
Choć właściwie o tem samem myślała, gdyż wczoraj już draźnił ją Doriałowicz, narzucający niemal mimo jawnych umizgów towarzystwo grubasa, — wysunęła inne spostrzeżenie, mogące wytłómaczyć niezrozumiałe postępowanie dyrektora:
— Wiesz... a ja przypuszczam, że on umyślnie sprowadził tego Hipcia, aby mnie wypróbować...
— Wypróbować?
— Chciał się przekonać, czy nie zacznę kokietować Welesza, posłyszawszy o jego miljonach...
— Et... Niebardzo mi się wydaje prawdopodobne...
Nerwowo powstała z swego miejsca i szybkiemi krokami przebiegłszy salonik, zbliżyła do okna, gdzie w zniecierpliwieniu poczęła lekko uderzać paluszkami po szybie. A może zarówno Korski jak i ona brali sprawę za gorąco, może opierali się na nieokreślonych podejrzeniach... Choć z drugiej strony...
— Stachu, poradź, co mam robić? — wyrwał się jej szczery okrzyk.
Na to tylko oczekiwał Korski.
— Rzuć Mary wszystko do djabła! — wypalił niespodzianie gwałtownie — rzuć... i wracaj choćby za bufet... Ja również szukam gdzie indziej zajęcia, lada dzień opuszczę Doriałowicza, a skoro tylko stanę na nogi...
— Ach, powrócić za bufet...
Zdanie to wyrwało się jej mimowolnie. Ciężką w rzeczy samej była myśl, iż z tych wspaniałości powrócić wypadnie pod „Czerwonego koguta”. Dopiero po chwili zorjentowała się, iż swym wykrzyknikiem przykrość sprawiła Korskiemu — toć czynił aluzję wcale niedwuznaczną, ale trudno jej było na te ukryte oświadczyny dać natychmiastową odpowiedź. Widząc, że siedzi zaczerwieniony i zmięszany, jęła tłómaczyć:
— Rozumiem, co chciałeś powiedzieć Stachu... i szczerze wdzięczna ci jestem... za twoją... przyjaźń... Dziś nie poruszajmy tego tematu... Dziś jeszcze sama nie wiem, co się ze mną dzieje... ani jakie powezmę postanowienie... Lecz za dni parę...
— Za parę dni... — powtórzył z rozczarowaniem w głosie. Zaległa pełna niedomówień cisza. Ona teraz przebierała rękoma po liściach kwiatów, ustawionych przy oknie, rzekłbyś tym roślinom poświęciwszy całą uwagę, on milczał, rozumiejąc, iż powinien odejść, choć wiele słów cisnęło mu się na usta... Wreszcie powstał.
— Pożegnam cię — rzekł. — Rychło pewnie nadejdzie Doriałowicz...
— Ach, tak — przypominała sobie spotkanie — mam z nim i z Weleszem pojechać do Józki...
— Ciekawa sprawa — mówił rad, iż zmieniając temat rozprasza poprzednie naprężenie — ciekawa... Zobaczymy, co się tam dowiesz, o ile odzyskała przytomność... Zresztą łączy się to...
— Z czem się łączy? — zagadnęła, zbliżywszy się ku niemu, tonem już teraz swobodnym.
— Właściwie z niczem — odparł. — Ale jest pewien zbieg okoliczności... Parę dni temu opowiadał mi Den, ten detektyw, znasz go, zdaje się... że śledzi jakowąś szajkę czy dom pod Warszawą, gdzie mają znikać ludzie...
— Den tak mówił?... A nuż ta sama historja...
— Dlatego pragnąłbym od ciebie dowiedzieć się nowych szczegółów... Może powtórzę je Denowi... Jeśli pozwolisz zatelefonuję jutro... Mam przynajmniej znakomity pretekst dla pogawędzenia z panną Mary...
Roześmiała się szczerze.
— Telefonuj, ile razy zechcesz... I nie obrażaj się na mnie, bo cię niczem urazić nie chciałam... Jestem dziś wyjątkowo zdenerwowana, rozdraźniona... lecz później...
Tym „później” umyślnie zacierała poprzednią, nieco oziębłą odpowiedź. Snać zamierzony cel osiągnął swój skutek, bo Korski rozchmurzył się i w wcale pogodnym nastroju ducha opuścił jej mieszkanko.

Pozostawszy sama, po wyjściu Korskiego, dłuższy czas pozostawała w zadumie. Zła była na siebie, iż nie odpowiedziała ciepło i serdecznie Stachowi i że wyrwał się jej ów mimowolny wykrzyknik. Lecz... Korskiego lubiła bardzo, ale czy aż na tyle, by złączyć się z nim, zostać jego żoną i klepać wspólną biedę?.. A może powrócić do „Czerwonego koguta”? Tu wzdrygnęła się cała, bo „Czerwony kogut” łączył się w jej wspomnieniach z zaduchem, zalatującym z kuchni i z zalotami rzeźnika „flaczarza”. Jak łatwo przyzwyczaić się do zbytku a jak trudno się z tym zbytkiem rozstawać...
I choć wszystko mówiło, że zarówno Korskiego jak i jej spostrzeżenia się słuszne, chwytała się jeszcze rozpacznie resztek nadzieji. A nuż się myli, a nuż oczekuje ją świetna przyszłość? Lecz zagłębiając się w analizę swego stosunku do dyrektora, z coraz to większem rozdrażnieniem stwierdzała szereg faktów, nad któremi do dziś nie zastanawiała się dłużej. Cóż dał jej Doriałowicz? Znajduje się w wspaniałem mieszkaniu, z którego lada chwila może zostać usunięta, ociera o wspaniałe meble, nie będące jej własnością... Te parę sukien i tę trochę bielizny? Nie fortuna to i nie wielką uczyniła, jak dotychczas „karjerę”. Toć w woreczku ma najwyżej kilkanaście złotych, bo wszystkie rachunki Doriałowicz regulował osobiście...
— Zgłupiałam — mruknęła — doprawdy zgłupiałam... — Nagle ogarnął ją wielki gniew. Zahypnotyzował ją ten Doriałowicz chyba, że znosiła wszystko pokornie. Lecz dalej tak dobrze nie pójdzie... Ona, Mańka, która nigdy nie liczyła się z żadnym mężczyzną, ma mu ustępować, stosować do jego kaprysów, nie widzieć nikogo, nie wiedząc nawet jakie dyrektor ma zamiary, a te zamiary mogą być podejrzane... O nie...
— Już ja się z nim rozmówię...
Z właściwą sobie gwałtownością, postanawiała, nie odkładać rozprawy na dłużej. Skoro tylko zostaną sam na sam... skoro tylko powrócą od Józki...
Spojrzawszy na zegarek stwierdziła, że dochodzi szósta. O szóstej miał wstąpić dyrektor. Pospiesznie poczęła się ubierać, układając w głowie plan przyszłej rozmowy. Nawet odwiedziny Józki, które w innym wypadku zemocjonowałyby ją bardzo, zeszły jakoś na drugi plan.
Punktualnie z uderzeniem godziny szóstej, zabrzmiał dzwonek u wejściowych drzwi i wnet potem w sąsiednim pokoju rozległ się głos Doriałowicza.
— Czyś gotowa, kochanie?
— Już wkładam płaszcz...
— Znakomicie! Oczekujemy cię na dole, w samochodzie... Oczywiście jest pan Hipolit...
Przedrzeźniła Doriałowicza w lustrze. Draźnił ją dziś niewymownie ze swym „kochanie” i „najdroższe dziecko”... Więc i Welesz był na dole, nie zapomniawszy po pijanemu, iż ma im towarzyszyć w wycieczce? Tem lepiej. Zauważy czy nadal Doriałowicz ją będzie zachęcał do „flirtu” z grubasem. Jeśli tak — zadanie mieć będzie ułatwione i rychlej rozwiąże zagadkę....
Szybko zbiegła na dół po schodach.
Z luksusowej limuziny wyjrzała na jej spotkanie spocona, czerwona i uśmiechnięta twarz Welesza. Obok auta stał dostojnie, sztywny, jakby kij połknął Doriałowicz.
— Nasze bóstwo kochane! — krzyczał zdaleka już głośno wesoły Hipcio i wyskoczywszy z samochodu jął obcałowywać jej ręce.
— Dobrze się zaczyna... — pomyślała ucieszona, gdyż podobne zachowanie się Welesza tym razem było jej na rękę — tylko spokojnie obserwujmy dalej...
Zajęła siedzenie wewnątrz samochodu. Obok, z niezwykłą zręcznością jak na takiego grubasa, ulokował się Welesz, pozostawiając Doriałowiczowi przednią ławeczkę.
— Co tam zważać ma nudziarza! — zawołał.
Zaloty grubasa wchodziły dziś w zamiary Mańki. To też obdarzyła go zachęcającem spojrzeniem. Hipcio rad, przysunął się bliżej, — a Doriałowicz, niby nie dostrzegając tych manewrów ulokował się na pozostawionej mu ławeczce i obojętnie zapytał:
— Dokąd jedziemy... bo nawet nie znam adresu.
— Na Górnośląską! — odparła.
Auto pomknęło ruchliwemi ulicami.
Podczas gdy ukradkiem zerkała na Doriałowicza, układając w głowie plan przyszłej rozmowy, Hipcio prawił bez przerwy:
— Całą noc marzyłem o naszem bóstwie... Słowo daję... wczoraj, ze zmartwienia, że pani nas tak wcześnie opuściła, urżnąłem się, jak bela... Dobry trunek na frasunek... Nawet dla biednej chorej zabrałem dwie butelki... — wskazał na owiniętą w papier paczkę, leżącą w głębi samochodu.
Dyrektor uśmiechnięty uprzejmie, ćmiąc papierosa, nadal milczał zawzięcie. Postanowiła podtrzymać rozmowę.
— Bardzo to pięknie — rzekła — że pan pomyślał o chorej... Mnie zaciekawia, czy jest choć cząstka prawdy w tem co opowiadają i czy padła ona ofiarą owej tajemniczej bandy...
— Pewnie... — przytaknął z przekonaniem Hipcio.
— Jakto, pewnie?
— Pewnie upiła się, potłukła i stąd te bajki...
— Et, pan wszystkich sądzi po sobie! — z oburzeniem zawołała Mańka. — Zaraz się przekonamy, bo już jesteśmy na miejscu!
Samochód, przebywszy niewielką odległość dzielącą ulicę Wspólną od Górnośląskiej, zatrzymywał się teraz przed starą, jednopiętrową kamiennicą. Mańka otworzyła drzwiczki i jednym susem znalazła się na chodniku. Za nią ciężko wygramolił się Welesz i powoli z namaszczeniem wysiadł Doriałowicz.
Zauważyła w głębi bramy parę kumoszek rozprawiających z ożywieniem, a wśród nich jakąś wysoką starszą kobiecinę, w chustce, której twarz wydała się jej znajomą.
— Wielgusowa! — zawołała cicho.
Kobieta w chustce odwróciła się, podeszła o parę kroków, poczem rzekła ze zdziwieniem:
— Panna Mania? Taka wyelegantowana, że ledwie poznałam... Czy panna Mania czasem nie do nas?
— Tak — przytwierdziła — chciałam odwiedzić chorą.
— Pewnikiem pannę Józkę... — przerwała żywo Wielgusowa — już jej nima...
— Jakto niema?
— Ano wyszła z domu i se pojechała...
— Pojechała? — wyrwał się okrzyk Mańce.
Wielgusowa kiwała znacząco głową.
— Dziwuje się panna Mania... ano i ja się dziwuję.. i właśnie o tem z sąsiadkami gadamy. Bo proszę państwa — zwróciła się do Welesza i Doriałowicza, którzy podeszli i również przysłuchiwali się rozmowie — jak dwie godzinki temu wychodziłam na miasto — to taka była słabiutka, biedna, że myślałam wcale palcem poruszyć nie może. Wracam... a tu jej niema, pytam sąsiadek, powiadają wyjechała. A najlepiej to ta pani powie...
Wskazała ręką na jedną z kumoszek. Ta zadowolona, iż swą wymową popisze się przed „państwem” żywo poczęła:
— Bo to tak było proszę szanownego państwa.... Może godzinkę temu zajeżdża przed nasz dom taki samochód bogaty, jak nie przymierzając szanowne państwo przyjechali, wysiada z niego jedna pani czarno ubrana z żałobnym welonem i nic się nie pytając, idzie przez bramę, prosto w oficynę, tę co na prawo... Choć mnie trochę zaciekawiło do kogo taka ważna dama, bo u nas lekatory biedota, ale jeszcze nie zwróciłam uwagi... Upływa może dwadzieścia minut, może półgodziny, a tu patrzę ona idzie z powrotem, ale nie sama. Gapię się i oczy przecieram... Idzie pod rękę z tą panną Józką, co to mieszka u pani Wielgusowej i była taka pobita. Panna Józka idzie jakgdyby nigdy nic, tylko na twarzy bardzo blada i trochę utyka. Ta czarna pani to jej cięgiem cościk trajluje do ucha, a ona w to taka zasłuchana, że przeszła koło mnie, jakby wcale nie widziała. Wsiadły i pojechały...
— I nie zostawiła żadnego listu, żadnej kartki?
— Nic a nic — odparła Wielgusowa — szukałam wszędzie — nic. Ubrała się w kapelusz i palto panny Lolki, bo przecież wróciła do domu w łachmanach i tak wyszła.
— Nadzwyczajne... a panny Loli w domu nie było?
— Nie.
Zaległa chwila milczenia. Na Mańce uczyniło opowiadanie wielkie wrażenie i różne wnioski snuły się po jej głowie, szczególniej co do owej tajemniczej damy. Już miała usta otworzyć, aby o coś zapytać, gdy nagle rozległ się głos wesołego Hipcia:
— A to ci kawał? Dramat... awantury... szajki... morderstwa... porwania... A tu panienka ucieka pewnie na jaką wesołą zabawę! Oto koniec straszliwej przygody.
— Albo początek! — zabrzmiał nagle nieznany głos.
Wszyscy obejrzeli się ze zdziwieniem, spostrzegając dopiero wysokiego młodego człowieka, który od chwil paru przysłuchiwał się rozmowie, zbliżywszy się niepostrzeżenie w czasie relacji sąsiadki Wielgusowej. Był nim detektyw Den. Raz jeszcze w zamyśleniu powtórzył:
— A może dopiero początek?
Wesoły Hipcio spojrzał na detektywa i roześmiał się głośno:
— Kochany nasz pan Den — zawołał — nasz złoty domorosły Szerlock-Holmes i Nat Pinkerton w jednej osobie! Oczywiście będzie się doszukiwał tutaj zagadek. Czarna dama — porwała pannę Józkę, gdyż ta znała jej tajemnice! Ręczę, że tak podejrzewa pan detektyw? A ja wam powiadam... panienka pojechała na zabawę i wróci zdrowa i calusieńka...
— A jednak to zastanawiające? — mruknęła Mańka.
Den tymczasem z pod oka obserwował Welesza, poczem przez zęby wycedził:
— Pan wiecznie się śmieje, panie Welesz, ale kiedyś przestanie śmiać i bardzo pożałuje, że nie wierzył w tajemnicze historje, których łatwo można było uniknąć...
Welesz zbladł i innym już tonem zapytał:
— Co pan chciał przez to powiedzieć?
— Mówiłem wcale przejrzyście...
Grubas wzruszył ramionami.
— Nie jestem dziś w nastroju do rozwiązywania rebusów. A panu radzę serdecznie nie zawracać sobie głowy bajkami... Pojedziemy lepiej napić się czego...
— Dziękuję — odparł Den — wolę porozmawiać z panią Wielgusową.
I podczas gdy trójka naszych bohaterów z powrotem siadała do samochodu, Den ująwszy pod ramię kobiecinę w chustce, prowadził ją w stronę mieszkania, rozpytując się o coś widocznie bardzo starannie.


Rozdział VI.
KŁÓTNIA W DANCINGU.

Jazz-band szalał. Na niewielkiej pomiędzy stolikami przestrzeni snuł się barwny wąż stłoczonych par. Niby dojrzałe kwiaty rozchylały się w uśmiechu karminowe wargi kobiet. Przeginając lubieżnie stany, przyciskały nagie, pudrowane ramiona do piersi swych tancerzy. Migotał rój, przybranych w jasne pończoszki nóżek, splot złotych i srebrnych pantofelków...
Mańka z roztargnieniem spozierała dokoła... Jeśli zgodziła się przyjechać do „Citouche”, po kolacji spożytej znowu w „Olonji”, to nie zabawa w nocnym kabarecie pociągnęła ją tutaj. Cóż obchodzić dziś ją mogła zarówno ta zabawa jak i zazdrosne spojrzenia dawnych koleżanek? O, bo przyglądały się dobrze zdala, podziwiając kosztowną sukienkę i zerkając na towarzyszących jej panów, szczególniej na znanego z hojności Welesza. Innym razem pobiegłaby do garderoby — klubu „tych pań”, w przerwach pomiędzy tańcami — i tam przódy pochwaliwszy się swym dostatkiem, odpowiedziałaby później dziwną historję Józki... Lecz teraz nawet przygoda Józki, porwanej zapewne przez tajemniczą damę, mniej zajmowała wyobraźnię Mańki... Wszak...
Tymczasem gwar w „Citouche” wzrastał. Coś z atmosfery domu publicznego i balu było w tej salce, coś dwuznacznego i nieokreślonego, co łatwo daje się odczuć. Mężczyźni, zachowując pozornie przesadne nawet formy towarzyskiej grzeczności, coraz to bliżej przyciskali napół nagie „girls’y”, ledwie spowite w drogą brokatę czy jedwab sukienek. Girls’y — tak łatwo dające się unosić w zmysłowym tańcu, a po tańcu... uwieść i posiąść... Pomiędzy stolikami gorliwie snuła się służba, zachęcając gości do picia — dancing bowiem jest od tego, aby jaknajwięcej było pijanych. Gdzie nie gdzie bardziej „zawianym” wcale bezczelnie podmieniano butelki, by tem pokaźniej wypadł rachunek...
Mańka uśmiechnęła się lekko. Nie atmosfera sztucznej podniety i nie kelnerskie praktyki wywołały na jej usta ten uśmiech. Praktyki te, z doświadczenia znała dobrze. Znała również konszachty właścicieli kabaretu z „pannami”, zmierzające do jaknajdokładniejszego „nabicia w butelkę” podchmielonych gości... Lecz nie tych spraw tyczył się ten uśmiech — i ktoby obserwował ją bacznie poznałby wnet, iż nie oznacza on bynajmniej wesołości a pokrywa raczej rozdrażnienie wewnętrzne. Bo oto uśmiech znikł a na jego miejsce pojawił się wyraz dziwnej zaciętości...
Mańka doszła do przekonania, iż nadeszła stosowna chwila. Nurtujący w niej gniew przeciw Doriałowiczowi od czasu rozmowy z Korskim, szukał ujścia i postanowiła wywołać, odłożoną z konieczności z powodu odwiedzin Józki, rozmowę... Jeśli pragnęła ją wywołać, to lepszej sposobności nie znajdzie... Dyrektor nadal prowadził swą „dyplomatyczną” grę — a Hipcio, sprowokowany paru powłóczystemi spojrzeniami, biorąc je za dobrą monetę, stawał się coraz to bardziej przedsiębiorczy.
Znów czerwona, spocona łapa przywarła poufale od jej kolan...
— Uważa pan, zdaje się, moją nogę za wygodne oparcie! — rzekła dość ostro, zrzucając dłoń Welesza.
Welesz poczerwieniał. Przyzwyczajony łatwo zdobywać pieniędzmi i „kolekcjami” kobiety, dotychczasowe zachowanie się sąsiadki przyjmował jako ciche przyzwolenie na zaloty. Wszak nie protestowała, gdy przyciskał ją parokrotnie już w samochodzie a później obcałowywał nieustannie po rączkach. Zadziwił się tem mocniej, że o Mańce, mimo komplementów, nie był nazbyt wysokiego zdania, domyślając się, iż nie z samej miłości przebywa w towarzystwie Doriałowicza i że złotą przynętą uda mu się ją dyrektorowi odbić. Do ulubionych bowiem rozrywek wesołego Hipcia należało odbijanie przyjaciółek znajomym i na ten cel nie szczędził żadnych zachodów i kosztów.
— Przepraszam — mruknął, wnioskując w duchu iż albo panienka gra komedję albo zależeć jej grubo musi na opiece protektora.
Tymczasem Doriałowicz nie spostrzegł owego zatargu, lub udał, że go nie słyszy. Napół odwrócony od stolika, siedział paląc cygaro, rzekłbyś pochłonięty całkowicie widokiem tańczących par.
— Głuchego udajesz, bratku? — pomyślała Mańka — czekaj... już ja cię obudzę...
Odsunąwszy się ostentacyjnie od Welesza, rzuciła głośno w jego stronę:
— Czy pan wcale o mnie nie zazdrosny, dyrektorze?
Zdanie to padło na tyle głośno, że Doriałowicz, chcąc czy nie chcąc musiał je posłyszeć. Lekko drgnął i odwróciwszy się do stolika, jakby nie wiedział całkowicie co się przy nim działo, ani o czem mówiono, zapytał:
— Ja zazdrosny? O kogo?
— O mnie! — powtórzyła.
— Czemuż miałbym być zazdrosny?
— Pan Welesz bardzo natarczywie zaleca się do mnie!
Doriałowicz skrzywił się nieco.
— Drogie dziecko — rzekł — wiem dobrze, że to są żarty... Wiem dobrze, że i ty sama obronić się potrafisz...
— Kto wie... Kobiety są słabe i łatwo ulegają pokusom!
— Sądzę jednak...
— A jeśli ja z kolei pocznę zalecać się do pana Hipcia, skoro szanowny dyrektor nie zwraca na mnie uwagi?
Doriałowicz nie dał na to zapytanie odpowiedzi. Uśmiechnąwszy się lekko, jął napełniać szklaneczki winem. Natomiast Hipcio, skarcony przed chwilą, przysunął się bliżej a nie domyślając się, że cała rozmowa posiadać może głębsze znaczenie, znowu błaznował:
— O... to... to... Nie było o co się na mnie gniewać! Ta stara mumja nie widzi w naszym flircie nic zdrożnego a pani się obraża... Wciąż twierdzę... nie dla pani on towarzysz i umrze z nim nasza ślicznotka z nudów... Niema jak Hipcio...
Mańka ujęła za stojącą przed nią szklaneczkę — i wnet w niej nie pozostało ani kropli. Poczem pochwyciwszy szklankę Welesza i tę podniosła do ust. Dotychczas powstrzymywała się od picia, wiedząc jak działa trunek na jej wybuchową naturę. Teraz niechaj się dzieje, co chce. Doriałowicz jeszcze nie zna, tej Mańki prawdziwej, której nie obcą jest najgorsza melina ani też gwara ulic podmiejskich...
— Hę?.. A jeśli ja pocznę zalecać się do kochanego Hipcia? — powtórzyła wyzywająco.
Doriałowicz zerknął na pupilkę, jakoś nieokreślenie. Natomiast wesoły pan Hipolit spostrzegłszy, że sąsiadka wychyliła aż dwie szklaneczki wina z rzędu — podskoczył na swem miejscu radośnie.
— Nie słyszę odpowiedzi? — nastawała.
Dyrektor starał się w dalszym ciągu swym taktem opanować sytuację.
— Widzę — rzekł żartobliwie — że szampan działa na pannę Mary figlarnie!
— Powiadasz, figlarnie? — zawołała podniecona coraz więcej, przechodząc na poufały ton — a co ty na to powiesz, jeżeli ja zaraz Hipcia pocałuję?
Welesz roześmiał się zadowolony, Doriałowicz choć czuł, iż coś niedobrego się święci, nadrabiał miną, jakby li tylko o wesołe przekomarzanie się pod wpływem trunku i swobodnej atmosfery chodziło.
— A pocałuję...
Zanim wesoły Hipcio zdążył się zorjentować, ciepła ręka dziewczyny otoczyła jego szyję, a wargi przywarły do grubych i mięsistych warg... Długo trzymała z nim usta złączone, spozierając na dyrektora, wreszcie oderwawszy się nieomal gniewnie rzuciła:
— I ty nic na to?
Doriałowicz wzruszył ramionami i coś chciał mówić. W tejże chwili ozwały się takty hałaśliwego jazz-bandu, zapraszające po przerwie do tańców, a na sali powstał ogólny gwar. Ciche zdanie Doriałowicza utonęło w tym zgiełku a tylko wyraz twarzy świadczył, iż nadal bagatelizuje wybryki swej pupilki.
— A psia krew...
Niedopita szklanka z szampanem z brzękiem rozbiła się o podłogę. Mańka stała wyprostowana a oczy jej błyszczały groźnie.
— Psia krew! — powtórzyła — dość mam bujania...
Doriałowicz porwał się gwałtownie ze swego miejsca. W ślad za nim podnosił się i Hipcio, z miną całkiem głupią.
— Nie rozumiem — mruczał — całuje a później szklanki rozbija... nie rozumiem...
Na szczęście śród zgiełku wypadek przeszedł niepostrzeżenie. Tylko jeden z dyrektorów „Citouche” zbliżał się powoli do stolika, wiedząc, że to „panna Mary czasem lubi naskandalić”. Tymczasem Doriałowicz, opanowawszy się już całkowicie oświadczył:
— Masz słabą głowę kochane dziecko... No, idziemy do domu...
Nie czekała na tę zachętę, bo przedtem już wybiegła z loży, kierując się w stronę szatni...
W milczeniu wsiedli do auta. Również w milczeniu upłynęła powrotna droga. Daremnie wesoły Hipcio, mocno speszony incydentem usiłował parokrotnie swemi dowcipami rozproszyć pełną naprężenia atmosferę. Każde z jego odezwań zbywała Mańka jeno pogardliwym grymasem. Nie podtrzymywany przez Doriałowicza wreszcie zamilkł a dopiero gdy znaleźli się przed domem, w którym zamieszkiwała, ośmielił się oświadczyć na pożegnanie.
— Możem zawinił... Jeśli zawiniłem, proszę o przebaczenie!
— Tyle pan zawinił, co błazen w cyrku, który się zaplątał śród aktorów i nie wie co z sobą począć!.. — krótko ucięła...
Odwróciwszy się na pięcie, wpadła do bramy i pobiegła po schodach. Hipcio szeroko roztworzył usta i tak pozostał na ulicy z kapeluszem w ręku. Doriałowicz pospieszył za swoją pupilką.
— Chciałem ci, Mary, uczynić pewną uwagę! — rzekł, kiedy znaleźli się w mieszkaniu.
— Słucham?
Twarz Doriałowicza była obecnie groźna i w niczem nie przypominała twarzy dobrotliwego pana, spozierającego z pobłażaniem na wybryki pupilki w dancingu.
— To chciałem powiedzieć — wycedził przez zęby, — że gdy panienkę zapraszam na kolację wraz z mojemi znajomemi to proszę zachowywać się przyzwoicie i nie wyrabiać awantur...
Oczy Mańki zabłysły, niczem u rozzłoszczonej kotki.
— A panienka panu zapowiada, panie Doriałowicz, czort pana wie, kim pan jest... że ma pana i tych komedji wyżej uszu...
Przywykły dotychczas do uległości Doriałowicz, osłupiał.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał.
— To ma znaczyć — krzyczała coraz bardziej podraźniona — że rozgryzłam pańską grę!... Wówczas zgodziłam się... zostać pańską pupilką... czy nie wiem jak to nazwać... sądząc, że się panu podobam, że panu na mnie zależy... Tymczasem panu tyle na mnie zależy, co ot na tym gałganku — ze złością rzuciła w kąt jedwabną chusteczkę, którą dotychczas w zdenerwowaniu mięła w dłoni. — Owszem, zależy panu, ale w jemu tylko wiadomych celach...
Doriałowicz mierzył oczami dziewczynę, jak wytrawny gracz, oceniający przeciwnika.
— Jakto mam rozumieć? — zapytał.
— Ma pan to rozumieć, jak mówię... Ubrał mnie pan, obsprawił, nie rujnując się zbytnio, bo te mieszkanie nawet nie jest moje... aby mnie używać za przynętę... Pan mnie podstawia Weleszowi!...
— Ja?
— Tak! Zanadtom mądra, aby tego nic spostrzedz. Żaden mężczyzna nie zgodziłyby się na podobne zalecanki... Pan je toleruje a nawet do nich zachęca...
— Mylisz się...
— Nie! Sama sprzedać się potrafię i nie potrzeba mi pośredników!... Zapowiadam więc...
— Co?
— Albo pan powie wyraźnie o co chodzi, albo też...
Uczyniła niedwuznaczny ruch ręką, oznaczający całkowite zerwanie. Doriałowicz nadal mierzył ją oczami, coś w sobie ważył i ten ktoby go dobrze znał odgadłby, że stacza z sobą ciężką walkę duchową. Wreszcie wymówił znów na pozór spokojnie, rzekłbyś tonem ojcowskiej perswazji:
— Wszystko to są bezsensowne przypuszczenia!...
— Zawracanie głowy! — zawołała brutalnie. — Ostrzegano mnie nawet przed panem!
— Ostrzegano?
Twarz Doriałowicza zmieniła się raptownie i miast niedawnego uprzejmego wyrazu, przybrała wyraz zaciętości.
— Ostrzegano? — powtórzył. — Wolno wiedzieć, kto?
Spostrzegła, iż wygadała się niepotrzebnie.
— Mniejsza z tem, kto mnie ostrzegał! Ale czy zechce pan wyksztusić z siebie odpowiedź na moje poprzednie zapytanie?
Doriałowicz zrozumiał, że dziewczyna nie zdradzi się więcej z niczem... Udzielenie zaś odpowiedzi, o którą tak nalegała, było dlań z wielu względów niemożebne... Cóż mógł on jej właściwie powiedzieć? To też jako dobry polityk wolał załagodzić sytuację i pozostawić sobie czas do namysłu. Zresztą, może...
— Drogie dziecko — rzekł, przybierając znowu ów fałszywie dobroduszny ton, który tak draźnił Mańkę — godzina jest późna, ty mocno podenerwowana... Prawisz, bez sensu... Wolę powrócić kiedyindziej do tej rozmowy...
— A więc nie dał mi pan odpowiedzi! — zawołała żywo. — Spodziewałam się tego! Trudno czasem się przyznać do niewyraźnych sprawek... Do rozmowy zaś tej nie powrócimy nigdy, bo mam nadzieję więcej nie ujrzeć już pana...
Gwałtownie zatrzasnęła drzwi sypialni, pozostawiając Doriałowicza samego w saloniku. Chwilę postał, nad czemś rozważał, ruszył ramionami i wyszedł do przedpokoju, gdzie powoli ubrał się w futro.
Gdy otwierał drzwi, nagle z kuchenki bez szelestu wychyliła się głowa służącej.
— Był! — szepnęła cicho, tak, że li tylko Doriałowicz mógł ją posłyszeć.
— Kto?
— Sekretarz?
— A... — mruknął — rozumiem... Więcej?
— Nic!
Cała rozmowa przeprowadzona została szeptem i ktoś ktoby ją zdala obserwował, mógł tylko odnieść wrażenie, że gorliwa służąca wyjrzała, jaki to zapóźniony gość, kręci się o tej później porze po przedpokoju.
Doriałowicz wykonał nieokreślony ruch palcami na co służąca skinęła głową, poczem opuścił mieszkanie...


Rozdział VII.
HIPCIO ZAKOCHANY

Wesoły pan Hipcio miał już taką naturę, że dopiero poczynał cenić niewiastę, gdy ta niewiasta nie wiele sobie z niego robiła. Ponieważ niezbyt był urodziwy, mimo bogactwa i rzucania pieniędzmi, częste go spotykały zawody i to zawody złośliwe. Bo lekkomyślne warszawskie kobieciątka, naciągnąwszy niemiłosiernie grubasa znikały, albo też zdradzały go z młodszemi i urodziwszemi lowelasami. Skarżył się wtedy do przyjaciół na tę przewrotność płci pięknej, zwał niewierne: „Nanami w kwadracie”, żalił, że „skoro tylko kupić kobiecie palto karakułowe, to odrazu zwieje” — ale właśnie podobny typ dam, bez wielkich zasad moralnych, pociągał go najwięcej i za niemi uganiał się bez przerwy, jakby pragnąć się przekonać czy pieniędzmi da się przykuć niewierne serduszka na dłużej. Właściwie dokazywał tak pan Hipcio dopiero od lat paru, odziedziczywszy po papie — fabrykancie majątek. Póki żył papa, solidny spolszczony niemiec, który dorobił się majątku z dziesięciu palców — Hipcio musiał pracować lub udawać, że pracuje w ojcowskich zakładach i pieniędzmi nie wolno mu było szastać... Ożeniony z woli ojca ze skromną, niezamożną panienką — która zdaniem rodzica, znającego nieco synowską naturę, powinna była Hipcia od wybryków powstrzymać — żony niecierpiał, odkąd stał się samodzielny, prawie z nią nie żył, nie starając się nawet przed nią ukrywać swych miłosnych przygód, jakie głośnem echem odbijały się po Warszawie. Może dla tego, że była dlań aż za dobrą i z anielską cierpliwością znosiła swój los, wciąż rościł do niej przeróżne pretensje, nie wiedzieć o co ją posądzał i powtarzał, że wyczekuje ona na jego rychły zgon...
„Brały” więc pana Hipcia jedynie kobiety umiejące mu dać należytą odprawę. Jeśli która, na swe nieszczęście, zaznaczyła tylko, iż jej na nim zależy lub też uległem postępowaniem starała się do siebie przywiązać — następował rychły znajomości koniec. Hipcio prawił impertynencje, pomiatał bogdanką i nie okazawszy się wcale hojnym, uciekał. W innych wypadkach szalał. Nie był to wprawdzie szał długotrwały, ale przeszkody podniecały go i w pierwszych chwilach sądził, że jest okrutnie zakochany.
Coś w rodzaju zakochania czuł po wczorajszym wieczorze, spędzonym w towarzystwie Doriałowicza i jego przyjaciółki. Gdy przypominał sobie dotknięcie jej ciepłych, wilgotnych warg, oblizywał się jeszcze ze smakiem, lecz jednocześnie przypominał sobie, że dziewczyna naogół traktowała go dość pogardliwie a wreszcie nazwała błaznem. Hipcio był nieco, powiedzmy, życiowo naiwny, lecz nie na tyle głupi, by nie zrozumieć, iż wybryk ten nastąpił pod wpływem nerwowego podniecenia. Lecz jeśli nastąpił pod wpływem nerwowego podniecenia, jeśli mile rozpoczęty wieczór zakończył się nieomal skandalem, to z tego wniosek prosty, że ona ma Doriałowicza dość i że nie stoi temu nic na przeszkodzie, aby Hipcio wysunął swą kandydaturę.
— Dziewczyna, jak ogień! — wspomniał — lubię takie... Hm, cóż spróbujemy...
Postanowił udać się z wizytą do Mary. Peszyło go nieco wczorajsze pożegnanie, lecz... W najgorszym wypadku nie przyjmie go, ale jeśli przyjmie... potrafi on jej przemówić do serca... Czy z nim równać się może jakiś Doriałowicz?
Trawiony temi myślami kręcił się Hipcio po swym luksusowych gabinecie. Starannie obejrzał piękne obrazy na ścianie, jakby je widząc dopiero po raz pierwszy, z zamyśleniem popatrzył na gabloty z kosztowną porcelaną, wreszcie przystanął koło sanktuarjum — małej wmurowanej w ścianę szafki. Otworzył ją kluczykiem, który stale nosił przy sobie na srebrnym łańcuszku i wyciągnął sporych rozmiarów jasne, skórzane pudełko. Trysnął snop światła, zajaśniał szereg zapinek, bransolet, pierścieni mniej lub więcej kunsztownych cacuszek, zagrały w promieniach słonecznych tysiącem świateł nieoprawne drogie kamienie... To była duma Hipcia, jego „kolekcja”. Pogrzebał chwilę śród kosztowności z wyrazem zadowolenia rozlanym na twarzy, jakgdyby samo zetknięcie z martwemi przedmiotami sprawiało mu rozkosz zmysłową. Poczem wybrał jakiś pierścionek, wnet odłożył a natomiast wziął inny.
— I ten wystarczy — mruknął.
Pierścionek ów to była cena, za jaką na początek zamierzył zdobyć dobre względy Mary. Ponieważ jednak, mimo rozrzutności odzywała się w nim czasem ojcowska natura, nie wiedząc jaki obrót przyjmie sprawa wolał ryzykować klejnot skromniejszy. Zatrzasnął skarbiec, ubrał się i skierował swoje kroki w stronę ulicy Wspólnej.
Z nieco bijącem sercem zadzwonił i wymieniwszy swe nazwisko fertycznej pokojówce i już... już był przygotowany, że usłyszy stereotypowy frazes „pani niema w domu”, albo „pani nie przyjmuje” — gdy zdala ku swej radości usłyszał zachęcający okrzyk:
— Proś!
Raźno tedy wszedł do saloniku i nie mniej raźno ucałował rączkę gospodyni, która przyjęła go, ubrana w rozkoszny szlafroczek.
Piękny ten jedwabny szlafroczek ledwie osłaniający a raczej mocno odsłaniający wdzięki panny Mary oraz jej uśmiechnięta twarzyczka natchnęły serce Hipcia wielką otuchą i nadzieją ziszczenia się najśmielszych marzeń.
— Ośmieliłem się — począł dyplomatycznie — wpaść na chwileczkę, aby się dowiedzieć jak się nasza kochana panna Mary miewa... Wczoraj niefortunnie zakończył się wieczór. Sądziłem, że to ja może byłem przyczyną złego humorku... więc...
— Bardzo to ładnie z pańskiej strony — odparła, śmiejąc się na widok, jak pocieszne grymasy Hipcio wyrabiał, siląc się na minę skruszoną i powagę. — Ale zapewniam, nie gniewam się wcale...
— Kiedy wczoraj...
— Nie pan był przyczyną mojego podraźnienia!
O to tylko Hipciowi chodziło. Nie on zawinił — a Doriałowicz i piękne dziecko żywi do dyrektora zapewne jakie uzasadnione żale, mogące spotęgować szanse Hipcia. Począł tedy z wielkim przekonaniem wykładać, jak to starsi panowie nie umieją należycie postępować z młodemi niewiastami, jakto tylko młodzi potrafią odczuć serce kobiety a zachcianki spełniać subtelnie... Klepał się przy tem z przekonaniem po tłustem kolanie, tarł w ferworze przemowy łysinę, a nawet wykładając o subtelności męskiej — parokrotnie uderzył się miast w piersi, po wystającym brzuszku... Musiał trafić w sedno, bo Mary z jakimś przekąsem wymówiła:
— Ach, ten Doriałowicz...
— Dokuczył?
— Et...
Machnęła ręką. Coraz silniej dźwięczało w niej przekonanie, że zarzuty uczynione przez nią Doriałowiczowi w zdenerwowaniu były słuszne i nie żałowała swego uniesienia... Zrozumiał, że nie na głupią natrafił.. Gdyby chciał się usprawiedliwić mógł odezwać się do niej, bo codzień wszak rano zazwyczaj telefonował. Tymczasem... Lecz jakie były istotne zamiary Doriałowicza, co do jej osoby, zamiary, które zdążyła pokrzyżować? Pytanie to dręczące Mańkę, spowodowało jej łaskawość dla Hipcia. Bo jeśli dyrektor „zachęcał” ją do flirtu z grubasem, musiał w tem mieć swój ukryty cel a poza nim na tę sprawę mógł tylko rzucić nieco światła Welesz. Może wspólne interesy? Oto dlaczego przyjęła nad wyraz uprzejmie Welesza, postanawiając go zręcznie pociągnąć za język. Hipcio tymczasem, któremu Mary podobała się coraz bardziej, prawił rad, iż może ściągnąć rozmowę na interesujące go tory.
— Widzę — odzywa się pani nieco niechętnie o swym... Chciałem powiedzieć o dyrektorze! Jeśli mam być szczery... i ja go nie lubię...
— Pan go nie lubi?
— Nie lubię! Oschły, zimny, egoista...
— Znacie się dawno? — zręcznie indagowała dalej.
— Czy dawno się znamy? Może rok, może dwa... Ot, taka tam znajomość... kiedyś spotkałem go w knajpie z moimi przyjaciółmi, wypiło się i odtąd niby to jesteśmy na stopie serdecznej... Sama pani wie, jak to bywa — „dzień dobry”, „jak się masz”, „dowidzenia”... Wtedy w „Olonji” zdziwiłem się nawet bardzo, że podszedł i usilnie zapraszał do stolika... Jaka on dla mnie kompania? Nie pije! Nudny... I powiem szczerze, nie był bym się do was przysiadł, gdyby nie pani...
— A ja myślałam, że łączą pana z Doriałowiczem wspólne interesa?
— Mnie? Z nim? Żadne...
Tyle szczerości, a nawet oburzenia, iż można go posądzać o wspólne sprawy z „nudną mumją”, zadźwięczało w głosie Hipcia, że trudno było nadal wątpić. Więc nie natrafiła na rozwiązanie zagadki? Zniechęconym szepnęła głosem:
— Wielebym dała, żeby wiedzieć kim jest ten Doriałowicz?
Hipcio się roześmiał.
— Niezbyt dawno go pani zna, skoro się odemnie chce dowiedzieć... Niestety informacjami służyć nie mogę... Chodzi, je, śpi, pieniądze ma, podobno solidny, w kryminale jeszcze nie siedział... Pozatem bestja nudna... Nie pani typ! Jak szczęścia pragnę... Im pani go prędzej przepędzi, tem lepiej...
— Poróżniliśmy się wczoraj poważnie! — zauważyła.
Podskoczył na krześle.
— Pokłóciliście się! A to doskonale! Uschłaby pani przy nim... zamieniłby panią w mumję... Widziałem, że musiał czemś zdenerwować i zanosiło się na burzę... A to świetnie!
Chcąc zaznaczyć swą radość z nieoczekiwanego zerwania z protektorem, Hipcio przysunął się z krzesłem bliżej i dalej trajkotał:
— Jest pani sama, nie wie co począć... i się nudzi... A Hipcio od czego? Hipcio wczoraj już mówił, że ładną panienkę bardzo kocha... O jaka śliczna...
Zanim zdążyła się zorjentować nachyliwszy się cmoknął ją głośno w okrągłe i zgrabne kolanko, wystające niedbale z pod szlafroczka.
— Panie Hipolicie! — zawołała.
Ale on prowadził atak konsekwentnie. Powstał z miejsca, jął grzebać po kieszeniach i wyciągnął pierścień z sporym brylantem.
— To Hipcio przyniósł na początek, żeby się malutka nie gniewała! — wymówił tonem rozpieszczonego dziecka...
Podawał jej klejnot. Klejnot jest takim magnesem, któremu nie oprze się żadna lekkomyślna niewiasta. To też Mary, niby żartując, ze śmiechem wzięła z ręki jego pierścionek i włożyła na palec.
— Wcale nieźle wygląda... — rzekła... — A dla kogoż ten prezent? — udała, iż nie rozumie zamiarów swego wielbiciela.
— A dla kogożby, jak nie dla naszej ślicznotki...
Znów przypadł do niej, ale zdążyła usunąć się w porę tak, iż tylko trącił nosem w dłoń przyozdobioną pierścionkiem.
— Hola! Hola, paneczku! — krzyknęła ostro — jeszcze mnie pan nie kupił!
Mars gniewu, który Hipcio tak dobrze znał z wczorajszego wieczoru, znów zarysował się na jej czole. Nie chcąc tracić swych w oblężeniu postępów i narażać się na niechęć dziewczyny, udał pokorę, powstrzymał swe zapędy, obtarł chustką pot ze zroszonego czoła i grzecznie oświadczył:
— Hipcio już jest spokojny? Ale czy Mary będzie kiedy dobra dla Hipcia?
Był tak komiczny, że trudno nań się było gniewać.
— Może i będzie — odparła, uśmiechając się mimowoli — ale nie dziś... A pierścionek...
— Rozumiem! — przerwał. — Dziś panna Mary musi ostatecznie przegonić Doriałowicza... Hipciowi bardzo na tem zależy... i Mary nie pożałuje tego... A pierścionek proszę zachować na pamiątkę...
Mańce i tak trudno było rozstawać się z pierścionkiem, bo której kobiecie nie trudno się rozstać z klejnotem, który już znalazł się na jej palcu? Pozatem Welesz dawał wcale nie dwuznacznie napomykał, że pragnie zastąpić Doriałowicza i że okaże się daleko hojniejszy... Hm, to nie było ponętne, ale należało się zastanowić...
Zrozumiał doskonale wahanie dziewczyny, a jednocześnie rozumiał, iż z podobną naturą gwałtem ani narzucaniem swej woli do ładu się nie dojdzie. Pewny był jednak zwycięstwa.
— Pojmuję, panno Mary — rzekł — że chce pani rozważyć, to co... powiedziałem i uprzednio ostatecznie zlikwidować znajomość z Doriałowiczem...
Dawał jej znakomite wyjście.
— Tak — odparła — muszę się zastanowić... i z nim rozmówić...
— Sądzę, że odpowiedź wypadnie po mojej myśli... no i dla pani szczęścia, panno Mary... Czy wolno mi się stawić jutro?
Zastanowiła się chwilę, poczem odparła:
— Dobrze!
— Przyjdzie więc Hipcio jutro wieczorem, — przybrał znów swój błaznowaty ton, — i usłyszy, co piękna panienka mu powie... I będzie panienkę bardzo, bardzo kochał... I przyniesie z sobą dużo butelek szampana!
— A panienka mu odda pierścionek, który do jutra tylko sobie pożycza! — rzuciła mu na odchodnem, zaznaczając tem powiedzeniem, że nie czuje się związana wobec niego.
Gdy Welesz znikł, zapaliła papierosa i wyciągnąwszy się na kozecie, zapadła w zadumę.
Więc znalazł się następca po Doriałowiczu i niema potrzeby się martwić o dalszy swój los? Porzuciwszy tajemniczego sfinksa, jakim był dyrektor, przejdzie w ramiona innego, który obiecuje, iż osypie ją złotem... Wie przynajmniej, kim jest Hipcio i nie doznałaby z nim żadnego zawodu. Jest bogaty i hojny... Wprawdzie nieco brzydki i śmieszny, ale poczciwy. No i z gruntu dobry człowiek... Jeśli ją lubi, to dla niej samej — i napewno nie użyje jej do żadnych „niewyraźnych” sprawek...
Wypuściła wielki kłąb dymu z papierosa. Tak czy owak, Doriałowicza ma dość. Nawet gdyby dziś się zjawił i padł do jej kolan. Więc zostaje Hipcio...
Nagle wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia... Całować ma to spocone, sadłem nalane ciało, znosić pieszczoty może poczciwego, ale obrzydliwego grubasa. Patrzeć się w oczy, zaszłe żądzą, niczem oczy roznamiętnionego buldoga... Brr... Jeszcze czuła niesmak po owym pocałunku, kiedy wczoraj jej usta złączyły się z jego ustami... A później?... Co później?... Bo o ile sądziła, że poważny i stateczny Doriałowicz, zakochawszy się w niej, stworzy mocne podwaliny bytu, a kto wie, może się ożeni — o tyle z Hipciem sprawa przedstawiała się jasno. Tydzień, dwa, trzy szału... Może parę tysięcy, może kilkanaście potrafi z niego wyciągnąć... A potem? Tacy kobieciarze stygną bardzo prędko, a Hipcio miał przyjaciółek, za któremi „warjował” bez liku... W dodatku żonaty. Cóż dalej? Parę tysięcy, nawet kilkanaście, które prędko się rozejdą na stroje i głupstwa, to nie majątek, a majątku mu nie zabierze, bo Hipcio, jak chce, umie rachować nieźle...
Znów wstrząsnął nią dreszcz obrzydzenia... Czyż bez końca ma przechodzić z ramion w ramiona, sprzedawać się, oddawać byle komu?... Po stokroć, nie!...
Pragnienie czegoś jasnego, czystego zaświtało w duszy Mańki. Pragnienie cichego, spokojnego bytu przy boku męża, w najskromniejszem choćby mieszkaniu. Tęsknota za własnem ogniskiem... i dzieckiem... Łzy zakręciły się w jej oczach. Czyż na zawsze będzie pozbawiona szczęścia, które jest udziałem tylu kobiet? Bo powróciwszy nawet do Wawrzona — gdzie wstyd jej powracać — tam takiego męża nie znajdzie!...
I nagle mimowolnie wyszeptała: Korski!...
Porwała się z kozetki i podbiegła do telefonu.
Jeśli odezwie się Doriałowicz, a nie sekretarz, położy słuchawkę.
Wymieniła numer.
— Hallo! — usłyszała po chwili. Był to ten sam głos, jaki pragnęła usłyszeć.
— To pan, panie Stachu, — zawołała ucieszona, — czy może pan swobodnie rozmawiać?
— Tak!
— Niema go w domu?
— Kogo? Doriałowicza? Nie, wyszedł!
— A więc, — mówiła teraz szczerze i ciepło, — chciałam podzielić się z tobą pewną wiadomością...
— Jaką?
— Zerwałam z Doriałowiczem!
Okrzyk radosny zabrzmiał na drugim końcu telefonicznego drutu.
— Zerwałaś?
— Tak, mam tego wszystkiego dość! Pragnę uczciwego życia!
— Zawsze wiedziałem, Mary, — usłyszała w odpowiedzi, — że porządna z ciebie dziewczyna!
— Jestem więc sama, opuszczona, — niby to się skarżyła, nie zwróciwszy na pochwałę uwagi, — nie wiem, co począć?
— Będę jutro rano u ciebie, to wszystko omówimy... Przybiegłbym teraz, ale nie mogę... Ty również powinszuj mi, Mary... Znalazłem inną posadę — i dziś jeszcze oddaję wszystkie sprawy najdroższemu szefowi... Do jutra więc, Mary! Bądź dobrej myśli! O której można?
— O której zechcesz! Będę na ciebie, Stachu, niecierpliwie czekała!
— Będę koło dziesiątej.
Po paru jeszcze nieco sentymentalnych frazesach, odłożyła słuchawkę. Tak wszystko dobrze się układa, Stach miał inną posadę...


Rozdział VIII.
NIEZWYKŁA WIZYTA.

Mańka odeszła zadowolona od telefonu, rozmyślając w jaki sposób przepędzi popołudnie, skoro Korski był zajęty, gdy zabrzmiał dzwonek u wejściowych drzwi.
— Któż to taki? Czyżby Doriałowicz?
Przyjęła pełną obojętności minę, w oczekiwaniu ponownej rozprawy z „opiekunem”. W drzwiach ukazała się służąca, wbrew przewidywaniom, oznajmiając:
— Jakaś pani...
— Pani? Czy wymieniła swe nazwisko?
— Owszem. Doręczyła kartę.
Ująwszy kartę do ręki, Mańka zbliżyła się do okna, zapadał bowiem już zmierzch i przeczytała:

KRYSTYNA WELESZOWA.

Krótki ten napis na skromnym bilecie wizytowym przyprawił ją o takie zdziwienie, że aż na podłogę opuściła bilet.
— Weleszowa?... Zapewne żona wesołego Hipcia. W parę godzin po nim się zjawia?! Czegóż może chcieć od niej?
Krótko rzuciła rozkaz służącej:
— Proś!
Szybkim ruchem poprawiła włosy, ściągnęła rozpięty szlafrok na piersi. Pragnąć ukryć zmięszanie, wywołane niespodzianemi odwiedzinami, przystanęła na środku saloniku, niczem królowa, udzielająca posłuchania.
Po chwili zarysowała się w drzwiach sylwetka wysokiej kobiety, ubranej czarno, której twarz przesłaniał żałobny welon.
Przybyła podeszła do Mańki i wyciągnąwszy na powitanie dłoń, rzekła niezwykle uprzejmie:
— Doprawdy mi przykro, że pozwoliłam sobie niepokoić panią...
— Ależ... — bąknęła Mańka. — Nic nie szkodzi... Zechce pani spocząć... — podsunęła jej krzesło.
Nieznajoma usiadła plecami do okna, w dużym fotelu, tak, że jej rysy niezbyt szczegółowo dawało się rozróżnić. Przeszkadzał temu zapadający zmrok i dość gęsty żałobny welon. Mańka stwierdzała jednak ze zdziwieniem, że Weleszowa, choć nie pierwszej młodości, jest wcale jeszcze przystojną kobietą. Była postawna, dobrze zbudowana, o zgrabnych rękach i nogach, a z poza welonu wyzierały oczy czarne, żywe, rysy dość prawidłowe, usta czerwone i pukle złoto-blond włosów... — Ma taką ładną żonę, a za innemi lata! — zadziwiła się w duchu.
Weleszowa, mimo, iż pogrążona nieco w cieniu, wielce zażenowana musiała być swą wizytą, bo trochę drżącym głosem przemówiła:
— Przychodzę w dość drażliwej sprawie i sama nie wiem, jak mam zacząć... Pani zna mego męża?...
Zgóry domyślała się, iż takie ją spotka pytanie. Oczywiście, w jakiej innej sprawie mogła do niej przybywać, jak nie w sprawie męża? Mańka była kiedyś w teatrze na „Damie Kameljowej” i ta sztuka podobała jej się bardzo. Teraz wyobrażała sobie, że rozmowa przybierze podobny obrót, jak w tej sztuce, z tą tylko różnicą, że nie ojciec, a żona, przychodzi dopominać się o swe prawa, i że jej wcale nie zależało na Hipciu... Uczyni zapewne tej niewieście wielką przyjemność, jeśli jej to wnet oświadczy na wstępie.
— Znam! — odparła. — Tylko mogę szanowną panią zapewnić...
— Ach! — nie pozwoliła jej dokończyć. — Wcale nie mam o to żalu, że mój mąż panią odwiedza...
Mańka oniemiała.
— Do... flirtów mego męża oddawna jestem przyzwyczajona... Nie będzie pani, będzie inna... To, co pragnę powiedzieć, niema z tem żadnego związku i jest więcej niż poufne. Z dziwną otuchą szłam do pani, spodziewając się, że napotkam dobrą i rozsądną istotę... Nie zawiodłam się... Pani musi być bardzo dobra.
— Och... — mruknęła Mańka, ujęta i nieco zażenowana komplementem.
— Napewno! Dlatego też zdecydowałam się szczerze opowiedzieć to, co niezbyt jest miłe powtarzać, szczególniej żonie...
Rozmowa przybierała zgoła inny obrót, niźli go sobie wyobrażała Mańka. Weleszowa jednak tak ujmujące czyniła wrażenie i tak przemawiała serdecznie, że niemniej ciepło odrzekła:
— O ile tylko będę mogła dopomóc...
— Ach, gdyby pani zechciała! Lecz przódy uczynić muszę pewien wstęp...
Zawahała się, jakby z trudem dobierając słowa, cisnące się na usta, poczem nieco nerwowo jęła wyjaśniać:
— Mój mąż ożenił się ze mną nie z miłości. Uczynił tak na wyraźne żądanie rodziców... Byłam biedną panną, zaimponowało mi stanowisko, zresztą sądziłam, że go zdobędę, przywiążę do siebie, przerobię... Zawiodłam się srodze... i szereg lat już trwa ta męka... Póki żyli rodzice było pół biedy. Ale teraz... Nie, dłużej tego nie zniosę...
Duża łza spływała po jej policzku. Szybko otarła ją batystową chusteczką.
— Nie szczędzi mi żadnego upokorzenia... Czy pani da wiarę, że on mi opowiada o wszystkich swoich przygodach miłosnych? Z najdrobniejszemi szczegółami...
— Czyż i o mnie opowiadał?
— Jakżebym inaczej wiedziała o istnieniu pani i znała jej adres? Twierdził, że mu się pani szalenie podoba, i że musi ją zdobyć... Powzięłam więc plan...
— Ale pan Welesz wcale mi się nie podoba i nie mam zamiaru...
— Proszę mnie wysłuchać do końca... Ten niby wesoły, miły Hipcio, och, gdy pani go pozna lepiej... to brutal, który wyrafinowanie potrafi się znęcać... Siedziałam teraz parę miesięcy zagranicą i błagałam go listownie, aby przystał na rozwód. On... nie i nie!... Umyślnie pastwi się nade mną!...
To, co teraz posłyszała Mańka, stanowiło dla niej rewelację. Że stosunek między małżonkami był nieszczególny, łatwo domyśleć się mogła, wnioskując z zachowania się Hipcia oraz jego słów, wypowiadanych o żonie. Lecz z tych słów właśnie wynikało, że to żona wzbrania się odejść od niego, licząc na udział w wielkim majątku. Z uśmiechem zauważyła:
— A pan Hipolit twierdzi, że jest chory na serce... i że już... rychło pani po nim wszystko odziedziczy!...
Weleszowa rozkrzyżowała ręce:
— Chory na serce jest on rzeczywiście, ale nie tak poważnie, jak opowiada. Miewa ataki duszności, gdy wpadnie w złość... A co się jego majątku tyczy?... W tej chwili odeszłabym od niego i rezygnuję z pozostałych miljonów, o ileby to było możliwe!
Mańka spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— A któż pani przeszkadza? — zapytała. — Któż może pani zabronić porzucić Welesza?
— Otóż to właśnie!... Przyjechałam z zagranicy, żeby się rozmówić z nim ostatecznie. Zresztą przestał mi tam pieniądze wysyłać. Chcę rozwodu, on nie chce... Pragnę opuścić jego dom, on się zgadza... ale nic mi zabrać nie pozwala. Nie pozwala zabrać jednej sukienki!... Zamierza mnie wypchnąć nagą na bruk!...
— Wstrętne! — zawołała Mańka, w której zagrało współczucie dla poniewieranej kobiety.
— Wyjdziesz, jak stoisz, albo znoś moje kaprysy! — oświadczył niedawno. — To kara, żeś połaszczyła się na miljony, bo nie chciałem się z tobą żenić... Oto, jakim jest Welesz!...
— Ohydny człowiek!
— Widzi pani, jaki rozkoszny jest zbliska wesoły Hipcio... Krewnych mam na wsi, a tu w Warszawie nikogo, ktoby stanął w mojej obronie, lub gdziebym mogła się schronić... Jedyna nadzieja w pani...
— We mnie?
— Tak! Proszę mi powiedzieć szczerze, kiedy on ma być u pani?
Nie czyniła z wizyty Hipcia tajemnicy.
— Jutro wieczorem.
— Wieczorem! Świetnie! Pani musi go zatrzymać u siebie!
— Zatrzymać u siebie?
Weleszowa nachyliła się blisko:
— Taki plan obmyśliłam: Pani zatrzyma go u siebie do siódmej rano. Ja spakuję moje rzeczy, zabiorę, co do mnie należy, wezmę trochę jego pieniędzy i wyjadę. Służba nie będzie śmiała mi się sprzeciwić. Mój pociąg odchodzi o siódmej. O ileby się Hipolita nie zatrzymało, może powrócić wcześniej, wszcząć awanturę, może nawet przez policję sprowadzić mnie ze stacji! Gotów oskarżyć, iż ukradłam własne rzeczy, bo i do tego jest zdolny... Gdy wyjadę, krewni wezmą mnie w obronę... Wówczas, napewno, w obawie skandalu, nie zechce pan Welesz wszczynać awantur... A dobry adwokat wytłumaczy mu prędko, że nie wolno znęcać się nad żoną, li tylko dlatego, że nie miała posagu...
W głosie Weleszowej zadrgały nuty oburzenia i gniewu. Mańka nie dziwiła się im bynajmniej, gdyż ją samą porwała pasja na myśl o postępowaniu, napozór tak łagodnego i dobrodusznego „grubaska”. Teraz rozumiała plan Weleszowej. Lecz czemuż ta misja miała jej przypaść w udziale? Tem bardziej, że nie było jej to wcale na rękę.
— Współczuję z panią serdecznie, — poczęła, — lecz...
Weleszowa nie pozwoliła jej dokończyć.
— Ale pragnie się pani zapytać, dlaczego po ratunek tutaj przychodzę?...
— Istotnie... Zapewniam, iż mąż pani i jego miljony są mi obojętne... Sama zaś mam inne zamiary, pragnę wyjść zamąż...
— Otóż to! — zawołała Weleszowa, — tylko osoba, która nie bałaby się narazić Hipolitowi, zgodzi się na plan podobny! Mąż mój jest dość szczery i równie szczerze opowiada o swoich powodzeniach, jak i niepowodzeniach miłosnych. Ponieważ opowiadał, że pani nie zwraca na niego uwagi, a on chce za wszelką cenę ją zdobyć, nabrałam przekonania, że jest pani jedyną kobietą, która dopomóc może w mojem straszliwem położeniu. Błagam, nie odmawiaj mi, pani! Toć moje życie od tego zależy!...
Tyle gorącej prośby zadźwięczało w głosie Weleszowej, że Mańka poczuła się rozbrojona.
— Gdybym, — rzekła, — zgodziła się nawet przychylić do tej prośby, nasuwa się wiele trudności. Powiada pani — zatrzymać Welesza do siódmej rano. Pięknie! Ale jak to wykonać? Siłą zatrzymać nie mogę, na pijaństwie nocy z nim nie spędzę, bo przepiłby mnie, kochanką w żadnym razie nie zostanę... Więc...
— I to przewidziałam!
— Pani przewidziała? Ciekawe?
Weleszowa przysunęła się jeszcze bliżej:
— Należy uśpić Hipolita!
— Ja mam go uśpić?
— Tak, jedyna rada! O to przyszłam błagać nieomal na klęczkach... Sama rozumiem, że niema innego sposobu zatrzymać go do siódmej rano... Mogłaby pani, co prawda, jeździć z Hipolitem z dancingu na dancing, a wreszcie pojechać za miasto, ale tam on weźmie gabinet, stanie się natarczywy, będzie z nim wiele kłopotu... Pozostaje tylko środek nasenny. Wszak nic się nie ryzykuje. W odpowiedniej chwili doleje mu pani kilka kropel do wina i wnet zaśnie na szereg godzin... Gdyby się nawet później dowiedział, to się najwyżej obrazi, a pani z jego obrazy niewiele sobie robi...
— No... niewiele... — bąknęła, niezbyt zachwycona tym projektem.
— Właśnie! — wykładała tamta dalej. — Nawet przyniosłam środek nasenny...
Wyciągnąwszy malutką flaszeczkę, z ciemnym wewnątrz płynem, postawiła ją na stole.
— Weronal pomięszany z opium! Działa błyskawicznie! Stale mu to dawałam, gdy dostawał napadów duszności i nie sypiał po nocach... Śmiało można wylać całą zawartość...
Mańka nigdy jeszcze nie znalazła się w takiej, jak obecnie, duchowej rozterce. Nie wiedziała na co się zdecydować. Z jednej strony żal jej było Weleszowej i pragnęła jej dopomóc, z drugiej — nie uśmiechała się jej wcale rola „usypiaczki” i kłopot z Hipolitem przez noc całą. Wahanie to zauważyła Weleszowa.
— Niech pani nie odmawia, raz jeszcze błagam... Inaczej nie wiem, co począć, chyba... — i wielkie łzy zabłysły w jej oczach.
Solidarność kobieca przechyliła w Mańce szalę zwycięstwa na korzyść pokrzywdzonej żony. W samej rzeczy, nie narażając się wiele, ratowała biedaczkę z ciężkiej sytuacji — jednocześnie Hipcio otrzymywał porządną naukę, gdyż wart był tego. Już miała wyciągnąć rękę po flaszeczkę i głośno oświadczyć, że się zgadza, kiedy nagle w jej umyśle zrodziło się podejrzenie:
— Czy ten środek jest istotnie nieszkodliwy dla zdrowia? — rzuciła pytanie.
Twarz Weleszowej po raz pierwszy w czasie rozmowy rozjaśnił uśmiech.
— Niech się pani nie obawia, — odrzekła, — to nie trucizna... Zresztą przygotowałam pewną karteczkę...
Poczęła szukać w woreczku. Wyjąwszy stamtąd papier, złożony we czworo, rozprostowała go i przeczytała:
„Niniejszem stwierdzam, że na skutek mojej prośby zastosowany został względem mego męża, Hipolita Welesza, środek nasenny, który sama doręczyłam okazicielce niniejszego pisma, i że wszelkie stąd mogące wyniknąć konsekwencje, przyjmuję na siebie. Krystyna Weleszowa”.
Dalej następowała data. Podała Mańce ów papier.
— Zupełnie rozumiem, że pani pragnie się zabezpieczyć... Ale zaręczam, nie zachodzi najlżejsza obawa...
Podczas gdy wzrok Mańki raz jeszcze przebiegał treść zaświadczenia, z ust tamtej padały błagalne frazesy:
— Powiedz, że się zgadzasz... Ocal mi życie! Wszak jesteś kobietą... masz serce... W niedalekiej przyszłości, być może, będę ci się mogła odwdzięczyć... Dziś jestem taka biedna...
Gdyby Weleszowa zaproponowała pieniężną nagrodę za wypełnienie delikatnej misji — Mańka w ostatniej chwili może rozmyśliłaby się jeszcze. Posłyszawszy jednak ostatnie zdanie, rzekła krótko, poruszona do głębi:
— Zgadzam się!
Czarno ubrana kobieta wydała westchnienie ulgi. Szybko zbliżywszy się do Mańki, oplotła jej szyję ramionami i jęła ją osypywać gradem pocałunków. Tak stały przez dłuższą chwilę, złączone uściskiem, pierś przy piersi, dłoń w dłoni... Wówczas ta poczuła, że Weleszowej u prawej ręki brak jednego palca. Czyżby to była pamiątka po Hipciu? O to nie śmiała pytać...

W tymże czasie Korski, wciąż pod wrażeniem telefonicznej rozmowy z Mańką, przeciągnął się, uśmiechnął i wygodnie zasiadł przy biurku. W gabinecie znajdował się sam, zwierzchnik bowiem wciąż jeszcze nie nadchodził.
Więc zerwała z Doriałowiczem?... Dziwną przyjemność mu zrobiła ta wiadomość. Choć wierzył Mary, że nie łączy ją z opiekunem bliższy stosunek, sama myśl, iż oschły i niemiły Doriałowicz lada chwila skorzystać może ze swych praw, była mu nad wyraz przykra... Dalej, jeśli zerwała z nim, to mimo wszystko nie jest tak zepsuta, tkwi w niej owa iskierka szlachetniejsza, jaką stale wyczuwał — a na Mary zależało mu więcej, niż na innych kobietach...
Że mu zależało, o tem wiedział dobrze. Wiedział, że łączy go z nią jakaś nić, i że ta nić w silne więzy przerodzić się może... Lecz dotychczas, cóż mógł jej ofiarować? Miłość, małżeństwo... i biedę... Teraz, inna sprawa! Czyż nie był niezależny i względnie zabezpieczony? Wszak otrzymał w „Banku Południowym” posadę — prawdziwą posadę, mogącą zabezpieczyć byt — nie zaś coś równie nieokreślonego, jak zajęcie u Doriałowicza.
Dziś opuści Doriałowicza. Przyszedł po raz ostatni z nim się pożegnać i doręczyć mu załatwioną korespondencję. Chce być w porządku do końca. Właściwie szef nie zrobił mu nic złego, raczej postawił na nogi... Dziwne, że za to nie czuje dlań wdzięczności... A może się mylił, wysuwając niesłuszne przypuszczenia? Może za dobre, odpłacił się złem? W żadnym wypadku nie pozostałby dłużej przez wzgląd na Mary... Ale kim był ten Doriałowicz w rzeczy samej? Wiele dałby Korski, aby móc dać odpowiedź na to pytanie... Co kryło się za nieprzeniknioną maską? Nawet wiadomość, iż opuszcza go sekretarz przyjął całkowicie obojętnie...
Nagle, błądzące odruchowo palce Korskiego natknęły się na bronzową klamrę szuflady biurka i równie odruchowo jęły ją pociągać. Korski, ku zdumieniu swojemu, zauważył, że szuflada posuwa się do przodu, obnażając szereg papierów.
— Zapomniał zamknąć! — wyrwał mu się cichy okrzyk.
Pociągnął więcej i owładnęła nim szalona pokusa. Skorzystać z niezwykłego roztargnienia dyrektora i przejrzeć papiery, zajrzeć w to, co ukrywa on zwykle przed okiem ludzkiem starannie. Bo wiedział dobrze Korski, że do tej szuflady chowa szef poufną korespondencję, tę właśnie, którą nie dawał nigdy do załatwienia swemu sekretarzowi.
Pokusa nazbyt była silna. Przez rok blisko, dręczyła Korskiego myśl, aby choć nieco uchylić rąbka tajemnicy — teraz, kto wie, może ją mógł odsłonić zupełnie...
Nie zastanawiając się, czy ma prawo wertować w cudzych listach i czy tak postępując, działa uczciwie, zanurzył ręce w papiery...
Na wierzchu nie znalazł nic ciekawego. Lecz kiedy się nieco dalej zagłębił, wyciągnął jakąś sporych rozmiarów kopertę. Otworzył ją — wypadła fotografja i parę ołówkiem pisanych notatek. Fotografja przedstawiała wysoką, postawną kobietę, na odwrocie widniał napis: „Krystyna Weleszowa”... Więc Doriałowicz znał Weleszową?... Gorączkowo przeglądał notatki, pisane skrótami i chaotycznie, nie mogąc z początku pochwycić ich sensu...
Lecz ostatnie zdanie wyjaśniało wszystko... Drgnął, poczerwieniał i wyszeptał:
— To okropne!... Ależ ja muszę w tej chwili Mary uprzedzić...
Wyciągnął rękę po telefoniczną słuchawkę... i nagle zwalił się bez szelestu, na gruby perski dywan, zaścielający podłogę gabinetu.
Gdyby Korski nie był się tak zagłębił w przeglądanie notatek, w czasie czytania których zapomniał o świecie bożym, posłyszałby może pewne podejrzane odgłosy i spostrzegłby, że od dłuższej chwili w pokoju nie jest sam.
Ktoś, kto go śledził bacznie, niczem drapieżnik, czyhający na zdobycz, podkradł się od tyłu bez szelestu — jak podkraść się umie tylko kobieta — i silną, pewną dłonią, uzbrojoną w tępy przedmiot, z całej siły wymierzył mu cios...


Rozdział IX.
UCZTA U MARY...

Dzień następny był jednym z najbardziej pamiętnych dni w życiu Mańki.
Przedewszystkiem, od samego rana, nic się jej nie wiodło... Daremnie oczekiwała na wizytę Korskiego, a ten nie przybywał. Z początku tłomaczyła sobie, iż nie przybywa, zatrzymany jakąś pilną sprawą, lecz gdy zegar wydzwonił trzecią godzinę, a później jego wskazówki poczęły się szybko zbliżać ku czwartej, pojęła, że nie przyjdzie. Dlaczego nie przyszedł? Czyżby należał do tej kategorji mężczyzn, którzy nadskakują kobiecie, kiedy ma bogatego przyjaciela, uciekając, gdy przyjaciel odejdzie, w obawie obowiązków? Niemożliwe! Stach tak ucieszył się, posłyszawszy, z jej ust nowinę o zerwaniu z Doriałowiczem. Zresztą, dawno wie, że zależy mu na niej bardzo... Więc... Może przyjdzie wieczorem?... W każdym razie jest to niezrozumiałe, bo gdyby nawet był zajęty, nie omieszkałby ją przeprosić telefonicznie.
Pozatem druga sprawa dręczyła Mańkę. Przecież z Doriałowiczem musi się rozmówić i wszystko zakończyć. Tak odejść nie może... Zabrać rzeczy, wynieść się z tego mieszkania? Dokąd? Znowu do Wawrzona?
Postanowiwszy opuścić mieszkanie, pragnęła, aby „opiekun” się wypowiedział, co do kupionych jej rzeczy i biżuterji. Nie przedstawiały one znowu takiej wartości, może kilka tysięcy, lecz w każdym razie... A nuż zażąda zwrotu — wtedy zwróci mu je chętnie, i odejdzie tak, jak przyszła. Ach, gdyby był Stach, toby doradził...
Zdenerwowana, nie wiedząc, co przedsięwziąć, chodziła długiemi krokami po mieszkaniu, wreszcie postanowiła — na co dotychczas decydowała się niechętnie — pierwsza zadzwonić do dyrektora. Lecz gdy się ma pecha, to się ma pecha we wszystkiem. W mieszkaniu dyrektora odezwał się jakiś kobiecy głos — zapewne służąca — i na jej zapytanie, krótko wyjaśniła, że pan Doriałowicz wyszedł w południe, dotychczas nie wrócił i niewiadomo, kiedy w domu będzie.
Zdecydowała się wówczas zagadnąć o Korskiego. Lecz i tu posłyszała nieokreśloną odpowiedź. — Pana sekretarza dziś nie było — i zdaje się więcej u dyrektora nie pracuje...
Zniechęcona, powiesiła słuchawkę, dowiedziawszy się niewiele.
— A jednak...
A jednak coś należało postanowić i skoro Stach nie przybywał, zadecydować samej — bo nieswojo czuła się w tem mieszkaniu, które nie było jej własnością, ze służącą, narzuconą przez Doriałowicza i kilkunastoma zaledwie złotemi w woreczku. Usiadła i skreśliła słów parę do „opiekuna”, aby zechciał w godzinach rannych z nią się porozumieć. Zakleiwszy kopertę, napisała adres, polecając subretce odnieść go natychmiast do mieszkania dyrektora. Dziewczyna, otrzymując to zlecenie, uśmiechnęła się, jakby ironicznie. Czyżby rozumiała jej dzisiejszą sytuację? Nie lubiła wogóle tej służącej, napozór uczynnej, uprzejmej i zręcznej, której oczy, unikające spojrzenia, biegały za nią z nieokreślonym wyrazem, jak oczy szpiega... Dopiero pozostawszy sama, odetchnęła.
Tak, jutro wszystko skończyć się musi... Stach nie szpilka i się znajdzie... Każdy mężczyzna ma taką naturę, że przepada, kiedy potrzebny, a pojawia się, kiedy przeszkadza kobiecie...
Już, już wypogadzało się czoło Mańki, lecz nagle pokryło się nową chmurą.
— Welesz!
Pośród swoich kłopotów zapomniała, i o nim, i o jego żonie, i o misji, podjętej lekkomyślnie. Tego tylko jej brakło do szczęścia...
Zła była teraz porządnie na siebie. Mimo różnych cięgów otrzymanych od życia, nie umiała nigdy w porę pohamować odruchów dobrego serca. Wczoraj też, z tą Weleszową... Dziś właściwie żałuje swej obietnicy. Bo cóż to wszystko razem mogło ją obchodzić i dlaczego Weleszowa ją sobie koniecznie upatrzyła, aby wyciągać gorące kasztany z ognia... — Psia krew! — wyrwało się jej przekleństwo — stara jestem... a głupia!
Zerknęła w lustro, stwierdzając, że do starości daleko, bo lat liczy dopiero dwadzieścia dwa — ale głupia to jest napewno...
Rzeczywiście, pocóż było przystawać odrazu na prośbę Weleszowej, rozczuliwszy się jej łzami... Chyba dlatego, że tamta nieświadomie trafiła na ukrytą strunę jej duszy — nienawiść do mężczyzn... Mańka nienawidzi mężczyzn za ich brutalność, zmysłowość, wyzyskiwanie w ten czy inny sposób kobiet... Nienawidzi i Doriałowicza i Welesza... A czyż w większości wypadków kobiety nie są same sobie winne?... Taka Weleszowa... Płacze, rozpacza, biegnie nawet do niej, „utrzymanki” po pomoc... Mańka wiedziałaby, jak sobie poradzić z „wesołym Hipciem”, gdyby była jego żoną. Nawymyślawszy mu porządnie, zamknęłaby drzwi, nie wpuszczając na noc do mieszkania — odrazu lepszyby się zrobił...
Wzrok jej padł przypadkiem na zegarek.
— Za dziesięć ósma... Zaraz przyjdzie!
Pragnąc skrócić chwile oczekiwania, usiadła w saloniku, szlifując wykwintnym pilniczkiem swe paznokcie. Rozdrażnienie stopniowo opuszczało ją, a cała przygoda poczynała nabierać zabawnego charakteru. Śmieszny będzie Hipcio, gdy śród najgorętszych, miłosnych oświadczyn łyknie „nektar zapomnienia”. Zaśnie, jak bela, a powróciwszy do domu, stwierdzi, że zwiała mu żona... Chciałaby wówczas zobaczyć minę pana Hipolita. Ha! ha! ha!... Potem niech się obraża, o ile domyśli się zmowy. Mało jej na nim zależy... Chyba pierścionek!... Ale pierścionek i tak mu zwrócić wypadnie, choćby ze względu na Stacha...
Och, ciężko zostać uczciwą kobietą, a te uczciwe nieuczciwym jeszcze zazdroszczą!
Pogodnego nastroju Mańki nie rozproszył i powrót służącej, która oświadczyła, że list został doręczony, ale nie będzie odpowiedzi, bo pana Doriałowicza w domu nie było. Wzruszywszy obojętnie ramionami, z powrotem jęła zamieniać swe paznokcie w błyszczące cuda, gdy zabrzmiał dzwonek u wejściowych drzwi.
— On...
Przybywał punktualnie, co do minuty, jak dobrze nakręcony zegarek, czerwony i rozradowany, z szyją wciśniętą w biel sztywnego kołnierza. Na dzisiejsze odwiedziny bowiem, przybrał się Hipcio w uroczysty smoking, a jedwabną kamizelkę rozsadzał mu wystający brzuszek. Szedł tak w rozpiętem palcie, wymachując laską, rzekłbyś, kapelmistrz orkiestry wojskowej, a w ślad za nim kroczyło dwóch ludzi, obładowanych paczkami.
— Co pan naznosił? — wyrwał się jej okrzyk.
— Skromna królowo, przekąska! Gdzie mają to złożyć niewolnicy?
Mańka ze służącą poczęła się krzątać. Wkrótce na stole ukazały się wszelkie najwymyślniejsze smakołyki, jakie tylko stolica dostarczyć potrafi, a szereg najprzeróżniejszego kształtu i wielkości butelek, ciągnął się wśród nich, jak rząd drzew, zdobiących leśną drogę.
— Ależ tem cały pułk nakarmić można!...
— Kochana panno Mary, nie mogłem pozwolić, aby pani poszła naczczo spać... Zresztą Hipcio też lubi coś wieczorem przegryźć! Szalejmy!... Kto wie czy dwa tygodnie potrwa jeszcze świat!...
Zasiedli do uczty.
Hipcio czynił honory domu, nalewał kieliszki, podawał półmiski, sam chciał wszystko załatwić, niemal nie dawał do niczego dotknąć się służącej. A przytem starał się być taki miły, rozmowny, nadskakujący, że Mańka w duchu zauważyła:
— Jakto potrafi się układać!... Tylko go rozsmarować na bułce... A w domu co z żoną wyrabia?... Łajdak!
Tymczasem Hipcio, pewny zwycięstwa i nie chcąc czemkolwiek urazić bogdanki, zachowywał się nienagannie. Gadał i o teatrze, i o ploteczkach warszawskich, i o swoich przygodach miłosnych — a z ust jego, mimo, iż pił sporo, nie wymykało się jakiekolwiek niewłaściwe słówko, ani dwuznaczna aluzja.
— Klasa chłopczyk!... No... no... Czy będzie takim do końca?
Ukradkiem spojrzała na zegarek. Dochodziła północ. Przegawędzili niepostrzeżenie sporą liczbę godzin, ale do siódmej daleko. Czy wytrzyma? Jeśli Hipcio zachowywać się będzie tak, jak dotychczas, spokojnie zniesie jego paplaninę — a przesiedzieć z pijakiem do rana, to dla niej nie pierwszyzna... A jeśli zacznie być natarczywy? Hm... Ma środek nasenny i pod pierwszym lepszym pozorem mu go do wina doleje.
Spojrzenie Mańki na zegarek nie uszło uwagi Hipcia. Zrozumiał on je po swojemu i może po swojemu doszedł do wniosku, że siedząc równie grzecznie, nie dość wyraźnie okazuje swoją gorącą miłość ukochanej, bo przysunąwszy się do niej z krzesłem i cmoknąwszy ją głośno w rękę, zawołał:
— Królowa patrzy na zegarek? Nudzi się z Hipciem królowa?
— Ależ wcale! — zaprotestowała nieszczerze.
Hipcio tymczasem, dorwawszy się do jej dłoni, ślinił ją zawzięcie. Ślinił z góry i z dołu, a mruczał przy tem, jak kot, łasujący, przy misce mleka... Nie broniłaby mu tej niewinnej w gruncie zabawki, gdyby Hipcio, nabrawszy śmiałości po pierwszych zdobyczach, nie opuścił się na kolana, wargi jego dotknęły jej ud, a niespokojna ręka nie poczęła błądzić....
— Hipciu! Rączki przy sobie! — zawołała groźnie.
Welesz zmieszał się, zaczerwienił, cofnął rękę i począł bełkotać:
— Nie gniewać się... Hipcio tak kocha swoją królowę, że jeśli mu ta każe, tydzień, miesiąc, grzeczny będzie... i ani mru-mru...
Miał minę ukaranego dziecka, któremu za karę odebrano zabawkę, i które się boi, że wogóle starsi każą mu wyjść z pokoju. — Głupia ta Weleszowa — pomyślała w duchu Mańka — z nim tak łatwo dać sobie radę!.. A może tylko świetnie udaje?
— Panie Hipolicie, — rzekła głośno, — bardzo pana lubię, jako towarzysza, ale pozatem nic!... Pogawędzimy sobie, jak przyjaciele... Co do rozmowy wczorajszej, dziś jeszcze nie dam odpowiedzi, pierścionek zaś...
Uczyniła ruch, rzekomo pragnąc ściągnąć z palca ozdobę. Wyraziwszy się w taki sposób, chciała powstrzymać gwałtowniejsze zaloty grubasa, nie odbierając mu całkowicie nadziei. Gdyby tę nadzieję odebrała, obraziłby się Hipcio i odszedł, a temu należało przeszkodzić...
Hipcio, nie wstając z kolan, przykucnięty u jej stóp, nadal swym sposobem rozkapryszonego chłopaka mamrotał:
— Moje ty śliczne złoto... Moje ty kochanie... Nie zrobię nic, z czego nie byłabyś zadowolona...
— Świetnie!
— I jak się lepiej poznamy... to Hipcio się ze swoją panią ożeni!...
— Co takiego? Ha! ha! ha!...
Mańka śmiała się głośno i dość długo. Naprawdę, bezczelni są ci mężczyźni i nieprzebierający w środkach! Hipcio miał ją za zbyt naiwną....
— Pan ożeniłby się ze mną? — zapytała.
Welesz uczynił minę poważną i wstał z kolan.
— Tak!
— Paradni jesteście! — zawołała teraz z gniewem. — Paradni, wy wszyscy jegomoście, którzy, gdy wam zapachnie... ciało kobiety, wygadujecie nie wiedzieć co... Uważam to za dobry żart!... Byle dojść do celu, każda obietnica dobra!... Jak sięgał, to przysięgał, jak dostał, to zaprzestał!... Hę?
Welesz, mimo gniewnego nastroju dziewczyny, zachował zupełną powagę.
— Lubię niewiasty z temperamentem! — oświadczył. — Pani, gdyby się choć trochę przywiązała do mnie, potrafiłaby mnie utrzymać... Nie rozumiem, czemu pani nie bierze na serjo moich słów? Przeszłość żadnej kobiety nie obchodziła mnie nigdy.
— Zostawmy moją przeszłość w spokoju! — przerwała. — Ale przecież pan ma żonę?
— Cóż z tego!
— Jakto, cóż z tego?
— Wszak rozejść się mogę!
— Pan chce się rozejść ze swoją żoną?
Mańka aż dusiła się z oburzenia na tyle hipokryzji. Widząc, że nie zdobędzie ją pieniędzmi, kusił małżeństwem, kusił obietnicą spokojnego bytu, dostatku, przyzwoitego nazwiska... byle zadowolnić swój kaprys, byle zaspokoić swą żądzę... Łajdak skończony! Doriałowicz był uczciwszy, bo w gruncie nie obiecywał nic! Teraz wcale nie żałuje już Mańka, iż uległa prośbom Weleszowej... Da mu dobrą naukę, dobrze z nim zagra...
— Więc pan się chce rozejść z żona? — powtórzyła.
— Tak. Czemuż to panią dziwi?
— Ot, nic...
— Widzi pani, — począł tłomaczyć, pozornie tak naturalnie, że gdyby nie była dobrze uświadomiona przez Weleszową, jak sprawy w rzeczy samej się przedstawiają, przysięgłaby, że mówi z głębi serca prawdę, — widzi pani... Nie chcę nic złego powtarzać o mojej żonie, ale nie zgadzamy się zupełnie charakterami... Ona jest oschła, nudna, małostkowa — coś w rodzaju Doriałowicza w spódnicy. Ja, z natury wesoły, otwarty, żywy... Lubię zabawę, ruch... Wątpię, czy z nią kto długo wytrzyma... Może najzacniejsza kobieta, ale nasze życie, to jedna męczarnia. W domu wiecznie nastrój pogrzebowy... Potrafi całemi tygodniami słówkiem do mnie się nie odezwać. Wtedy uciekam... A ją to jeszcze bardziej rozdrażnia! Doprawdy, nie pojmuję, czemu nie zgadza się na rozwód?... Odetchnąłbym wówczas, stworzyłbym sobie inne ognisko... Ona również byłaby szczęśliwsza...
— Żona nie zgadza się na rozwód?
— W żaden sposób! Błagam już o to rok prawie?... Nie i nie!... Wysuwa jakieś względy religijne, bo jest okropną bigotką. Chwilami nawet na myśl mi przychodzi, iż wiedząc, że jestem chory na serce — choć z tą chorobą, twierdzą lekarze, długie lata jeszcze pożyć mogę — oczekuje mojej śmierci, licząc, że wtedy więcej otrzyma, niźli przy dobrowolnym układzie. Szaleństwo! Jabym jej oddał, ileby tylko zechciała...
Kłamał, nie zająknąwszy się ani razu, a rolę swoją grał tak świetnie, iż z rzekomego oburzenia drżał mu głos, a policzki zabarwiły się czerwienią. Cel łgarstw był jasny. Pragnął niemi rozczulić Mańkę, aby, zlitowawszy się nad jego niedolą, stała się dlań łaskawsza. Siedziała więc, jak na rozżarzonych węglach, świerzbił ją język, i nie mogąc się pohamować dłużej, palnęła:
— A ja słyszałam wręcz coś przeciwnego!
— Co pani słyszała? — zdziwił się Welesz.
— Słyszałam, że to pan nie chce się zgodzić na rozwód i siłą w domu żonę zatrzymuje! Słyszałam z bardzo pewnych ust! I pocóż całe to bujanie, mnie pan nie nabuja!...
Welesz wyprostował się, a jego czerwona, zazwyczaj dobrodusznie uśmiechnięta twarz, nabrała wielkiej powagi, poprzez którą przebijała obrażona duma.
— Droga panno Mary, — rzekł, — mogę być pijakiem, hulaką, utracjuszem, ale nigdy nie kłamałem i nie mam powodu kłamać!... Ja się nie zgadzam na rozwód? Zatrzymuję żonę? Któż podobnych bredni pani naznosił?
— Był taki...
— Nie chce pani powiedzieć? Bardzo nieładnie, gdyż za szczerość, należałoby odpłacić szczerością. Nie lubię intryg i plotek... Czy zechce mi pani wymienić nazwisko plotkarza, o ile dam natychmiast dowody, że powiedziałem prawdę?
Nie, on natychmiast da dowody! Zaiste, nie spodziewała się, że Welesz tak świetnie umie udawać! Skinęła głową.
— Chętnie! — rzekła. — Ale jakież mi pan da dowody?
Welesz uśmiechnął się. Wyjął portfel, coś w nim wewnątrz pogrzebał i wyciągnąwszy stamtąd jakowyś list, podał go Mańce. Poczęła czytać. W nagłówku pisma widniało wydrukowane nazwisko bardzo znanego w sprawach rozwodowych adwokata, i przez tego adwokata list był podpisany. Z treści jego wynikało, że prawnik zwracał się z polecenia pana Welesza, do jego żony, bawiącej zagranicą w sprawie układu, mającego na celu dobrowolne rozejście się małżonków — i że ta nie udzieliła żadnej stanowczej odpowiedzi, snać działając na zwłokę. Adwokat zaznaczał, że sprawa mimo ponagleń ze strony pana Welesza jest trudna, wobec niezrozumiałego oporu jego żony, a same pertraktacje idą powoli, gdyż pani Weleszowa bawi zagranicą i korespondencja trwa długo.
— Wszak pańska żona jest w Warszawie? — nie mogła się powstrzymać od krzyku. Welesz zdziwił się niepomiernie.
— Moja żona w Warszawie! Myli się pani...
— Nie mylę się! Wiem napewno... bo...
Mańka ugryzła się w język, ale było już zapóźno — powiedziała zbyt wiele. Hipcio, choć z natury mało spostrzegawczy, zauważył nagłe zmięszanie dziewczyny.
Zbliżywszy się, jął prosić ciepło a serdecznie:
— Panno Mary, pani coś tai przedemną!... Naprzód te plotki... Później twierdzi pani, że moja żona znajduje się w Warszawie, gdy jej niema... Co to ma znaczyć?
Mańka znalazła się w wielkim kłopocie. Komu wierzyć? Kto kłamie?... Toć niemożliwe jest, aby Welesz specjalnie dla niej fałszował listy adwokatów i wmawiał usilnie, że żony w Warszawie niema, gdyby wiedział o jej pobycie... Więc co miała znaczyć wizyta Weleszowej i jej opowiadanie?
Nagle podejrzenie zrodziło się w głowie dziewczyny. A nuż chciano ją wplątać w jakowąś ciemną sprawę?... Czemże był w istocie ów środek nasenny i czy jest on nieszkodliwy?... Ma kartkę od Weleszowej... ale...
— A do djabła! — zaklęła głośno.
Tymczasem Welesz naglił:
— Powie pani?
Zdecydowała się. Powie mu wszystko! Co ją to obchodzi i dlaczego ma się pakować w intrygi i zawikłane historje? Albo on kłamie, albo ona kłamie... A te dokumenty? Powie mu wszystko, a później niech sobie głowy urywają!... Mogła się lekkomyślnie zgodzić na plan Weleszowej, lecz teraz... Ma przyjmować na siebie jakąkolwiek odpowiedzialność? Więc powie. Nie popełnia nawet niedyskrecji, bo Weleszowa prowadzi niewyraźną grę...
— Pańska żona odwiedziła mnie wczoraj... — poczęła.
— Moja żona... u pani? — Hipcio z nadmiaru wrażenia aż upadł na krzesełko — i cóż?.
Zamienił się cały w słuch.
— Rozmawiałyśmy długo. Wyznanie jej nie zgadza się z pańskiemi słowami, dlatego też zdecydowałam się...
Teraz nie skąpiła szczegółów. Opisała więc wygląd zewnętrzny odwiedzającej, jej nieśmiałość, łzy, skargi na złe pożycie i brutalne postępowanie męża. Później — jak żaliła się tamta, że mąż nie tylko nie daje zezwolenia na rozwód, ale siłą zatrzymuje w domu, nie chcąc zezwolić na wyjazd, ani na zabranie najkonieczniejszych nawet rzeczy, że pragnie ona uciec, a musi to uczynić chyłkiem, w obawie by Welesz z powrotem nie sprowadził jej przy pomocy policji. Powtórzywszy wszystko z najdrobniejszemi detalami, wyznała wreszcie Mańka zamiar Weleszowej, zatrzymania małżonka do rana — a podszedłszy do niewielkiego sekretarzyka, gdzie znajdowała się buteleczka ze środkiem nasennym, i wyjąwszy ją ztamtąd, rzekła do Hipcia, kończąc swą opowieść:
— Oto ona! — Wahałam się długo, jak postąpić i może uległabym prośbie pańskiej żony, uważając ją za biedną i udręczoną kobietę, gdyby nie słowa posłyszane przed chwilą i list od adwokata... Teraz nic nie rozumiem i nie chcę do tej sprawy się mięszać.... Pan twierdzi, że ona winna, ona twierdzi odwrotnie!... Pan powiada, że jej niema w Warszawie, wczoraj była u mnie!.... Jeden tylko dowód jeszcze dać mogę...
W ślad za flaszeczką wydobyła z sekretarzyka kartkę, pozostawioną przez Weleszową.
— Proszę...
Hipcio nachyliwszy się blisko, studjował ją długo i starannie. Potem podniósł pod światło, raz jeszcze uważnie obejrzał i pokręcił głową.
— Bezwzględnie jej pismo! — mruknął. — Przez chwilę sądziłem, że to jakaś intryga i że wczoraj ktoś inny zjawił się tutaj podszywając się pod moją żonę. Ale ta kartka!... Rysopis, wedle pani opowiadania również się zgadza!... Nie do wiary!...
— Ciekawe!...
Welesz uderzył się w czoło.
— W każdym razie tyle pojmuję, że żonie chodziło o usunięcie mnie z domu na noc dzisiejszą. Chyba nie dla żartu tu przychodziła i nie dla żartów błagała o dolanie do wina nasennego środka...
— I ja tak sądzę!...
— Jest w Warszawie? — dalej bełkotał. — Tai to przedemną?... Chce usunąć mnie z domu?...
Hipcio zdecydował się nagle:
— Panno Mary, jedziemy!
— Dokąd?
— Do mnie! Przecież tam musi być rozwiązanie zagadki!
— Wolałabym, żeby pan sam wyjaśnił tę sprawę!
Mańka wypowiedziała ostatnie zdanie, raczej ot tak sobie, niż przez istotną niechęć udania się do mieszkania Welesza. I ją paliła ciekawość, co właściwie cała ta historja mogła oznaczać, bo również rozumiała świetnie, że ktoś chciał Hipcia na noc usunąć z domu. To też gdy on jął nalegać, nie kazała się zbytnio prosić, oświadczając krótko:
— Dobrze, jadę!
Nasunąwszy szybko na głowę kapelusik, włożyła płaszcz i po chwili znajdowała się wraz Weleszem na schodach.


ROZDZIAŁ X.
W mieszkaniu Hipcia.

Wskoczyli do stojącej na rogu taksówki.
Była godzina druga po północy, mżył drobny deszczyk i zrzadka migali zapóźnieni przechodnie, tulący twarze w podniesione kołnierze palt, chroniąc się od jesiennej słoty.
Auto mknęło szybko przez puste i zamglone ulice.
— Dziwne, dziwne — mamrotał Welesz — w jakim celu kłamała? Czemu nie zjawiła się zaraz w domu? Dlaczego chciano się mnie pozbyć?
Mańkę również dręczyły tysiączne pytania. Ciekawa była co powie Weleszowa gdy ich ujrzy razem — o ile w mieszkaniu będzie — i jaki rozmowa obrót przyjmie...
Rychło znaleźli się przed domem, w którym zamieszkiwał Welesz. Do mieszkania znajdującego się na parterze, prowadziło wejście bezpośrednio od ulicy, nie przez ogólną bramę. — Hipcio uważnie spojrzał w okna — wszędzie panowała ciemność, a może li tylko okiennice nie przepuszczały z zewnątrz światła. Otworzył drzwi z klucza, wszedł, przekręcił kontakt elektryczny, i snop światła padł, oświetlając schody, wysłane puszystym dywanem.
— Proszę! — wskazał Mary drogę, a gdy znaleźli się wewnątrz, zatrzasnął drzwi, dodając:
— Zresztą pójdę pierwszy...
Niezwykle zaintrygowana podążyła za nim na górę. Zapalane po drodze lampy ujawniły bogate choć nieco staroświeckie urządzenie domu. Zewsząd wyzierały ciężkie rzeźbione meble, wielkie obrazy w złoconych ramach, ówdzie rzeźby i posągi.
Tak przeszli przez dwa wielkie salony, nie napotykając nikogo, a cały dom wydawał się wymarły.
— Dziwne — pomyślała Mańka — przecież tu niema nikogo.
Te same refleksje nasunąć się musiały gospodarzowi, bo rzekł:
— Musiał ktoś zażartować z pani!... Moja żona jest nieobecna... Służba śpi na drugim końcu mieszkania...
Rozchmurzył twarz, pchnął drzwi i przekręciwszy kontakt, gestem zaprosił ją do następnego pokoju.
— Oto moje sanktuarjum i gabinet... tu mieści się moja kolekcja!
Mańka obrzuciła szybko wzrokiem i gabloty i makaty i ciężkie draperje, oraz bogatą kolekcję broni, znajdującą się na ścianie i miała właśnie postąpić parę kroków naprzód, aby obejrzeć zbliska te bogactwa, gdy posłyszała rozpaczliwy krzyk:
— Złodzieje!...
Obejrzała się przerażona. Welesz stał przy jednej ze ścian, w którą była wmurowana kaseta. Drzwi schowanka stały otworem i ziało ono na pokój ciemną głębią.
— Okradziono mnie! — zawołał i gorączkowo jął grzebać w skarbczyku. Próżne musiały być te poszukiwania, bo zatoczył się aż na ścianę i począł jęczeć:
— Okradziono mnie!... Zabrano, co miałem najcenniejszego!... Moją kolekcję biżuterji... I papiery wartościowe...
— Niemożliwe! — zawołała.
— Miljon... skradziono mi okrągły miljon!... Teraz rozumiem dlaczego chciano mnie u pani zatrzymać!
Upadł na fotel za biurkiem, pochwycił się rękoma za głowę, nieprzytomnie bełkotał:
— Ona... napewno ona... Więc to miały znaczyć te przeciągane pertraktacje?... Ograbić, a później zmusić do uznania dokonanego faktu!... Co za przewrotność!... Jak świetnie udawała niewiniątko...
Dla Mańki również cała sprawa przedstawiała się aż nadto jasno. Weleszowa bawiąc potajemnie w Warszawie i sprytnie dowiedziawszy się o wszystkiem, ją sobie chciała skaptować za wspólniczkę, aby całkowicie bezkarnie i wedle swego uznania dokonać „majątkowego podziału”. Liczyła zapewne, że mąż w obawie przed skandalem do władz ze skargą się nie zwróci — bo choć ten miljon, a szczególniej zabrana biżuterja stanowiły stratę znaczną — były częścią ledwie majątku bogacza.
Uważała za stosowne doradzać:
— Należy zawiadomić policję...
Hipcio machnął bezradnie ręką:
— Policję? Nie... Przecież to mogła zrobić tylko... ona... Dość tego skandalu. Może teraz się zgodzi...
— Posądza pan swoją żonę? — rzekła, udając zadziwienie. — Rzeczywiście, jeśli przyjąć pod uwagę ową wizytę u mnie, cała sprawa wygląda bardzo niewyraźnie... Ale w każdym razie, przydałby się dobry wywiadowca, celem ostatecznego wyświetlenia zagadki. O ile pan obawia się rozgłosu, należy wezwać prywatnego detektywa.
— Nie znam żadnego...
— Znamy przecież Dena!... Mogę zaraz go powiadomić telefonicznie.
Biedny Hipcio tak był oszołomiony poniesioną stratą, że nie dał jej żadnej odpowiedzi. Siedział, niby wielka kukła woskowa, kiwając bezmyślnie głową. Zdawało się nawet, że nie słyszy, gdy dziewczyna wymówiła numer Dena. Równie obojętnie słuchał dalej jak zastawszy go szczęśliwie w domu, prosiła, aby w sprawie niecierpiącej zwłoki przybył natychmiast na ulicę Czackiego — i kiedy mu powtórzyła zapewnienie detektywa, że najdalej za dwadzieścia minut się tam znajdzie.
Oczekując, siedzieli w milczeniu.
Tysiące myśli i zapytań wirowało w głowie Mary i już miała usta otworzyć, aby wyrwać towarzysza z odrętwienia... wtem nagle...
Najwyraźniej posłyszała odgłos kroków...
Nie były to jednak kroki skradające, nieśmiałe, ale kroki pewne, rzekłbyś kto obudziwszy się ze snu szedł sprawdzić, co w gabinecie się działo... Może ktoś ze służby?...
Zanim zdążyła zwrócić na owe odgłosy uwagę Welesza, drzwi się rozwarły i w nich na progu ukazała się kobieta. Na jej widok głośny okrzyk zamarł na ustach Mańki, choć jej obecności winna się była spodziewać.
Na progu stała Weleszowa. Wyglądała oczywiście inaczej, niźli wczoraj, bo była w nocnej bieliźnie i na tę bieliznę niedbale narzuconym szlafroku. Wściekła zapewne być musiała na Mańkę, że ta nie spełniła jej prośby i nie zatrzymała dłużej męża, bo jej twarz krzywił jakiś wyraz zły i zawzięty.
Obrzuciwszy wzrokiem pokój i jakby nie zwracając uwagi na pełną boleści pozę Hipcia, odezwała się pogardliwie:
— Więc do tego doszło, mój panie, że pan pod rodzinny dach nierządnice sprowadza?
— Jak pani śmie! — zawołała Mańka, oburzona tą bezprzykładną bezczelnością — pani, która...
Nie dokończyła zdania, bo Welesz w tejże chwili porwał się ze swego miejsca.
— Milcz! — krzyknął — milcz, ty żmijo!... Tej „nierządnicy”, jak ją nazywasz, zawdzięczam, że zdążyłem na czas, aby ci odebrać, coś ukradła! Gdzie są klejnoty i papiery?
— Nie wzięłam klejnotów ani papierów!
Welesz wskazał na pusty skarbczyk.
— Któż go otworzył i z tamtąd je zabrał?
— Nie wiem!
Mańka z podziwieniem patrzyła na Weleszową. Byłaż to ta sama kobieta, która ją odwiedziła w mieszkaniu? Tak, bezwzględnie ta sama. Poznawała tę twarz o nieco wydatnych rysach i oczy szare i jasno blond włosy, teraz w nieładzie wymykające się z pod nocnego czepka. Ale gdzież się podział ów wyraz słodyczy i pokory, ów melodyjny, chwytający za serce głos, jakim przemawiała wczoraj... Dziś była oschła, sztywna, a wyrazy, padające z jej ust brzmiały nieprzyjemnie, wyzywająco. Podziwiała Mańka tę znakomitą grę i jednocześnie stwierdzała, jak napozór drobne różnice w ruchach i mowie, przetwarzają kobietę w zgoła inną istotę. Podczas gdy „wczorajsza” Weleszowa budziła sympatję i przy okolicznościach łagodzących usprawiedliwić było można nawet zabranie papierów i kosztowności — „dzisiejsza” wywoływała niechęć, odrazę...
Weleszowa widocznie zamierzała tupetem i arogancją onieśmielić męża, gdyż jęła cedzić w jego stronę:
— Napomyka pan, iż zaszła jakaś kradzież!... Trzeba być człowiekiem, wyzutym z wszelkich zasad moralnych, takim, jakim jest pan, aby mnie o nią posądzać! Na wymysły ordynarne nie odpowiadam!... Ale stwierdzam kategorycznie, że nie wiem o niczem! Powróciłam dziś wieczór z zagranicy, spałam i obudziłam się dopiero, posłyszawszy głosy w gabinecie... Czy moje wyjaśnienie wystarcza?
Mańka aż usta otworzyła ze zdziwienia.
Ta Weleszowa godna była stać się za dawnych czasów pomocnicą Balasa. Uczyć się można od niej. Toć ona, Mańka, będąc przyłapana na gorącym uczynku, nigdyby nie potrafiła wyłgiwać się równie zręcznie. A jak świetnie umiała zabezpieczyć się ze wszech stron... Uśpić męża, zabrać biżuterję, wyjechać — a jeśli cokolwiek w tym planie zawiedzie, symulować, iż tylko co powróciła i nie wie o niczem. To też raczej z „fachowem” uznaniem, niźli z oburzeniem, słuchała dalszych wykrętów Weleszowej:
— Wystarczy panu moje wyjaśnienie i mogę odejść, czy też nadal mam pozostać w tem... niezbyt dla mnie miłem towarzystwie?... A może pan pragnie moje rzeczy zrewidować?... Służę!
— Zaraz tu przyjdzie detektyw, — odparł podnieconym głosem Welesz — i jeśli zajdzie potrzeba, przeprowadzi rewizję...
— Ach, tak...
— Proponuję jednak, abyśmy tę sprawę załatwili polubownie. Mam niezbite dowody, że pani mnie okrad.. to jest, chciałem powiedzieć, samowolnie zabrała klejnoty ze skarbczyka, jednak...
Weleszowa wykonała ruch, tak groźny i stanowczy, że Hipcio, mimo złości, zamilkł na chwilę.
— A ja nie będę rozmawiała z panem, o ile pan nie zmieni tonu! Odchodzę...
— Zostaniesz!
— Nie zostanę ani chwili dłużej w towarzystwie tej dziewczyny ulicznej, bo tylko dziewczyna uliczna odwiedzać może po nocy mieszkanie żonatego człowieka...
Mańkę, jak gdyby kto trzasnął szpicrutą. Dotychczas zachowywała się obojętnie, starając do sceny małżeńskiej się nie mięszać. Lecz teraz ją poderwało. Że Weleszowa wyłguje się bezczelnie — obchodziło ją niewiele. Że zabrała biżuterję, nie jej rzecz tu sąd wydawać. Lecz jak śmie, po wczorajszej wizycie, zwać ją dziewczyną uliczną?... Wszak przedtem już z jej ust padło słowo „nierządnica”. Broniąc swej skóry, nie ma potrzeby jej znieważać. Wszystko zakipiało w Mańce. Głosem podnieconym jęła wyrzucać:
— Od mojej osoby, wara! Rozumie pani?! Patrzcie, dziewczyna uliczna! Doskonale pani wie, kim jestem i dlaczego się tu znalazłam. Nie wtrącałam się między was, pókiście się kłócili o biżuterję, ale teraz powiem wszystko... Była pani u mnie wczoraj i chciała mnie wciągnąć w swoje szacherki...
— Ja byłam u pani?
— Tak! Dość tych wykrętów! Była pani, żeby mnie nakłonić, abym zatrzymała męża do siódmej rano, bo przez ten czas pragnie pani zabrać swe rzeczy, których mąż jakoby nie wydawał, i o siódmej wyjechać. Co prawda, nie raczyła pani nadmienić, że to chodzi o klejnoty miljonowej wartości!... No, może nie tak było?...
— Kłamstwo!
— A kto mnie prosił, żebym w razie czego, męża uśpiła, a nawet doręczył mi nasenny środek?
— Uśpiła? Nasenny środek? Nowe kłamstwo!...
Weleszowa wzruszyła ramionami i rzuciwszy na Mańkę spojrzenie pełne pogardy, skierowała się ku drzwiom. Wyszłaby może, ale frazes, jaki padł z ust dziewczyny, przykuł ją do miejsca:
— Na szczęście mam dowody!
— Dowody? — W głosie Weleszowej zadźwięczało szyderstwo. — Ciekawam jakie? Panienka je wymyśliła?
Mańka aż trzęsła się z podniecenia — takiej czelności nie wydarzyło jej się nigdy dotąd napotkać.
— Dość tych tonów obrażonej królowej! — wrzasnęła niemal, — tego kręcenia nosem! Może pani zaprzeczy, że nie pisała tej karteczki?...
Postąpiwszy o parę kroków, wyciągnęła ku niej bilet. Po twarzy Weleszowej poraz pierwszy przebiegł cień niepokoju. Uważnie przeczytała karteczkę, poczem czerwieniąc się nieco, drżącym głosem rzekła:
— Skąd pani to ma?
— Jakto skąd? Pani mi to dała!
— Nigdy nie dawałam, bo powiadam, nie znam pani, u niej nie byłam i widzę ją poraz pierwszy!... Kartka ta jest sfałszowana!...
— Nie, to przechodzi wszelkie granice! — gniew Mańki wzmagał się coraz bardziej. — Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie, żeby kłamać tak bezwstydnie! Wczoraj zjawia się u mnie, poznaję ją doskonale, doręcza karteczkę... błaga... prosi... a teraz udaje, że nietylko mnie nie zna, ale nigdy nic mi nie dawała... Bóg mnie strzegł, że w porę zdążyłam wycofać się z tej brudnej sprawy. Bo przy takiej przewrotności, zaczynam wierzyć, że i ten sławny środek nasenny, nie jest niczem innem, jak trucizną! Tak, trucizną. Chciała pani pewnie otruć męża, a potem podejrzenie zepchnąć na mnie... Zaczynam pojmować... i szczerze będę rada, o ile władze sprawdzą zawartość flaszeczki!...
W zachowaniu się Weleszowej, dotąd tak dumnej i wyniosłej, zaszła nieoczekiwana zmiana. Przygarbiwszy się nieco, jakby pod wpływem druzgocących zarzutów, przybliżyła się do stołu i wziąwszy niepewnie flaszeczkę, spoglądała długi czas na nią w milczeniu. Potem bezsilnie opadła w stojący w pobliżu fotel. Na zarzuty Mańki nie odpowiedziała ani słowa, patrzyła tylko przed siebie jakimś tępym wzrokiem, zagłębiona snać w myśli ponure. Również i Mańka zamilkła, w podnieceniu tylko uderzając końcem lakierowanego pantofelka o posadzkę. Chciała Weleszowa, to i ma... Nie trzeba było z nią zaczynać! Cała sprawa jasna jest, jak na dłoni, i gotowa to samo powtórzyć choćby w tej chwili sędziemu śledczemu. Przestanie się wreszcie zapierać!... Dowody są nazbyt wyraźne.
— Cóż ty na to wszystko? — odezwał się do żony Welesz, który, stojąc za biurkiem, obserwował całą scenę. — Sądzę, dalsze wykręty nie pomogą?
Weleszowa, napół leżąc w fotelu, nadal zachowywała uporczywe milczenie, tylko gra jej twarzy, nadwyraz była wymowna. Widać było, że dojrzewa w niej jakaś decyzja, że na coś się waży, — wreszcie wargi jej wyszeptały bezdźwięcznie:
— Nadal się męczyć... Poco, naco?... Toć oni obmyślili wszystko doskonale... I ta kradzież... i to pismo... Tłomaczyć się?.. Czy uwierzą? Wstyd... Hańba...
Machinalnie oczy Weleszowej padły na znajdującą się w jej dłoni flaszeczkę.
— Ach, gdyby to była trucizna! — zawołała — i nim ktokolwiek zdążył przeszkodzić, wyrwawszy korek, przytknęła buteleczkę do ust. Przez kilka sekund wiodła po obecnych błędnym wzrokiem, poczem, powstając ze swego miejsca, postąpiła parę kroków, lecz zatoczywszy się, z głuchym łoskotem runęła na podłogę.
— Otruła się! — krzyknął nieludzkim głosem Welesz. — Otruła tym samym jadem, który był dla mnie przeznaczony! Straszne... Okropne...
Straciwszy zupełnie głowę, jął bezradnie kręcić się po pokoju, potrącając meble i mrucząc słowa bez związku.
Tymczasem Mańka rzuciła się na ratunek.
— Doktora! — padł z jej ust krótki rozkaz. — Wezwij pan prędko doktora!
Nachyliła się blisko, myśląc, czy na czas zdąży ratunek. Ale piorunująco działać musiała trucizna, oczy umierającej zaszły bielmem, ciało już sztywniało.
— Tu zbyteczny już doktór... — mruknęła.
Już miała powstać, gdy nagle szczegół pewien zastanowił ją niezwykle, pochwyciła jedną z rąk zmarłej.
— Boże! — wyrwał się jej okrzyk przerażenia. — Cóż to znaczy? Wszak tamta nie miała jednego palca u prawej dłoni!...

Może w godzinę później, w jednym z pokojów, sąsiadujących z gabinetem, w którym rozegrał się dramat, Den przystąpił do szczegółowego badania Mary.
— Więc panią uderzył dopiero ten szczegół, iż nieboszczce nie brakowało żadnego palca u dłoni?
— Tak! Ta kobieta, która podała się u mnie za panią Welesz miała ich tylko cztery, brakło jej czwartego palca u prawej ręki...
— A przedtem nic pani nie zauważyła? — rozpytywał dalej Den.
— Nic.
— Podobieństwo nieznajomej do nieboszczki było tak wielkie?
— Naturalnie!... Ta sama podstawa, rysy twarzy, włosy... Uderzyły mnie tylko pewne różnice w głosie... Sądziłam jednak, że umyślnie zmienia głos, lub pod wpływem podniecenia brzmi on trochę inaczej.
— Rozumiem!
— Pozatem, przysięgłabym! Co prawda, twarz nieznajomej zasłaniał żałobny welon, i zajęła ona miejsce tyłem do światła, ale jednak rysy mogłam rozróżnić wybornie.
Den skinął głową.
— Sugestja! — mruknął, — albo niezwykłe podobieństwo! Ktoś się znakomicie ucharakteryzował na panią Weleszową, a ponieważ jednocześnie doręczył sfałszowane pismo, wytworzył wrażenie, że to być mogła tylko ona.
— Ale kto?
— Otóż pytanie! W każdym razie jedno jest jasne. Ktoś pragnął użyć panią za narzędzie, wykorzystując jej impulsywność i dobre serce. Przeliczył się tylko, mniemając, że nie dojdzie między nią a Weleszem do poufnej rozmowy, że pod wpływem trunków stanie się on natarczywy, a pani, by uwolnić się od zalotów, doleje do wina ów rzekomy środek nasenny... w rzeczywistości truciznę, działającą błyskawicznie i nie pozostawiającą prawie śladów.
— Brr! — wzdrygnęła się, wspominając, iż przez tyle czasu przechowywała jad, uważając go za nieszkodliwy narkotyk. — Brr... Straszne... Toć nawet doktór w pierwszej chwili twierdził, że pani Weleszowa umarła na udar sercowy...
— I jabym tak sądził, gdybym nie znał wszystkich szczegółów... Zaiste, szatański pomysł! Welesz umiera u pani, niby to nagle, rodzina nie bada bliżej sprawy, bo wszyscy wiedzą, że choruje na serce... Zresztą skandal, śmierć w takich okolicznościach!... Kradzież biżuterji i papierów pozostaje niewykryta, bo Hipcio interesy prowadzi nieporządnie, nikomu się z nich nie zwierza i nikt nie byłby w stanie określić, co posiadał on w skarbczyku naprawdę i czy brakujących klejnotów sam nie porozdawał... Pani Weleszowa, nieboszczka, nie wszczęłaby sprawy napewno...
Mańka skinieniami głowy wtórowała tym wywodom, które tylko potwierdzały jej własne spostrzeżenia.
W tej chwili do pokoju wszedł Welesz. Oczy miał zapłakane, zmienił się i postarzał w przeciągu paru godzin. Nie przypominał obecnie w niczem rozbawionego, wesołego Hipcia.
— Zamordowaliśmy kobietę! — oświadczył głosem drżącym, stłumionym przez łzy. — Okropne!...
Detektyw starał się go pocieszyć.
— Nie pan jest mimowolnym sprawcą tragicznego wypadku, a ta banda, która wszystko sprytnie zainscenizowała...
— Ale, czemuż Weleszowa, skoro była niewinna, odebrała sobie życie? — nie mogła się powstrzymać od okrzyku Mańka.
Detektyw spojrzał na nią z wyrzutem, rzekłbyś, dziwiąc się, iż nie rozumie równie prostej sprawy.
— Przecież to jasne! — zawołał, — tylko należy się nieco zagłębić w jej psychologję. Pożycie państwa Weleszów, jak wiemy, nie należało do najlepszych. Mąż starał się o rozwód, na który nie zgadzała się żona. Wreszcie przybywa ona do Warszawy, niespodzianie wieczorem, kto wie, może łudząc się nadzieją, że się jej uda pana Hipolita do współżycia nakłonić... Przybywa, męża w domu nie zastaje, kładzie się spać. Śpi mocno i nie słyszy, gdy prawdziwi przestępcy operują koło skarbczyka. Natomiast budzi się na odgłos rozmowy, prowadzonej przez państwo, która jest bardzo głośna, bo pod wpływem wrażenia, spowodowanego kradzieżą, oczywiście jesteście podnieceni... Wstaje i zjawia się w gabinecie... W pierwszej chwili jest oburzona, bo sądzi, że mąż sprowadził sobie jakąś przygodną przyjaciółkę... Ale zaczynają padać zarzuty. Z początku odpiera je z pogardą... Ale kiedy te zarzuty stają się coraz groźniejsze, kiedy słyszy, iż nietylko obwiniają ją o kradzież, ale i o zgóry uplanowany zamach na życie męża, — w duszy następuje przełom... Mniema, że to pan Welesz wspólnie z panią ukartował tę całą historję, zebrał sfałszowane — a na pierwszy rzut oka, przekonywujące dowody — nie zapominajmy bowiem o liście sfałszowanym mistrzowsko — i że dzięki tym dowodom, wystąpi do władz, oskarżając ją o przestępstwa najcięższe, aby w ten sposób uzyskać upragniony rozwód, na który ona tak długo odmawiała swej zgody... Może uda jej się wytłomaczyć, ale skandal, brudna sprawa, potworne oskarżenia!... Wówczas chwyta za buteleczkę z trucizną i następuje katastrofa!... O, bo pani Weleszowa była bardzo dumną kobietą!...
W milczeniu, skinieniami głowy, potwierdzali słowa detektywa. Zrozumiałem teraz całkowicie było i zachowanie się obrażonej żony i jej pełne gniewu odpowiedzi, wreszcie raptowna decyzja. Mańka czyniła sobie wymówki, iż dała się unieść złości, sprowokowana obraźliwemi odezwaniami Weleszowej. Nie dając folgi uniesieniu, może rychlej spostrzegłaby różnice zewnętrzne w wyglądzie obu kobiet, które obecnie stawały się dla niej coraz wyraźniejsze. Hipcio raz po raz przytykał mokrą chustkę do zaczerwienionych oczu i chlipał:
— Okropne!... Okropne... Sam wolałbym skończyć nagle na serce, niźli to... Oschła była, zła, zawzięta, dumna, ale... zawsze... Podobny wyrzut sumienia na całe życie!...
— Panie Welesz, proszę nie czynić sobie wymówek, pan tu, jak i panna Mary niewiele są winni!... Gdyby nie zawzięty i dumny charakter nieboszczki, może sprawa przybrałaby inny obrót. Nie rozpaczać należy, a odszukać sprawców!
— Ma pan nadzieję?
Den zasępił się.
— Sprawa nader trudna! — rzekł. — Tu mamy do czynienia ze zbrodniarzami, którzy nie pozostawiają śladów. Badałem skarbczyk — nic... najmniejszego odcisku palców, mieli widocznie gumowe rękawiczki... Owa kobieta, która była u panny Mary? Wątpię, czy ją prędko znajdziemy!... Jedna wskazówka tylko pozostaje. Ten, czy ci, którzy dokonali przestępstwa, znakomicie obznajmieni byli z pańskiemi najdrobniejszemi przyzwyczajeniami i trybem życia.
— Czy pan kogo podejrzewa?
— Niestety, nikogo!
Po tem, mało budzącem otuchy oświadczeniu, detektyw przeszedł się parę razy po pokoju, poczem przystanął przed Weleszem:
— Jeszcze nie podejrzewam nikogo, — rzekł, — ale może za godzin parę będę już na tropie!... O rzecz jedną chciałem tylko prosić: o zupełną tajemnicę.
— Ależ to moje najgorętsze życzenie! — zawołał Hipcio. — I ja pragnąłbym, żeby ludzie sądzili, iż moja żona umarła naturalną śmiercią...
— Właśnie! Sądzę, że uda się tragiczny wypadek jakoś upozorować! Głównie zaś chodzi mi o to, aby pan chwilowo nie rozgłaszał wiadomości o kradzieży...
Hipcio spojrzał ze zdziwieniem, gdy tymczasem Den dalej wyjaśniał swą myśl:
— Mamy do czynienia z niezwykle przebiegłymi zbrodniarzami. Śmierć żony pańskiej nie wchodziła w ich rachuby, liczyli oni na pańską śmierć. O ile sprawa kradzieży nabierze rozgłosu, postarają się zatrzeć wszelkie ślady, zapewne jak najśpieszniej wyjadą zagranicę. Gdy zaś sprawa kradzieży nie nabierze rozgłosu, sądzić będą, iż świadomie pan milczy, w mniemaniu, że to żona zabrała przed śmiercią klejnoty i ukryła je gdzieindziej...
— Rozumiem! Zastosuję się do pańskich wskazówek, bo cała moja nadzieja w panu! — odrzekł Welesz, ściskając długo dłoń detektywa.

— Dziwne zbiegi okoliczności! — mruczał Den, gdy w chwilę później wraz z Mańką schodził ze schodów, — tu rolę odgrywa czarna dama... również czarna dama sprytnie wywiozła... ową Józkę!... Pamięta pani?
Mańka przystanęła, uderzona słowami detektywa.
— Czarna dama! — zawołała żywo, teraz dopiero olśniona tą myślą. — Prawda, w tamtej tajemniczej historji też występuje czarna dama... Czyż ta sama?
— Wątpię, — uśmiechnął się Den, — wszak tyle kobiet ubiera się „na czarno” w Warszawie. Również wiele nosi żałobne welony... Ot, tak nasunęło mi się wspomnienie!
— Wykrył pan co w sprawie Józki? Bo i panu ten wyjazd wydał się niezwykły?
— Wyjazd w rzeczy samej był niezwykły. Ale dotychczas nic nie wykryłem!
W głosie Dena zadźwięczało zniechęcenie, — niezbyt lubił sprawy, których wątku nie mógł pochwycić.
Chwilę szli w milczeniu — detektyw zadał nagle pytanie:
— Co porabia dyrektor Doriałowicz?
— Nie wiem!
— Jakto, pani nie wie?
— Zerwałam z nim... Nie widziałam go od dni paru!
— Pani z nim zerwała? No, no...
— Czemu pana to tak dziwi?... Nudny, oschły jegomość!... Zresztą, zamierzam się ustatkować... Może wyjdę zamąż...
Detektyw właściwie powinien był, choć przez grzeczność zainteresować się planami Mańki i zapytać o nazwisko przyszłego małżonka. Wszak sam jej tylekroć uczciwe życie doradzał. Nie uczynił tego jednak, co wcale było nawet niegrzeczne, szczególnie, jak na człowieka równie dobrze wychowanego, jakim był Den. Natomiast pochłonięty innemi myślami, rzucił:
— Czy ten Doriałowicz jest naprawdę tak bogaty?
— Podobno, bardzo! — odparła nieco podrażnionym głosem. — Zresztą, mało mnie on obchodzi i jego pieniądze!...
— Hm... hm... — mruknął — oczywiście!...
Tu przerwała się ich rozmowa. Den nie miał miny człowieka, zadowolonego ze siebie.


Rozdział XI
WYZNANIE DORIAŁOWICZA

Było już dobrze po szóstej rano, i ludzie spieszyli do pracy, gdy Mańka znalazła się w domu. Rozebrawszy się szybko, wsunęła się pod kołdrę, długo usnąć nie mogąc, wstrząsana nerwowemi dreszczami.
Wreszcie zmęczenie skleiło jej powieki, lecz sen nie przyniósł upragnionego odpoczynku. Wprawdzie zasnęła głęboko i mocno, ale podniecona wyobraźnia pracowała dalej, przetwarzając ostatnie wrażenia w straszne i koszmarne wizje.
Śniła więc Mańka, że należy do jakiejś tajemniczej szajki, na czele której stoi czarna dama... Sroga, nieprzystępna... a brakuje jej czwartego palca u prawej dłoni... Banda popełnia rabunki, napady, morderstwa... Jej każą zabić Welesza... Nie, ona się na to nie godzi!.. Grozi jej czarna dama, grozi, że ją zamknie w jakichś podziemiach!... Mańka rzuca się na czarną damę, ale ta jest silniejsza... Towarzysze biegną zbrodniarce na pomoc, powalają Mańkę, wiążą ręce i nogi... Potem ją niosą do jakiegoś domu... Dom za miastem... Jednopiętrowy, murowany... coś niby pałacyk... Dokoła dużo drzew, a do wewnątrz wchodzi się po trzech schodkach... Potem Mańka znajduje się w podziemiach... Jak się tam znalazła, nie wie sama... Widocznie ją zamknięto... Błądzi, szukając wyjścia, znaleźć go nigdzie nie może... Okropnie tam... Zimno, wilgotno... Och, żeby się wydostać! Nagle widzi, że uchylają się drzwi, biegnie ku nim... Już... już... ma znaleźć się w tych drzwiach, gdy z tyłu chwyta ją dłoń koścista... Ogląda się — Weleszowa! Tak, Weleszowa!... Jest blada, ziemisto blada, szczerzy do niej zęby w straszliwym uśmiechu... Mańka czuje doskonale uścisk, wnet drugą ręką tamta pochwyci ją za gardło... Ach!...
Obudziła się z głośnym okrzykiem przerażenia. Nie, to nie był sen — czuje jeszcze najwyraźniej dotyk zimnych palców....
W pierwszej chwili nie mogła nic zrozumieć. W pokoju panował półmrok, a nad nią pochylał się ktoś, lekko dotykając jej ramienia.
— Aleś zaspała, drogie dziecko! — mówił Doriałowicz z uśmiechem, spoglądając w jej przestraszone i błędne oczy. — Już piąta po południu! Musiała wczoraj dobrze hulać panienka?...
— Skąd pan się tu wziął?
Dopiero zadawszy to pytanie, uprzytomniła sobie, jak było niedorzeczne. Wszak prosiła go sama...
— Otrzymałem wczoraj późnym wieczorem twój list, — wyjaśnił, — i dziś od samego rana pragnąłem porozumieć się z tobą... Telefonuję, telefonuję — służąca wciąż odpowiada — pani śpi! Zdecydowałem się więc sam tu przybyć... Cóż to za pilna sprawa?...
— Hm... tak! — mruknęła zgoła innym tonem, odzyskując całkowicie świadomość. — Pisałam do pani w rzeczy samej, bo skoro się rozstajemy...
— My się rozstajemy?...
Tyle zdziwienia zabrzmiało w głosie dyrektora, że Mańka aż uniosła się na swojem łożu. Toć po tamtej scenie, kiedy powiedziała mu wprost, że pragnie ją „podstawić” Weleszowi, po scenie brutalnej, po której nie pokazywał się przez dwa dni, zapytywać jeszcze, czy się rozstają...
— Przecież wtedy?...
Doriałowicz wykonał ręką ruch, niby pragnąc powstrzymać dalsze słowa pupilki. Łagodnie tłomaczył:
— Niepotrzebnie się uniosłaś! Umyślnie nie pokazywałem się przez dwa dni, aby ci dać ochłonąć. Zresztą, uczyniłem rachunek sumienia sam ze sobą. Może postępowałem niewłaściwie... Próbowałem cię nadto!... Bo powiem szczerze, podobasz mi się bardzo... Ale wyznaję, chwilami obawiałem się przywiązywać do ciebie, nie mając zaufania do twojego charakteru. Dziś, po namyśle, cenię ten charakter, bo tylko kobieta uczciwa umie tak powiedzieć prosto w oczy, co ma na myśli, jak ty to wtedy uczyniłaś.
Mańka uszczypnęła się mocno w rękę, aby się przekonać, czy nadal nie śpi i to, co słyszy, nie jest przedłużeniem poprzednich majaczeń. Zimny, oschły Doriałowicz przemawiał w taki sposób? Nie wierzyła własnym uszom. Więc jej przypuszczenia były niesłuszne?
— Czemuż mi pan dziś dopiero to wyznaje? — zawołała.
Po twarzy Doriałowicza przebiegł bolesny uśmiech.
— Drogie dziecko, cóż na to poradzić, że mam takie paskudnie skryte usposobienie, iż trudno mi się zdobyć na szczerość. Na to składały się lata całe... Dopiero, przez te dwa dni, przez które cię nie widziałem, pojąłem, jak mi zależy na tobie... Zmienię się... i przepraszam cię zato, co było... Czy gniewasz się jeszcze?
Na ustach Mańki zaigrał lekki uśmiech triumfu. Więc jednak, mimowolnie doprowadziła tego starszego, wyrachowanego pana do oświadczyn miłosnych, do ukorzenia się przed nią.
— Jeśli postępowałem dziwacznie, — mówił dalej, — czyniłem to jedynie dlatego, że zamierzyłem, aby nasz związek prędzej, czy później, zakończył się małżeństwem. Pragnąłem jednak być pewnym mojej żony, bo żona, to nie przyjaciółka!... Studjowałem cię też... i teraz po namyśle, zadecydowałem przyśpieszyć nasz związek. Zapytuję: pragniesz zostać moją żoną?
Wszystko to spadło na Mańkę tak nieoczekiwanie, że ledwie mogła zebrać myśli. Była oszołomiona, ale jednocześnie znakomicie pojmowała teraz postępowanie Doriałowicza. I znów przed oczyma wyobraźni jęły się snuć obrazy: majątek, szacunek ogólny, dostatek, tytuł dyrektorowej... Dni parę temu, klasnąwszy w dłonie, zarzuciłaby ręce na szyję opiekunowi, wołając z radością, że się zgadza. Dziś było trudniej, bo wszak istniał Korski... Korski wprawdzie nie mógł jej zapewnić podobnego dobrobytu, ale Korski był młody... podczas gdy Doriałowicz — stary... Korskiego nie kochała, ale lubiła bardzo — Doriałowicz dotychczas budził jeno odrazę... Lecz bogactwo jest silnym magnesem. Zmięszanie dziewczyny było tak wielkie, że nie wiedzieć kiedy, wyszeptały jej wargi:
— A Korski...
— Cóż Korski? — zapytał ze zdumieniem Doriałowicz. — Cóż Korski ma do naszej rozmowy? Czyżbyś co słyszała o tej historji?...
Zdziwiła się zkolei.
— Jakiej historji?
— Miałem z nim bardzo niemiłe przejście... Nie dość, że okradał mnie systematycznie, ale gdzie mógł, psuł opinję. Ostatnio, przywłaszczył sobie poważniejszą sumę pieniędzy i uciekł...
— Korski?... Przywłaszczył?... Uciekł?...
— Tak. Ale czemu się dopytujesz, przecież znałaś go mało, widziałaś go raz tylko, wówczas w „Olonji”...
Więc tak się przedstawiała sprawa z Korskim i dlatego ani się pokazał, — ani nie dał o sobie żadnej wiadomości. Doprawdy, za dużo niespodzianek spadało na Mańkę, i aż usta zagryzła, by nie krzyknąć głośno. Musiała jednak coś odpowiedzieć, bo rzekomo znała Korskiego jeno powierzchownie.
— To on mnie ostrzegał! — wyrwało się jej nagle.
— Domyślałem się tego, — mruknął Doriałowicz; — obgadywał mnie do wszystkich znajomych! Lecz kiedyż zdążył ci głupstw napleść?
— W „Olonji”! — ratowała się nowym wykrętem.
— A... teraz rozumiem... rozumiem i scenę, jaką mi urządziłaś!... Wiesz, czemu się tak odwdzięczał? Wyciągnąłem go z błota!...
O tem wiedziała. Wiedziała również, jakim tajemnym sprężynom przypisywał Korski owo „wyciągnięcie” z błota. W związku jednak z popełnioną defraudacją, rewelacje sekretarza nabierały zgoła innego znaczenia. Lecz w jakim celu okłamywał swą uczciwością, swą miłością dla niej... Wyraz niesmaku skrzywił usta Mańki.
Zauważył ów grymas Doriałowicz.
— Widzę, obrzydzenie wzbudza w tobie ten jegomość... Nie dziwię się, bo i ja nim się brzydzę i pogardzam. Nawet ścigać go nie poleciłem policji. Niech używa za skradzione pieniądze, dopóki nie popełni nowego łajdactwa...
— Pan jest za dobry! — wyrwał jej się okrzyk.
— Nie wiem, czy jestem dobry, — uśmiechnął się lekko, — ale zbyt mało interesujący to temat, byśmy dłużej mieli się zajmować moim sekretarzem. A teraz, proponuję, moja droga, żebyś wstała, przejedziemy się może trochę, to do reszty omówimy nasze plany... Musiałaś nie spać całą noc, bo tak późno zastaję cię w łóżku? Blada jesteś, oczy podkrążone, świeże powietrze nie zawadzi...
— Byłam zdenerwowana, nie mogłam zasnąć, aż dopiero rano... Przejadę się chętnie!
Istotnie spacer uśmiechał się jej bardzo. Choć poto, aby skupić myśli. Wyprawiła tedy Doriałowicza do sąsiedniego pokoju, a sama jęła się pośpiesznie ubierać. Prysznic, a później mocne nacieranie ciała wodą kolońską odświeżyły ją nieco. Pudrując twarz przed lustrem, aby usunąć bladość — ślad niedawnych przeżyć — rozważała, iż doprawdy zbyt wiele niespodzianek spadło na nią. Wczorajszy wieczór z Weleszem, samobójstwo Weleszowej, dochodzenie Dena... Oświadczyny Doriałowicza, wiadomość o Korskim... Jaką ma dać odpowiedź opiekunowi? Zgodzić się na małżeństwo? Wahała się, bo choć odpadł Korski, o którym teraz wspominała z odrazą, nie nęciło ją pożycie z dyrektorem. Dziś jest czuły, słodki, gdyż boi się ją utracić. A później? Znów będzie zimny, oschły, despotyczny, marudny. Czy z nim wytrzyma? Sama na to dziś sobie nie umie dać odpowiedzi, lecz z drugiej strony taka „karjera” nie często się trafia kobiecie!... Może w czasie spaceru poweźmie postanowienie...
— Jestem gotowa!
Po chwili siedziała obok Doriałowicza w luksusowym Cadillac’u, wdychając przez nieco uchyloną szybę, ostre, mroźne powietrze.
Doriałowicz zamienił się, rzekłbyś, w dwudziestoletniego, zakochanego młodzika. Wypowiadał tyle czułych zdań i tyle słodkich słów, ile przez cały czas swego żywota zapewne nie wypowiedział... Jak gdyby już posłyszał przychylną odpowiedź z ust Mańki, rozprawiał o ich związku, jako o rzeczy postanowionej, opowiadał, iż nie zwlekając, jutro sprowadzi jej odpowiednich pedagogów, aby nauczywszy się obcych języków, nabrała ogłady i mogła go godnie reprezentować. Później kreślił plany zawrotne. Wyjazd zagranicę. Paryż. Nizza. Monte Carlo. Dodawał, że napewno będą bardzo zgodnem stadłem, da ona mu tę odrobinę ciepła, której tak pożąda i nigdy pomiędzy niemi nie powtórzą się już nieporozumienia i kwasy... Nie tak, jak w innych, niedobranych małżeństwach...
— A propos, — zawołał nagle, uderzając się ręką w czoło. — A propos niedobranych małżeństw... Zapomniałem ci powiedzieć, że wielka strata spotkała naszego wspólnego znajomego...
— Kogóż? — zapytała, udając obojętność, choć przewidywała, co Doriałowicz powie.
— Welesza!
— Cóż mu się stało?
— Umarła mu żona.
— Ach, tak! — udała zainteresowanie. — Nagle?
— Oczywiście, nagle! Wczoraj wróciła do Warszawy i zmarła w nocy na serce. Była dziś o tem wzmianka w pismach. Bardzo jakaś dziwna historja!
— Cóż dziwnego? Każdy kiedyś umrzeć musi!
Doriałowicz zniżył głos:
— Szepczą na mieście, że się otruła!... Po jakiejś straszliwej z nim scenie... Oczywiście, ze względów rodzinnych sprawę tuszują... Ale co najciekawsze, że Welesz, który nie cierpiał żony i chciał się z nią rozejść, płacze, rozpacza, jak po utracie najdroższej towarzyszki życia...
— Bo... — mało nie wypsnął jej się nieostrożny frazes, ale w porę ugryzła się w język. Wiedziała, czemu Welesz rozpaczał. Zobowiązana jednak do milczenia, nie miała zamiaru wtajemniczać Doriałowicza, ani też zdradzać mu swego udziału w tragicznych wypadkach. Ciekawe jednak, jakąby zrobił minę, posłyszawszy jej opowieść. Może byłby niezadowolony, może posądzałby ją o jakie konszachty z Hipciem? Słówka nie powtórzy! Tak obiecała zresztą Denowi.
Doriałowicz, nie zwracając uwagi na wykrzyknik, mówił dalej:
— Opowiadają, że Hipcio strasznie rozpacza... Wogóle zagadkowa sprawa!... Ale cóż cię to obchodzi, nie czułaś, zdaje się, nigdy do Hipcia zbytniej sympatji?
— Niewielką!...
Udzieliwszy tej krótkiej odpowiedzi, Mańka zaśmiała się sztucznie, pokrywając śmiechem dreszcz nerwowy, jaki nią wstrząsnął. Z wyrazistością niezwykłą, pamięć dziewczyny jęła odtwarzać wszystkie szczegóły okropnej nocy. Ach, byle zapomnieć o rozwartych, grożących zemstą oczach Weleszowej! Przybliżyła głowę do napół uchylonego okna samochodu. Uderzył ją powiew wiatru, chłodząc przyjemnie rozpalone policzki. Lecz cóż to miało znaczyć? Cadillac mknął obecnie jakąś ciemną drogą, śród pól.
— Dokąd pan mnie wiezie? — padło z jej ust pełne niepokoju zapytanie. — Przecież nie jesteśmy już w mieście?... Może zawrócimy?
— Jedziemy w stronę Skolimowa! — odparł, uśmiechnąwszy się dyrektor. — Jazda autem w Warszawie nie należy do przyjemności. Zresztą przygotowałem niespodziankę...
— Niespodziankę?
— Parę dni temu kupiłem willę. Pragnę ci ją ofiarować, jako ślubny upominek!... Może więc ją sobie obejrzysz?...
— Żartuje pan chyba?
— Wnet się przekonasz!...
Gdyby w tej chwili jął z nieba spadać nagle deszcz złoty — zadziwienie Mańki nie byłoby większe... Własna willa... Nieoczekiwana wiadomość, jak dotknięcie różdżki czarodziejskiej, rozproszyło przykre i bolesne wspomnienia... W pierwszym porywie radości, chciała zarzucić Doriałowiczowi ręce na szyję, ale opanowawszy się, tylko mocno uścisnęła jego rękę.
Odwzajemnił ten uścisk.
— Zadowolony dzieciak ze mnie?
Ona nie miałaby być zadowolona?! Palił ją wstyd, iż przez tyle dni śmiała posądzać o nieczyste sprawki człowieka, który zamierzał dla niej tyle uczynić!...
— Nie warta jestem! — wyrwał jej się cichy szept.
Doriałowicz, rad z wywołanego wrażenia, mocniej przycisnął jej dłoń. Tak jechali w milczeniu przez długą chwilę.
— Otóż, jesteśmy! — oświadczył nagle, gdy auto śród ciemności przystanęło w pobliżu jakiejś szarej masy.
Mańka wyskoczyła raźno. Niechaj prędzej ujrzy tę swoją willę. Z trudem zdaleka rozróżniając kontury domu, przebiegła szybko parę kroków i wydała cichy okrzyk zachwytu:
— Ach!...
Był to w rzeczy samej piękny, jednopiętrowy pałacyk, o stylowym wyglądzie, prawdziwie pańska rezydencja.
— Czy można zwiedzić?
— Ależ można, zaraz otworzy służący, — odparł Doriałowicz, który po cichu dawał jakieś zlecenia szoferowi, — willa jest całkowicie urządzona! Zaraz wejdziemy!
Żwir zatrzeszczał pod niecierpliwemi stopami Mańki. Coraz bliżej wyrasta willa, to jej marzenie! Wnet w niej się znajdzie... Nagle postawiwszy nogę na jeden ze stopni, wiodących na taras, spostrzegła coś znajomego, coś, czego nie mogła sobie przypomnieć.
— Willa, którą widziałam we śnie! — przemknęło raptownie przez jej myśl. — Ta sama!
Wstrząsnął nią dreszcz lęku. Lecz wnet się opanowała.
— Sen mara! Wyśniła mi się ta willa! — szepnęła z uśmiechem, — będę miała willę!...
Doriałowicz zauważył jej odruch.
— Cóż ci się stało? — zapytał.
— At, nic! Trochę mi zimno!...
W tejże chwili z wewnątrz otwarły się drzwi i padł na nich promień światła. To służący, widocznie zwabiony warkotem motoru, spieszył na ich spotkanie.
— Proszę, — rzekł dyrektor, zapraszając ją gestem do środka.


Rozdział XII.
CO SIĘ DZIAŁO WEWNĄTRZ WILLI.

Znaleźli się wewnątrz hallu. Hall był spory, oświetlony rzęsiście, a ściany jego zdobił szereg rogów jelenich i sztychy przedstawiające scenki myśliwskie. Wzdłuż ścian ciągnął się rząd wysokich rzeźbionych krzeseł dębowych, w głębi widniała duża gdańska szafa, a wprost wejściowych drzwi — schody zasłane dywanem, wiodły na górę.
Powitany niskim ukłonem przez służącego, Doriałowicz zbliżył się do tych schodów.
— Przepraszam, że pójdę pierwszy — odezwał się do Mary, — ale wszak nie znasz jeszcze twojego państewka...
Rozpromieniona podążyła w ślad za nim. Zajaśniał na górze przed niemi długi korytarz, z którego szereg drzwi wiódł na prawo i na lewo. Spory musiał był pałacyk i znaczną obejmować liczbę pokojów — co bynajmniej nie zmartwiło Mańki.
Tymczasem dyrektor pchnął drzwi, znajdujące się w głębi korytarza — i wszedł do małego gabineciku, snać przygotowanego na ich przyjęcie, gdyż na kominku trzaskał wesoło ogień.
— Rozgość się tutaj — rzekł do niej, wskazując szerokim gestem po wytwornym saloniku — zejdę tylko na chwilę, wydam służącemu niezbędne zarządzenia i wnet powrócę. Wtedy obejrzymy resztę!...
Nie czekając na odpowiedź, oddalił się pospiesznie, zamykając drzwi za sobą.
Pozostała sama. Zrzuciwszy futro, ciekawie rozpatrując się dokoła, zajęła miejsce w jednym z głębokich foteli, ustawionych w pobliżu kominka.
A więc tak wygląda jej królestwo! Dziwne jest życie i nigdy nie wiadomo, co za chwilę kogo spotka. Wczoraj o tej porze nie wiedziała niemal co z sobą począć, w jednej sukience zamierzając powrócić do Wawrzona, za bufet — dziś jest narzeczoną zamożnego człowieka, byt ma zabezpieczony, ta cudna willa należy do niej. Wczoraj, prawie że o tej porze była zamięszana w niebezpieczną intrygę, z której cudem udało jej się wyplątać, dziś ma spokój, ten upragniony od lat spokój i nie musi się troszczyć, co przyniesie jutro. Nareszcie przyszłość poczyna się rysować pięknie i wyraźnie. A komu to zawdzięcza! Doriałowiczowi! Niesprawiedliwa była wobec dyrektora! Nie jej to wina! Wszystkiemu winien Korski! Co za łajdak. Lecz jaki cel miał, różniąc ją z Doriałowiczem? Niezrozumiałe! Psia krew! O mało nie rozeszła się z dyrektorem przez niego i o mało przez niego nie wpadła w tę całą historję z rzekomą Weleszową. Bo gdyby nie pamiętne zajście w „Citouche”, wywołane podbechtywaniem Korskiego, nie przyczepiłby się do niej Hipcio, i owa tajemnicza „szajka” nie obrałaby jej sobie za narzędzie do swoich machinacji.
Nagle dokuczliwe i przykre wspomnienie odezwało się w mózgu dziewczyny z całą siłą. Nie było to już wspomnienie o straszliwym wieczorze, i szeroko rozwartych, rzekłbyś grożących pomstą, martwych oczach Weleszowej, ale wspomnienie o szajce, działającej z ukrycia, która raz już na nią zarzucała swe sieci... Wspomnienie to, przytłumione niespodziewanemi oświadczynami Doriałowicza, zamiejską wycieczką i pobytem w willi, znów wysunęło się na plan pierwszy, coraz to bardziej dręczące!
— Et! — postarała się rozgonić myśli ponure — co oni mają do mnie, a ja do nich! Niech się Den martwi! Czemuż mieliby nadal zajmować się moją osobą? Tajemnicza dama zapewne powtórnej nie złoży wizyty... Doprawdy zbyt nerwowa się staję...
Ocknęła się z zadumy, spostrzegając, że zbyt długo samotnie siedzi w pokoju. Spojrzała na zegarek — dochodziła dziesiąta! Wedle jej obliczeń musieli tu przybyć około dziewiątej — godzina więc blisko upłynęła odkąd wyszedł Doriałowicz. Dla czego nie wraca? Wszak miał wydać tylko parę zleceń służącemu?
Powstawszy z miejsca, zbliżyła się do drzwi i nacisnęła klamkę.
— Co takiego?
Z ust jej wyrwał się okrzyk zdziwienia. Drzwi były zamknięte. Zamykały się od zewnątrz i zatrzasnął je ze sobą Doriałowicz.
— Zastukam!
Uderzyła ręką — natrafiając na jakąś miękką materję. Przyjrzała się bliżej. Drzwi obito wojłokiem, nie przepuszczającym najmniejszego odgłosu...
— Dziwne...
Jednym susem znalazłszy się przy portjerze, zasłaniającej okno i szarpnąwszy ją mocno — rozwarła szeroko oczy ze zdziwienia... Ukazał się gładki mur — a aksamit zręcznie tylko symulował, że zasłania otwór na zewnątrz.
— Więc jestem w pułapce?
Jeszcze nie chciała wierzyć. Ale czemże innem, jak nie pułapką, mógł być pokój, w którym nie było okien a jedyne drzwi obito wojłokiem.
— Cóż u licha! Przecież Doriałowicz... Oświadczyny... Willa jest moja?
Choć nic niezbicie nie potwierdzało przypuszczenia, iż ją umyślnie zamknięto, ten dziwny instynkt, niezawodny instynkt, który tyle razy jej dopomagał, gdy przy boku Balasa przez niejedno przebrnęła niebezpieczeństwo awanturniczego żywota, instynkt ten twierdził — iż zwabiono ją tu podstępnie, aby uwięzić..
Dla czego? W jakim celu? Nie potrafiła dać sobie odpowiedzi, — ale wszystko wskazywało, że niepokojące domysły są słuszne.
— A śniło mi się! — zawołała niemal głośno, — że w takiej willi znajdę śmierć! Pocom tu wlazła? Toć zabiło mi serce!
I nagle miast trwogi, ogarnął Mańkę niepohamowany gniew. Gniew tem silniejszy, że doprawdy przeskok od marzeń o spokojnem i szczęśliwem życiu do smutnej rzeczywistości był zanadto wielki.
— Co, do cholery! — krzyknęła, przypomniawszy sobie cały swój andrusowski repertuar — na tom zeszła, żeby każdy warjatkę ze mnie robił? Wczoraj... dzisiaj... Ta niby Weleszowa... teraz Doriałowicz... Psia że wasza, drańskie syny, mać!... Zachciało wam się frajerkę strugać z Mańki, co największych cwaniaków, do wiatru wystawiała? Niedoczekanie!...
Pochwyciła ją taka pasja, że gdyby Doriałowicz znalazł się pod ręką, napewno pięknie wymanicurowanemi paznokietkami zagłębiłaby się mocno w jego oblicze. Niestety, nikogo w pokoju nie było. Przystanęła przed lustrem, grożąc piąstką własnemu odbiciu.
— Ach ty durna!
Lecz tamta „Mańka” nie wiele snać sobie czyniła z tej groźby, zda się, uśmiechając złośliwie. Teraz gniew dziewczyny, spotęgował się do tego stopnia, iż poczuła, że rozsadzi jej piersi, o ile nie wyładuje go na jaki martwy przedmiot.
— Masz... — palnęła z całej siły ręką, mierząc w swego sobowtóra w zwierciadle.
Miast okrzyku ulgi, z ust jej wyrwał się jęk bólu, ale jednocześnie nastąpiło coś takiego, co jej kazało zapomnieć o gniewie i o bólu. Bo oto Mańka, uderzywszy nie tyle w lustro, ile w szeroką złoconą, okalającą je ramę, — przypadkiem potrąciła ukrytą sprężynę. Lustro, rzekłbyś wmurowane w ścianę, z cichym skrzypem, obróciło się na zawiasach, ukazując potajemne przejście...
— A to mi się udało!...
Tłumiąc okrzyk radości, jednym susem znalazła się w ciemnym korytarzyku. Skoro istnieje potajemne przejście, dokądś musi ono prowadzić i może dzięki niemu wolność odzyska. A nuż po drodze uda się zbadać sekrety Doriałowicza? Bo człowiek uczciwy nie zamyka „narzeczonej” w pokoju bez okien.
— Naprzód!
Postąpiła parę kroków, pozostawiając za sobą drzwi uchylone, tak że światło padające z pokoju rozwidniło korytarzyk. Wnet jednak spotkało ją rozczarowanie znaczne. Gładka ściana zamykała wąskie przejście. Gorączkowo błądziła dłonią po murze nie natrafiając na nic, nawet na najmniejszą szparę, mogącą służyć jako ślad, iż tam znajdują się inne drzwi ukryte.
Zniechęcona, powrócić już miała do pokoju, gdy nagle jakieś odgłosy zwróciły jej uwagę. Był to przytłumiony szmer przyciszonych rozmów, dobiegających od zewnątrz. Jakgdyby parę osób rozprawiało na dole.
— Och!
W jednej z podłużnych ścian korytarzyka, na wysokości wzrostu ludzkiego, znajdowały się trzy niewielkie otwory, rzekłbyś okienka kabin okrętowych. Dwa z nich były ciemne — przez trzecie dobiegał słaby odblask światła i z tamtąd to dolatywały owe przyciszone głosy.
Chciwie przywarła okiem, aż syknąwszy z podziwienia:
— Cóż to ma znaczyć? Teatr?
Istotnie to, co ujrzała, przypominało nieco przedstawienie — lecz przedstawienie osobliwszego rodzaju.
Dokoła niewielkiej salki, znajdującej się o piętro niżej — na niskich otomanach siedziało grono osób — kobiet i mężczyzn. Salę widocznie urządzono specjalnie w podziemiach willi, bo nie widać było nigdzie śladu okien. W głębi jej znajdowała się niewielka scenka, obecnie zasłonięta niebieską, pluszową kotarą. Takiż niebieski dywan zaścielał podłogę a otomany tonęły śród puszystych skór białych niedźwiedzi. W kątach komnaty stały złocone, bronzowe trójnogi, z poustawianemi na nich kadzielnicami — a płonące w nich kadzidła musiały być bardzo mocne — bo ich odurzający aromatyczny zapach dochodził nawet do Mańki. W obrazie, który tak niespodzianie ujrzała — aczkolwiek zgoła nieoczekiwanym w pustej na pozór willi — nic tak dalece nie byłoby niezwykłego, gdyby... Gdyby nie stroje uczestników...
Bo zarówno postacie kobiet, jak i mężczyzn otulały — rzekłbyś jedwabne kąpielowe płaszcze — panie czerwone, panów zaś czarne, — a twarze osłaniały maski... Nie wiele pod tą szatą musiało pozostać stroju, bo tu i ówdzie połyskiwał nagi tors — gdzie niegdzie zaś obnażona kobieca nóżka.
— Tam, do licha!...
Zaklęła cicho, usiłując zrozumieć cel tego zgromadzenia. Pojęła już, że willa, do której podstępem zwabił ją Doriałowicz, jest miejscem tajemniczych i niezbyt wyraźnych zebrań, ukrytych starannie przed ludzkiem okiem. Widać to z urządzenia sali, i widać, że byle kto, niewtajemniczony, łatwo przystępu tam nie znajdzie. Pojęła dalej, że korytarzyk z wybitemi w ścianie okienkami, służy li tylko do tego, żeby móc niepostrzeżenie poglądać i szpiegować zgromadzonych na dole. Pojmowała to wszystko łatwo — ale tyle jeszcze rzeczy pozostawało dla niej niejasnych...
Co zamierzał uczynić z nią Doriałowicz, przywożąc do tej willi i okłamując tak bezczelnie?
Na co właściwie oczekiwali zebrani tam na dole?
Na drugie pytanie znalazła się wnet odpowiedź. Bo oto rozległ się jakby głos fletu, rozmowy na dole ucichły i powoli rozchyliła się niebieska kurtyna, ukazując niewielką scenkę, tonącą w potokach blado-zielonkawego światła. Zabrzmiały takty przytłumionej, snać ukrytej muzyki i po chwili na wzniesienie wbiegło tanecznym krokiem sześć nagich dziewcząt. Wszystkie bez wyjątku zbudowane świetnie, zapewne ładne — choć zdala ich twarzy nie dawało się dobrze rozróżnić. Cały strój ich stanowiły jeno długie pończoszki i złociste pantofelki — i każdej z nich śmiało dla osłony, mogła wypożyczyć pramatka Ewa swój figowy listek...
Z zapartym oddechem śledziła Mańka ich pląsy... Jeśli to miał być tanieć, to był to taniec wielce szczególny — a właściwie coś po stokroć gorszego. Na pozór odtwarzały dziewczęta, łącząc się po dwie lub trzy, coś na kształt żywych obrazów, scen wzorowanych z grup, widniejących na antycznych, greckich lub rzymskich posągach. Ale pozy te, pod pokrywką klasycznego piękna, zawierały coś tak nieprzystojnego a lubieżnego, były taką najznakomitszą imitacją wszelakiej perwersji — a przyklękania, pocałunki, uściski, cechowało wyuzdanie równie bezwstydne, że nawet ona, Mańka, co nie obce jej były żadne tajniki, mruknęła przez zęby:
— No... ale...
Nagle zapadła kurtyna. Czyżby spektakl już się zakończył? Zerknąwszy na siedzących na dole widzów, spostrzegła, iż rozpustne obrazy, wywarły zamierzony skutek. Pod wpływem nagich ciał kobiecych, a może oszałamiających narkotyków, zapalonych w kadzielnicach, których dym snuł się po salce gęstemi kłębami, nastrój stawał się swobodny, ręce szukały uścisków, i wszędzie widziałeś parki ku sobie przywarte, parki ledwie, ledwie wstrzymujące swe żądze! Coś z atmosfery orgji eleuzyjskich i z misterjów średniowiecznego sabatu powiało po sali...
— Czyżby?
Nie, przedstawienie nie było skończone. Zdala zabrzmiały tony przyciszonej muzyki, lecz tym razem skoczniejsze, bardziej wyzywające...
I oto poszła kurtyna do góry, znów na scenie ukazując te same dziewczęta, lecz nieco inaczej przyodziane. Miały na sobie przerzucone skóry jakichś dzikich zwierząt, nogi ich tkwiły, niby u amazonek w wysokich lakierowanych butach, w dłoniach trzymały spicruty. A pośród nich stał — a właściwie wprowadziły go one — nagi mężczyzna. Był całkowicie nagi, tylko twarz jego zasłaniała maska. Chwiał się rzekłbyś na nogach i rozglądał dokoła niepewnie.
I znów rozpoczął się taniec — dokoła mężczyzny — taniec opętańczy, szaleńczy. Dziewczyny draźniły jakby obojętnego partnera umyślnie, to przysuwając się ku niemu, to znów oddalając... On również pod wpływem tych zalotów zmieniał się zupełnie. Początkowo chwiejny na nogach, niezdecydowany, więcej teraz uwagi zwracał na swoje towarzyszki. Nagle rozwarły się jego dotychczas zaciśnięte usta a z nich wyrwał jakiś bełkot niepewny pożądania... Bełkot ten dreszczem przejął Mańkę, rozpoznawała w nim głos dobrze znajomy.
— Korski? — szepnęła. — Niemożliwe...
Wpiła się wzrokiem w aktora bezecnej sceny i choć nadal odległość i maska uniemożliwiały dokładne rozpoznanie rysów, wszystko inne w nim tyle jej było znane, że powtórzyła:
— Ależ Korski... Doprawdy, oszaleć można... Co to znaczy?
Rzekomy Korski czy inny mężczyzna, przyjmujący udział w wyuzdanym obrazie, wyciągał teraz ku dziewczętom swe ramiona z niemą prośbą... Tego snać tylko potrzeba było kusicielkom, bo powoli jęły się przybliżać, groźnie podnosząc swe śpicruty... W milczeniu oczekiwał ciosu... Lecz wnet opuściły one swą broń, rozjaśniły się ich twarze i rzuciwszy się na niego, powaliły na podłogę... A później....

Kurtyna dawno już zapadła — Mańka nie mogła jeszcze wyjść z odrętwienia.
— Cóż za łajdactwo! — wyszeptała — Korski...
Tymczasem na dole ponownie powiał aromat sabatu. Ściemniały się światła a dymy kadzielnic gęstym całunem kryły komnatę. Usta obecnych wydawały nieartykułowane charkoty a raz po raz słychać było histeryczne śmiechy kobiet. Nagle mrok zapadł — zupełny — a wykrzykniki, dobiegające z dołu świadczyły że rozpoczyna się tam niebywała orgja...
— Co za łajdactwo! — powtórzyła.
— Nie podobały się pani nasze żywe obrazy? — zabrzmiał tuż koło niej jakiś głos.
Pytanie nastąpiło tyle nieoczekiwanie a Mańka tak była pochłonięta przeżytą przed chwilą sceną i pewna, że w korytarzyku znajduje się sama, iż wzdrygnęła się mimowoli. Przed nią stała wysoka brunetka, lat koło czterdziestu, ubrana wytwornie w ciemną suknię wieczorową, uśmiechając się lekko.
— Więc się nie podobały? — zagadnęła powtórnie.
Mańka, zdążywszy już opanować pierwsze wrażenie, spojrzała uważnie na mówiącą. Choć bezwzględnie widziała ją po raz pierwszy, w głosie i w ruchach było nie wiedzieć co, ale coś znajomego.
— Kim pani jest? — odrzekła dość ostro — i skąd pani się tu wzięła?
Nieznajoma uśmiechała się nadal, nie zrażona szorstkiem odezwaniem.
— Jestem właścicielką tej willi! — wyjaśniła spokojnie — i ja raczej winnam zapytać skąd pani się tu znalazła, bo ten korytarzyk nie jest przeznaczony dla wszystkich..
— Pani właścicielką tej willi? Przecież Doriałowicz?...
— Jaki Doriałowicz?
Tyle zdziwienia zabrzmiało w głosie rzekomej właścicielki willi, że Mańka poczuła, iż poczyna mieszać się jej coś w głowie.
— Przywiózł mnie tu pan Doriałowicz! — szybko wyrzucała z siebie słowa — mówił, że ta willa ma być moja... Mniejsza z tem!... Zamknął w pokoju, wyszedł i nie wrócił... Przypadkowo nacisnęłam sprężynę, znalazłam się tutaj i widziałam...
— I zobaczyła pani to, czego nie powinna była widzieć!... Istotnie odbywają się tu u mnie zebrania dla niektórych przyjaciół... Co się tyczy jakiegoś pana... jak pani twierdzi... Doriałowicza to go nie znam... W każdym razie, może przejdziemy do pokoju...
Istotnie gwar dzikich wykrzykników, chrapliwego zmysłowego bełkotu, dobiegający z dołu, stawał się coraz silniejszy i widocznie nieznajoma uważała, że ten akompanjament przy ich rozmowie jest zbyteczny. To też odwróciwszy się dała znak, by Mańka podążyła za nią. Postępując te parę kroków za nieznajomą — w głowie dziewczyny, niczem błyskawice, przelatywały myśli... Azali jest obłąkana, czy zawieziono ją do domu warjatów?
— Twierdzi pani — rzekła wielce podniecona gdy znalazły się w znajomym gabinecie, w którym ją pozostawił dyrektor — twierdzi pani, że ta willa jest jej własnością, że Doriałowicza nie zna i nie rozumie w jaki sposób ja się tu znalazłem! Doskonale!... Sama nie rozumiem, czy oszalałam, czy też wszyscy zmówili się, aby ze mnie zrobić szaloną!... Ale o jedno proszę!... Proszę natychmiast mnie wypuścić z tego domu!... Później nieporozumienie się wyjaśni....
— Wypuścić?
— Oczywiście... Dość już mam tego wszystkiego... i na... dość obrazków się napatrzyłam...
— Właśnie dla tego pani wypuścić nie mogę!..
— Pani nie może?
Głos nieznajomej zabrzmiał twardo.
— Widziała pani to, czego nie powinna była widzieć. Nie jestem pewna jej dyskrecji i dla tego zmuszona będę ją tu zatrzymać przez czas pewien...
— Pani chce mnie uwięzić?...
Nieznajoma poruszyła wzgardliwie ramionami, jakby nie chcąc dać odpowiedzi na to zapytanie. Spojrzawszy w kierunku drzwi wykonała jakiś ruch, a w ręku jej błysnął klucz.
Mańka jednym susem znalazła się pomiędzy nią a wyjściem.
— Proszę mnie natychmiast wypuścić! — gniewnie błysnęła oczami — jeśli pani po dobrej woli drzwi nie otworzy, siłą utoruję sobie drogę!
Nieznajoma, skrzywiwszy się nieco ironicznie i spozierając na nią po przez przymrużone powieki, rzuciła niby od niechcenia, podchwytując jej groźbę:
— Więc siłą?
— Tak, siłą odbiorę klucz...
Stały chwilę, mierząc się wzajem złem spojrzeniem, niczem dwie tygrysice przed walką. Wreszcie Mańka, kocim, szybkim ruchem pierwsza rzuciła się naprzód. Nerwy jej podniecone do ostatka domagały się czynu. Pochwyciwszy za rękę tajemniczą kobietę, już miała wyszarpnąć z dłoni jej klucz — otwierający drogę do pożądanej wolności, gdy nagle zaciśnięte palce dokoła ręki nieznajomej opadły, a usta wyszeptały bezdźwięcznie.
— Cztery palce!... Brakuje palca u prawej ręki!...
Wpijała się w nią teraz wzrokiem. I nagle, choć na pozór nie zachodziło żadne podobieństwo, wykrzyknęła:
— To pani była u mnie!... Poznaję, tak poznaję!... Rzekoma Weleszowa!...
Tamta cofnęła się o parę kroków, nie zmięszana gwałtownym wykrzyknikiem... Po twarzy jej przebiegł nawet cień lekkiego uśmiechu.
— Hm... — rzekła — poznała mnie pani, panno Mary! Tem lepiej!... Choć blond peruka i welon żałobny zmieniły mój wygląd porządnie... Co zaś się wzrostu i rysów twarzy tyczy, wiedziałam, że jestem bardzo podobna do Weleszowej...
Mańka, zacisnąwszy usta, słuchała tego bezczelnego wyznania. Tylko jej oczy, świecące niczem u rysia znamionowały, że wzbiera w niej nowa fala niepohamowanego gniewu.
— Ach, ty gadzino!... — wywarło się jej niespodziewanie — i zanim nieznajoma zdążyła się usunąć, pochwyciła ją za gardło...
Teraz postanowiła Mańka zwyciężyć za wszelką cenę. Chwilę trwało szamotanie — lecz z zadowoleniem stwierdzała, iż jest od swej przeciwniczki silniejsza. Wreszcie powaliwszy ją na podłogę i wciąż trzymając w uścisku, postarała obezwładnić całkowicie.
Tamta nie broniła się prawie już wcale, wykonywując tylko nieokreślone ruchy ręką. Jeszcze parę szarpnięć i będzie Mańka w posiadaniu zbawczego klucza...
Nagle, jakby otchłań rozwarła się przed nią. Coś silnie uderzyło ją z tyłu, oszołomiona przymknęła oczy, rozluźniając uścisk. Później poczuła, że usuwa się jej podłoga z pod nóg, i że dokądciś leci w niewiadomą czarną otchłań...
Ach, jeszcze cios... Zawirowały przed oczami czarne i złote koła, straciła przytomność...


Rozdział XIII.
UWIĘZIONA.

Po przez szum w uszach i głowie — wskutek zapewne uderzenia lub upadku, — docierał do jej świadomości jakiś cichy szept, który wydawał się biegnącym zdaleka. Nie rozumiała jeszcze dobrze ani gdzie jest, ani co z nią się stało, lecz szept ów nie mógł być złudzeniem. Ktoś przytłumionym głosem wymienił jej imię:
— Mańka...
Z trudem otwarła oczy, starając się uprzytomnić poprzednie przygody. Willa... orgja... walka z tajemniczą kobietą... niespodziewany od tyłu cios... zdradziecka zapadnia... Rozejrzawszy się dokoła, spostrzegła, iż leży na otomanie, w niewielkim, nędznie umeblowanym pokoiku... Pod stropem dość ciemno świeci elektryczna lampka... I znów dobiegł ją ten sam szept:
— Mańka...
Uniosła głowę do góry i spojrzawszy bystro spostrzegła, że z małego okienka, znajdującego się nad nią wyziera główka kobieca. Była to twarz młodej i przystojnej dziewczyny, patrzącej na uwięzioną przyjaźnie, ba nawet z wyrazem współczucia. Chciała koniecznie snać zwrócić uwagę uśpionej, raz po raz powtarzając jej imię, a stwierdziwszy, że ta otwarła oczy i ją również zauważyła, radośnie jęła szeptać...
— To ja! Przyleciałam do ciebie, bo oni teraz na mnie mało zwracają uwagi... Poznajesz?... Zaraz muszę uciekać...
— Józka! — zawołała ze zdumieniem, rozpoznając znajome rysy.
— Ja!... Przechodzę... widzę, że się świeci... Myślę, kogo oni tu trzymają? Jestem trochę ciekawa!... Zaglądam... A tu — Mańka!... Skądeś ty się wzięła?
Mańka nie udzieliła odrazu odpowiedzi na to zapytanie. Tak, przemawiała do niej najwyraźniej Józka, owa ofiara, jakoby uprowadzona przez tajemniczą czarną damę. Wygląd jej jednak nie świadczył, by była maltretowana lub nieszczęśliwa, co tak przeczyło wyobrażeniu, jakie wyrobiła sobie o jej losie, iż zamiast dać odpowiedź, wyrzekła głośno:
— Józka?... A toć ciebie chciano zamordować?... Uprowadziła cię zawoalowana kobieta...
Dziewczyna położyła palec na usta.
— Sza — szepnęła — nie gadaj tak głośno! Uprowadzić?... zamordować?... Coś w tym rodzaju było... ale, widzisz jeszcze żyję!... Ty pierwsza mów skądeś się wzięła?... Namówili?
Mańka widząc, że nie otrzyma odpowiedzi na dręczące ją zapytania, dopóki nie zaspokoi jej ciekawości, jęła szybko opowiadać swe przygody. Powtórzyła dość chaotycznie, bo po upadku bolała ją głowa i nadal z trudem zbierała myśli. W ogólnym zarysie uświadomiwszy Józkę w jaki sposób w willi się znalazła i co widziała, przeszła następnie do opowieści o swem spotkaniu z tajemniczą damą, kłótni i walce, zakończonej niespodzianym ciosem i upadkiem w zapadnię. Dziewczyna słuchała tych wyjaśnień z płonącemi oczami a skinienia jej głowy świadczyły, że podobne przygody czynią na niej wielkie wrażenie.
— To tak cię zmanili? — oburzyła się szczerze — ale czego oni chcą od ciebie?
— Oto właśnie zagadka!... — Ale teraz ty mów! Gdzie jestem?... Co ty tu robisz?...
Józka spojrzała na nią z wyrzutem.
— Wczoraj była... widziała a jeszcze pyta?... Bo od wczoraj leżysz... a teraz jedenasta rano... Wiadomo, co jest!... Bajzel i złodziejska melina! Choć ja ci powiem i taki dom i złodziejska dziura, lepsze od tej cholery... Niby tu wszystko eleganckie, fajne...
— Gadaj prędzej jak tyś się dostała, co z tobą było?
— Ano dobrze, od początku... Zaczęło się bardzo zwyczajnie, ale potem... Przychodzi do mnie parę miesięcy temu taki stary i zaczyna klepać a to a owo, że takam ładna a się marnuję, że powinnam poprawić mój los... To ja go pytam — czy chce mnie pan wziąść na utrzymanie... Na utrzymanie — on powiada — to nie, ale żebyś chciała, to jest pod Warszawą jeden taki domek, tam przez parę miesięcy złota góry zarobić można... Rozpaliłam się, słucham... On mi klaruje, że tam będą takie przedstawienia dla ludzi bogatych, solidnych, nic do roboty, forsa na ziemi leży... Tylko jeden warunek! O ile nie mam bliskich znajomych albo kochanka... Bo tam trzeba się zgodzić na pół roku, przez ten czas nie widywać nikogo, nie pisywać do nikogo. Kochanka nie miałam, znajomych tak, jak nikogo... Słyszę, że przez te parę miesięcy forsiaków tyle naskładasz, co przez całe lata w Warszawie nie zarobisz — powiadam zgoda!....
— Acha... — mruknęła Mańka.
— Wyprowadziłam się tedy od Wielgusowej, po cichu tak, że nawet nie wiedziała Lolka... ta co ją znasz. Przyjeżdżam tutaj z tym starym. Przyjeżdżam i widzę same dziwy. Ta willa na górze to do pucu — a cały interes mieści się na dole, w suterynach, jakie oni sami urządzili i moc forsy musiało ich to kosztować... Bo pod tą willą, powiadam ci, jest cała druga willa... I ta sala, jaką widziałaś i pokoje dla gości i nasze pokoje i jadalny... A wchodzi ci się do tych podziemi odrazu z przedpokoju prawdziwej willi, schodkami schowanemi w gdańskiej szafie... O tym korytarzyku, w którym ty wczoraj byłaś, nie słyszałam...
— Nie słyszałaś?
— Nie, bo i nigdy nie byłam na górze!... Otóż przyjeżdżam ci ja do tej willi z tym starym, wiezie mnie w nocy po ciemku i sprowadza zaraz do tych pokojów... Tu spotyka mnie niby gospodyni, ta z którąś ty się wczoraj biła...
— To naprawdę właścicielka willi, któż to taki?
— Nazywają ją baronową Krauze... i ona sama każe się baronową nazywać... Pani Anna Krauze... ma lat ze czterdzieści, ale jeszcze ładna i może się podobać... A miła, uprzejma, grzeczna, jak zechce...
— Wiem coś o tem! — mruknęła Mańka, wspominając wizytę u siebie tajemniczej damy.
— Spotyka więc mnie baronowa i odrazu gada jak z najlepszą przyjaciółką. Że ten cały dom jest naumyślnie tak urządzony, aby można było zebrania urządzać, dobrze się zabawić a nikt o tem nie wiedział. Że musiała tak urządzić, bo inaczej zaraz policja by się przyczepiła a tak nikt nic się nie dowie. Żebym się nie dziwiła, że siedzieć będę jak w więzieniu, bo ona boi się kapy, musi się zabezpieczyć a dziewczęta języki mają za długie... Że zresztą parę miesięcy, pół roku nie wieczność... a przez ten czas tyle zarobię, że na całe życie mi starczy... Pozatem, że mi widywać nikogo nie wolno, pisywać nie wolno, ale źle mi wcale nie będzie!... Słucham i wcale się nie dziwię — myślę, cwana baba!... Mądrze robi, że się zabezpiecza od wsypy, bo dziewczyny chwaliłyby się forsą, wszystko rozniosłyby na językach i zarazby glina cały interes nakryła. Cwana baba!... Chce przez pół roku interes puścić na całą parę, potem ma dość!... Sama zdrowo zarobi a i przy niej się też zarobi fest!...
— Zostałaś?
— No, tak! Zresztą wracać było za późno i nie wiem czyby mnie puściła. Z początku wcale nie czułam się źle, tylko za słońcem mi się nieco ckniło, bo tu całemi dniami siedź przy świetle... Ale myślę sobie, wytrzymam!... Zebrania tylko parę razy na tydzień, sami ludzie bogaci, forsy huk...
— Ach, te zebrania...
— Sama widziałaś, to nie potrzebuję ci opowiadać... Nasza stara, niby baronowa, zawsze uczyła nas jak mamy tańczyć a potem szłyśmy między gości... Nawet dobrze nie pojmowałyśmy, co robimy, bo te kadzidła to takie, że po nich nie wiesz czy żyjesz, czy gdzie płyniesz w obłokach... A później to i z gośćmi wąchało się kokainkę...
— To ta łajdaczka wam kazała wąchać kokainę? — zawołała, do głębi oburzona Mańka.
— No, tak, wcale przyjemne! — odparła tamta z jakimś tępym uśmiechem — i bardzo podnieca... A i goście przychodzą do nas niezwykli... Rozumiesz tacy, co chcieliby czegoś nadzwyczajnego!... A płacą znakomicie!... Ładne parę tysięcy odłożyłam... Nie tylko mężczyźni, bywają i kobiety...
Mańki bynajmniej nie oburzał zanik wszelkich uczuć moralnych u przyjaciółki — do podobnych objawów przywykła śród „fachowego” życia. Zaciekawiał ją dalszy ciąg historji.
— Skoro ci tak dobrze, to czemu uciekłaś? — rzuciła zapytanie.
Po twarzy tamtej przebiegł cień lęku.
— Tak, ale później... Słuchaj!... Z początku byłam zadowolona bardzo, myślę pół roku przeleci, jak z bata trzasł, będę bogata... Żałowałam nawet, że tak krótko, boby się więcej forsy nazbierało... Ale zaszły sprawy...
— Jakie?
— Widzisz, oprócz mnie jest tu pięć dziewuch, te co wczoraj widziałaś... Ładne, bo ładne, ale takie głupie, jak ten obcas u pantofla... Swoje zrobi a potem naźre się, napije i cały dzień śpi, nawet z taką niema o czem pogadać. Umyślnie chyba baronowa dobrała!... Ale na początku mieszkała jedna, nazywali ją Tamarą, możeś słyszała o niej...
— Owszem, słyszałam, że zniknęła...
— Otóż to!... Cwaniaczka, jakiej świat nie widział. Przedtem robiła „na pochód”, okradała gości, nigdy nie dostając wyroku... Otóż ona była u baronowej, jakby za powiernicę. Bo tu oprócz nas i baronowej, tylko znajdziesz służącego na górze a więcej niema nikogo... Raz słyszę, strasznie kłóci się Tamara z baronową... Prędzej, później sypnę — krzyczy — i moja będzie na wierzchu!.... Dobrze nie wiedziałam o co im poszło, a nawet nie zwróciłam na ten raban uwagi... Kiedy na drugi dzień wstaję — wchodzi do mojego pokoju baronowa i powiada, że Tamara umarła w nocy na serce... Zaraz ci ją dokądciś wywieźli... Coś mnie kolnęło, bardzo mi się to wydało podejrzane, bo dziewczyna była zdrowa, jak rzepa!... Kłótnia i nagle taka śmierć? Ale milczę...
— No... a co było dalej? — nagliła Mańka, którą teraz dopiero opowiadanie poczęło zaciekawiać.
— Milczę, udaję frajerkę! To baronowa teraz w przyjaźń do mnie największą. Może dla tego, żem od tamtych mniej głupia... Bo sprytna kobieta jej była potrzebna...
— Pocóż jej sprytna potrzebna?
— A ba, widzisz... Oprócz takich zebrań, jakie wczoraj widziałaś, to tu bywają jeszcze lepsze zebrania... Czasem się urządza karty a wtedy my, wystrojone w wieczorowe suknie, występujemy, jako hrabiny i trzeba gości dobrze rozbujać do gry — a jedna — ja to właśnie — musi, jak przyjdzie chwila, podmienić karty. Innym razem, to znów przyjeżdża taka starsza paniusia sama z miasta — to tej pokazuj... greckie obrazy!... Wreszcie czasem, gość chce się zabawić sam na sam z panienką, to mu do portfela zajrzeć wypadnie...
— Ależ to zwyczajna złodziejska spelunka! — z oburzeniem zawołała Mańka.
— Tak ci się mądrzy, jak żeby nigdy z kasiarzami na miasto nie chodziła! — odcięła się koleżanka. — Melina jest klawa, ale nie to najgorsze...
— Tylko...
— Więc dajże mi gadać!... Kiedy baronowa poczuła do mnie takie zaufanie i raz, drugi trzeci razem interes obrobiłyśmy, bo przy gościach ona siedzi i udaje fason wielki, trajluje ich zdrowo, no i na kobiety patrzy, żeby która na lewo forsy nie odpaliła — otóż kiedy poczuła do mnie takie zaufanie, razu jednego powiada, że przyjedzie do nas bardzo bogaty szwed i ja mam go przyjąć. Tylko, dodaje, może pić, cholera, jak smok, sama rady mu nie dam, więc żeby co z interesu wyszło, to ona mi da taki płyn, co trzeba jemu dolać do wina a on potem uśnie.
— Ach, rozumiem! — zawołała Mańka, wspomniawszy o intrydze, uknutej przeciw Weleszowi — zawsze ten sam system! No, a co dalej?...
— Domyśliłaś się? — zerknęła ze zdziwieniem Józka, tłómacząc po swojemu posłyszany wykrzyknik — domyśliłaś się co dalej było? Przyjechał szwed, strasznie musi bogaty, bo portfel jak torba — funty, dolary, może z kilkadziesiąt tysięcy. Ano, robię, jak stara, niby baronowa kazała... a tu patrzę nie upłynęło dwóch minut, mój gość oczy w słup, wali się na podłogę, umarł!... Wylatuję z krzykiem, wpada baronowa... Nic, nic! — mówi — dziecko drogie, uspokój się tyś temu nie winna, był chory na serce!... Sama bierze ci portfel, chowa... Odeszlę to rodzinie! — mruczy. — A zwłoki będziemy musieli wywieźć i całą sprawą zatuszować...
— Ach, zbrodniarka!
— Ja też tak myślę! Myślę, że ten szwed nie miał wcale rodziny i nikt się o niego nie upomniał. Ściągnęła go tu a później w nocy pewnie razem ze służącym zakopała w ogrodzie... Zresztą nie wiem!... Ale ja się po tem uspokoić nie mogłam... Leżę a tu widzę, idzie umarła Tamara i powiada — uciekaj, bo i ciebie zabiją!... Chcę usnąć, to znów szweda widzę, trzeszczy na mnie te swoje wielkie rybie oczy, coś palcem pokazuje i grozi... tyś mnie zabiła.... To ja ze strachu dostałam gorączki.. Zrywam ci się w nocy bosa, bez pantofli, pończoch, kładę tylko balową sukienkę i lecę do wyjścia, tego co prowadzi z podziemi do górnej willi... Pcham drzwi... otwarte... Po drodze, chce mnie ten stary służący zatrzymać, zaczyna się ze mną szarpać, ale jak go ci nie pchnę, sama nie wiem skąd mi się taka siła wzięła... Nieprzytomna biegnę po nocy... cudem trafiłam do Wielgusowej... Tam już nic gadać nie mogłam, tylko ciągle krzyczałam, bo mi się zdawało, że mnie gonią i chcą zamordować...
— Ach, rozumiem!... Posiniaczył cię w czasie szarpania się z nim służący...
— Tak! Leżę u tej Wielgusowej i bredzę... Nagle widzę, pochyla się nademną baronowa i daje coś wąchać. Jakieś sole, ale takie mocne, że mi się zaraz zakręciło w głowie i siły nie miałam pytać, ani skąd się wzięła, ani czego chce odemnie. Ubiera mnie, ja się nie bronię, potem z łóżka podnosi, gdzieś prowadzi... i obudziłam się, tu dopiero z powrotem...
— To to tak było! — pokiwała głową Mańka — teraz wszystko pojmuję. Czekaj...
Teraz ona z kolei jęła opowiadać o wizycie Lolki oraz o swoich spóźnionych odwiedzinach i o relacji sąsiadki Wielgusowej.
— A więc wiedzieliście, że mnie porwano! — zauważyła Józka — i Den mnie szuka! Oj chyba nie znajdzie! Zresztą, samo to się skończy! Słuchaj dalej!... Budzę się tutaj, a ta baronowa całuje, ściska, taka serdeczna.. Wcale się nie dziwi — trajluje — że gorączki dostałam... Niema żalu, że uciekłam, bo i na niej śmierć szweda zrobiła wielkie wrażenie... Ale tak puścić mnie nie mogła, bo bym jeszcze gadaniną jej wielkiego zamięszania narobiła... Tłómaczy, żebym była cierpliwa, bo po śmierci szweda, to ona sama prędzej chce zlikwidować swoje interesa, i za tydzień tu zakład zamyka...
— Za tydzień...
— No tak, wtedy był tydzień. I rzeczywiście zamyka. Wczoraj urządziła ostatnie zebranie, a dziś od rana rzeczy wywożą...
— Co ty mówisz?
— Na górze okropny bałagan, mogłam się wymknąć, bo nigdy jeszcze w tej części podziemi nie byłam... Chciałam zobaczyć co się tu dzieje... Idę... widzę światło, zaglądam — ty leżysz... Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ciebie tu zamknięto, kiedy baronowa wszystko wywozi?
Mańce co do przyczyny swego uwięzienia, poczynało już nieco rozjaśniać się w głowie. Miast jednak wtajemniczyć w swe przypuszczenia byłą koleżankę, a przewidując, że rychło opuści ją Józka, wolała zadać zapytanie, od chwil paru zawisłe na jej ustach.
— Słuchaj, a co tu robi Korski? Ten co wczoraj z wami... w tem przedstawieniu przyjmował udział?
— Korski? — zadziwiła się Józka — to on się nazywa Korski? Myślałam, że baronowa umyślnie wynajęła jakiegoś aktora. Musieli upić go porządnie, albo dali zażyć mu jakiego narkotyku, bo był zupełnie nieprzytomny... Inaczej wstydziłby się... Widziałaś, jak się zataczał?
— Nieprzytomny, powiadasz? Ach, zaczynam pojmować! Zmusili go do odegrania ohydnej roli? Czekaj... czekaj... A znasz Doriałowicza?
— Doriałowicz? — powtórzyła z niemniejszym zdziwieniem dziewczyna.
— Nie znasz? Taki wysoki, szpakowaty, starszy, bardzo elegancki...
— Nie...
— Nigdy u was nie bywał?
— Nie, nigdy... Zapamiętałabym podobnego gościa... A ten stary, co mnie przywiózł... podobno wyjechał zagranicę...
Mańka niecierpliwie poruszyła ramionami. Zagadka tycząca się jej osobiście nadal pozostawała nierozwiązana.
— Więc powiadasz — indagowała dalej — że mimo ucieczki jesteś... z baronową Krauze w jaknajlepszych stosunkach?
— Tak, albo przynajmniej udaje ona przyjaźń dla mnie!... Ale powiem ci szczerze... Boję się! Boję się losu Tamary i szweda... Jeśli się domyśli, że ją podejrzewam... Ja od tygodnia jem suchy chleb wyłącznie! Nic innego nie biorę do ust... Słuchaj...
Przechyliła się niżej przez okienko.
— Nie wierz tu nikomu i niczemu! — padło z jej ust ostrzeżenie, — lecz nagle cofnęła się szybko. — Czy nie słyszałaś szelestu?
Mańka jednak nic nie słyszała.
— Ale ja słyszałam i uciekam...! Nie daj Boże, żeby zauważyli, że rozmawiałam z tobą!
— Józka, Józka! — zawołała Mańka w ślad za uciekającą przyjaciółką — a nie mogłabyś dopomóc mi się stąd wydostać?
Ostatnie zdanie jednak pozostało bez odpowiedzi, bo dziewczyna, snać spłoszona jakimś szelestem znikła.

Szereg skłębionych myśli zawirował w głowie Mańki, gdy pozostała sama. Niestety, im bardziej te myśli układały się w pewien logiczny porządek, tem większe ogarniało dziewczynę przerażenie. Tak, teraz wszystko pojmuje.... Zaciągnięto ją do tej zbójeckiej jaskini, pragnąc usunąć niewygodnego świadka. Bo zamach na Welesza był dziełem właścicielki willi. Hipcio miał zostać otruty, a na nią, Mańkę, miało paść podejrzenie! Szatański plan udał się prawie całkowicie, bo choć Welesz żyje, baronowa zagrabiwszy łup miljonowej wartości, zamierza uciec, zacierając za sobą wszelkie ślady. Ona jedna mogła się stać dla przewrotnej kobiety niebezpieczną i dla tego, siedzi tu zamknięta w podziemiach. Lecz wtakim razie Doriałowicz był wspólnikiem zbrodniarki? Nie ulega najlżejszej wątpliwości, i nic nie znaczy, że wczoraj wypierała się z nim znajomości. Bezwzględnie stali oni na czele bandy działającej z ukrycia, która używając ładnych dziewcząt za przynętę, popełniała przestępstwa bezkarnie. Och, jak głupią jest Mańka, że podejrzewając Doriałowicza, dała się złapać na lep rzekomego małżeństwa i dobrowolnie wpadła w zasadzkę? A ostrzegał ją Korski? Lecz czy postępując ostrożniej, udałoby się jej uniknąć niebezpieczeństwa? Wszak wraz z nią znajduje się tutaj i Korski, który zapewne wcześniej przejrzawszy sprawy swego zwierzchnika, został do willi zaciągnięty podstępnie, i wczoraj przez zemstę wypchnięto go, w stanie półprzytomnym na scenę, aby odegrał haniebną i bezecną rolę...
Mańką wstrząsnął dreszcz obrzydzenia.
— Biedny Stach! — wyszeptała. — Co oni z nim zrobili... Słów brak na określenie takiego łajdactwa... Czy i mnie czeka los podobny?...
Teraz ogarnął ją wielki niepokój. Właściwie jakie są istotne zamiary prześladowców. Czy zatrzymać ją tylko przez pewien czas, czy też znęcać się w wyrafinowany sposób. Niestety, świadoma obecnie okrucieństwa wrogów, coraz bardziej była skłonna wierzyć w to ostatnie przypuszczenie. Wątpliwe, czy odzyska wolność a w zamiarach ich nie leżało pozbawić ją chwilowo życia — bo gdy wczoraj padła zemdlona, najlepsza była po temu sposobność.
Więc...
Mańka, w niezwykłem podnieceniu, poderwawszy się z otomanki na której leżała dotychczas, jęła mierzyć nerwowemi krokami swój pokoik. Maleńka była to zaiste ciupka, poza zniszczoną otomaną i kulawym krzesłem oraz drewnianym stołem, nie zawierająca innych sprzętów. Bez okien — co bynajmniej nie uderzyło Mańki, zważywszy posłyszane rewelacje o podziemnem państewku. Izdebkę oświetlała tylko umieszczona wysoko elektryczna lampka, którą zapalać musiano od zewnątrz, bowiem w pokoiku Mańka nie mogła dostrzec nigdzie kontaktu. Na stole, znajdował się kubeczek z herbatą, oraz talerzyk — na nim bułki i szynka. Liczono się zapewne, z jej dłuższem uwięzieniem, a jakaś tajemnicza ręka pragnęła ją zabezpieczyć od głodu. Już sięgnąć miała po jedzenie, gdy na myśl przyszły słowa Józki:
— Nie wierz nikomu i niczemu! Od tygodnia niemal nic nie biorę do ust...
Choć głód coraz natarczywiej doskwierał, podniesiona ręka z chlebem opadła.
Obróciwszy się powoli, odeszła od stołu, a nie chcąc się narażać na nową pokusę znów legła na swem posłaniu, skąd nie widać było ani ponętnych bułek ani blado czerwonej szynki... I pogrążyłaby się może Mańka z powrotem w swe niewesołe dumania, gdyby niespodziana okoliczność nie zwróciła jej myśli w innym kierunku.
Wydało się jej, iż słyszy jakowyś jęk.
Nadstawiła ucha — jęk się powtórzył.
Dobiegał on najwyraźniej z za ściany, przy której znajdował się stolik. Teraz dopiero stwierdzała, że oklejona tapetą ścianka, jest właściwie przepierzeniem drewnianem dzielącem zapewne większą piwnicę na części. Dalej, że w tem przepierzeniu istnieją drzwi, prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia. Poderwawszy się z kanapki, podskoczyła ku ściance. Drzwi były oczywiście zamknięte, — natomiast widniał w nich spory otwór od klucza. Nie na wiele się on jednak przydał, bo przywarłszy okiem do niego, wnet spostrzegła, że po tamtej stronie przepierzenia panuje całkowita ciemność. Mimo to nadsłuchiwała z zapartym oddechem.
Jęk się nie powtórzył, ale słychać było jakby przeciąganie się człowieka, zbudzonego z ciężkiego snu i z trudem poruszającego członkami.
— Gdzie jestem?... Co zemną zrobili? — zabrzmiał znajomy głos.
Dłużej nie mogła pohamować niecierpliwości.
— Kto tam? — zapytała cichutko.
— Ja! — padła nieokreślona odpowiedź!
— Ale kto?
— Ja! Doriałowicz!... Czy to ty Mary... zdaje się... poznaję... — Wrażenie było tak silne, że aż wsparła się o ściankę! Więc po drugiej stronie znajdował się Doriałowicz? — On tymczasem tonem zbolałym mówił:
— W ładnej pułapce siedzimy? I to ja cię przywiozłem, biedne dziecko..
— Rzeczywiście! — krzyknęła z pasją — zaciągnął mnie pan do jakiejś zbójeckiej spelunki, a teraz się jeszcze lituje... A te opowiadanie o willi, o małżeństwie...
Po drugiej stronie rozległo się parę ciężkich westchnień, rzekłbyś dyrektor zarzucał sam sobie nieoględne postępowanie. Wreszcie począł tłómaczyć:
— Czyń wymówki, ale nie posądzaj o podłość!.... Mnie tu tak samo oszukano, jak i ciebie! Wszak widzisz, że jestem uwięziony!... Oj! tęgi był narkotyk, bo ledwie teraz odzyskuję przytomność...
Nie do wiary!.... Więc Doriałowicz był towarzyszem niedoli! Nie jest przestępcą a ofiarą? Nie okłamywał jej? Wpadł nieopatrznie w zasadzkę?
Dyrektor wnet udzielił odpowiedzi na te dręczące pytania.
— Zaraz wszystko zrozumiesz... Co za łotrostwo... i żeby dziać się to mogło prawie w stolicy, niemal pod okiem policji... Posłuchaj, droga Mary! Mniej więcej przed tygodniem zaproponowano mi kupno tej willi za cenę sześćdziesięciu tysięcy złotych. Jako właścicielka występowała baronowa Krauze. Poznałem ją, miła i sympatyczna, na pierwszy rzut oka, kobieta...
— Wiem coś o tem! — wyrwał się Mańce niecierpliwy okrzyk — bo i ja z kolei panu o niej opowiem.
— I ty wiesz?... Ale pozwól mi dokończyć!... Poznałem ją, szybko dobiliśmy targu... Otóż umówiłem się, że wczoraj wieczorem tu z pieniędzmi się stawię, summę wypłacę, willę wezmę w posiadanie, a nazajutrz podpiszemy akt u rejenta... Miała na mnie oczekiwać. Ciebie zabrałem ze sobą, pragnąc, na zgodę, pałacyk pokazać, przeznaczywszy go na ślubny upominek...
— Ach, rozumiem..
— Uważałem za zbyteczne to po drodze wyjaśniać, bo cóż cię to mogło obchodzić, a willa była tak jak moja... Kiedyśmy przyjechali, służący mi oświadczył, że pani baronowa oczekuje na dole... Zeszedłem, sądząc, że w parę minut załatwię całą sprawę... Rzeczywiście na dole spotkałem, rzekomą baronową, która przyjąwszy mnie nad wyraz uprzejmie, kiedym jej doręczył pieniądze, jęła usilnie nalegać, abym wychylił kieliszek wina, jak to jest czasem w zwyczaju przy podobnych tranzakcjach.
— Wypił pan i stracił przytomność?...
— Natychmiast! Obudziłem się dopiero przed chwilą! Ale ty z kolei opowiedz, co się z tobą działo?
Mańka odetchnęła z ulgą. Trudno było Doriałowiczowi cokolwiek zarzucić, lub czuć żal do niego. Tajemnicza szajka, nie zadawalniając się bogatym łupem, zdobytym na Weleszu, zastawiła swe sieci i na dyrektora — ją pochwyciwszy również przy tej sposobności. Zapewne bardzo im to wypadło na rękę...
Oboje znaleźli się w położeniu prawie beznadziejnem. To też czując się zwolniona z obietnicy danej Denowi, teraz po raz pierwszy wszystko opowiadała szczerze. Więc o przygodzie z rzekomą Weleszową i o nocy tragicznej, przeżytej w mieszkaniu Hipcia. O wczorajszym wieczorze, gdy natrafiwszy przypadkiem na ukrytą sprężynę, znalazła się w potajemnym korytarzyku, stając się mimowolnym świadkiem niebywałej orgji. Później o spotkaniu z nieznajomą kobietą i zaciętej z nią walce. Wreszcie o dzisiejszej wizycie Józki. Szczególniej położyła nacisk na wiadomości, otrzymane od Józki, nadmieniwszy i o tajemniczych zgonach i o zamierzonym wyjeździe baronowej...
— Straszne! Okropne!... — mruczał za ścianą, słuchając opowiadania. — Więc to tak było z Weleszem!... Czemuś mnie nie uprzedziła... Może byłbym ostrożniejszy i uniknęlibyśmy nieszczęścia...
— Co się stało, to się nie odstanie! — rzekła, ze szczerym żalem. — Trudno! Radźmy raczej, jak się wyplątać z tej matni! Czy według pana niebezpieczeństwo grozi nam poważne?
Doriałowicz milczał, snać zastanawiając się przez chwilę.
— Niebezpieczeństwo jest więcej niż poważne! — wreszcie wymówił powoli — baronowa zbiera się do odlotu!... Weleszowi skradła miljon, u mnie zadowolniła się sześćdziesięcioma tysiącami... Ma dość, pragnie uciec, zaciera ślady... Sądzę, że załatwi się z nami krótko, nie bawiąc zgoła w zbytnie sentymenty... Usunie nas ze swej drogi, jako niewygodnych świadków...
Mańka poczuła, jak wzdłuż jej pleców biegnie lodowaty dreszcz lęku. I ją ostrzegał jakowyś instynkt, że skazano ich na śmierć, że podziemia te staną się ich grobem.
— Czyż nikt nam nie pośpieszy na pomoc? — zawołała rozmyślając nad sposobami ratunku — przecież pański szofer spostrzeże, że pan nie wraca...
— Odprawiła go pewnie wczoraj pod jakim zręcznym pretekstem skłamawszy sprytnie, lub tak jak i my, został uwięziony... Jeśli znajduje się na wolności może spostrzec się zbyt późno i zbyt późno zawiadomić policję... Tymczasem dziś w nocy zdecyduje się nasz los!... Tu niema chwili do stracenia...
— Co pan zamierza?
— Uciec! A nuż mi się uda!... W każdym razie mam browning, zapomnieli mi go odebrać... I wiesz co, Mary, ten brak ostrożności napawa mnie największą obawą! Ze wszystkiego wnoszę, że opuszczając tę willę, chcą nas zasypać w podziemiach lub wytrują gazami....
— Czemu nie skończyli z nami dotychczas?
— Nie wiem! I ja sobie nad tem łamię głowę! Ale nie miejmy żadnych złudzeń. Jeśli nie wydostaniemy się z pułapki, to...
— Pojmuję doskonale!... Ale jaka rada? Ach.
Stłumiła cichy okrzyk, spojrzawszy mimowolnie na okienko, to samo, przez które wiodła rozmowę z Józką.
— Wie pan! — zawołała żywo — gdyby pan mógł wyłamać drzwi, dzielące nasze cele, to w moim pokoiku znajduje się otwór!... Przez ten otwór moglibyśmy wydostać się na górę.
Była to jedyna droga ucieczki, bo o wyłamywaniu drugich drzwi, umieszczonych w murze, a prowadzących na korytarz nie było marzyć. Ale czy Doriałowiczowi uda się wysadzić drewniane drzwi, w przepierzeniu a jeśli się nawet uda, czy hałas spowodowany ich wysadzeniem, nie zwabi wrogów?
— Spróbujemy! — mruknął dyrektor.
Silnie naparł na deski. Usiłowanie jego uwieńczone zostało niespodziewanym skutkiem, bo drzwi snać słabo osadzone w zawiasach, ustąpiły, ukazując szerokie przejście.
— Jestem!
Stał przed Mary blady, w pomiętem i zakurzonem ubraniu, ale jak zawsze spokojny i opanowany.
— Nie sądziłem, że pójdzie tak łatwo! Ale spieszmy się, czas nagli... Twierdzisz...
Nie dała mu dokończyć zdania. Postawiwszy krzesło na otomanie, przytrzymując je mocno, pociągnęła go za rękę, wskazując drogę.
— Pan pierwszy...
Doriałowicz, choć nie młodzik, z niezwykłą zręcznością znalazł się jednym skokiem na tem krześle. Mimo wieku wigoru mu nie brakło, bo wnet zawisł rękoma na okiennej ramie, powoli podciągając się coraz wyżej. Z natężenia poczerwieniała mu twarz, jednak wytrwale posuwał się naprzód.
— Na starość zostałem akrobatą!... — zażartował, dodając sobie otuchy — no, zaraz koniec moich sztuk...
Istotnie wpierw utkwił do połowy ciała w otworze, potem widać było tylko nogi, wreszcie zajaśniała jego twarz, rozświecona triumfem, ale już po tamtej stronie okienka.
— Teraz na ciebie kolej, Mary...
Wysunął ręce. Uczepiła się mocno i niby na linie wzniosła ku górze. Po chwili, stała obok niego w ciemnym korytarzu, rozcierając obolałe dłonie.
— A teraz dokąd?
Zaiste! Ciężej było obrać kierunek dalszej ucieczki, niźli uwolnić się z celi. Nieoświetlony korytarz ciągnął się zarówno na lewo, jak i na prawo, nęcąc tajemniczą głębią w obie strony. Nie wiadomo, która z tych stron prowadziła do wolności, jak również nie wiadomo, która groziła nieuniknioną zasadzką. Bezradnie spojrzeli na siebie.
— Mam wrażenie — szepnęła Mańka, — na prawo skierowała się Józka...
— Nie wiem — odparł — czy jest to bezpieczne iść jej śladem... W każdym razie może tą drogą prędzej wydostaniemy się na górę... Mam browning... Zaś idąc na lewo nie wiemy zupełnie dokąd się udamy, a wczoraj wypróbowałaś, jakie niespodzianki szykuje swym gościom „pani baronowa”.
— Proszę trzymać broń gotową do strzału... i idźmy... Lepsze to od niepewności.
Powoli łowiąc uchem każdy szelest posuwali się naprzód. Lecz żaden szmer nie zmącił panującej w korytarzu ciszy, ani nic nie świadczyło, by ich ucieczka miała być zauważona. Posuwali się w ciemnościach, trzymając się ściany i wzdłuż tej ściany rękami szukając drogi. Tak szli w milczeniu parę minut, póki nie zamajaczyły jakieś kamienne schody...
— Wstępujmy...
Jeszcze parę kroków, zakręt i zdala zaszarzało światło, rzekłbyś szczelina w drzwiach. Mańka przyspieszyła kroku. Nagle te drzwi się rozwarły, ukazały się w nich ciemne sylwetki ludzi, przebiegł błysk śród korytarza... i padł odgłos strzału...
— Zdrada! — posłyszała tuż koło siebie — panno Mary, zdrada! Proszę paść na ziemię...
Dalszy ciąg zdania utonął w istnej rewolwerowej kanonadzie.


Rozdział XIV.
POSZUKIWANIA DENA.

Den nie był zadowolony ze siebie. Już drugi dzień upływał od śmierci Weleszowej, wczoraj zwłoki jej spoczęły w kaplicy pogrzebowej — a on wciąż nie mógł pochwycić najlżejszego wątka sprawy.
Wielkiemi krokami wzdłuż i wszerz mierzył swój pokój, jak to w podobnych razach było w jego zwyczaju a popielniczki pełne papierosowych niedopałków i tytuniowego popiołu świadczyły, że na rozmyślaniach spędził nie jedną godzinę...
Ale nic, absolutnie nic, żadnego punktu wyjścia... Raz jeszcze obrzucił wzrokiem i szafy pełne książek treści kryminalistycznej i ściany przybrane bogatą kolekcją broni oraz trofeami w postaci najprzeróżniejszych noży, kastetów, wytrychów, łomów, w niezwykłych okolicznościach życiowych zdobytych, zerknął na biurko pełne papierów, pokreślonych kabalistycznemi znakami i planami niezrozmniałemi na pierwszy rzut oka, jakby od tych niemych świadków jego mózgowych wysiłków szukając pomocy. Niestety od nich trudno było oczekiwać pomocy, lub najlżejszej wskazówki. Zniecierpliwiony poruszył ramionami, zapalił nie wiedzieć którą z kolei fajkę i uderzył się w czoło...
Postąpi tak, jak postępował w podobnych wypadkach, raz jeszcze zacznie od punktu wyjścia, sprawdzi stare dane, czy nie opuścił jakiego szczegółu, czy na coś pozornie nieznacznego a mogącego służyć cenną wskazówką, nie zwrócił dostatecznej uwagi... Raz jeszcze należało wybadać Mary, może obejrzeć jej mieszkanie — a nuż tajemnicza nieznajoma pozostawiła tam ślad jaki... Pochwycił słuchawkę telefoniczną, wymienił numer, o ile jest w domu uda się do niej natychmiast.
— Czy zastałem panią? — zapytał, posłyszawszy tradycyjne „hallo”.
— Nie! — zabrzmiała odpowiedź.
— A kto przy telefonie...
— Służąca...
— Tu mówi detektyw Den! Dzieńdobry, panienko! Czy pani wyszła na spacer?
— Pani wyjechała z Warszawy...
— Wyjechała z Warszawy? Dokąd?
— Nie wiem...
— A prędko powróci?
— Nie wiem... Zdaje się nie prędko, bo zabrała wszystkie rzeczy... Mnie wymówiła i zapłaciła z góry do pierwszego... Lada dzień się stąd wynoszę...
— Czy panienka nie wie, jaka była przyczyna tego pospiesznego wyjazdu? Może pani otrzymała jaką wiadomość?
— Nie wiem!... A o co panu detektywowi chodzi?
— At, nic... Dziękuję...
Rzucił słuchawkę, pragnąc uniknąć dalszych rozpytywań subretki, zaciekawionej zapewne magicznem słowem „detektyw”. Posłyszana wiadomość uderzyła go wielce. Więc Mary wyjechała, nie zawiadamiając słówkiem o swoim wyjeździe. Wyjazd nagły, niespodziany, po cichu, był raczej do ucieczki podobny. Czyż więcej ona wiedziała, niźli chciała powiedzieć, lub inną w całej sprawie odegrała rolę...
Zmarszczka głęboka, znamionująca skupienie myśli wielkie, zarysowała się na czole Dena. Sprawę należało natychmiast wyjaśnić. Pozostawał wszak Doriałowicz — ten może mógł uchylić rąbka tajemnicy, osłaniającej nieoczekiwany wyjazd. Nie namyślając się długo wdział palto, pochwycił kapelusz i laskę, pędząc po chwili w taksówce do mieszkania dyrektora.
Lecz i tu oczekiwało go rozczarowanie.
— Niema pana dyrektora — oświadczył mu poważny stary kamerdyner — wczoraj gdzieścić wyjechał i jeszcze nie wrócił...
— Na długo?
— Pan niema zwyczaju nas powiadamiać na jak długo wyjeżdża...
Ton kamerdynera był uprzejmie oschły i znamionował, że zamierza jaknajszybciej ukończyć wywiad. Detektyw nie dał za wygraną, gdyż przyszła mu nowa myśl do głowy.
— A pan Korski — rzekł — może jego mógłbym zobaczyć, wszak jest sekretarzem...
— Pan Korski już nie pracuje u pana dyrektora!
— Nie pracuje? Cóż się stało?
— Widocznie zwolnił go pan dyrektor!... — ton famulusa stał się jeszcze bardziej oschły.
Den skinąwszy głową, odszedł — wyczuwał, że nie zdobędzie tu żadnych informacji — snać kamerdyner, jako jedną z największych zalet swej służby — uważał dyskrecję.
Detektyw postanowił jednak zbadać sprawę do końca. Szybkim krokiem podążył do mieszkania Mary. Może w osobistej rozmowie, mniej lakoniczną będzie pokojówka i uda mu się dokładnie obejrzeć apartamencik.
Bywają jednak dnie, gdy pech, rzekłbyś przyczepiwszy się do człowieka, czyni wszystkim jego zamierzeniom na przekór. Włosi twierdzą, iż jest to skutek napotkania z samego rana męża o spojrzeniu złem i zwą podobny objaw — jettatura retarditiva. Coś w tem rodzaju napotkać musiało i Dena, bo próżno dzwonił do mieszkania Mary. Snać służąca, rada z wolności, wybiegła na spacer i nie rychło należało jej z powrotem oczekiwać.
Szczerze zły tym razem, schodził ze schodów, gdy napotkał przypadkiem dozorcę.
— Panie dozorco! — odezwał się niezwykle uprzejmie, wiedząc, że ci dygnitarze wymagają dla siebie niczem dla ministra respektu — to ta pani z drugiego piętra wyprowadziła się?
— Wyprowadziła? — zdziwił się cerber — et, nie!... Pewnikiem tylko na spacer pojechała...
— Jakto, na spacer? — zdumiał się z kolei Den — słyszałem, że w dłuższą podróż...
Wsunął „cieciowi” srebrną monetę do ręki. Ten zerknął na nią, schował do kieszeni i stał się wielce rozmowny, uważając zapewnie Dena, za jakiego amanta, daremnie stukającego do drzwi Mary.
— Jaką tam długą podróż! Może tylko tak bez pokojówkę panu wielmożnemu kazała powiedzieć... Sam widziałem, jak wczoraj jechała autem, z jednym panem wieczorem, ale bez nijakich pakunków... Zwyczajnie na zabawę...
— No... No... A jak wyglądał ten pan?
— Taki starszy. Często do panienki przychodził...
— Doriałowicz? Dyrektor?
— Oto... to... Rychtyk, dyrektor! Sam słyszałem, że go tak nazywali... I mieszkanie dla niej wynajął... A o wyjeździe nic nie wiem...
Den podziękował cerberowi i oddalił się w zamyśleniu. Więc Mary istotnie wyjechała z Warszawy, czy też ukrywa się przed nim? Dlaczego? Co miało oznaczać kłamstwo służącej? Dokąd jeździła z Doriałowiczem? Przecież powiedziała mu wyraźnie, że zerwała z dyrektorem...
Choć wszystkie te pytania odległy właściwie miały związek ze sprawą Welesza i z tajemniczą czarną damą, której poszukiwał — nie wiedzieć czemu i nie wiedzieć dlaczego, w jego umyśle poczęły się kojarzyć w pewien związek i w niespodziewanym wyjeździe dziewczyny, dopatrywał się klucza mogącego rozwiązać zagadkę.
Czy Mary chowa się? Czy ją wywieziono? — zadźwięczało w myślach pytanie. A jeśli wywieziono — komu na tem zależało, by na jakiś czas znikła dziewczyna?
— Głupstwa! — skarcił samego siebie — przecież wyjechała z Doriałowiczem? A Doriałowicz nie miał celu jej wywozić... Bawią się gdzie pewnie, na zgodę.
A może Balas wie co bliżej w tej sprawie?
Uśmiechnął się, do siebie rad z pomysłu i szybko jął dążyć w stronę Belwederskiej ulicy. Szedł Alejami Ujazdowskiemi, pustemi o tej październikowej chłodnej i dżdżystej porze — gdy ujrzał, idącą na przeciw siebie od strony Łazienek, jakąś skuloną i zmokniętą postać.
— Welesz!... — zawołał mimowoli. — Co pan tu robi?
Hipcio przystanął i uśmiechnął niewyraźnie. Wygląd jego świadczył, że jest przybity i nieszczęśliwy.
— W domu tak mi smutno, — począł tłomaczyć, — że wytrzymać nie mogę.... Wczoraj była eksportacja...
— Wiem!
— A dziś mi się zdaje, że nieboszczka po wszystkich pokojach krąży. Uciekłem... Do knajpy iść nie wypada... Od znajomych stronię, unikając zapytań... Tu w Alejach jestem sam i nikt mi nie dokucza... Czy niema pan, panie Den, żadnych wiadomości?
Na pytanie to Den był przygotowany — niestety nie mógł nic pocieszającego zakomunikować.
— Hm... Sprawa nie posuwa się naprzód... Czarna dama, jak kamień w wodę przepadła!
Hipcio posiadał jednak wielkie zaufanie do detektywa.
— Zawsze pan taki tajemniczy, a później błyskawicznie chwyta zbrodniarzów... Ale, gdzie pan teraz właściwie idzie, może mógłbym go trochę odprowadzić...
Czterdziestoletni grubas miał minę opuszczonego dziecka. Detektywowi zrobiło go się żal.
— Idę właściwie zdobyć nieco wiadomości w interesującej nas sprawie, ale skoro pan sobie życzy, może mi towarzyszyć... Nie będzie pan przeszkadzał, tem bardziej, że pragnąłbym porozmawiać z nim o niektórych rzeczach...
Hipcio dreptał przy boku detektywa, niczem przy boku troskliwej opiekunki.
— Jaki pan poczciwy, panie Den — mamrotał — że mnie pan zabiera z sobą. Właściwie wybierałem się do panny Mary, ale nie wiem czy byłaby zadowolona, czyby mnie przyjęła...
— Niema pan tam poco chodzić — zauważył — panna Mary wyjechała!
— Wyjechała?
— Tak, wczoraj z Doriałowiczem. I dotychczas jeszcze nie wróciła.
Po twarzy Hipcia, nieco już rozjaśnionej, przebiegł nowy cień smutku.
— Z Doriałowiczem? Przecież zerwała z nim? Dokąd oni wyjechali?
— Mnie również dziwi ten wyjazd! Wczoraj wyjechali, nie zabierając pakunków, do dzisiaj ich niema. Służba nic nie wie, czy też nie chce mówić... Coś mi się tu wydaje podejrzane... Idę więc do krewnych Mary, może...
— Do krewnych Mary? Ona ma tu krewnych?
— Niejaki Balas ożeniony z jej siostrą, posiada na Belwederskiej niewielką knajpkę...
— Knajpkę! Świetnie, znakomicie... Widzi pan, jak to dobrze, że poszedłem... Bo ja pannę Mary szczerze lubię i jestem niespokojny o jej los...
Wiadomość posłyszana przed chwilą, niezwykle poruszyła Hipcia. Mimo tragicznych przeżyć, obraz Mary utkwił głęboko w jego sercu, może nawet zbyt głęboko... Ujął detektywa pod ramię i widać było, że go nie opuści pod żadnym pozorem do końca.
Den tymczasem wyjaśniał dalej:
— I panu dziwny wydaje się ten wyjazd? Hm... Rzeczywiście... Bo Mary wyjeżdżając na dłużej powinna nas była zawiadomić... Zresztą wyjechała z Doriałowiczem, z którym zerwała podobno... Dziwne? Czyżby pragnęła się ukryć? W jakim celu? A może jej rola w całej tej sprawie była inna?
— Nie! nie — zawołał, poruszony do głębi tym posądzeniem, Welesz — proszę nie robić podobnych przypuszczeń! Ona uratowała mi życie!
— I ja jej nie posądzam! — odrzekł powoli Den, uśmiechnąwszy się lekko, słysząc tę gwałtowną obronę, — wcale jej nie posądzam, tylko rzucam, jako detektyw luźny wniosek... Zresztą przeczy to logice... Gdyby chciała uciekać, nie zabrałaby Doriałowicza z sobą.... Chyba ich razem porwano? Ale to mi się wydaje niezbyt prawdopodobne... Et...
Detektyw machnął ze zniecierpliwieniem ręką. Ze zniecierpliwieniem jakby spojrzał na małe parterowe domki, które mijali, skręciwszy z Aleji na dół, w podmiejską uliczkę.
Z ironją rzekł po chwili milczenia!
— Doprawdy, poczynam dochodzić do wniosku, że w naszej robocie więcej znaczy szczęście i przypadek, niźli najlepsza dedukcja!.... Ot, proszę... Od dwóch dni łamię sobie głowę i nic... i nic!.. Dla tego też chciałem panu zaproponować, panie Welesz...
— Co takiego?
— Niech pan o całej sprawie zawiadomi policję!
— Nie, nie... Nie teraz!
— Nie rozumiem, czemu pan się tak obawia policji? Oni mają do pomocy potężny aparat, ja jestem tylko skromnym prywatnym detektywem... Poniósł pan miljonową stratę, pomijając już sam fakt śmierci pańskiej małżonki.... Policja może obstawić wszystkie dworce, bo ręczę, że tamta banda będzie usiłowała wywieźć biżuterję i łatwiej pochwyci zbrodniarzy... Ja posiadłem pewien ślad i dlatego podjąłem się tej sprawy, lecz widzę, że ślad ten całkowicie ginie...
— Pan miał ślad?
— Zbyt wiele byłoby o tem mówić i łączy się to z innemi sprawami... Od jakiegoś czasu prześladuje mnie dziwny pech... Dlatego też o ile nie uda się nic zrobić do jutra, nie chcę brać sprawy na własną odpowiedzialność i usilnie proszę o zwrócenie się do władz bezpieczeństwa...
Hipciowi nie wsmak poszła propozycja detektywa. Był tak zaaferowany, że nawet nie widział, iż wciąż stąpa w największe kałuże błota.
— Kochany panie Den — jął prosić — nie trzeba tracić nadziei... Wiem, że pan ma zamiary jaknajlepsze. Ale czy uwierzy policja w historję o czarnej damie? Powie, że to zbyt nieprawdopodobne i że ja razem z Mary wymyśliliśmy tę bajeczkę, przódy nieboszczkę doprowadziwszy do samobójstwa... A potem zaraz... prasa... reporterzy... skandal.. Brr.... zimno się robi kiedy o tem pomyślę!... Cudem udało się sprawę zatuszować, choć i tak wszyscy gadają po cichu, że się żona otruła... Poniosłem miljonową stratę, ale gotów jestem na odzyskanie rzeczy i wykrycie przestępców dłużej zaczekać, byle nie narażać się na rozgłos i złośliwe posądzenia.... Czy nie mam racji? Błagam więc pana, panie Den, niechaj pan mnie nie opuszcza...
Den nie mógł nie przyznać w duchu wiele słuszności wywodom Welesza. Po raz pierwszy jednak, czuł coś w rodzaju zniechęcenia. Cała sprawa, a właściwie ten szereg spraw, w których wciąż przewijała się nieuchwytna czarna dama, mógł doprowadzić do szaleństwa!... Toć czarną damę śledził od kilku miesięcy... Przemknęła się ona, jak cień i w sprawie szweda, który znikł ze stolicy nagle w niewytłomaczony sposób, przesunęła się i w owym nierozumiałym wyjeździe Józki... Teraz znów... Nie odrzekł Weleszowi ani słówka, tylko nieokreślenie potrząsnąwszy głową, przyspieszył kroku... Przez dłuższą chwilę szli w milczeniu wązkim chodnikiem, którego boki zdobiły mokre od jesiennej słoty, rachityczne drzewka. Jeszcze parę domków i zdala zajaśniał jaskrawy szyld z wielkim wymalowanym na nim ptakiem i niemniej jaskrawy napis „Pod czerwonym kogutem”.
— Ot tu...
Przodem przepuścił Welesza. W knajpce, gdy weszli, nie wielu o tej poobiedniej porze znajdowało się gości, stali bywalcy zapełniali ją przeważnie dopiero wieczorem. Za bufetem siedział pan Wawrzon, studjując gazetę, a z kuchni, jak zwykle, dobiegał melodyjny alt pani Lucki. Pozatem jeno paru pijaków po kątach, prowadziło swe nieskończone a bełkotliwe rozmowy, na tematy, których sami zapewne nie umieliby bliżej określić.
Na widok przybyłych, Wawrzon poderwał się ze swego miejsca, pospieszając na ich powitanie. Odebrał kapelusz od Dena i powiesił na wieszaku. Na Hipcia, sprawiającego dość niepozorne wrażenie, zerknął przelotnie, nie poświęciwszy jego osobie większej uwagi. Hipcio tymczasem, który przez względy przyzwoitości, nie mógł od paru dni nigdzie „swego serca kieliszkiem pocieszyć” — wciągając z lubością aromat knajpki, aromat zmięszany z wyziewów alembiku, piwa i przysmażonych tłuszczów podlejszego gatunku, komenderował:
— Panie gospodarzu... Może jaki francuski koniaczek... a potem glintwajnik, tylko z dobrego wina.... Zmarzliśmy okrutnie... A zakąskę poda pan również przyzwoitą...
Otrzymawszy podobny obstalunek, Balas odrazu nabrał respektu dla osoby niepozornego gościa. Energicznie też wytarł serwetą stół i krzesła, spozierając tylko nieco ze zdziwieniem na żałobną krepę zdobiącą rękaw Welesza oraz zastanawiając się, jaki to może łączyć stosunek owego pana, który widać trunkiem nie gardzi z detektywem. Detektyw był bowiem kompanem nieszczególnym i napojów mocniejszych niemal nie uznawał. Rychło zaspokoił Wawrzon swą ciekawość, bo postawiwszy na stół butelki i wybrane zakąski, miał się już oddalić, gdy posłyszał z ust detektywa zaproszenie:
— Usiądzie pan z nami, panie Balas...
Bezwzględnie Den przybywał, celem dokonania wywiadu i zasięgnięcia od niego języka, jak to nieraz się już zdarzało. Ten drugi pan, zaś jest zapewne poszkodowanym, i dla tego mu towarzyszy... Skłoniwszy się więc głęboko, aby tym ruchem zaznaczyć swe zadowolenie, z dopuszczenia go do wysokiej kompanji, zajął miejsce przy stoliku.
Podczas gdy Welesz napełniał jego kieliszek, Den mówił:
— Przychodzę do pana w sprawie Mary. Nie wie pan co się z nią dzieje?
— Jakto? — Balas wzruszył ramionami — co się ma z nią dziać? Jest u tego... opiekuna.
— Właśnie, że jej niema!... Wyjechała z nim gdzieś wczoraj i nie powróciła. — Myślałem, że pan wie o tej wycieczce...
— Ja, nic!... — Wawrzon doprawdy nie rozumiał, że podobnemi głupstwami przejmuje się detektyw... — Ale co się tu martwić i robić raban... Zwyczajnie zabałaganiła się ze starym, dziewucha...
Denowi i to przypuszczenie przychodziło do głowy, choć Doriałowicz nie wyglądał na hulakę, mogącego bawić drugi dzień bez przerwy... Widząc, że Balas spogląda na niego ze zdumieniem, postanowił rzecz całą bliżej wyjaśnić.
— Nie takie to proste, jakby się na pozór wydawało... — rzekł.
— Bardzo ciemna historja? — wyrwał się Hipciowi okrzyk.
— Co jest? Ciemna historja? — powtórzył Wawrzon, teraz dopiero zaczynając pojmować, że o coś znacznie poważniejszego chodzi, niźli o zwykłe zaspokojenie ciekawości, w jaki sposób szwagierka czas przepędza.
— Proszę więc dobrze uważać... — począł detektyw, który, wiedząc, że w zawikłanych kwestjach kryminalnych orjentuje się on znakomicie, postanowił zasięgnąć rady Wawrzona. Posłyszał tedy Balas i o odwiedzinach czarnej damy i o tajemniczej flaszeczce i o tem jak zawartość tej flaszeczki przeznaczona była dla Hipcia. Posłyszał dalej, jak tylko przypadkiem udało się Weleszowi, dzięki rozmowie z Mary, ujść śmierci — lecz małżonka jego popełniła samobójstwo a nieznani sprawcy skryli się z łupem miljonowej wartości. Wreszcie, jak w związku z temi wszystkiemi okolicznościami, podejrzany się staje wyjazd Mary — i może padła ona — wraz z Doriałowiczem ofiarą nowego zamachu zbrodniczej szajki.
W tym czasie na twarzy Balasa odbijały się różnorodne uczucia. Nie wiedzieć, co w nich przeważało, czy niepokój o losy szwagierki, czy zdumienie, że niepozornie wyglądający Welesz, którego tak lekceważąco z początku traktował jest równie zamożnym człowiekiem, czy podziw dla zuchwałości przestępców. Zdaje się, że to ostatnie przeważyło nawet nad zaniepokojeniem o losy Mańki, bo pokręciwszy głową i cmoknąwszy, z „fachowem uznaniem”, bąknął:
— Cie!... cie... — a to cwaniaki! Tak odwalić robote...
— Widzi pan, że sprawa poważna? Co pan o niej myśli? — zapytał Den. Mimo, że w Wawrzonie tkwił materjał na pierwszorzędnego wywiadowcę, zadanie przerastało jego siły.
— Łeb sobie złamać można! A Mańki to ja wcale nie widywałem... Ten jej opiekun to nie chciał, żeby ani ja... ani Lucka... tamuj do niej chodzili... Zły byłem nawet trochę na dziewuchę, że na taki przystała warunek. Ale cóż myślę, dla karjery!... A czy te dranie ją chyciły?...
— Otóż to właśnie!... Właśnie o to chodzi, czy niespodziewane zniknięcie panny Mary ma jaką łączność z poprzedniemi wypadkami, czy też łączności niema? Może chciano ją usunąć jako niewygodnego świadka?
Wawrzon tarł w zamyśleniu czoło.
— Głupi tu jezdem... Ja se kombinuje... trzeba poczekać!... Sama wróci szwagierka...
Tyle i bez niego wiedział Den. Tymczasem Wawrzon, snać na rozjaśnienie myśli, trąciwszy się energicznie z Hipciem, kropnął wielki kieliszek koniaku. Poczem jął snuć ogólne rozważania na temat uprowadzeń i chytrości przestępców. Niestety nie mówił nic takiego coby zasługiwało na uwagę, lub mogło choć nieco rozświetlić sprawę obchodzącą detektywa. Znać było że Balas zaszczycony zaufaniem łamie sobie głowę aby dopomóc detektywowi radą, ale żadna odpowiednia rada nie przychodzi mu na myśl... Raz po raz tylko wychylał nowe „kielunki” w czem mu dzielnie sekundował Hipcio — bo naturę miał już Wawrzon taką, że skoro zaczął pić, pił dalej — a pod surowem okiem pani Lucki rzadko zdarzała mu się podobna gratka.
Den wreszcie zniecierpliwiony tą czczą gadaniną i widząc, że rozmowa zbacza na mało go interesujące tory — postanowił odejść.
Ponieważ październikowy deszczyk, uczyniwszy łaskawą przerwę, znów ze zdwojoną siłą uderzał o szyby, wyszedł do sionki i stanąwszy na progu, wyglądał, czy nie nadjedzie jaki wehikuł mogący zabrać go do miasta.
Niestety, wokół nie widać było żywego ducha. Spłoszeni przechodnie pochowali się przed słotą, a tylko mdły blask latarni rozjaśniał mroki podmiejskiej uliczki.
Den spojrzał na zegarek. Nie było tak późno! Dochodziła dopiero siódma wieczór. Rychło pojawi się pewno jaka dorożka lub taksówka — tylko spokojnie zaczekać należy.
Gdy tak przed siebie spozierał, różne mu do głowy przychodziły refleksje.
Tak, ta droga ciągnąca się przed nim, tam w dół, w stronę Wilanowa, a nie do miasta — dobrze mu jest pamiętna. I wtedy ta czarna dama! Czyż wiecznie na jego drodze stawać będzie owa tajemnicza kobieta, której nie może wyśledzić?
Parę miesięcy temu również pracował nad podobną sprawą. Zwróciła się wówczas do niego rodzina bardzo bogatego szweda. Szwed ten, bawiąc za interesami handlowemi w Warszawie, interesy zakończył, zabrał rzeczy z hotelu, jakoby miał wyjechać i od tej pory zniknął. Poszukiwano go, przypuszczając, iż wcale nie opuścił Warszawy, lecz w stolicy uległ nieszczęśliwemu wypadkowi, lub może zaciągnięty został do jakiejś spelunki, tam ograbiony ze znaczniejszej sumy pieniędzy, którą przy sobie posiadał — i w tej spelunce śmierć znalazł. Taki był i domysł Dena. Ale co, gdzie, jak, — szwed zginął, niczem kamień, rzucony w wodę.
Wtedy to właśnie po raz pierwszy natknął się Den na ową „czarną damę”. Bo badając starannie wszystkie okoliczności niezwykłego zaginięcia, zdołał jednak ustalić, że właśnie w owym dniu, w którym miał szwed jakoby opuścić Warszawę, widziano go w towarzystwie czarno ubranej kobiety, gdy jechał prywatnym samochodem do jednej willi, znajdującej się w okolicach Skolimowa. Numer samochodu pozostał nieznany — natomiast wedle otrzymanych wskazówek Den odszukał willę. Błędne musiały być jednak te wskazówki, bo nic w niej podejrzanego nie wykrył. Tam śmierci szwed nie znalazł napewno.
Splątany ten szereg niezwykłych wypadków i niedających się wyjaśnić powikłań, trapił obecnie Dena. Czarna dama w sprawie szweda — tajemnica!... Czarna dama w sprawie Józki — tajemnica! Wreszcie teraz znów... czarna dama!...
— Idjocieję! — mruknął.
Gdy tak stał zły na siebie i na świat cały, spostrzegł zdala mknące auto. Już miał wypaść przed dom i zatrzymać je skinieniem — gdy zreflektował się, że musi ono być zajęte, dąży bowiem nie do miasta, a od miasta. Auto było luksusowe — a jak wnet zauważył — prywatne i pędziło z wielką szybkością. Gdy zrównało się z nim, drgnął cały:
— Toć... Cadillac Doriałowicza!...
Tak najwyraźniej był to samochód dyrektora. Czy jednak kto znajduje się w środku? Niepodobna określić, bowiem Cadillac nie jest oświetlony od wewnątrz. Dokąd jedzie szofer? Czy po Doriałowicza i Mary?
Niepohamowana ciekawość ogarnęła Dena. Jednym susem znalazł się w pokoju.
— Nie macie roweru? — zawołał do Balasa.
Balas, który wszedł już w wielką przyjaźń z Hipciem i coś mu z ożywieniem wykładał — zadziwiony spojrzał na detektywa.
— Rower jest! Mój!... Stoi w sionce... A na co on panu potrzebny?
Ale detektyw nie miał czasu na długie wyjaśnienia.
— Biorę go i jadę!... Pewnie niedługo wrócę...
— Pan jedzie... a ja? — zerwał się ze swego miejsca Hipcio.
— Proszę na mnie zaczekać...
Den pośpiesznie wychodził z pokoju, — nagle przystanął na progu.
— Ale... ale... słuchajcie! — rzekł. — Gdybym nie wrócił za godzinę, najdalej za dwie... dacie znać policji... Powiedzcie tylko tyle... Skolimów, willa w lasku, za stacją!... Oni już będą wiedzieli...
— Kochany panie Den, co to znaczy? — wybiegł za nim Hipcio na ganek.
Nie otrzymał odpowiedzi. Detektyw bez palta i kapelusza siedział już na rowerze i za chwilę zniknął mu z oczu w mroku.


ROZDZIAŁ XV.
DEN W WILLI.

Z niezapalonemi latarniami, wbrew obowiązującym przepisom, pędził Den na rowerze, nie zważając na to, że lada moment natrafić może na dziurę, lub wybój i znaleść się w błocie. Oczywiście samochód dyrektora zdążył się oddalić znacznie, lecz dzięki ciemnej nocy wyraźnie połyskiwały światełka tylnych, czerwonych latarni. Detektyw bynajmniej nie pragnął doganiać Cadillac’a, co było przedsięwzięciem niemożliwem — pragnął jeno nie stracić go z oczu.
Samochód podążał wyraźnie w stronę Wilanowa. Czyż tam przebywał dyrektor? Koło stacji zakręcił i nieco zwolnił biegu. Denowi który jechał jak szalony naciskając pedały i dziwiąc się w duchu, że dotychczas na wyboistej drodze nie uległ wypadkowi — udało się przez ten czas nieco przybliżyć.
Lecz samochód, zwolniwszy biegu i wyminąwszy Wilanów, pomknął teraz prosto przed siebie w stronę Klarysewa i dopiero tuż przed Jeziorną przystanął. Den nie pojął z początku, co oznacza ten postój, lecz wkrótce zrozumiał. Szofer zeskoczywszy ze swego siedzenia, wyszedł na drogę i rozglądając się podejrzliwie dokoła, nagle pogasił wszystkie samochodowe latarnie. Kto gasi światło — snać wystrzega się ludzkiego oka. Chodziło tylko o to, aby ustalić z jakiego powodu nastąpił ten manewr i czy szofer działał z własnego popędu, czy też otrzymawszy odpowiednie zlecenie.
Samochód znów ruszył. Minął Jeziornę, wjechał w ciemne ulice Konstancina, jął śród nich kluczyć — niby widmo — wreszcie skierował się na skolimowską drogę. Krążył może z pięć minut, śród willi, wreszcie skręcił w dość gęsty lasek i w lasku tym zginął.
Den, który znajdował się w dość znacznej odległości, po chwili dopiero, przemykając się śród drzew, znowu spostrzegł samochód. Zobaczył — i zdziwił się niepomiernie. Gdyż szofer, wyjechawszy z lasku przed jakiś bielejący pałacyk, miast zatrzymać się przed nim, okrążał gazon, jakby zamierzając zawrócić.
Den zeskoczył z roweru i zręcznie skrył się za wielką sosną. W samą porę zdołał się ukryć, bo samochód obtarł się prawie o niego, tocząc się tą samą drogą, jaką przed chwilą przybył. Tak, nie mogło być najlżejszej wątpliwości — Cadillac powracał obecnie do Warszawy.
Detektyw otarł potem zroszone czoło. Cóż to wszystko razem miało oznaczać? Nowy wybieg? Et, chyba nie! A może przez ten czas, przez który stracił z oczu samochód, ktoś wewnątrz ukryty z niego wysiadł i wszedł do willi? To przypuszczenie wydawało się prawdopodobniejsze... Bo trudno było mniemać, że szofer li tylko dla przyjemności nocnej przejażdżki odbył tę długą wycieczkę i zadowolony z niej wrócił do miasta...
Teraz spojrzał Den uważnie na znajdujący się przed nim pałacyk — i drgnął nagle...
O znał dobrze tę willę, znał, i o niej właśnie myślał, stojąc na progu domu Balasa! Była to ta sama, którą raz już cichaczem przetrząsnął starannie w poszukiwaniu zaginionego szweda. Wtedy nie wydała mu swej tajemnicy, czyżby dziś miało być inaczej?...
Powoli jął się skradać — ale wnet spostrzegł, że willa jest całkowicie ciemna. Robiła kompletnie obumarłe wrażenie i nic nie świadczyło o tem, że znajdować się w niej mogą ludzie.
Den zajrzał przez szparę w okiennicy — i znów natrafił na ciemnię... Czyżby się pomylił, czyżby w rzeczy samej szofer Doriałowicza wyłącznie wybrał się na spacer? Nadzwyczajne! A może oszukano go sprytnie, zauważywszy jego obecność i auto podąża do prawdziwego celu? Gonić je teraz niema sensu...
Odstąpił o parę kroków i zagwizdał z cicha... Próżno odbył tę przejażdżkę! Pechowa była ta willa, bo raz się już do niej zakradł, aby nic nie wykryć! Czyż ma się zakradać, by sprawdzić luźne przypuszczenie, że ktoś się tam skrył, wyskoczywszy z auta? Poco? Znowu ujrzy pustą sień, przybraną rogami jeleni z wielką gdańską szafą oraz parę bogato urządzonych pokojów — również pustych...
A jednak... A jednak raz jeszcze postanowił zaryzykować. Wbrew zdrowej logice, wbrew temu co myślał przed chwilą. Jakiś niepojęty fluid magnetyczny, ciągnął go do tego pałacyku, ciągnął go, by raz jeszcze znaleźć się tam wewnątrz...
Zbliżył się do znajomego okna z lewej strony — przez nie wówczas się zakradał.
Zbliżył się i delikatnie poruszył okiennicę. Ustąpiła. Nacisnął na szybę — i ujrzał głębię pokoju. Widocznie od czasu jego ostatniej wizyty, nikt tam nie zaglądał, skoro nie zauważono, że sprytnie podniósł zasówki a później, wychodząc tylko przymknął okno.
Den jednym skokiem znalazł się wewnątrz. Szybko przebiegł sień — zajrzał na górę — wszędzie panowały nieprzeniknione mroki. Najlżejszy szmer nie mącił nocnej ciszy. Nie omyliły go przewidywania, wewnątrz nie było żywego ducha. Chciał już, wzruszywszy ramionami, taż samą drogą powracać, gdy wtem usłyszał jakiś szelest.
Szelest dobiegał z gdańskiej szafy.
— Szczur! — pomyślał w pierwszej chwili.
Lecz nie! Hałas stawał się coraz wyraźniejszy, a w szafie zajaśniało, rzekłbyś, światło.
— Światło w szafie?
Nie żałował już, że pozostał w willi. Ukrył się za duże rzeźbione krzesło, stojące w pobliżu i oczekiwał, co dalej nastąpi.
Niezadługo uchyliły się drzwi szafy, ukazując z tyłu jasno oświetlone przejście. Z przejścia tego wyłonił się jakiś człowiek — starszy, krępy mężczyzna, z wyglądu służący. Wyszedł, coś pomajstrował przy gzymsach szafy — i potajemne przejście zamknęło się bez szelestu z powrotem. Potem, zaświeciwszy małą kieszonkową latarkę i zamknąwszy za sobą gdańską szafę starannie, powoli przez sień skierował się ku schodom, wiodącym na pierwsze piętro.
— Więc to jest tajemnica willi! — mało nie wykrzyknął Den, przypomniawszy sobie swoje bezowocne poprzednie poszukiwania — opukiwałem ściany, a to w gzymsie należało szukać!
Jak cień skradał się teraz za nieznajomym, który wyłonił się tak tajemniczo. Ten wszedł spokojnie na piętro, nie podejrzewając, że jest śledzony, otworzył drzwi do jednego z pokojów i zanim Den zdążył się zorjentować, znikł, rzekłbyś zapadł się w jakimś lustrze.
— Hm! — mruknął detektyw, spozierając z osłupieniem — dobre urządzenie!.. Same niespodzianki!..
Teraz czuł się w swoim żywiole, żywiole niebezpieczeństwa i walki. Lecz co dalej czynić? Czy czekać na powrót nieznajomego, czy wykorzystać podpatrzony sekret.
Den czekał jeszcze parę minut, lecz gdy nikt się nie pojawiał, a wokół panowała cisza — zbiegł ze schodów i zbliżył się do gdańskiej szafy.
Nie długo szukał tajemniczej sprężyny — wnet ją odnalazł, śród misternie rzeźbionych liści, zdobiących górę stylowego mebla.
Nacisnął — i przed nim zajaśniały szerokie wysłane dywanem schody.
— No... no...
Był przygotowany, że natrafi na wąskie ciemne przejście, — schody podobne, wiodące niczem do pałacu, wprowadziły go w zdumienie. Szybko sięgnąwszy po browning do kieszeni i sprawdziwszy, czy jest gotowy do strzału, jął stępować na dół. Jeśli zdumieniem przejęły go schody — to co ujrzał dalej, zdziwiło go jeszcze bardziej. Bo oto pod tą opuszczoną na pozór i obumarłą willą, mieścił się wielki i wspaniały apartament.
Schody kończyły się sporym przedpokojem, zawieszonym cennemi dywanami, z którego szereg drzwi wiódł na prawo i lewo...
Z prawdziwym zachwytem spoglądał Den, na to znakomicie ukryte podziemne państewko, wybudowane zapewne, z ogromnym nakładem kosztów i pracy. Nigdzie nie było widać okien — natomiast wszędzie rzucały światło elektryczne lampy, których tylko kolorowe szkła tłumiły jaskrawość.
— Nigdzie nikogo...
Den zajrzał do pokojów leżących po lewej stronie. Zobaczył ciągnące się w amfiladę sypialnie, w których zamieszkiwać musiały kobiety o czem świadczyło wymownie samo urządzenie — szerokie, zasłane cienką pościelą białe łoża, wykwintne bieliźniarki i gotowalnie, niskie, miękkie rzekłbyś zapraszające do spoczynku otomany. — Mieszkanki tych wytwornych apartamentów — a widać po liczbie łóżek, musiało być ich kilka — snać opuściły niedawno i pospiesznie swe luksusowe gniazdka, bo wszędzie było pełno flakonów po kosztownych perfumach, słoików z napół zużytemi kremami, resztek pudru w puderniczkach, wstążek, a nawet pod jednem z łóżek poniewierał się zapomniany pantofelek.
— Gdzież właściwie jestem? — mruknął, nie mogąc nic wywnioskować z obrazu, który przedstawił się jego oczom — Harem?... Hurysy uciekły?...
Potrząsnąwszy głową, doznając wrażenia, że na chwilę zamienił się w którego z książąt z bajek tysiąca i jednej nocy, zwiedzających zaczarowane pałace — Den podszedł ostrożnie na palcach — do otwartych po drugiej stronie przedpokoju gabinetów.
Dwa te gabinety, wybite jedwabną materją — jeden utrzymany w kolorze czerwonym — zaś drugi w niebieskim — również jasno oświetlone, niczem nie ustępowały w przepychu sypialniom. Lecz choć i z nich powywożono najkosztowniejsze sprzęty, to co pozostało, znakomicie objaśniło Dena, jakie jest przeznaczenie i charakter lokalu, rozpraszając wszelkie wątpliwości.
Na ścianach wisiały obrazy treści tak nieprzystojnej, że na ich widok spłonęłoby rumieńcem oblicze nawet Sacher Masocha lub Casanowy. Nie było chyba perwersji i zboczenia ludzkiego, któreby w formie artystycznej nie zostało przedstawione i nie było chyba formy miłości, brutalnie tam nie odtworzonej. Dalej zauważył Den, w szafie rozwartej napół, sztuki pięknej i wytwornej damskiej bielizny, oraz wielką ilość obuwia, poczynając od pantofelków na przebajecznie wysokich obcasach, a kończąc na lakierowanych butach do konnej jazdy, przybranych ostrogami. Zaś koło szafy na dywanie wisiał zbiór najwymyślniejszych pejcz, harapów, i skomplikowanych przyrządów, które tylko podniecona wyobraźnia, w sprawach erotycznych szaleńca — wymarzyć może. Na niskim tureckiem stoliku dojrzał szereg płaskich słoików, oraz inkrustowanych pudełek. Otworzył jedno z nich — zajaśniał biały proszek.
— Kokaina! — szepnął — niczego tu nie brak. W tamtych pewnie opium...
Teraz rozumiał już doskonale, gdzie się znalazł. Lecz jeśli rozumiał — to i zdumiewał się coraz bardziej. Wiedział, że podobne spelunki egzystują w Paryżu ale tu pod bokiem Warszawy, niemal w stolicy, takie podziemne państwo! Istniał swego czasu lokal na Koszykowej, w daleko mniejszych rozmiarach i został zamknięty, nim policja zdążyła go nakryć... Nie był on jednak w części urządzony równie luksusowo i w porównaniu z tym gniazdem zepsucia, można go było nazwać dziecinną zabawką.
To też mimo niesmaku ogarniającego Dena, na widok tej atmosfery zepsucia, jednocześnie niemal duma rozsądzała mu piersi, iż na coś podobnego, udało mu się natrafić i jaka powstanie sensacja, gdy jutro rozgłosi o swem odkryciu, zakrawającem na opowieść z bajki...
Śmielej już teraz szedł naprzód i za gabinetami natrafił na salkę z estradą, której przeznaczenia się domyślił. Lecz nie odkrywanie dziwów podziemnego państwa w obecnej chwili interesowało Dena. Interesowało go, czy lokal zupełnie jest opuszczony — bo wszak wszystko świadczyło, że właściciele zamierzali się z niego wynieść — a może ów nieznajomy, którego napotkał na górze, porzucał pałacyk ostatni — czy też natrafi na kogoś.
Przeszedł przez salę — kroki jego tłumiły puszyste dywany — i nagle przystanął. Tak, najwyraźniej posłyszał ludzkie głosy. Biegły one z pokoju, znajdującego się za salą. Drzwi od tego pokoju były napół uchylone, przesłaniała je tylko ciężka portjera.
Teraz jął skradać się na palcach.
Powoli uchylił kotarę. W niewielkim saloniku ujrzał kobietą i mężczyznę...
Aż zagryzł wargi... Wydało mu się, że śni...
— Chyba się mylę... Co ten tu robi?
Siedział tuż przed nim, niedbale paląc papierosa Doriałowicz i rozmawiał z przystojną, świetnie zbudowaną, czterdziestoletnią, ale mogącą się jeszcze podobać kobietą.
Den zamienił się cały w słuch.
— Wysłałaś służącego? — pytał Doriałowicz.
— Tak, — odrzekła kobieta — wysłałam go, żeby pozakładał druty w korytarzyku.
— To i korytarzyk ma uledz zniszczeniu?
— Oczywiście, przecież nie możemy pozostawić po sobie śladów!
Doriałowicz uśmiechnął się dziwnie.
— Tyle usług nam oddał korytarzyk! Podglądało się przez niego, co się dzieje w pokojach, a później...
— A później wysyłało się listy do zainteresowanych osób, że o ile nie wycofają swych fotografji, zdjętych w pozach specjalnych, to...
Do tylu niespodzianek w zaczarowanym pałacu był już przyzwyczajony, ale...
Den wzdrygnął się... Jeszcze nie mógł uwierzyć... Więc Doriałowicz? Ta kobieta i Doriałowicz widocznie kierowali wszystkiem! Dalsze ich słowa nie pozostawiały najlżejszej wątpliwości.
— Żal mi tej willi — mówił — żal mi tego urządzenia, które zakładaliśmy z takim trudem.. Ale rozumiem, dłużej ryzykować nie wolno...
— Nie żałuj... Dosyć pieniędzy zrobiliśmy i mamy teraz nie te grosze, z któremi przyjechaliśmy do Polski. Sprawa Welesza dała miljon, szwed miał przy sobie dwadzieścia tysięcy dolarów, tu przez te parę miesięcy „żywemi obrazami” zrobiliśmy blisko pół miljona...
— Tak — zauważył Doriałowicz — powiadają, że bieda a na takie rzeczy zawsze pieniądze się znajdą... Znajdą pieniądze na karty i... — tu wymienił nieprzystojne słowo.
Den zacisnął pięści na tyle cynizmu, ale i poczerwieniał z uciechy. To co słyszał przechodziło najśmielsze jego marzenia. Nie tylko wpadł na trop, ale wykrywał wszystkie dręczące go sprawy. Więc miał przed sobą tajemniczą czarną damę — tę samą, która zwabiła szweda i okradła Welesza — a jej wspólnikiem był „nieskazitelny” dyrektor Doriałowicz!
Na kobiecie brutalne odezwanie się towarzysza nie uczyniło najlżejszego wrażenia. Spokojnie mówiła dalej:
— Mamy dość, a dalej ryzykować nie można... Jeśli przewąchał Korski, iż ten cały twój „Prodlas”, to blaga — przewąchają inni!... Towarzystwo akcyjne, istniejące na księżycu! Dziwię się, że nie zainteresowano się tem dotychczas...
— Na szczęście się upiekło! A „towarzystwo” oddało nam wielkie usługi, jako pokrywka. Musiałem wszędzie bywać, poznawać ludzi zamożnych. Lepiej oczywiście o ile się ma tytuł dyrektora. Uchodząc za „bussinesmana”, poznałem szweda, poznałem Welesza... Pozatem lepiej było te weksle, któreś ty wydostawała od różnych solidnych dżentelmenów, bojących się rozgłosu, niby to dyskontować w biurze, nie majacem z tobą na pozór żadnej łączności, niźli egzekwować bezpośrednio...
— Ale te weksle zwróciły właśnie uwagę Korskiego!
— Tak, pomyliłem się, sądząc, że więcej jest zepsuty i że powoli da się wciągnąć w nasze sprawy. Rozczulił się nad jakimś staruszkiem, nie mogącym zapłacić długów syna... Ten młodzieniec przegrał tu zdaje się poważniejszą sumę w karty...
— Ale ostatecznie zapłacił?
— Zdaje się ojciec sprzedał meble — i historja została zatuszowana...
Zaległo milczenie. Doriałowicz zapalał nowego papierosa. Detektyw mimowolnie ściskał rączkę browninga, postanawiając jednak rozmowy wysłuchać do końca. Wtajemniczywszy się już w „interesy dyrektora” — pragnął poznać dalsze plany zacnej pary.
— Więc wszystko likwidujemy — mówił mężczyzna po chwili — czy dziewczyny wyprawiłaś?
— Tak!
— A nie zdradzą?
— Wątpię! Nic nie wiedziały! Zarobiły sporo i sądzą, że to tylko o „żywe obrazy” i zabawę chodziło...
— A Józka?
— Z tą gorzej! Sama nie wiem, czy domyśla się czego o Tamarze i o szwedzie, czy nic nie domyśla. W każdym razie będę ją miała na oku!... Może zabiorę z sobą zagranicę.
— A Korski?
— Dziwię, że się pytasz. Zamknęłam go w pokoiku, za sceną. Los jego postanowiony. Zostanie.
— Zostanie? A czemuś z nim wczoraj urządziła tę komedję!
W oczach kobiety zaigrał zły błysk.
— Pamiętasz — wtedy uderzył mnie! Zrewanżowałam mu się za to. Dostał narkotyk i dał bezpłatne przedstawienie. Wyobrażam sobie, gdy dziś mu powróciła świadomość, jak musiał się wstydzić i wyrywać sobie włosy z głowy. Niechaj się trochę pomęczy przed śmiercią....
Jakaś zaduma przebiegła po czole Doriałowicza.
— Czy nie za wiele trupów za nami?... — szepnął — Tamara... Szwed... Korski...
— Racz dodać — odparła zimno kobieta — i tego amerykanina, któregoś zastrzelił w spelunce w Chicago a później obrabował z pieniędzy...
— Tak, ale tam była walka.
— I zwyciężonemu zabrałeś majątek... No tak! Ty walczysz browningiem, ja trucizną! Nie rozczulajmy się. Byłeś awanturnikiem, który przez pięćdziesiąt lat nie mógł dojść do niczego i był poszukiwany przez policje wszystkich krajów, ja niemal tem, czem te dziewczyny, które przed chwilą opuściły ten dom. Długo klepaliśmy biedę, wymigując się z rąk władz różnych i chciano się do skóry nam dobrać i w Ameryce. Za pieniądze tego dżentelmana z Chicago wróciliśmy do Polski, urządziliśmy tę willę i dziś jesteśmy wielkiem państwem... Niema czego żałować i bawić się w sentymenty! Wyjedziemy do Paryża. Tam możemy żyć spokojnie, albo założyć inny interes, bez ryzyka... Obojeśmy nie tacy młodzi...
Doriałowicz słuchał, a słowa towarzyszki widocznie uspakajały resztki sumienia.
— Więc tu wszystko gotowe? — rzucił.
— Tak. Dziewczyny wyprawione. Na górze służący zakłada druty. Skoro przyjedzie twój szofer z ciężarowem autem i wywiezie resztę rzeczy — szkoda tracić tyle cennych przedmiotów — wówczas założymy minę... i adio!... Wszystko w powietrze wyleci wraz z Korskim i szukaj wiatru w polu... Niechaj później badają willę... wiele znajdą!... Hm, — zauważył — innej rady niema! Trzeba kończyć... Den u mnie dziś coś wywęszył... Znakomity pomysł miałaś z tą Mary..
Den podwójnie nadstawił uszu. Więc i o losie dziewczyny się dowie. Czyżby i ona była uwięziona. Wnet zaspokojono jego ciekawość...
— Początkowo — wyjaśniała kobieta — mój projekt był zupełnie inny. Chciałam ją ściągnąć tylko do willi i unieszkodliwić, jako niebezpiecznego świadka, może postąpić z nią, jak z Korskim... Ale później zrozumiałam, że biżuterję zabraną Weleszowi bardzo trudno będzie wywieźć... Chwilowo prowadzi sprawę tylko Den, ale licho wie, może policja jest zawiadomiona i obstawiono dworce. — Tedy doszłam do przekonania, że najlepiej będzie...
— O ile biżuterję wywiezie Mary!
— Tak, Mary! By zaś mogło to nastąpić, musiała nabrać do ciebie bezwzględnego zaufania, którego w ostatnich czasach nie miała zbyt wiele... Dlatego też postanowiłam zainscenizować następującą scenę... Wiesz już o co chodzi, ale jeszcze raz powtórzę.
— Słucham?
— Udajesz, że tak samo, jak i ona wpadłeś w pułapkę. Że zwabiono cię pod pretekstem sprzedaży willi, ograbiono i obok niej w celi zamknięto. Rozumiesz?
— Tak!
— Uwierzy w tę bajeczkę! Oczywiście jesteś uwięziony obok Mary i medytujesz, jak się wraz z nią wydostać. Pchasz drzwi, bo jest tam drewniana przegroda, którą wyważyć można jednym palcem i wpadasz do jej celi. Tam znów znajdziesz u góry małe okienko. Wdrapiesz się w to okienko, bez większego trudu, najwyżej nieco zakurzywszy spodnie... Wszystko musi być naturalnie odegrane!... Później wyciągniesz dziewczynę, będziesz się z nią błąkał korytarzami... wreszcie z wielkim trudem i nibyto mozołem, uciekniecie... Tylko pamiętaj, że musisz do miasta wędrować na piechotę — i tak tu po nocy nie dostaniecie pojazdu — żebym miała dość czasu wszystko wysadzić w powietrze... Pojąłeś?
Doriałowicz skinął głową.
— Dziewczyna potem będzie cię uważała za bohatera i będzie ci oddana do grobowej deski! Nazajutrz awanturuj się ile chcesz, wzywaj policję, zawiadamiaj Dena... im więcej krzyku narobisz, tem lepiej, bo nikomu nie wpadnie na myśl cię podejrzewać!... Ja już znajdę się daleko, bo rano autem wyjadę do Gdańska, z tamtąd do Paryża... Ty, uczyniwszy jaknajwięcej zamięszania i hałasu, wyprawisz całą naszą bandę, służbę, szofera, pokojówkę Mary — i również udasz się do Paryża. Tam się spotkamy. Wyjedziesz oczywiście w parę dni później, wraz z Mary, celem „odpoczynku po straszliwych przejściach” a przy jej pomocy wywieziesz to wszystko, co masz w swoim mieszkaniu ukryte. Twój wyjazd nie zadziwi nikogo i pierwszy Den pomoże ci wnieść do wagonu walizkę z biżuterją Welesza...
Den uśmiechnął się ironicznie. W tymże czasie Doriałowicz zapytał:
— A co później zrobimy z Mary?
— O ile będzie grzeczna, dostanie parę tysięcy — i znikniemy jej w Paryżu! Tam może zrobić karjerę! O ile zaś będzie niegrzeczna... to narkotyki nasze... działają czasem na serce...
Znów dreszcz oburzenia wstrząsnął Denem.
— Idźże więc zaraz do swojej „celi” — mówiła dalej — i odegraj dobrze rolę nieszczęsnego „uwięzionego”. I pamiętaj, czas sobie tak wyliczyć, abyś wyszedł z nią z willi około dziesiątej... O północy nastąpi wybuch... i potem koniec!... Przez te dwie godziny musisz się z Mary błąkać po lasach, bo jak wcześniej natkniesz się na policyjny patrol, to może jej się zachcieć zaraz mnie „nakrywać”.... Czy masz jakie zapytania?
— Nie! Wszystko jest jasne...
— Więc pożegnajmy się... i do widzenia w Paryżu!
Usta kobiety i mężczyzny zetknęły się z wyrazem czułości i był to bodaj pierwszy ludzki odruch, jaki w czasie całej rozmowy Den zauważył.
Detektyw wciąż trzymał kurczowo zaciśnięty browning w dłoni i brała go chętka, wyskoczyć, wymierzyć go w zbrodniarzy wołając „ręce do góry!” W porę jednak się powstrzymał. Strzelać i ranić ich nie miał prawa, a łatwo mógł spłoszyć zbyt pospiesznem wystąpieniem. Zresztą sam jeden obawiał się jakiej zasadzki, bo cały dom był pełny niespodzianek. Lepiej będzie przódy uwolnić Korskiego, bo wie gdzie się ten znajduje, a później przy jego pomocy pochwycić przestępców. Ma czas. Służący zakłada druty na górze, ta para chwilowo wrogich zamiarów względem Mary nie żywi.
Więc choć drżało w nim wszystko, spokojnie patrzył na pożegnanie czułej pary. Tylko, gdy wyszli z pokoju, aby wypełnić swój plan, wślizgnął się za niemi, chcąc sprawdzić dokąd się udają. Zbliżyli się do jakichś żelaznych drzwi, umieszczonych w następnym pokoju i tam znikli. Klucz od nich tkwił na zewnątrz i prowadziły pewnie do lochów, w których umieszczono Mary. Brała go chętka przekręcić ten klucz i uwięzić wrogów, nie uczynił tego jednak w obawie, że zanim powróci z Korskim, spostrzegą się oni i gniew swój wywrą na dziewczynie, lub też uciekną innem, nieznanem przejściem.
Zbadawszy tedy sytuację, przekradał się z powrotem i znalazłszy w sali, gdzie mieściła się estrada, wskoczył na nią i bez trudu zauważył pokoik. Na szczęście i tu klucz tkwił od zewnątrz. Szybko przekręcił go i zajrzał.
Na niewielkiej kanapce spoczywał mężczyzna o rysach zmienionych, niemal zielony na twarzy i odziany jedynie w koszulę. Z trudem rozpoznał Korskiego. Oddychał ciężko a chrapliwe, do jęków raczej podobne westchnienia świadczyły, że nie śpi on snem naturalnym. Dokoła w nieładzie leżało porozrzucane ubranie.
— Korski! — zawołał, potrząsając gwałtownie śpiącego za ramię — obudź się! To ja...
Ten spojrzał na niego nieprzytomnym wzrokiem, poczem przymknął znowu powieki.
— Obudź się!...
Z całej siły potrząsał towarzyszem lat dziecinnych, starając go się rozbudzić — ale wszystkie te wysiłki pozostały daremne. Rzekłbyś, potrząsał bezduszną kłodą drzewa.
— Co tu robić?.... Ach, mam przecież... Przypomniał sobie nagle, że posiada w kieszeni flaszeczkę z amoniakiem, którą stale zabierał, na wszelki wypadek. Wyciągnął ją, podsuwając blizko pod nos śpiącemu. Skutek nie zadługo kazał na siebie czekać, bo Korski tym razem na dobre otworzył oczy i uniósłszy się nieco na swoim posłaniu, jął bełkotać:
— Gdzie jestem... kto tu?... Nic nie rozumiem... Ostatnio byłem w gabinecie Doriałowicza... Znalazłem fotografię.... Jak tamta ma się ucharakteryzować na Weleszową... Chciałem ostrzedz... Ktoś mnie strasznie uderzył w głowę... Znalazłem się tutaj.... I ta kobieta... Za łajdactwo, za zdradę proponowała pieniądze!... Znieważyłem ją... Co potem było nie pamiętam!... Poleciałem w jakąś przepaść... obudziłem w tym pokoju... Chciało mi się strasznie pić... piłem z tego kubka... Potem usnąłem... Ach! co za sen rozkoszny i potworny!... Nagie kobiety, tyle pięknych nagich kobiet... Nie, ja nie mogłem robić tego...
Porwał się z miejsca i nieludzko krzyknął:
— Nie zrobiłem tego! Sen! Napewno sen! Ale te kobiety! Jeszcze czuję ich uściski... I te oczy obecnych, wlepione we mnie... Oszaleję!....
Pochwyciwszy się rękami za głowę, cicho jęczał, jak ktoś, kto ponownie przeżywa straszliwe wspomnienia. Detektyw zrozumiał, iż li tylko wmawiając, że był to koszmar, może go ocalić...
— Stachu! — rzekł — dano ci jakiś narkotyk i pod wpływem narkotyku przeżyłeś potworne wizje... Zrozum!... Oprzytomniej... Ja tu jestem, Den!... I nie mamy chwili do stracenia...
Korski spojrzał na niego uważnie, jakby spostrzegając go po raz pierwszy.
— Ty tu? Den? Skąd się wziąłeś?
— Trafem dostałem się do willi... Zrozum, że jesteś uwięziony i grozi ci wielkie niebezpieczeństwo, bo mają te lochy niedługo zasypać...
— Niebezpieczeństwo? — Korski stawał się coraz przytomniejszy.
— Tak, tak... Ubieraj się więc na gwałt....
Począł mu podawać części ubrania, a gdy tamten naciągał je machinalnie, tłómaczył:
— To wszystko coś opowiadał, to wizje pod wpływem narkotyku i tem się nie trap! Uwięził cię tu ten twój szef, z piekła rodem Doriałowicz, gdyż — przeniknąłeś jego tajemnicę o Weleszowej. — Zrobił to przy pomocy tej wyrafinowanej zbrodniarki... Teraz dobrze mnie słuchaj, bo niema chwili do stracenia...
— Słucham! Boli mnie bardzo głowa, ale już co nie co zaczynam pojmować...
Potrząsnął głową energicznie, starając się odpędzić resztki oszołomienia, spowodowane mocnym narkotykiem. Tymczasem Den, choć przyciszonym głosem, ale silnie i dobitnie tłómaczył, pragnąc, aby słowa jego wyryły się w pamięci przyjaciela:
— O nic teraz nie pytaj... Później wszystkiego się dowiesz.... Ale, słuchaj! Razem z tobą uwięziona jest Mary....
— Mary uwięziona?
— Doskonale! Widzę, żeś odzyskał zmysły! Tak, uwięziona.... i ta parka poszła po nią do lochów.... Chcą ją okłamać, oszukać, raz jeszcze użyć za narzędzie...
— Łotry!
— Słuchaj więc dalej! Zasadzimy się u wejścia do lochów, a gdy Doriałowicz pojawi się wraz z Mary, rychło we dwóch damy sobie z nim radę... Później tę godną spódniczkę obezwładnić nam wypadnie, ale to, sądzę, pójdzie łatwo.... Szczerze pragnę pochwycić żywcem parkę, aby uczynić piękny prezent polskim sądom!.. Prócz nich, służący tylko znajduje się w willi, ale chwilowo nie liczy się on, bo jest zajęty zakładaniem drutów na górze... Może się jeszcze wydarzyć, że Doriałowicz zawzięcie pocznie się bronić i na pomoc mu przybiegnie kobieta... Wtedy ty, postarasz się ją obezwładnić.... ja biorę na siebie twego dawnego zwierzchnika.... Zrozumiałeś? Czy sił ci wystarczy?
Korski wyprężył ramiona i się uśmiechnął.
— Coś tam łomocze wciąż w mózgu, ale mam nadzieję, dam babie radę... Zresztą chciałbym załatwić z „baronową” stary rachunek...
— Świetnie! Znakomicie! A o tamtych obrazach nie myśl, bo to były tylko wizje... No, już jesteś gotów...
Korski istotnie, ubierając się w ciągu tej rozmowy pospiesznie, wciągał obecnie marynarkę. Detektyw naglił:
— Chodź, już chodź... Każda chwila to droga...
Wyszli z pokoju, w którym więziono Korskiego, kierując się w stronę wejścia do lochów. Den stąpał pierwszy, cicho na palcach, raz po raz oglądając się na towarzysza. Ale były sekretarz Doriałowicza odzyskał już całkowicie swą rzeźkość młodzieńczą — posuwał się sprężyście i raźno. Wreszcie dobrnęli do żelaznych drzwi.
— Sza! — szepnął detektyw — zachowajmy całkowite milczenie!
Przywarowali tuż koło drzwi. Nic nie znamionowało, aby podczas nieobecności Dena, kto do saloniku wchodził, lub jaka w zamiarach zbrodniarzy zaszła zmiana. Musiał Doriałowicz, wypełniając zakreślony z góry plan, pleść nowe kłamstwa Mary, — zaś kobieta podsłuchiwała pewnie w korytarzu.
Tak pozostawali w oczekiwaniu długą chwilę, może kwadrans, a może i więcej. Korski ledwie hamował niecierpliwość. Paliło go tyle zapytań, że wciąż dotykał ręki detektywa, wskazując, iż pragnie coś rzec, ale detektyw za każdym razem groźnem zmarszczeniem brwi nakazywał milczenie.
Nareszcie....
Nareszcie rozległ się odgłos kroków dalekich... Kroków męskich i kobiecych, niepewnych, błądzących... Snać Doriałowicz świetnie odegrał, wyznaczoną mu rolę! Idzie wraz z Mary... nibyto uciekając z podziemi — a wspólniczka, schowana w jakiej niszy, śmieje się, radując z komedji... Gdy się zbliżą i „dyrektor” otworzy drzwi, Den okrzykiem uprzedziwszy Mary, wyceluje broń w Doriałowicza. Jeśli Doriałowicz się podda — zwiąże go a później wyciągnie z ukrycia kobietę. A jeśli się nie podda, nastąpi walka i kobieta pospieszy na ratunek, wtedy postąpią tak, jak to sobie z Korskim ułożyli.. W tejże sekundzie powoli, ostrożnie rozwarły się żelazne drzwi. Zgodnie z przewidywaniami, pierwsza stała Mary — za nią Doriałowicz. Detektyw uniósł browning do góry.
— Zdrada! — krzyknął. — Panno Mary, zdrada! Proszę paść na ziemię... A ty? — zwrócił się do Doriałowicza — ręce do góry!
Już widział, jak po twarzy Doriałowicza przelatuje cień wielkiego przestrachu i unosi on ręce, spełniając rozkaz. Widział to i pewny był zwycięstwa. Nagle zabrzmiał strzał a później szereg strzałów...
— Ach! — dobiegł go stłumiony okrzyk.
Odwrócił się i ujrzał, że na ziemię pada trafiony Korski — a tuż za nim, z tyłu, czarno ubrana kobieta, pociąga za cyngiel rewolweru raz po raz. Już miał z kolei, ku niej wystrzelić — gdy wtem błysnął ogień, zawirował szary dymek, coś uderzyło Dena — i poczuwszy wielki ból, osunął się on bezsilnie na podłogę.
Tracił przytomność. Do resztek świadomości docierały słowa:
— Korski ma dość... Denowi nie wiele się należy... Dziewczyna zemdlała ze strachu... Niema potrzeby dalej się maskować.. Wciągnijmy ich do korytarza... a później...


Rozdział XVI.
WIĘC ŚMIERĆ...

Gdy Den oprzytomniał — pochylała się nad nim postać kobieca. Poznał Mary.
— Przy pomocy pańskiej elektrycznej lampki, odnalazłam kontakt, bo i w tym korytarzu jest światło... Zrobiłam opatrunek, jak mogłam...
Detektyw zauważył, że zdjęto z niego marynarkę, a lewe obnażone ramię jest przewiązane strzępem koszuli, na którym widnieją duże krwawe plamy.
— Opatrzyłam, jak mogłam — mówiła dalej. — Na szczęście, zdaje się, tylko powierzchowna rana... A zemdlał pan, bo kiedy ona wystrzeliła po raz drugi — rzucił się pan gwałtownie w bok, uderzając skronią o kant żelaznych drzwi... To ocaliło życie, inaczej... Ja cały czas leżałem na podłodze, udając nieprzytomną...
— A Korski?
Miast odpowiedzi, przytłumiony jęk wyrwał się z ust Mańki.
— Cóż z Korskim? — powtórzył niespokojnie.
— Zabity... — szepnęła cicho.
Teraz dopiero spostrzegł, że po jej policzkach spływają duże łzy. Odwróciwszy się od niego, postąpiła o parę kroków i zasłaniając twarz rękoma, załkała spazmatycznie.
Den z trudem powstał z podłogi. Ranne ramię dokuczało porządnie. Spojrzał na szarzącą się w półmroku bezkształtną masę, która tak niedawno jeszcze była młodym, pełnym życia człowiekiem... Smutek wielki odbił się na obliczu detektywa...
Tymczasem Mańka, przyklękła przy zwłokach i uniósłszy jedną z zimnych i nieruchomych rąk do swych ust, śród łkań wymówiła:
— Stachu, mój biedny Stachu... Przebacz mi, przebacz!... Jak ja cierpię!... Zła byłam, zła, podła... Na twoją miłość nie odpowiedziałam miłością... A tyś zginął przezemnie! Przezemnie cię wciągnięto w tę zasadzkę... Ach, cobym dała zato, by miast ciebie śmierć ponieść...
Den, na którym zarówno tragiczna śmierć towarzysza z lat dziecinnych, jakoteż niekłamany ból dziewczyny uczyniły wrażenie wielkie, poczuł, że również i jego oczy poczyna przesłaniać jakowaś wilgotna mgła... Niestety... Podszedł do żelaznych drzwi i poruszył je lekko.. Tak, nie zawiodły go przypuszczenia...
— Panno Mary — rzekł — nasz przyjaciel padł pierwszy! My wnet podążymy za nim....
Rozpacz dziewczyny była taka, iż nie dosłyszała ona nawet tych słów.
— Grozi nam niechybna śmierć! — powtórzył z naciskiem. — Może już za minut parę...
Podniosła nań oczy, jakby jeszcze nie rozumiejąc, o co detektywowi chodzi.
Zginiemy pod gruzami! — dodał.
— Pod gruzami?
— Proszę uważnie posłuchać! — mówił Den, chcąc ją uświadomić całkowicie. — Znalazłszy się przypadkiem w tej willi i uwolniwszy Korskiego, który również był tu uwięziony, razem z nim spieszyłem, aby panią oswobodzić... Plan ułożyłem wcale niezły i zdawało mi się, że nie tylko uda mi się panią uwolnić, ale i pochwycimy Doriałowicza... Rachuby zawiodły... Bo sądziliśmy, iż ta jego wspólniczka, zaiste szatańska kobieta, znajduje się w korytarzu, podczas gdy ona okrążywszy nas zręcznie, zaatakowała od tyłu... Później nie opłacało im się nawet nas dobijać...
— Ach! zaczynam pojmować... Zresztą domyślałam się i wcześniej...
Powstawszy z kolan i teraz oparta o ścianę, z wyrazem biernego zrezygnowania, patrzyła na detektywa.
Dalej tłómaczył:
— Doriałowicz wraz z swą towarzyszką, która panią tak podeszła, jako rzekoma Weleszowa, wykorzystali już dostatecznie dla swoich zbrodniczych przedsięwzięć podziemne państewko, w którem się obecnie znajdujemy... Pragnąc uciec i zatuszować ślady, dziś chcą wszystko wysadzić w powietrze... Panią początkowo, miano oszczędzić... Okłamywał ją Doriałowicz do końca, symulując, iż oboje zostaliście wciągnięci w pułapkę, w samej rzeczy zaś zamierzając przy pani pomocy bezpiecznie wywieźć skradzioną biżuterję...
— To tak było! — wyrwał jej się okrzyk — a posłyszana wiadomość wytrąciła ją z poprzedniej apatji — Bandyta! Dlatego sprowadził mnie do willi pod pozorem małżeństwa, obiecywał, że podaruje willę, później twierdził, że sam wpadł w zasadzkę, a wreszcie niby to pomagał do ucieczki... Co za przewrotność! Aż mi się w głowie mięsza...
— Gdyby więc nie przypadkowe zdemaskowanie ich planów przezemnie, wywiozłaby pani zapewne kosztowności Welesza zagranicę, sama nawet nie wiedząc o tem... Tam postarali by się jej pozbyć, może nawet uśmiercić... Chyba wszystko jest jasne...
— Najzupełniej....
— Skoro jednak projekt zawiódł i na nic już im osoba pani przydatna być nie może, należy się z nami prędko załatwić... Lada chwila założona zostanie mina i podziemia wylecą w powietrze... Pocóż mieli dobijać, skoro zginiemy pod gruzami...
Na twarzy Mańki odbił się lęk. Choć wiedziała, że ich położenie jest nadzwyczaj poważne, nie wierzyła jeszcze, iż jest równie okropne. Detektyw odbierał jej ostatnią nadzieję. Lęk ten przytłumił nawet na chwilę ból, spowodowany śmiercią Korskiego.
— Niema żadnego sposobu wydostania się stąd? — zapytała.
— Żadnego! Nie wyłamię żelaznych drzwi...
— I żadnego ratunku?
Detektyw przecząco potrząsał głową.
— A czy to prędko nastąpi?
— Bo ja wiem! Może za pięć minut, może za dziesięć... W każdym razie niedługo...
Zaległa cisza.
Nagle wielka bojaźń targnęła sercem Mańki.
— Boże! Tak młodo mam umierać!... — zabrzmiał pełny rozpaczy okrzyk.
Wnet jednak jej myśli pobiegły w innym kierunku.
— Och, jak słusznie zostałam ukarana! — mówiła już prawie spokojnie. — Jak słusznie! Wszak ostrzegał mnie pan kiedyś, panie Den, że najlepsze życie uczciwe.. Pragnęłam złota, dostatku, zabawy, obawiałam się pracy... dziś zato poniosę śmierć... Lecz jeśli mnie to spotyka, słusznie spotyka, bo wiele zgrzeszyłam, czemu inni giną przezemnie... Przódy biedny Korski... teraz pan znowu...
— Niechaj się pani uspokoi, panno Mary — odparł Den, który w chwilach największego niebezpieczeństwa zachowywał zimną krew — proszę nie rozpaczać! Zbłądziła pani wiele, ale może będzie to jej wybaczone, bo posiadała pani dobre serce i w gruncie była uczciwą kobietą. Co zaś się naszego losu tyczy?... Za niego nie ponosi pani odpowiedzialności... Korski zginął, gdyż chciał ją ostrzec, ale zawsze groziło mu niebezpieczeństwo, skoro pracował u Doriałowicza.. Nie byłby ten powód, byłby inny... Tem bardziej, że podejrzewał on swego szefa oddawna, no i zapewne „dyrektor” miał go na oku! Jeśli o mnie chodzi... również nie należy się martwić... Panno Mary, taki już los detektywa, że nie jest pewny ani dnia ani godziny i nie wie kiedy go napotka niespodziewana śmierć... To prawo wojny...
Słowa te przepojone głęboką filozofją, nie wpłynęły kojąco na dziewczynę. Osunąwszy się w kącie na ziemię i ukrywszy twarz w dłoniach, załkała znowu boleśnie...
Den przez czas jakiś spozierał na nią i rzekłbyś ciepłe promienie zaigrały w jego stalowych, zazwyczaj patrzących zimnie i obojętnie, oczach. Wreszcie, jakgdyby nie zamierzając się rozczulać, zmarszczył się srodze. Później nadstawił ucha. Po przez żelazne drzwi dobiegały odgłosy licznych kroków i pospiesznego krzątania.
— Hm! — mruknął — zaraz koniec zabawy! Zakładają minę! Kto ciekaw życia pozagrobowego wnet się przekona, jak ono się w rzeczy samej przedstawia!



Rozdział XVII.
DWAJ PRZYJACIELE

Wódka jest potężnym czynnikiem. Wódka jednoczy czasem nawet ludzi, wyznających zgoła odmienne przekonania polityczne, lub uplasowanych różnie na drabinie społecznej... Szczególniej o ile lubią wódkę i usposobienie posiadają szczere, bo jak słusznie zauważył pewien mędrzec, tylko człowiek nie fałszywy nie lęka się kieliszka...
Nie dziwota też, że niedługi czas upłynął, odkąd Den wyszedł z pod „Czerwonego Koguta”, pozostawiając tam Hipcia pod opieką Wawrzona — gdy szlachetni ci dwaj mężowie zdążyli się zaprzyjaźnić ogromnie. Hipcio, po parodniowem, „ze względów przyzwoitości”, unikaniu znajomych, rad był, że znalazł towarzysza, z którym może wypić oraz się nagadać — Balasowi również nie często zdarzała się podobna okazja. We własnej knajpce z byle kim „wstawiać” mu nie wypadało — a tu trafił się kompan — „pan prawdziwy”...
Rychło też po butelce koniaku i glintwajnach, nie pozostało ani śladu, natomiast pojawiły się na stole inne ożywcze trunki...
Pod ich wpływem, Hipcio mocno już teraz zaczerwieniony i skłonny do zwierzeń, jął się wywnętrzać. Powziąwszy do Balasa sympatję wielką — może dla tego, że był on szwagrem Mary i sądził, że przy pomocy Wawrzona łatwiej mu się uda zdobyć jej względy — opowiadał o swoich nieszczęściach małżeńskich, opowiadał jak niedobrane z żoną stanowili stadło, jak żona nie chciała się zgodzić na rozwód — wreszcie jednak, wspominawszy o jej śmierci, chlipał...
— Co pan płaczesz? — zauważył Balas, który wysłuchał w skupieniu opowieści — przecie nie kochałeś kobiety?
— No... tak... no... owszem — szlochał dalej Welesz — ale wypada zapłakać... żona też jest człowiek!...
— Hm.... i to racja! — zgodził się Wawrzon. — Ze smutku se wypijem!... Ja tera stawiam...
Nowe kolejki szybko osuszyły łzy. Hipcio, rychło zapomniawszy o swej żałości, przeszedł na najwięcej obchodzący go temat. Wyłuszczał swą miłość dla Mary. Mówił obszernie i wymownie, że jej to właściwie życie zawdzięcza i, że tylko z taką istotą byłby szczęśliwy...
Posłyszawszy, iż bogacz nie tylko zakochał się w dziewczynie, ale pragnie się z nią nawet ożenić — Wawrzon aż usta zagryzł z uciechy... Cie... cie... szwagier podobny! ...Wnet powziął większe wyobrażenie o znaczeniu własnem i choć wiedział, że w gruncie na Mańkę żadnego wpływu nie posiada, postanowił te znaczenie podkreślić.
— Jak ja jej dobrze nagadam... twoja sie ostanie! — rzekł wcale już poufale. — Ty sie na mnie nie gniwaj.... co ja tobie tak gadam... Po paru kielonkach nie lubie „panować”.... Jak masz na imię?
— Hipolit! — odparł uprzejmie Welesz.
— A mnie na krzcie świętym dali Wawrzon!... To słuchaj Hipek!... Jak na ten przykład, nieprzymierzając... chcesz się wżenić w mojom rodzinę... to ja nic przeciwko tobie nimam... I dopomogę!... Choć ty niby i dyrektor i hrabia... a tera derektory i hrabie poszły same łobuzy... aleś szczyry chłop!... No, daj pyska...
Przeciągły pocałunek przypieczętował przyjaźń. Dalsza rozmowa potoczyła się tak serdecznie a głośno, że z zaniepokojeniem jęła w stronę ich stolika spoglądać, siedząca za bufetem pani Lucka. Z niemniejszym zdziwieniem spoglądali na nich i stali bywalcy „Czerwonego Koguta”, nie rozumiejąc, jaka to wypaść mogła okazja, że zazwyczaj srogi gospodarz, dziś jest „pod gazem” i raz po raz z rozrzewnieniem wyściskuje grubego i niepozornego pana...
Nie przeszkadzały im jednak te spojrzenia. Obecnie Wawrzon z kolei, jakby bardziej jeszcze pragnąc Hipcia zachęcić do nowego małżeńskiego związku, wykładał o wielkich zaletach charakteru pani Lucki, zaznaczywszy, że i Mańka je w równym stopniu posiada... Nie wiadomo jak długo ciągnąłby swe wywody, gdyby nagle wielki ścienny zegar nie wydzwonił dziesiątej.
Welesz zerknął nań i zawołał.
— Ale... Trzeba iść...
— Co? — zapytał Wawrzon, nie rad, iż tak rychło chce go opuścić miły kompan. — Źle tu tobie siedzieć?...
— Nie... Kiedy Den...
W trakcie gorącej rozmowy obaj zapomnieli o detektywie. Pierwszy teraz Hipcio skojarzył godzinę dziesiątą z nieobecnością Dena.
— Jak wyszedł — wyjaśniał — była siódma... Miał wrócić za dwie godziny... Minęło blisko trzy... Mówił, że o ile nie wróci, mamy natychmiast zawiadomić policję...
Balasowi, choć był pijany, również coś nie coś poczęło się przypominać.
— Ano tak... — przytwierdził.
— Więc idziemy do komisarjatu...
Podobne zakończenie wieczoru nie uśmiechnęło się Wawrzonowi. W mózgu jego otumanionym oparami alkoholu, nagle zaświtała genjalna myśl:
— Et, co tam glina!... To jest chciałem powiedzieć policaje! — zawołał — co one tam zrobiom... Policja tak tera śledzi psy, chodzące bez kagańca, że nima czasu na łapanie grandy... — Wawrzon zawsze miał różne żale do władz bezpieczeństwa, a ostatnio zapłacił karę za ulubionego buldoga — inaczej zrobim...
— Jak?
— Pójdziem sami Dena poszukać...
Gdyby Hipcio by nie był tak pijany, zapewne ów projekt nie bardzo trafiłby mu do przekonania. Szukanie detektywa w takim stanie, w jakim się znajdowali, nie wielkie mogło wydać rezultaty. Jednak pod wpływem licznych „kolejek”, poczuł się nagle ożywiony duchem bohaterskim i zawołał:
— Świetnie!... Gdzie on mówił, że...
— Czekaj.. czekaj... Skolimów... willa — lasek, stacja...
— Oto... to..
— Idziem!...
Obaj nieco niepewnie, ale z wielkim rumorem, podnieśli się od stolika. Patrzyła na to jeszcze z pobłażaniem pani Lucka, ale jej cierpliwość wyczerpała się, gdy małżonek, zniknąwszy na chwilę w pokoju, w którym zamieszkiwali, wnet stamtąd powrócił, ubrany w bekieszę i karakułową czapkę.
— Ty dokąd? — zapytała groźnie.
— Sza! kobito... sza!.. wielgi interes...
Zrobił poważną minę i położył palec na ustach.
Nie zaimponowało to małżonce.
Wstydziłbyś się pijaku! — syknęła — znowu zaczynasz?... Nigdzie nie pójdziesz....
— Sza!... kobito.. sza! Den przykazał...
Wawrzon wiedział, jak poradzić sobie ze swoją połowicą. Gdyby wymienił inną jakąkolwiek przyczynę, napewno pani Lucka zaoponowałaby jeszcze ostrzej, i nie chcąc wywoływać w knajpce awantury, musiałby pozostać. Nazwisko detektywa wywarło wpływ magiczny — wszak w rzeczy samej, niedawno siedział w ich towarzystwie...
— Den? — powtórzyła mniej pewnie.
— Tak! Sekret!... Wielga rzecz!... No idziem..
I bez przeszkód, wraz z Hipciem, który w tym czasie również zdążył się ubrać, wytoczył się przed „Czerwonego koguta”.
Trzymając się pod ręce, choć z mozołem zachowując równowagę, obaj panowie dość długo czekali na taksówkę. Wreszcie jakiś szofer zdecydował się do nich pojechać.
— Jadziem do Skolimowa! — krótko oświadczył Wawrzon — ja płacę...
— Nie, ja płacę! — odparł Hipcio, wyciągając gruby portfel i potrząsając nim w powietrzu.
Szofer, który z początku nie żywił zbytniego zaufania do swych gości, znęcony widokiem zasobnych portfelów i hojnego napiwku, jaki mu pasażerowie obiecali, zgodził się pojechać. Różne fantazje przychodzą pijakom do głowy — był do nich przyzwyczajony — a może tam naprawdę mieszkają....
— A dokąd jedziemy?
— Do lasku.... koło stacji...
Wzruszył ramionami, uśmiechnął się i skinął głową. Z trudem wsiedli obaj do taksówki i rozpoczęła się jazda.
W aucie powróciło dawne rozczulenie, a że pod wpływem alkoholu każdy pijak musi się wygadać, prawili obaj naraz, ciepło i serdecznie. Podczas gdy auto mknęło po wybojach, podrzucając ich bezustannie do góry, złączeni braterskim uściskiem gadali bez przerwy lecz zapewne z trudem przyszłoby im powtórzyć na trzeźwo, szczegóły ożywionej rozmowy. Sens ogólny był taki, że poprzysiągłszy Hipciowi przyjaźń dozgonną, którą miał jeszcze zacieśnić związek jego z Mary, Balas w tej sprawie przyobiecywał jaknajdalej idącą pomoc. Osoba Dena i cel wycieczki zeszły na plan dalszy. Śród ożywionej rozmowy, czas leci błyskawicznie, to też zdziwili się obaj, gdy szofer przystanął i oświadczył:
— Jesteśmy!
— Ale gdzie jesteśmy? — zapytał Hipcio, z wielkim zdumieniem w głosie.
— Tam, gdzie panowie kazali mi jechać. Przed stacją w Skolimowie! Niema tu nikogo, bo noc... A lasek to już panowie sami muszą sobie odszukać...
— Aha!... Racja!.
— Odszukamy! — przytwierdził z przekonaniem Balas.
Wygramoliwszy się z auta i zapłaciwszy suto szoferowi, który oddalił się, śmiejąc głośno z niezwykłych pasażerów, poczęli błądzić.
Istotnie może o sto metrów, za budynkiem stacyjnym, widniał jakiś lasek. Tam skierowali swe kroki.
Znalazłszy się jednak w tym lasku, w żaden sposób nie mogli znaleść drogi. I tu drzewa i tu drzewa, gdzież miała być ta willa? Potykając się, krążyli niemal w kółko, a podróż ta po pijanemu dookoła, wydała im się niezwykle długą i uciążliwą wędrówką.
— Ależ to puszcza! — oświadczył z przekonaniem Hipcio, — nigdy nie myślałem, że pod Warszawą rosną tak wielkie i gęste lasy...
— Ano, widzisz! — przytwierdził Wawrzon, któremu gęste krople potu spływały z czoła — wszystko bez te wojne się zmieniło... Nowe lasy niemcy zasadzili...
— Co robić? Jak szukać Dena?
— Czekaj!... Czekaj!... Co nagle, to po djable! — Trochę se wypoczniem.
Osunął się na mokrą ziemię pod jakąś sosną. Wyciągnął z kieszeni buteleczkę araku, zabraną w tajemnicy przed żoną, do kieszeni.
— Wiedziałem — rzekł poważnie — co trza będzie siły naprawić!...
Uprzejmie podał Hipciowi. Hipcio też nie był od tego i w przeciągu paru minut pusta butelka leżała na mokrym mchu! Teraz Balasa ogarnęło rozmarzenie zupełne. Nic już właściwie nie kombinował, ani gdzie jest, ani w jakim zamiarze tu przybył. Widział tylko dokoła drzewa. Te napełniły go wielką radością, a wilgoć i krople dżdżu, wydały mu się majową rosą.
— Całkiem ksiuty! — szepnął z zadowoleniem.
— Co... ksiuty? — powtórzył Hipcio, który czule obejmował sosnę.
— Ano... majówka!.. Tylko, że dziewczynki — brak?...
— Jakto dziewczynki?...
— Ano, nastajaszcze ksiuty, majom być z dziewczynkom!... Raz człowiek się od Lucki wydostał, to i sam siedzi... Drzewo obejmuje, jak nieprzymierzając, ty...
— Ach! — westchnął boleśnie przyjaciel.
— Nigdy człowiek fartu nima! — skarżył się dalej Balas. — Ale... co jest?
Jakby wywołany jego tęsknotą za damskim towarzyszem, zdala zabrzmiał jakiś kobiecy głos... Głos ten rozbrzmiał dość silnie i zbliżał się w ich stronę.
— Co jest! — powtórzył, powstając ze swego miejsca, i niepewnie patrząc przed siebie.
Z początku, zamroczony alkoholem, nic nie mógł rozróżnić, śród ciemności. Lecz postąpiwszy o parę kroków zauważył, że w ich kierunku biegnie jakaś postać niewieścia. Stawała się coraz wyraźniejsza. Ubrana strojnie, w lekkich pantofelkach, bez kapelusza.
— Mamy dziewczynkę! — szepnął radośnie.
Ale biegnąca osóbka — którą wyraźnie zaobserwować było można — bynajmniej swem zachowaniem nie zdradzała, że przybyła tu na przyjemną wycieczkę. Na twarzy jej malował się wielki lęk, a z ust wyrywał się wciąż okrzyk:
— Ratujcie!...
— Stój że panna!... — zawołał Balas, gdy zrównała się z nim. — Czego się panna drzesz?
Postrzegłszy Welesza i Balasa przystanęła, jakby pragnąc się schronić za nich.
— Ratujcie! — powiodła dokoła błędnym, pełnym przerażenia wzrokiem — on mnie goni...
Balas nie zdążył otrzymać dalszych wyjaśnień, bo tuż wślad za dziewczyną ukazał się prześladowca. Był to niski krępy mężczyzna, na którego twarzy malowały się obecnie gniew i zaciętość. Zdumiony, zatrzymał się na widok mężczyzn, których obecności w lasku najmniej mógł się spodziewać i aż usta nieco otworzył ze zdziwienia. Chwila ta zupełnie wystarczyła Balasowi.
— Masz! — ryknął, podskoczywszy i uderzając z całej siły nieznajomego w twarz — kobiety będziesz po nocy ganiał!...
Gdy Balas bił, to bił dobrze. Cios trafił w szczękę, prześladowca, jak kłoda, zwalił się na ziemię...
— Więc jestem uratowana! — szeptała w tym czasie dziewczyna... — Ale chodźcie, chodźcie ze mną, może i tamtych uda się ocalić...
— Mamy iść?...
— Tak! Tak... Tylko prędko!...
— Zaraz! — Balas jeszcze tyle kombinował, że powalony mężczyzna może się ocknąć i znów powstać. Zaraz...
— Chodźmy!...
— Czekaj!... Wszystko trzeba robić, rychtyk.... Hipek, a ty nosisz portki na pasek, czy na szelki?
— Na pasek!.. — odparł Hipcio, nie rozumiejąc o co chodzi.
— To dawaj!... — a gdy Hipcio pokornie odpiął swój pasek, starannie nim skrępował leżącego.
— Teraz gadaj panna, co jest? — zapytał poważnie.
Dziewczyna tymczasem, wpatrzywszy się w twarz Wawrzona, nagle zawołała radośnie:
— Pan Balas! — Pan mnie wyratował? To, ja Józka...
— Ty, Józka? — mruknął, stopniowo trzeźwiejąc i poznając dziewczynę — skądeś się tu wzięła?
— Długo tłómaczyć, panie Balas! Później wyjaśnię! Uciekam z tego domu — wskazała na bielejącą masę, której oni błąkając się po pijanemu dotychczas nie zauważyli — tam dzieją się rzeczy straszne!... Chcieli mnie zamordować!... Wymknęłam się.. Ale jest jeszcze Mańka, pańska szwagierka. Zakradli się tam niedawno jacyś ludzie...
— Może Den? — zapytał niecierpliwie Welesz, któremu również powracała przytomność.
— Nie wiem!... Była strzelanina!... Jednego zabili... Drugi żyje ale razem z Mańką zamknięty w podziemiach... I mnie chcieli wrzucić!.. Podziemia mają zaraz wysadzić w powietrze.
Chaotyczne opowiadanie dziewczyny niezbyt było zrozumiałe dla Balasa. Tyle tylko pojął, że jest koło domu, którego szukał, że więzi w nim Mańkę, zapewne Dena i że niema chwili do stracenia...
— Idziem! — krzyknął, bo szybko u niego następowała decyzja. — Dziewucha, pokazuj drogę! Ty za mną Hipek... A dobrze trzymaj portki, bez paska nijako... a może być walka!...
Józka pobiegła raźno. W ślad za nią Wawrzon i Welesz. Coraz bliższa stawała się willa i już widniały schody tarasu. Nagle, potknąwszy się o coś przystanęła, uderzając się ręką w czoło.
— Przedewszystkiem, te djabelskie druty przeciąć należy!... Wtedy nie wysadzą w powietrze!... Niech pan przetnie, panie Wawrzon...
— Można przeciąć! — zgodził się Wawrzon, choć nie wiedział o co chodzi — Jest kozik...

W pokoju, przytykającym do podziemi, siedział Doriałowicz wraz ze swą towarzyszką. Nieład tam panujący, pozwijane dywany oraz zamknięte walizy świadczyły, że ukończono przygotowania i że zbierają się do ostatecznego opuszczenia podziemnego państewka.
Doriałowicz, snać silnie podniecony, palił nerwowo papierosa za papierosem, raz po raz spoglądając na zegarek.
— Na co czekamy? — zagadnął.
— Na twoje auto. Gdy przyjedzie, załadujemy resztę — wskazała ruchem ręki na porozrzucane przedmioty — i koniec!...
Skinął głową.
— Chciałbym, żeby to się stało jaknajprędzej! — mruknął. — Dziwne trapią mnie przeczucia...
— Et...
— Skoro trafił Den w niewytłómaczony sposób i inni lada chwila przybyć mogą...
— Den trafił przypadkowo i na pewno sam, inaczej już mielibyśmy policję na karku... Zniknięcie jego zauważą za parę godzin dopiero i za parę godzin się zjawią, o ile naszą willę mają na oku... Zresztą auto winno przyjechać lada chwilę...
— Niepotrzebnie może zabierasz tyle rzeczy. Po wypadku z Denem trzeba było opuścić pałacyk natychmiast, a nie wysyłać dywany i raz jeszcze kazać szoferowi wracać... Ale z tym Denem byłaś genialna...
Kobieta uśmiechnęła się lekko.
— Gdy znajdowałam się w korytarzu, posłyszałam lekkie szmery. Myślałam, że to Józka podsłuchuje i chciałam ją na tem przyłapać... Zakradłam się więc tem drugiem przejściem... no i zastałam paniczów...
— Czy Den umarł?
— Zdaje się tylko ranny. Korski zabity. Lecz, czy to nie wszystko jedno?
Niedbałym ruchem ręki wskazała na przeciągnięte wzdłuż pokoju druty. Doriałowicz spojrzał na nie również.
— Działają?
— Ręczę, że znakomicie! Znam się trochę na tem. Poruszywszy je nawet tutaj, można wszystko wysadzić w powietrze, ale wtedy i mybyśmy zginęli wraz z Mary i Denem... Na to chyba, nie masz ochoty! Poczekaj więc, aż opuścimy pałacyk...
Doriałowicz skinął głową i znów spojrzał na zegarek:
— A samochód wciąż nie przybywa? Tu widzę, wszystko wporządku. A co zamierzasz zrobić z Józką?
Twarz kobiety nasępiła się.
— Sam mi powtórzyłeś, że rozmawiała ona z Mary... Jest bardzo niebezpieczna! Domyśla się prawdy o szwedzie... Bardzo łatwo może zdradzić... Postanowiłam, niechaj zostanie...
— Zamkniesz Józkę?
— Tak! I wyobraź sobie, jakby przeczuwała, co ją czeka!... Zapewne dobiegły ją odgłosy wystrzałów i walki... Sądziłam, że znajduje się u siebie w sypialni, lecz kiedy poszłam po dziewczynę, tak się zawieruszyła, że nie można jej znaleźć. Wysłałam tedy Piotra...
— Służącego?
— Tak. Żeby ją odszukał. Lada chwila sprowadzi, bo choć schowała się dobrze, uciec nie mogła... Raz jej się tylko udało, po raz drugi nie uda... Dziś przejścia są dobrze pilnowane... O, jest...
Zdala zabrzmiał odgłos męskich i kobiecych stąpań.
— O! — rzekła ze złym błyskiem w oczach, — już ją sprowadził!
— Hm, — mruknął Doriałowicz, — załatwił się prędko!
Kobieta powstała ze swego miejsca, zamierzając podejść na spotkanie idących i nowem kłamstwem zapewne wywabić Józkę do dalszych pokojów. Postąpiwszy parę kroków, wnet cofnęła się i pobladła.
— Kto to? — zawołała niepewnym głosem.
Doriałowicz również porwał się ze swego miejsca.
Na progu w rzeczy samej stanęła Józka, ale towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Wyrastał z poza pleców dziewczyny potężny, barczysty Balas, nieco dalej zatrzymał się Hipcio.
Obraz ten dla Doriałowicza tyle był niespodziewany, że oparł się aż o stół, aby nie upaść.
— Welesz?... — wybełkotał.
Ale w tejże chwili Wawrzon wysunął się naprzód.
— Co tu za granda odchodzi? — zapytał groźnie, — kobity ganiajom po nocy... w dziurze siedzi szwagierka... Otwirać!
Posuwał się w stronę Doriałowicza, podczas gdy Hipcio nieco stropiony i nie wiedząc, jak się zachować, kroczył w ślad za nim. Doriałowicz, na widok atletycznej postaci Wawrzona, usunął się mimowolnie.
— Otwirać! — zagrzmiał powtórnie Balas, — to pewnie tam? — dodał, wskazując na żelazne drzwi.
— Strzelaj! — rozległa się nagle komenda, — na co czekasz?...
To kobieta pierwsza, ochłonąwszy z przestrachu, już gotowa była do dalszej walki. W ręku jej błysnął browning, którym tak świetnie władała, podczas gdy zachęcony tym okrzykiem Doriałowicz, sięgnął do tylnej kieszeni.
Ale Balas szybki był, niczem błyskawica. Widząc na co się zanosi, pochylił się nieco i nim tamten zdążył wydobyć broń, zadał mu swój ulubiony cios, cios niezawodny, w szczękę.
Doriałowicz zwalił się na ziemię, jak kłoda. W tejże chwili zabrzmiał strzał... Wystrzeliła kobieta...
— Fajno, Hipek, — pochwalił Balas, obejrzawszy się w tym kierunku, — fajno!... Tyś wcale nie taki znów frajer...
Bo oto, gdy Wawrzon zajęty był walką z Doriałowiczem, a kobieta ku niemu wycelowała swą broń, poczytując go za najgroźniejszego przeciwnika — Hipcio nagle, rzekłbyś, zamieniony w tygrysa, jednym skokiem przypadł do niej i rękę podbił do góry... Kula utkwiła w suficie... a kobieta, szarpiąc się z nim teraz, starała się dłoń, którą pochwycił, oswobodzić i wystrzelić powtórnie...
— Ach, ty... — zaklął Balas i pospieszył przyjacielowi na pomoc.
Niełatwo jednak było dać sobie radę z oszalałą kobietą. Choć Balas wyrwał wreszcie browning i rzucił go na podłogę — opór trwał nadal. Rzekłbyś, zamieniwszy się w dziką furję, gryząc, kopiąc i drapiąc, walczyła zaciekle — aż jakimś nadludzkim wysiłkiem, udało się jej wyślizgnąć z ich rąk i uciec w róg pokoju...
— Skoro wszystko stracone, — padł groźny okrzyk, — to zginiemy razem!...
Wykrzyknik ten nie uczynił na Wawrzonie najlżejszego wrażenia. Nie pospieszył on nawet za swą przeciwniczką, lecz spokojnie zapytał:
— Zginiemy?
— Wysadzę was w powietrze...
— Ano, bendom z nas latawce, Hipek...
Kobieta, nie zwróciwszy uwagi na ironję, jaka zabrzmiała w głosie Wawrzona, poczęła na coś naciskać gwałtownie. Snać nie następował zamierzony skutek, bo na jej twarzy odbiło się niezmierne zdziwienie. Zagryzła wargi...
— Nie rozumiem... — szepnęła.
— A może pomóc ci, matka, — rzekł, zbliżając się Balas, — bo tak, to możesz naciskać do rana! Te druciki, tośmy rzetelnie kozikiem obcięli...
Z okrzykiem bezsilnej złości rzuciła się na Wawrzona. Tym razem jednak, nie długo trwała walka. Po chwili trzymał ją Balas w żelaznych kleszczach swych rąk i mówił do Welesza z uśmiechem:
— Szkoda, Hipek, co ty nimasz drugiego paska... Przydałby sie... A i tak se damy rade... Tera, jazda... Dziure otwiraj!...
Wskazał ręką w stronę żelaznych drzwi, prowadzących do podziemi. Wielki klucz tkwił od zewnątrz..
Hipciowi dwa razy nie trzeba było powtarzać zlecenia. Szybko podbiegł, klucz przekręcił i otworzywszy drzwi, zajrzał w głąb słabo oświetlonego korytarza. Choć korytarz, w rzeczy samej słabo był oświetlony — rychło w półmroku rozeznał postacie, na których widok — jednej szczególnie — radośnie drgnęło mu serce...
— Zwyciężyliśmy!... — zawołał, spiesząc na ich spotkanie.


ZAKOŃCZENIE.

Sprawa narobiła niebywałego hałasu. We wszystkich pismach pojawiły się szczegółowe opisy tajemniczej willi z fotografjami „podziemnego państwa”, co przez szereg dni stanowiło olbrzymią sensację, a dzienniki rozchwytywano. Tłumy ciekawych dążyły do Skolimowa, aby na własne oczy ujrzeć urządzenie niezwykłego pałacyku i pochwycić coś nie coś z pikantnych szczegółów, ale z rozporządzenia władz, willę, dla zrozumiałych względów opieczętowano, zaś „specjalne” kolekcje — niezbyt nadające się do demonstrowania szerokim tłumom, włączono do muzeum kryminalnego, gdzie po dziś dzień stanowią przedmiot zainteresowania specjalistów, szczególniej psychologów i lekarzy. Fotografje z nich odnaleźć można w Archiwach medycyny sądowej w „Dziale historji zboczeń ludzkich”...
Sam proces zapowiadał się początkowo niezwykle interesująco, ale zaszłe wypadki osłabiły nieco zaciekawienie. Oto, główna bohaterka — tajemnicza czarna dama — występująca pod nazwiskiem baronowej Krauze, w więzieniu śledczem w niewytłumaczony sposób odebrała sobie życie, snać sprytnie ukrywszy piorunującą truciznę, z którą tak mistrzowsko umiała się obchodzić. Odtąd wspólnik jej — Doriałowicz — zamknął się w milczeniu, z którego niczem nie można go było wydobyć. Czy cios ten złamał go ostatecznie, czy też tylko udawał przygnębienie — trudno dawało się orzec. Nawet nie zdołano ustalić, jakie naprawdę nosił nazwisko. Że nie Doriałowicz — to pewne. Z zagranicy tylko, wciąż nadchodziły wieści, donoszące o poprzednich sprawkach zbrodniczej pary. Wedle tych rewelacji, pięćdziesięcioletni żywot Doriałowicza stanowił jedno pasmo przestępstw, popełnionych w przeróżnych krajach kuli ziemskiej. W mieszkaniu jego znaleziono w całości klejnoty Welesza oraz wielkie sumy, pochodzące z szantaży i rabunków... Te, w miarę możności zwracano prawym właścicielom. Den nabrał po tej sprawie wielkiego rozgłosu, był zasypany sprawami, ale prawdziwemi bohaterami stali się Balas i Mańka...
Szczególniej Mańka... Fotografje jej zdobiły szpalty wszystkich pism, a parę teatrzyków i przedsiębiorstw filmowych, proponowało korzystne „engegement’y”. Wszystkie te oferty jednak odrzuciła Mańka, powróciwszy na swe skromne stanowisko, za bufet „Pod czerwonego koguta”. Zato niebywałem powodzeniem poczęła się cieszyć knajpka. Do dobrego tonu niemal należało pojechać tam i obejrzeć dziewczynę — a Balas coraz więcej nosa zadzierał i coraz robił się ważniejszy.
Jeden Welesz nie korzystał z tej fali popularności. Odzyskawszy biżuterje, sprawie swej nie nadawał rozgłosu, nie chcąc tajników swego domowego pożycia wywlekać na żer ciekawości publicznej.
Przesiadywał tylko całemi dniami w knajpce „Pod czerwonym kogutem” — tak, że wkońcu bywalcy, jęli go poczytywać za wspólnika Wawrzona.
Hipcio wiedział dlaczego tam przesiaduje i dlaczego zabiera miejsce w najbliższem sąsiedztwie bufetu. Mało nawet pił a oczy ciągle miał wlepione w jeden punkt — a tym punktem była Mańka.
Trzy miesiące już blisko upłynęło od czasu tych niemych zalotów, lecz dziewczyna...
Hipcio coraz więcej był onieśmielony i nie wiedział, jak z nią zacząć rozmowę. Toć na pieniądze mało zwracając uwagi, odrzuciwszy najponętniejsze oferty, powróciła za bufet... Zrozpaczony udał się po pomoc do dobrego swego przyjaciela Balasa, ten, choć mu jej zasadniczo nie odmawiał — tak rzekł:
— Wisz pan, panie Hipek! — po pamiętnym wieczorze, nie będąc pijany, nie śmiał go wprost per „ty” traktować. — Bez „gazu” z kobitami głupi jezdem!... Wciąż gadam... ona nic... Trza samemu łeb szwagierce pokołować..
Przyczyną powściągliwości było to, iż gdy razu z Mańką rozpoczął ten temat, ofuknęła go tak ostro, a nawet zagroziła porzuceniem posady, że nie śmiał ponownie drażliwej kwestji poruszać.
Niewiększy skutek odniosła interwencja pani Lucki.
— Co ty wyrabiasz, — mówiła do siostry, — chłop zakochany... A ty na niego, jak na psa... Onby się ożenił, a tak się obrazi...
— A niechaj się obraża!
— Co ty gadasz? Nie bądź głupia!
— Będę głupia!
Lucka odeszła, ruszywszy ramionami, Mańka tylko uśmiechała się lekko.
Wreszcie Welesz zdobył się na odwagę i sam zaczepił swą bogdankę.
— Panno Mary, czy pani się nie domyśla?
— Nic się nie domyślam...
— Przecież ja panią kocham...
— No, to świetnie.
Twarz Hipcia wykrzywiła się niemiłosiernie.
— Więc... — wybełkotał.
— Co więc?
— Ano... to...
— Nic...
Odeszła za bufet. Ale Hipcio tym razem nie dał za wygraną i pośpieszył wślad za nią.
— Czy pani nie rozumie, że ja mam najuczciwsze zamiary...
Spojrzała uważnie na niego.
— Panie Hipolicie! — rzekła. — Sparzyłam się razy tyle, że przywykłam nie wierzyć mężczyźnie... Pan bawi się kobietą, a później ją porzuci dla innej. Nie chcę być niczyją rozrywką i nie pragnę losu pańskiej żony...
Hipcio zmięszał się okrutnie.
— Niech pani uwierzy! — począł się tłumaczyć, — że ostatnie przejścia zrobiły na mnie wrażenie ogromne. I ja dziś życie pojmuję inaczej... Jeśli pani mnie nieco polubi, miłości nawet nie wymagam, będziemy szczęśliwi...
Teraz ton jej głosu zabrzmiał serdeczniej.
— Nie chcę mieć męża, któryby mnie zdradzał, lub któremu jabym przyprawiała rogi... Z takich, jak ja, co przeszły przez piekło życia, bywają najlepsze i najwierniejsze żony... Ale czy nie zniechęci się pan, czy nie wypomni mi kiedy mojej przeszłości... Jabym tego nie zniosła...
— Nigdy...
— Proszę się dobrze zastanowić... Byłam dziewczyną ulicy i przyznać się do tego nie wstydzę... Połaszczyłam się raz jeszcze na złote góry i za to zostałam ukarana. Dziś pragnę tylko spokojnego, uczciwego życia... choćby, jako bufetowa...
— Ależ, panno Mary...
— Proszę wysłuchać do końca... Nie chcę nowych rozczarowań... Pan twierdzi, że mnie kocha, iluż kobietom pan to powtarzał.
— Kiedy... Wszak już trzeci miesiąc...
— Przychodzi pan tu zupełnie bezinteresownie i nie razi pana ani ta knajpka, ani moja rodzina, ani moje otoczenie... Wie pan, na to trzeba nieco przywiązania, bo mnie samą to razi...
— Więc panno Mary, od pani tylko zależy...
— Skoro pan wytrzymał trzy miesiące, musi pan wytrzymać trzy następne... Gdy po tym terminie znowu wznowimy rozmowę, wtedy...
— Jeszcze trzy miesiące? Tak długo...
— To mój nieodwołalny warunek... Jeśli się nie podoba, dziś nawet odejść pan może... Wszak nic sobie nie obiecywaliśmy...
W Hipciu widać było, że toczy się ciężka walka. Trzy nowe miesiące próby były bolesne, ale musiał się do nich zastosować.
— Zgadzam się, — szepnął, — ale czy wolno mi będzie tu codziennie przychodzić?
Uśmiechnęła się filuternie.
— Oczywiście!... Knajpka jest dla wszystkich...
— No tak... ale...
— Co... ale?
Hipcio wreszcie wybełkotał:
— Czy wolno mi panią uważać za narzeczoną?
Mańka powoli podniosła rękę do góry i równie powoli przekręciła pierścionek, odwrócony kamieniem ku dłoni. Był to ten sam pierścionek, który ongi ofiarował jej Welesz, w czasie pierwszej wizyty...
— Widzi pan, panie Hipciu! — rzekła — dziś włożyłam go po raz pierwszy... Chciałam go właściwie zwrócić panu... Jednak zatrzymam i będę nosiła... Oto moja odpowiedź!...
Twarz Hipcia zajaśniała, niczem księżyc w pełni...

Hipcio chadza regularnie już pół roku pod „Czerwonego koguta”. Przepraszam, nie chadza tam, tylko gdzieindziej. Bo Wawrzon zdążył już nabyć restaurację w śródmieściu i nazwał ją „Bar pod czterema hrabiami”. Co ta nazwa ma znaczyć, sam dobrze nie wie — ale jest z niej niezwykle dumny. Toć tylu hrabiów posiada na szyldzie.... Im więcej bowiem czasy są demokratyczne, tembardziej ludziom imponuje arystokracja...


KONIEC.






  1. Patrz St. A. Wotowski: „Rycerze mroku”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.