Karol Szalony/Tom I/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Karol Szalony |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W kilka miesięcy po tej nocy pojednania, wieczorem, dnia 23 listopada 1407 roku, dwóch ludzi, jadących konno, zatrzymało się przy ulicy Barbette, naprzeciw domu, w którego ścianie frontowej znajdował się osadzony obraz Matki Boskiej. Ludzie ci rozglądali się w około przez chwilę, chcąc dobrze rozpoznać miejscowość, nareszcie jeden z nich rzekł:
— To tutaj.
Potem obaj zsiedli z koni i przywiązali je do słupa, który podtrzymywał stojącą obok szopę, sami zaś poczęli przechadzać się w milczeniu. Po chwili nadjechało znowu dwóch innych ludzi. Ci tak samo, jak pierwsi, zbadali uważnie miejscowość, zsiedli również z koni, a spostrzegłszy w cieniu błyszczące stalowe zbroje, podeszli ku dwom przechadzającym się. Me upłynęło dziesięć minut, gdy znów usłyszano tentent koni nowoprzybywających zbrojnych jeźdźców; w przeciągu pól godziny zebranie to, powiększając się stopniowo, liczyło już ośmnaście osób.
Od kwadransa zgromadzenie było już w pełnym komplecie, gdy nagle w górnej części ulicy rozległ się tentent galopującego konia. W chwili, gdy jeździec dojeżdżał do wspomnianego domu z obrazem, głos jakiś z wnętrza szopy zawołał:
— Czy to ty, panie de Courtheuse?
— Ja — odrzekł jeździec, osadzając konia w miejscu. — Kto mnie woła? Przyjaciel, czy nieprzyjaciel?
— Przyjaciel — odpowiedział ten, który zdawał się być naczelnikiem zebranych, wychodząc z cienia i zbliżając się do J. M. pana de Courtheuse. — No, jakże, jesteśmy gotowi?
I oparł rękę na szyi konia.
— A! to ty, Raulu d’Octouville! — odrzedł jeździec. — Dobrze! czy wszyscy nasi już się zebrali?
— Wszyscy już są i oczekujemy was dobre pół godziny.
— Opóźniono się z rozkazem. Zdaje mi się, że w chwili czynu stracił odwagę.
— Jakto? czyżby zaniechał zamiaru?
— E, nie!...
— I dobrze zrobił, gdyż uczyniłbym to na własny rachunek. Nie zapomniałem ja, że książę ten — niech go piekło pochłonie! — odebrał mi za swoich rządów urząd jeneralski, którym mnie król obdarzył na prośbę nieboszczyka Filipa Burgundzkiego. Pochodzę z Normandyi, wiedz o tem wasze, panie Tomaszu, i jestem zawzięty; nie pożałuję mu więc co najmniej dwóch, lub trzech dobrych pchnięć szpadą, bądźcie tego pewni! Pierwsze będzie dotrzymaniem przyrzeczenia, jakie księciu dałem, drugie będzie zadośćuczynieniem przysiędze, którą sam sobie złożyłem.
— Dotrwaj w tem dobrem usposobieniu, mój poczciwcze! Zwierzyna, na którą polujemy, jest już wyszczutą, za kwadrans ci ją tu napędzę.
— Tak, to rozumiem! — zawołał Raul, uderzając dłonią konia, którego też zaraz jeździec wypuścił galopem.
Raul zaś udał się do towarzyszy.
Później powrócimy do jeźdźca i celu jego wyprawy, a tymczasem wstąpmy do pałacyku królowej.
Śliczny to był ten pałacyk, który królowa nabyła od pana do Montaigu, i do którego usunęła się po wypadku, gdy król w napadzie szaleństwa pokaleczył jej ręce ostrzem miecza. Od tej pory przybywała ona do zamku św. Pawła tylko w ważnych okolicznościach i bawiła tam tylko tak długo, jak tego konieczna wymagała potrzeba. W ten sposób wiele więcej miała swobody w stosunkach z księciem.
Wieczorem dnia tego, królowa, jak zwykle, była w swoim pałacyku, lecz zostawała w łóżku, nie będąc jeszcze dosyć silną po przedwczesnem porodzeniu dziecięcia, które martwe na świat przyszło. Książę Orleanu siedział u jej wezgłowia. Podano właśnie kolacyę, którą powrót chorej do sił i zdrowia czynił bardzo wesołą, gdy Izabella, patrząc w oczy kochanka wzrokiem, w którym miłość błyszczała, rzekła:
— Mój drogi książę, trzeba będzie, gdy już zupełnie wyzdrowieję, abyś wyprawił dla mnie ucztę w swoim pałacu, tak jak ja przyjmuję cię u siebie. Potem będę cię chciała prosić o pewną łaskę.
— Powiedz raczej, miłościwa pani — odparł książę — że dasz mi rozkaz, i bądź pewna, że spełnię go na klęczkach.
— Niekoniecznie, mój książę — ciągnęła dalej królowa, tym razem jednak patrząc nań z pod oka z powątpiewaniem — i lękam się nawet, że, gdy się dowiesz o mojem żądaniu, odmówisz mi stanowczo.
— Nie możesz, najdroższa, żądać nic takiego, coby mi było cenniejszem nad życie, a wiesz dobrze, że ono całe do ciebie należy...
— Do mnie... i do Francyi: każda z nas ma prawo swej części się domagać; pamiętają też o tem moje damy honorowe...
Książę Orleanu uśmiechnął się.
— Czy to zazdrość? — zapytał.
— O! nie, jest to tylko ciekawość i nic więcej; dlatego też bardzo mnie coś ciągnie i bardzobym pragnęła zwiedzić pewien gabinecik, przylegający do sypialnego pokoju Jego Wysokości, księcia Orleanu, gdzie, jak mówią, znajdują się portrety wszystkich jego... kochanek...
— I chciałabyś pani wiedzieć?...
— Ciekawa jestem, czy się tam znajduję w dobrem towarzystwie.
— Z przyjemnością, droga Izabello, zobaczyłabyś siebie tam samą jedną, jak samą jesteś w sercu i na sercu mojem.
Po tych słowach wydobył ukryty na piersiach portret, który mu niegdyś dała Izabella.
— O! to dowód, którego się nie spodziewałam. Jakto? masz jeszcze ten portret?
— Rozłączą mnie z nim chyba po śmierci.
— Nie mów książę o śmierci; na to słowo dreszcz mnie przejmuje, krew mi się w żyłach ścina i dziwne przed oczyma przebiegają błyski!... Ach! kto tu?... kto śmiał wejść! po co?...
— Pan Tomasz de Courtheuse, kamerdyner króla, pragnie się widzieć z księciem — odpowiedział paź, który przed chwilą drzwi uchylił.
— Czy pozwalasz, piękna moja królowo, żeby wszedł tutaj? — zapytał książę Orleanu.
— Naturalnie; ale czego on chce? Ja drżę cała!...
J. M. pan Tomasz wszedł.
— Miłościwy książę — rzekł, kłaniając się — Jego Królewska Mość pragnie, abyście niezwłocznie przybyli do niego, gdyż życzy sobie natychmiast rozmówić się z Waszą Wysokością o rzeczach ważnych, dotyczących wielce jego i was.
— Spiesz waść naprzód, panie Tomaszu, powiedz Jego Królewskiej Mości, że dążę tuż za tobą.
Tomasz dosiadł konia i popędził galopem, a mijając dom z obrazem Matki Boskiej, rzucił te słowa:
— Na stanowiska, strzelcy! bo zwierzyna, tuż, tuż.
I zniknął.
W tej chwili pod szopą dały się słyszeć ciche i ostrożne ruchy, słychać było szczęk zbroi, gdyż ukryci tam ludzie dosiadali koni, potem hałas ustał i znowu zapanowała cisza.
Po kilku minutach, ciszę przerwał głos miły, który dochodził z ulicy du Temple, a który śpiewał piosenkę Froissart’a; w chwilę potem można już było dojrzeć śpiewającego, gdyż poprzedzało go dwóch lokal z pochodniami. Przed nimi jeszcze jechało dwóch giermków na jednym koniu, a za nim dwóch paziów i czterech zbrojnych. Wesoły ów jeździec ubrany był w długą suknię z czarnego adamaszku i siedział na mule, który szedł stępa, co pozwalało jego panu zabawiać się wyrzucaniem w górę i chwytaniem w lot rękawiczki z łosiowej skóry.
Gdy się zbliżali do szopy, koń, na którym siedzieli, giermkowie, zarżał, inne rżenie dało się słyszeć od strony szopy, odpowiadając, jakby echem.
— Hej! jest tam kto? — zapytał jeden z giermków.
Nikt nie odpowiedział.
Wtedy obaj jeźdźcy ścisnęli kolanami konia, lecz ten stanął dęba; ukłuli go tedy ostrogami i wtedy dopiero koń rzucił się szalonym pędem, jakby przez ogień przebiegał.
— Trzymaj się, Szymonie — krzyknął ich pan, śmiejąc się z ich nieudolności. — A powiedzcie tam w zamku, że nadjeżdżam, gdyż jeśli tak dalej, jak teraz, pędzić będziecie, to z pewnością staniecie na miejscu o jaki kwadrans wcześniej ode mnie.
— To on! — dał się słyszeć głos od szopy.
W tej samej chwili dwudziestu ludzi rzuciło się w ulicę; jeden z nich pędził wprost na księcia, wołając:
— Śmierć mu! śmierć!...
I rzucając się nań, jednem uderzeniem topora odciął mu ramię.
Książę jęknął boleśnie i krzyknął:
— Co to jest? co to ma znaczyć? jestem księciem Orleanu!
— Tego nam właśnie potrzeba — odpowiedział człowiek, który go ranił.
I zadając powtórne cięcie toporem, rozpłatał mu prawy policzek od skroni aż do szczęki. Książę Orleanu jęknął i upadł.
Jednakże podniósł się jeszcze na kolana; wtedy otoczyli go inni, zadając mu rany rozmaitą bronią, jedni mieczem, drudzy oszczepem, inni sztyletem. Jeden z paziów w obronie księcia padł raniony śmiertelnie, ciosy podzieliły się teraz pomiędzy dziecię i pana; drugi paź, lekko raniony mieczem, skrył się do jakiegoś sklepu w ulicy des Bosiers, wzywając ratunku. Żona jakiegoś szewca otworzyła okno, a widząc dwudziestu ludzi, mordujących dwóch bezbronnych, poczęła krzyczeć i wzywać ratunku.
— Cicho bądź! — zawołał jeden z morderców.
A gdy ta krzyczeć nie przestawała, porwał łuk i, zmierzywszy się, strzelił, lecz strzała utkwiła w okiennicy, którą owa kobieta uchyloną w ręku przytrzymywała.
Pomiędzy mordercami był jeden, w dużym czerwonym kapeluszu, który mu część twarzy zasłaniał; ten własną ręką nie zabijał, ale patrzył na zabijających. Gdy dostrzegł, że książę leży bez ruchu, wtedy przybliżył się dopiero, podniósł z ziemi pochodnię, a świecąc nią w twarz zabitego, rzekł:
— Dobrze już, stało się, już nie żyje!...
Wymawiając te słowa, rzucił pochodnię na pęk słomy, położony naprzeciw domu z obrazem Matki Boskiej.
Płomień ogarnął szybko słomę, tworząc słup płomienisty, a wtedy człowiek ów wskoczył na koń i, krzycząc: „gore!“ popędził cwałem w stronę ulicy, prowadzącej ku ogrodom pałacu książąt d Artois. Towarzysze jego popędzili za nim, krzycząc, jak on: „gore! gore!“ i rzucając poza siebie zawały dla przeszkodzenia pogoni.
Tymczasem koń dwóch giermków uspokoił się i niezręczni jeźdźcy zdołali go nareszcie zawrócić ku miejscu, w którem się rozbiegał. Wracając tak, spotkali muła, na którym jechał był książę Orleanu, pędzącego bez pana; sądzili, że muł zrzucił księcia; chwycili go tedy za uzdę ujrzeli księcia, wyciągniętego na ziemi, bez życia. Tuż obok leżała odcięta jego ręka, a w rynsztoku walała się część mózgu z rozbitego czerepu.
Wtedy popędzili, ile im sił starczyło, do pałacyku królowej, krzycząc okropnie; do pałacu wpadli bladzi, jakby z grobu wstali, rwąc sobie włosy z głowy. Jednego z nich wprowadzono natychmiast do pokoju królowej, która pytała, coby się stało.
— Nieszczęście, straszne nieszczęście!... w tej chwili książę Orleanu został zamordowany w ulicy Barbette, naprzeciw pałacu marszałka de Rieux.
Izabella zbladła śmiertelnie, potem, biorąc w jedną rękę woreczek, pełen złota, który się pod jej poduszką znajdował, a drugą chwytając za ramię przybyłego, zawołała:
— Widzisz to złoto!? Wszystko to będzie twoje, jeżeli zechcesz.
— Cóż mam czynić? — zapytał giermek.
— Pędź natychmiast na miejsce, gdzie leży twój pan, zanim ktokolwiek ciało zabierze, rozumiesz?
— Rozumiem, a dalej co?
— Dalej? zerwiesz z piersi jego portret mój, który w medalionie ma na sercu, i powrócisz do mnie.