Karol Szalony/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Karol Szalony | |
Podtytuł | Powieść historyczna | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1910 | |
Druk | Piotr Laskauer i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Chroniques de France: Isabel de Bavière | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Do godności historyka, tego „króla przeszłości“, przywiązane są przeróżne przywileje. Najwspanialszym z nich jest ten, że, przebiegając swoje państwo, potrzebuje dotknąć tylko piórem ruin i trupów, aby odbudować pałace i wskrzesić ludzi. Na głos jego, jak na głos Boga, rozproszone kości odnajdują się między sobą, żywe ciało je pokrywa, świetne stroje je ubierają i na tej olbrzymiej dolinie Jozafata, na którą trzy tysiące wieków prowadziło swoje dzieci, wybierać on może, według swego kaprysu, wołać po imieniu tych, którym życie przywrócić pragnie, a wezwani natychmiast podniosą głowami swemi własne grobowe kamienie, rozwiną swoje całuny i odpowiedzą, jak Łazarz Chrystusowi: „Oto jestem, panie, czego chcesz ode mnie?...“.
Prawda, że trzeba odwagi do zejścia w te głębie historyi — potrzeba woli silnej, głosu potężnego do badania mar przeszłości, ręki pewnej i nie drżącej do spisywania wvrazów, przez nie podyktowanych. Zmarli kryją czasem straszne tajemnice, które, grabarz wraz z nimi w grobie zamyka. Włosy Danta zbielały od opowiadania Ugolina, a oczy zachowały spojrzenie tak smutne i lica bladość tak śmiertelną, że gdy Wirgili znów go na powierzchnię ziemi wyprowadził kobiety Florencyi, ocdgadują, skąd powrócił dziwny ten podróżny, pokazywały go synom swoim, mówiąc: „Widzicie tam oto tego człowieka, który idzie smutny i poważny? — On do piekieł zstępował!...“
Do nas to przedewszystkiem, — nie biorąc w rachunek geniuszów — stosuje się to dantejskie i wirgiljuszowe porównanie. Brama do królewskich podziemi w Saint Denis, która przed nami ma się otworzyć, ma pewne podobieństwo z wrotami piekielnemi. Jeden i ten sam napis obu im służyć może i gdybyśmy w ręku trzymali Danta pochodnię i mieli Wirgila za przewodnika, niedługo szukaćbyśmy potrzebowali wpośród tych trzech ras królewskich, które zaludniają grobowce starego opactwa. aby znaleźć kilku zbójców, których zbrodnie tyle są godne potępienia, co zbrodnie arcybiskupa Rogera — kilka ofiar, których nieszczęście jest tyle godne litości, ile jej godnym był los więźnia z wieży Pizańskiej.
Przedewszystkiem, w olbrzymiej tej kostnicy jest grób, około którego nie przeszliśmy nigdy obojętnie. Zawsze wypadało nam stanąć, założyć ręce i czoło pochylić. Jest to w jednej z katakumb po lewej stronie prosty grobowiec z marmuru czarnego, na którym położone są obok siebie dwie figury kamienne. Jedna wyobraża mężczyznę, druga kobietę. Nie zbyt dawno minęło cztery wieki, odkąd one spoczywają tak jedna obok drugiej, z rękoma złożonemi do modlitwy. Mężczyzna ten prosi Boga o wyjawienie mu przyczyny swego gniewu, kobieta zaś błaga o przebaczenie za swoję zdradę. Są to bowiem dwie postacie: szaleńca i wiarołomnej. Przez lat dwadzieścia szał jego i jej miłostki krwią broczyły Francyę i nie bez wielkiej racyi, wierzcie mi — ręka, która dokoła ich grobowca wyryła napis: „Tu leży król Karol „ukochany“ VI-ty tego imienia i królowa Izabela Bawarska jego żona“, — dodała pod spodem wyrazy: „Módlcie się za nich!“
W Saint Denis tedy, skoro tu już jesteśmy, otworzymy tajemne archiwa dziwnego tego panowania.
Obok kilku stronic białych, jakie znajdziemy: w tej książce — spotkamy wiele innych krwią splamionych i wiele stronic czarnej żałoby.
Bóg chciał, aby wszystko tu na ziemi nosiło te trzy barwy — uczynił bowiem z nich tarczę herbową człowieka. dając mu na niej dewizę: „niewinność, namiętność i śmierć.“
A teraz otwórzmy księgę — jak Bóg otwiera życie — od białych stron. — I tak dość szybko dojdziemy do stronic krwi i żałoby!...
W niedzielę d. 20 sierpnia 1389 r.[1] od samego brzasku dnia, drogę z Saint Denis do Paryża zalegały tłumy ludu.
Jej Mość Pani Izabela, córka księcia Stefana Bawarskiego, a żona Karola VI-go, miała, jako królowa Francyi, odbyć pierwszy wjazd do stolicy państwa swego.
Dla usprawiedliwienia tej wielkiej ciekawości tłumów wyznać trzeba, że cuda o tej księżniczce opowiadano. Wiedziano już, że przy pierwszem z nią spotkaniu, które miało miejsce w piątek — król gwałtowną ku niej zapłonął miłością i że zaledwie pozostawił wujowi swemu, księciu Burgundzkiemu, czas do poniedziałku na przygotowanie do uroczystych zaślubin.
Powiedzieliśmy tedy, iż niedzieli owej poza obrębem Paryża zebrało się takie narodu mnóstwo, że aż patrzeć było miło i zdawało się, jakoby wszyscy stawili się tam po rozkazie. Wielki gościniec pokryty był tak gęsto ciekawymi obojga płci, że wydawał się nieprzejrzanym łanem głów ludzkich. Porównanie to tem stosowniejszem było, iż za każdem drobnem wydarzeniem, masy te pochylały się w jedną lub drugą stronę, jak kłosy na polu za powiewem wiatru.
O godzinie jedenastej na czele tego tłumu dały się słyszeć głośne okrzyki; wstrząśnienie, które przebiegło wzdłuż drogi, — uwiadomiło niecierpliwych, że coś nowego wydarzyć się miało.
Była to królowa Joanna i księżna Orleanu, jej córka, które, postępowały naprzód poprzedzone przez sierżantów, torujących im drogę między ludem swojemi pałeczkami. Za nimi, dla utrzymania porządku, postępowali w dwóch rzędach po dwóch stronach drogi znaczniejsi mieszczanie Paryża, w liczbie tysiąca dwustu. Ci, którzy wybrani zostali do tej straży honorowej, mieli na sobie długie szaty jedwabne, koloru zielonego ze złotem, na głowach czapeczki ozdobione wstęgą, której końce spadały jeźdźcom na ramiona i powiewały jak szarfy, przy każdym powiewie wiatru, odświeżającego chwilowo tę ciężką, letnią atmosferę, którą jeszcze duszniejszą czyniły tumany piasku palącego, unoszące się z pod stóp ludzi i koni. Wyparty z gościńca lud rozsypał się na pola, po obu stronach drogi, którą jak szerokiem korytem płynął pochód królewski. Ład ten dał się zaprowadzić z większą łatwością, aniżeliby się to zdawać mogło.
W owe czasy lud, wychodzący naprzeciw swego króla, tyle miał miłości i tyle szacunku dla niego — ile ciekawości, i jeżeli w owej epoce zdarzały się wypadki, że majestat królewski czasami zstępował do ludu, ludowi nigdy na myśl nie przychodziło podnosić się i wdzierać ku niemu. Każdy, ustępując swego miejsca pochodowi królewskiemu, czynił to chętnie i bez oporu; w naszych czasach nie obeszłoby się bez krzyków, żandarmów i zło rzeczeń. Ponieważ poziom pola niższym był od poziomu gościńca, każdy starał się dobiedz jak najprędzej do jakiegokolwiek wzniesienia, z którego widok na drogę był dogodniejszym. W jednej chwili wierzchołki drzew i dachy stojących w blizkości domów zostały zajęte przez ciekawych widzów. Ci, którym brakło odwagi do tak niebezpiecznych gimnastycznych wysiłków, ustawili się szeregiem na skraju drogi, tworząc jakby płot żywy. Kobiety spinały się na palce, dzieci wdrapywały się na ramiona swoich ojców i każdy szukał dla siebie miejsca, mniej lub więcej wygodnego; jedni starali się ponad głowy swych poprzedników spojrzeć na drogę, inni szukali jakiejkolwiek szczeliny w tym żywym murze, aby chociaż rzucić można było okiem na owe dziwy, snujące się gościńcem.
Zaledwie się zamieszanie uspokoiło, spowodowane przejściem królowej Joanny i księżnej Orleanu, udających się naprzód do pałacu, gdzie król oczekiwał ich przybycia, gdy spostrzeżono tak niecierpliwie oczekiwaną lektykę królowej, na krańcu głównej ulicy Saint Dénis. Jakeśmy to już wyżej powiedzieli, była w zebranym tu narodzie wielka ciekawość oglądania tej młodej księżniczki, liczącej zaledwie lat dziewiętnaście wieku, na której spoczywała połowa nadziei całej monarchii.
Mimo to wszystko, przyznać trzeba, że pierwsze wrażenie, jakie lud odniósł, spojrzawszy na swoją panią, nie usprawiedliwiało ostatecznie wysokiej opinii, która ją poprzedziła w stolicy; była to bowiem piękność, do której przyzwyczaić się wpierw trzeba było. Główną tego przyczynę stanowił silny kontrast jasnych, ze złotym odcieniem włosów i brwi czarnych, jak heban. Dwa charakterystyczne, a przeciwne sobie typy casy północnej i południowej, zmieszane w tej kobiecie, nadały sercu jej gorąćą namiętność, właściwą młodym Włoszkom, na czole zaś znamię pogardliwej wyniosłości, cechującej księżniczki niemieckie[2].
Co do jej postaci, żaden rzeźbiarz nie mógł nawet zapragnąć do posągu Dyanny, wychodzącej z kąpieli — kształtów bardziej harmonijnych. Twarz, jej stanowiła doskonały owal, taki sam, jaki we dwa stulecia później Rafael swojem imieniem uwiecznił. Suknie obcisłe i przylegające rękawy według ówczesnej mody nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do zgrabnych kształtów jej figury, i ślicznie wymodelowanych ramion; ręka zaś, którą więcej może przez kokieterję, niż przez niedbalstwo pozostawiła opuszczoną przez jednę z portyer lektyki, rysowała się na materyi obicia, jak alabastrowa płaskorzeźba na złotem tle.
Reszta jej osoby, co prawda, w zupełności ukryta była w głębi lektyki, jednak nietrudno odgadnąć po wdziękach i zaletach widzialnych w połowie tylko, że musiała być również delikatną i powiewną, i że ją podtrzymywały czarodziejskie nóżki i stopy dziecięce. Szczególniejsze uczucie, doznawane na jej widok, znikało prawie natychmiast, przy spotkaniu się z łagodnem i gorącem zarazem spojrzeniem jej oczu, przypominającem tę potęgę wszechwładną, z której Milton, a za nim i inni poeci uczynili charakterysytyczną i fatalną piękność swych aniołów upadłych.
Lektykę królowej otaczało sześciu najpierwszych dygnitarzy Francyi. Na czele ich szli: książę de Touraine i książę de Bourbon. Pod nazwiskiem księcia de Touraine, dla uniknięcia omyłki, czytelnicy nasi rozumieć zechcą młodszego brata króla Karola, młodego i pięknego księcia Ludwika Walezyusza, który w nie więcej, jak cztery lata później, otrzymać miał tytuł księcia Orleanu. Stał się on później jeszcze pod tym tytułem słynnym ze swego rozumu, swoich miłostek i nieszczęść. Rok przedtem ożenił się był z córką Galeasa Visconti, ową głośną w historyi i poezyi pięknością, znaną pod imieniem Walentyny Medyolańskiej, której wdzięki w pierwszej swej świeżości nie zdołały przecież zatrzymać przy sobie i usidlić tego królewskiego motyla o złotych skrzydłach. Przyznać jednak należy, że był to najpiękniejszy, najbogatszy i najwykwintniejszy pan z całego dworu.
Poznać po nim było, że’świat cały uśmiecha się doń radością i młodością, że życie otrzymał w darze, aby używać, i że też żył ochoczo; że nieszczęścia mogły go spotykać, ale że on kroku na ich spotkanie nie uczynił, że ta prześliczna główka pazia o blond włosach i niebieskich oczach nie była stworzona do przechowywania głębokiej tajemnicy, lub smutnej myśli i że tak jedna, jak druga, umykać musiały przez te różowe usta nierozważne, jak usta kobiety. Dnia tego ustroił się w przepyszny kostyum, który umyślnie zrobić sobie kazał i który nosił z tą gracyą, sobie tylko właściwą. Była to suknia z aksamitu czarnego, podbita złotogłowiem. Rękawy haftowane były szeroko w deseń, przedstawiający wielką gałąź róży. Złoty pień otoczony był z obu stron liśćmi szmaragdowemi, z pośród których na każdem ramieniu wykwitało jedenaście przepysznych róż z rubinów i szafirów. Dziurki od guzików, przypominających jeden z dawnych orderów, ustanowionych przez, królów Francyi, pokryte były pysznym i kosztownym haftem w strączki złote, naszywane perłami. Jedna z pół sukni, ta mianowicie, która spadała na kolano od strony przeciwnej lektyce, bramowana. była bogato złotem i ozdobiona słońcem w wianku promieni, który to symbol obrał był sobie król Karol za dewizę, a którą później wznowił Ludwik XIV; druga poła, na której królowa kilkakrotnie wzrok zatrzymywała, pokryta była również haftem, wyobrażającym jakiś emblemat tajemniczy, którego znaczenie Izabella napróżno odgadnąć się starała. Haft ten wyobrażał lwa srebrnego, zakutego w łańcuchy, z kagańcem na paszczy. Ręka ukryta w obłokach trzymała końce łańcuchów. Jako dewiza, otaczały tę rękę wyrazy: „Gdzie zechcę.“ Bogaty ten kbostyum uzupełniony był aksamitną czapeczką ze złotem, której fałdy przeplatał przepyszny łańcuch z pereł; — końce łańcucha spadały razem z wstęgami u czapki, tworząc kokardę, którą się książę bawił, rozmawiając z królową i poprawiając od czasu do czasu włosy jedną ręką, gdy druga zręcznie kierowała koniem.
Jadący obok książę de Berri dzielił z księciem Burgundyi regencyę Francyi, podczas szaleństwa króla Karola. Przez swoje skąpstwo przyczynił się on do ruiny królestwa o tyle przynajmniej, o ile książę Orleanu przez swą rozrzutność.
Poza królową, na koniu bardzo bogato przybranym postępowała księżna de Berri, krokiem wolnym, prowadzona przez hrabiów: de Nevers i de la Marche. Tu znowu jedno z dwu tych wielkich nazwisk zaćmi drugie; ten bowiem hrabia de Nevers, syn Filipa i przodek Karola, zostanie wkrótce księciem Burgundyi. Ojciec jego zwał się „Śmiały,“ wnuk jego nosić będzie przydomek „Zuchwałego“, a jemu samemu historya pozostawi nazwę „Bez-bojaźni!“
Hrabia de Nevers, ożeniony, dnia 12 kwietnia 1385 r. z Małgorzatą de Hainau, miał w owej chwili lat dwadzieścia, a najwyżej dwadzieścia dwa. Nie bardzo wysokiego wzrostu, był jednak barczystym, silnym i doskonale zbudowanym. Oko jego, jakkolwiek małe i koloru jasno-niebieskiego, jak oko wilka, miało spojrzenie pewne i gorące. Włosy, długie i przygładzone, były czarne z odcieniem prawie fioletowym, o jakim wyobrażenie dać tylko może kolor kruczych skrzydeł. Broda ogolona dozwalała zarysować się wszystkim konturom twarzy świeżej i rumianej, nacechowanej wyrazem siły i zdrowia. Po niedbałym sposobie trzymania cugli konia, znać było zręczność jeźdźca. Jakkolwiek młody i dotąd jeszcze nie pasowany na rycerza, umiał już dźwigać rycerską zbroję, gdyż nie zaniedbywał żadnej sposobności zahartowania się na trudy i niewygody. Surowy dla siebie i dla drugich, nieczuły na głód i pragnienie, na zimno i gorąco, miał opinię jednego z tych ludzi kamiennych, na którego powszednie życia troski nie wywierały wpływu. Wyniosły wobec wyższych, uprzejmy dla maluczkich, bezustannie zasiewał nienawiść dla siebie między równymi sobie, a zyskiwał miłość u podwładnych. Dostępny dla wszelkich gwałtownych namiętności, umiał zamykać je w głębi swej piersi, a pierś swoją zakuwał w pancerz. To sklepienie ze stali i ciała pokrywało przepaść, w którą żadne ludzkie oko zajrzeć nie mogło. Był to wulkan pozornie uśpiony; trawił swe własne wnętrznosci — aż do chwili, w której on sam uważał za stosowne wybuchnąć, a wtedy lawa występowała z granic i biada temu, kogo spotkał potok jego gniewu!.. W dniu tym, prawdopodobnie dla kontrastu z księciem Ludwikiem de Touraine, kostyum Jana de Nevers był przesadnej może skromności. Miał on na sobie suknię krótszą, aniżeli zwykle noszono, z aksamitu fioletowego, z podwójnymi rękawami, jednymi obcisłymi, drugimi szerokimi, bez ozdób i haftów; na biodrach zwieszał się opięty pas z siatki stalowej, na którym wisiał miecz z rękojeścią pięknie cyzelowaną. Otwór, tworzący się na piersiach przez klapy sukni, ukazywał żupan jasnoniebieskiego koloru, ujęty przy szyi w obojczyk z czystego złota, który zastępował kołnierzyk. Czapeczkę miał czarną, aksamitną, a fałdy jej spinał jeden tylko brylant, ale był to ten sam kamień, który pod nazwiskiem Sancy[3] przeszedł potem na własność korony francuskiej.
Troskliwiej i obszerniej, niż innych, opisaliśmy tych dwóch młodych i szlachetnych panów, których ciągle spotykać będziemy odtąd, jednego po prawicy, drugiego po lewicy króla? Są to bowiem, obok smutnej i poetycznej postaci Karola i gorącej a namiętnej Izabelli, osobistości najwybitniejsze z epoki nieszczęsnego tego panowania.
Dla nich Francya rozdarła się na dwoje i dla nich dwa w jej łonie znalazły się serca; jedno, bijące na głos Orleanów, drugie na głos Burgundyi; każde stronnictwo, dzieląc nienawiści i sympatye swego przewodnika i pana, zapominało o wszystkiem innem i o wszystkich, nawet o królu, który powinien był być najwyższym wszystkich panem, nawet o Francyi, która była ich matką!...
Skrajem drogi, nie trzymając się szeregu, jechała na białym koniu ks. Walentyna, którą przedstawiliśmy już wyżej czytelnikom, jako żonę księcia de Touraine. Pierwszy to raz opuściła ona piękną swoją ojczyznę Lombardyę — i po raz pierwszy przybyła do Francyi, gdzie wszystko się jej zdawało nowem i bogatem. Po prawej jej stronie znajdował się J. M. pan Piotr de Craon, najukochańszy ulubieniec księcia de Touraine, ustrojony w kostyum, który mu w dowód przyjaźni i sympatyi książę na podobieństwo swego sporządzić kazał. Był on prawie w równym wieku z księciem; piękny, jak on, i zarówno z nim dzielący spokój bez troski i radość żywota. Jednakże ktoby się bliżej przypatrzyć chciał temu człowiekowi, łatwo dojrzeć mógł, że wszystkie namiętności gwałtownego serca pałały w głębi jego ciemnego oka, że przebijała zeń ta żelazna wola, która zawsze osiąga zamierzone cele w miłości, czy nienawiści, że wreszcie jego przyjaźń niewiele mogła być pożyteczną, ale za to nieprzyjaźń groźną i niebezpieczną. Po lewej stronie księżnej jechał w żelaznej zbroi z taką swobodą, jak inni panowie w swych aksamitach, J. M. pan Olivier de Clisson, wielki hetman Francyi. Podniesiona przyłbica odsłaniała twarz pełną otwartości i prawości, twarz starego żołnierza, a blizna, która przedzielała mu czoło, krwawe wspomnienie bitwy pod Auray, dowodziła, że liliami ozdobiony miecz, wiszący u jego boku, nie służył nigdy podstępowi, lub prywatnym względom, lecz dla dobra ojczyzny. I rzeczywiście, Clisson, urodzony w Bretanii, wychowany był w Anglii, ale w ośmnastym roku życia wrócił do Francyi i od tej chwili przy każdej sposobności, gorąco i mężnie walczył w szeregach królewskich.
Tyle powiedziawszy o ważniejszych, ograniczymy się na krótkich i pobieżnych wzmiankach o innych osobach, biorących udział w tym uroczystym pochodzie.
Były więc tam: księżna Burgundyi i hrabina de Nevers, prowadzone przez Henryka z Baru i hrabiego de Ńamur... Dalej księżna Orleanu na rumaku pięknie i bogato strojnym, prowadzonym przez Jacka de Bourbon i Filipa d’Artois; dalej jeszcze księżna Baru z córką, w towarzystwie Karola d’Alberta i de Coucy, którego imię samo przywołuje już na pamięć niejeden z wielkich jego czynów, a który nosił dewizę najskromniejszą, a może też najdumniejszą swego czasu: „Królem nie jestem, ani księciem... jestem panem de Coucy!“ (Ne suis prince, in due aussy, je suis le seigneur de Coucy).
O innych panach, damach i pannach, które tam były na koniach, wozach strojnych, w lektykach i t. p. — nie chcemy już wspominać. Wystarczy, gdy dodamy, że czoło pochodu, na którem znajdowała się królowa, dotykało już przedmieść stolicy, gdy jeszcze szereg paziów i koniuszych, którzy pochód zamykali, nie wyszedł był z głównej ulicy Saint Dénis. Przez całą długość drogi witały królową okrzyki: „Noél!“, które w owym czasie zastępowały jeszcze późniejszy okrzyk: „Niech żyje król!“ Naród w tej epoce wiary nie mógł znaleźć wyrazu, któryby lepiej streszczał radość, jak ów wyraz, przypominający narodziny Chrystusa.
Nic potrzebujemy zapewne dodawać, że spojrzenia wszystkich mężczyzn dzieliły się pomiędzy Izabelę Bawarską i Walentynę Medyolańską, tak jak spojrzenia kobiet dostawały się w równej części prawie księciu de Touraine i hrabiemu de Nevers.
Przybywszy do bramy Saint Denis, królowa zatrzymała się; tam bowiem przygotowano dla niej pierwszą stacyę.
Był tu ustawiony rodzaj ołtarza, okrytego niebieskim atłasem z baldakinem w gwiazdy złociste. W chmurach, ponad gwiazdami dzieci, poprzebierane za aniołków, śpiewały pieśni melodyjne, około pięknej i młodej dzieweczki, wyobrażającej Matkę Boską, trzymającą na kolanach małe dzieciątko, które bawiło się młynkiem, zrobionym z wielkiego orzecha. Szczyt baldakinu stanowiły spleciono herby Francyi i Bawaryi, oświetlone jarzącem słońcem, które, jak wspominaliśmy, król Karol obrał sobie za dewizę.
Królowa zachwycona była tym widokiem i chwaliła wielce sam pomysł, a gdy już dzieci śpiewy swe skończyły i gdy zmiarkowano, że królowa dosyć się już wszystkiemu napatrzyła, otworzyła się tylna ściana ołtarza, ukazując całą wielką ulicę Saint Dénis, pokrytą na kształt olbrzymiego namiotu; wszystkie domy ozdobione draperyą z sukna i jedwabiu, jakgdyby, mówi Froissart, sukno rozdawane było darmo, lub jakgdyby rzecz działa się nie w Paryżu, lecz, w Aleksandryi, lub Damaszku.
Królowa wstrzymała się jeszcze chwilę. Można było sądzić, że zawahała się na wstępie do tej stolicy, która oczekiwała na nią z taką niecierpliwością i witała ją z miłością i zapałem. A może też przeczucie jakie mówiło jej, królowej młodej i pięknej, wprowadzanej z taką uroczystością i wystawą, że kiedyś zwłoki jej wyniesione zostaną z tego samego miasta na ramionach jednego tylko wyrobnika, któremu poleconem będzie przez odźwiernego pałacu Świętego Pawła, aby oddał pozostałe szczątki Izabelli Bawarskiej zakonnikom w Saint Denis. Wkrótce atoli puściła się w drogę; zauważono jednak, że zbladła, wstępując w tę długą i wielką ulicę i rozdzielając tłum na dwa, żywe mury ludu, które potrzebowały tylko zbliżyć się do siebie, aby zgnieść swoją królową, jej lektykę i konie. Mimo to, żaden wypadek się nie wydarzył. Mieszczanie, świtę tworzący, utrzymywali w porządku szeregi i niezadługo zbliżono się do przepysznej fontanny, pokrytej błękitnem suknem, bramowanem w złote lilie. Dokoła fontanny ustawione były malowane i rzeźbione kolumny, na których pozawieszano tarcze herbowe najpierwszych domów Francyi. Zamiast wody fontanna wyrzucała strumienie hypokrasu[4], zaprawionego korzeniami i wonnościami arabskiemi. Do koła kolumn stały młode i piękne dziewice, trzymające w ręku srebrne dzbany i złote czasze i częstujące królową oraz panów i panie jej orszaku. Królowa wzięła jedną z podanych czasz, umoczyła w niej usta dla formy i chciała natychmiast zwrócić ją jednej z usłużnych Heb, ale książę de Touraine pochwycił czaszę szybko z rąk dziewicy i z umysłu przytknął ją do ust w tem samem miejscu, które usta królowej dotknęły, a potem duszkiem wychylił napój do dna. Rumieńce, które na chwilę ustąpiły z policzków Izabelli, ukazały się nagle znowu, gdyż postępek księcia był zbyt wymownym, a chociaż czasu nie zajął wiele, zwrócił ogólną uwagę tak dalece, że rozmawiano o nim różnie wieczorem u dworu i że ludzie najsprzeczniejszych opinii zgadzali się na to jedno, iż książę okazał wielką zuchwałość, pozwalając sobie na taką swobodę wobec małżonki swego pana i władcy i że królowa dała dowód wielkiej pobłażliwości, nie karząc go inaczej, jak tylko... wstydliwym rumieńcem.
Zresztą nowy widok odwrócił wkrótce uwagę od tej sceny i na chwilę podał ją w niepamięć. Orszak przybył przed klasztor Trynitarzy. Przed bramą klasztoru wznosiło się rusztowanie w rodzaju teatrum, na którem przedstawiony został pochód wojenny króla Sallah-Edina.
Chrześcijanie byli ustawieni z jednej, Saraceni zaś z drugiej strony, a w obu szeregach rozpoznawano z łatwością osoby, które w tym sławnym turnieju udział wzięły. Aktorowie przybrani byli w stroje trzynastego wieku i nosili tarcze herbowe i godła osób, których rolę odgrywali. W głębi siedział król Francyi, Filip August, a około niego stało dwunastu parów jego państwa. W chwili, gdy lektyka królowej zatrzymała się przed rusztowaniem, król Ryszard Lwie-serce wystąpił z szeregów, zbliżył się do króla Francyi, przykląkł na jedno kolano i prosił o pozwolenie wyruszenia na bój z Saracenami. Gdy Filip August łaskawie pozwolenia udzielił, natychmiast Ryszard podniósł się i, wróciwszy do swoich towarzyszy, ustawił ich w szyku bojowym i natarł na niewiernych. Rozpoczęła się wielka wałka między jednymi i drugimi, której rezultatem było wielkie zwycięstwo nad Saracenami i ich rozproszenie. Część uciekających zbiegła przez okna klasztoru, które były na równym poziomie z teatrem i które umyślnie w tym celu pozostawiono otworem. Nie zmniejszyło to jednak liczby jeńców, których król Ryszard przyprowadził przed królową. Izabella prosiła o wolność dla nich, a za ich okup zdjęła z ramienia bransoletę złotą i dała ją w nagrodę zwycięzcy.
— O! zawołał książę de Touraine, opierając się o lektykę — gdybym był wiedział, że taka nagroda spotka aktora, nikt inny, oprócz mnie nie grałby roli Ryszarda.
Królowa rzuciła przelotne spojrzenie na drugą bransoletę, która zdobiła jeszcze jej ramię, potem — wstrzymując ten pierwszy ruch, zdradzający jej myśli — rzekła:
— Jesteś książę szalonym i działasz bez zastanowienia, podobne zabawy dobre są dla skoczków lub tancerzy, lecz nie przystoją królewskiemu bratu.
Książę de Touraine już miał odpowiedzieć, gdy Izabella dała znak do ruszenia w dalszą drogę i, odwróciwszy się ku księciu de Bourbon, zaczęła z nim rozmowę, nie zwracając więcej uwagi na swego szwagra aż do chwili, gdy przybyli przed drugą bramę Saint Dénis, nazywaną bramą malarzy, która zniszczona została za czasów Franciszka I. Tu znowu ustawiony był przepyszny zamek, a nad nim rozpostarte niebo gwiaździste, na którem w całej potędze swej ukazywał się Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty. Dokoła tej Trójcy chór dzieci zawodził pieśni: Gloria i Veni Creator. W chwilę, gdy królowa przechodziła, wrota raju się otwarły i ukazało się w nich dwóch aniołów, w aureoli, przybranych w różowe i niebieskie suknie bogato haftowane. Trzymali oni w rękach bardzo kosztowną koronę ze złota i drogich kamieni. którą włożyli na głowę królowej, a odśpiewawszy odpowiedni czterowiersz[5], wrócili za bramę, która się za nimi zamknęła.
Tymczasem z drugiej strony bramy nowe osobliwości oczekiwały królową. Uprzedzono o tem Izabellę, aby się ich widokiem nie przeraziła, co było bardzo prawdopodobnem. Byli to posłowie sześciu korporacyi kupców, niosący baldakin, którzy przychodzili domagać się praw swoich na mocy dawnego przywileju, upoważniającego ich do towarzyszenia królom, i królowym Francyi przy ich wjazdach do Paryża od bramy Saint Dénis aż do samego pałacu. Za nimi szli przedstawiciele różnych rzemiosł, przybrani w stroje charakterystyczne i przedstawiający uosobienie siedmiu grzechów głównych i siedmiu cnót chrześcijańskich. Obok nich utworzona była osobna grupa, wyobrażająca,: śmierć, czyściec, piekło i raj. Jakkolwiek uprzedzona, królowa okazała pewną niechęć do oddania się w ręce; tym maszkarom. Książę de Touraine ze swej strony mocno był rozgniewany, widząc, że musi opuścić miejsce zajmowane dotąd przy lektyce królowej, ale przywilej ludu, domagającego się swoich praw przy boku majestatu królewskiego, był niewzruszony. Książę de Bourbon i inni panowie, już byli opuścili lektykę, ustępując na bok; Izabella zwróciła się do swego szwagra, który uparcie trzymał się drzwiczek, i rzekła:
— Mości książę, kiedyż ustąpicie miejsca tym dobrym ludziom?... A może czekacie mego zezwolenia na to?
— Tak, pani — odpowiedział książę — czekam rozkazu twego, a bardziej jeszcze jednego spojrzenia, któreby mi dało moc usłuchania twej woli.
— Panie szwagrze — rzekła Izabella, pochylając się ku niemu — nie wiem, czy będziemy mogli dzisiaj podczas wieczornego festynu zobaczyć się jeszcze, ale nie zapomnijcie, że jutro będę nietylko królową Francyi, ale zarazem królową turnieju i że ta, bransoleta, będzie — nagrodą zwycięzcy.
Książę uchylił czoła aż do drzwiczek lektyki królowej. Ci, którzy już się byli oddalili z miejsca, w którem odbywała się ta scena, nie widzieli w tym ukłonie nic innego, jak tylko oznakę szacunku, który każdy poddany, choćby nawet brat królewski, winien był królowej, ale niektórym, bliżej stojącym i lepiej patrzącym, wydawało się, że usta księcia dłużej i goręcej zatrzymały się na ręce królowej, aniżeli na to przepisy etykiety pozwalały.
Jakkolwiek tam było, — to tylko pewna, że książę podniósł się na strzemionach, ukazując twarz, promieniejącą radością i szczęściem. Izabella tymczasem zasłoniła lica, niby woalem;, koronką spadającą z wysokiego jej czepca. Jeszcze jedno zamienili spojrzenie między sobą przez dyskretną zasłonę, — potem książę dał koniowi ostrogę i popędził zająć obok swej żony miejsce konetabla de Clisson.
Tymczasem deputowani sześciu korporacyi kupieckich umieścili się przy lektyce królewskiej, po trzech z każdej strony, podtrzymując baldakin nad głową królowej. Cnoty chrześcijańskie i grzechy główne zajęły miejsce poza nimi, a w końcu szły z odpowiednią powagą: Śmierć, Czyściec, Piekło i Raj. Pochód ruszył dalej, ale dziwny wypadek niespodziewanie naruszył jego porządek. Przy zbiegu ulic des Lombards i Saint Dénis, dwóch ludzi, siedzących na jednym koniu, dało powód do wielkiego hałasu. Tłum ludu był wielki, tak, że cudem chyba ludzie ci się tu wcisnęli. Wprawdzie, zdawali się oni nader mało troszczyć o potrącanych i mało zważać na ich groźby. Zuchwałość ich dochodziła nawet do tego, że nie słuchali miejskich sierżantów i z obojętnością znosili razy pałeczki, oznaki władzy policyjne], która usiłowano spędzić ich z drogi. Pomimo wszystkich przeszkód postępowali oni naprzód, oddając z lichwą na lewo i na prawo odbierane razy i piersią konia rozdzielając tłumy; jak okręt przodem swym pruje fale morza, tak oni torowali sobie wśród ludzkich fal drogę powolną lecz ciągłą, zwierającą się natychmiast znowu po ich przejściu. W ten sposób przybyli nakoniec na czas, aby przyjrzeć się pochodowi; w chwili, gdy się zbliżała lektyka królowej Izabelli, jeden jeździec drugiemu dał jakiś znak, czy hasło, poczem drugi rozkazowi posłuszny, uderzył prawie jednocześnie kijem, który trzymał w ręku oba przednie konie honorowej straży miejskiej, które im drogę tamowały. Jeden z koni, uderzony w głowę, cofnął się, drugi wyrwał się spłoszony naprzód, a wówczas korzystając z zamieszania i powstałej luki, rzuci i się w nią, popędzając szybciej swojego koma i przewracając po drodze Raj na Piekło, Śmierć na Czyściec, a Cnoty chrześcijańskie na Grzechy główne. Niewstrzymani przybiegli tak aż do lektyki, wśród krzyków pospólstwa, które ich wzięło za ludzi złej woli, lub za szalony ci, — ścigani przez ks. de Touraine i ks. de Bourbon, którzy widząc biegnących ku królowej i podejrzywając o złe zamiary dobyli swych mieczy z pochew.
Królowa, przelękniona w pierwszej chwili tym hałasem, nie wiedziała jeszcze, co się to stało, gdy nagle pomiędzy deputowanymi kupiectwa, którzy trzymali baldakin i lektykę — spostrzegła obu winowajców Pierwszym jej zamiarem było wcisnąć się jaknajgłębiej w lektykę, ale ten z dwóch jeźdźców który widocznie miał prawo rozkazywać drugiemu, nachyliwszy się z konia, szepnął królowej kilka słów do ucha, uchylił czapeczki, zdjął z szyi gruby łańcuch złoty, ozdobiony liliami z brylantów i włożył go na szyję królowej, która łagodnie uchyliła głowy i dar ten przyjęła; poczem jeźdźcy, spiąwszy konia ostrogą, galopem popędzili dalej. W tej-że samej chwili prawie nadbiegli ks. de Touraine i ks. de Bourbon, a zdala widząc, jak dwaj obcy ludzie rzucili się ku królowej, wstrząsali mieczami, wołając:
— Śmierć, śmierć zdrajcom!
Tłok tak był wielki, że nie było możności umknąć dwom nieznajomym śmiałkom, którzy z wielkim trudem usiłowali się przedostać ku ulicy Saint Dénis. Wszyscy byli w oczekiwaniu strasznej jakiejś katastrofy, gdy królowa, widząc na co się zanosi — podniosła się napoły w lektyce i wyciągając rękę ku swemu szwagrowi, zawołała:
— Mości książę, co czynić zamierzacie!?... To król!...
Dwaj książęta stanęli jak wryci, potem, drżąc z obawy, aby nie stało się co złego ich panu i władcy, podnieśli się na strzemionach i, wyciągając miecze z gestem rozkazującym nad głowy tłumu, wykrzyknęli głosem wielkim:
— To król! Mości panowie!
Następnie, zdejmując czapeczki, zawołali:
— Cześć i sława królowi!
Król, gdyż rzeczywiście był to Karol VI we własnej osobie, który siedział na koniu za J. M. panem Karolem de Savoiry, odpowiedział na ten okrzyk, spuszczając swój kaptur, a lud po długich włosach ciemnych, po niebieskich oczach, po ustach zbyt może dużych, lecz odchylających prześliczne zęby, po elegancyi ruchów, a głównie po łagodności i uprzejmości rozlanej w całej postawie, z łatwością mógł poznać swego władcę, któremu mimo nieszczęść, jakie dotknęły Francyę podczas jego panowania, pozostawił przydomek „ukochanego“, nadany mu przy samem wstąpieniu na tron.
Wówczas rozległy się ze wszech stron okrzyki: „Noel!“ Koniuszowie i paziowie zaczęli powiewać chorągwiami swoich panów, damy swemi szarfami i chustkami. Potem olbrzymi wąż ten, który wił się przez całą długość ulicy Saint-Dénis, niby w wielkim wąwozie, zdawał się z podwojonem życiem; od ogona ku głowie ściągać swe zbite, różnokolorowe pierścienie, gdyż każdy chciał ujrzeć króla. Ale Karol VI, korzystając ze sposobności, wymknął się, przepuszczony z uszanowaniem, należnem majestatowi monarchy, jedną z bocznych uliczek.
Zaledwo w pół godziny zdołano przywrócić porządek, zmącony zupełnie tym wypadkiem. Piotr de Craon skorzystał złośliwie z tej chwili, aby zwrócić uwagę księżnej Walentyny na to, że mąż jej, któryby był mógł przyśpieszyć dalszy pochód, wracając na swoję miejsce przy żonie, przedłużał mitręgę, jakby umyślnie, rozmawiając z królową i zatrzymując lektykę, która miała dać znak do puszczenia się w drogę. Księżna Walentyna starała się zbyć te słowa obojętnym uśmiechem, ale tłumione westchnienie mimowolnie zadało kłam temu uśmiechowi. Potem dodała głosem, w którym przebijało się wzruszenie:
— Dlaczego nie zrobicie tej uwagi sami J. Ks. Mości, jako jego powiernik, a nie mnie?.
— Uczyniłbym to chyba na wasz wyraźny rozkaz, księżno; powrót jego odjąłby mi przywilej, jaki mi nadaje jego nieobecność: przywilej opieki nad wami.
— Jedynym moim i rzeczywistym opiekunem jest pan mój, książę de Touraine, a ponieważ na mój rozkaz czekacie, Mości panie, to go wam daję. Idźcie powiedzieć księciu, że go proszę, aby raczył przybyć do mnie.
Piotr de Craon skłonił się i z pokorą poszedł zakomunikować księciu słowa jego małżonki.
W chwili, gdy razem wracali, ze środka tłumów rozległ się krzyk kobiecy. Młoda jakaś dziewczyna zemdlała. Był to wypadek, nadto zwykły w podobnych okolicznościach, aby osoby tak wysoko położone, jak te, któremi się w tej chwili zajmujemy, miał nań zwracać uwagę, choćby najmniejszą. Powrócili tedy na swoje miejsce, nie rzuciwszy nawet okiem w stronę, z której ów krzyk dał się słyszeć i stanęli obok księżnej de Touraine, a orszak ruszył natychmiast w drogę, jakby tego tylko wszyscy oczekiwali. Niezadługo jednak nadarzył się nowy powód zatrzymania się.
U bramy du Chatelet, urządzone było wysokie rusztowanie, przedstawiające kamienny zamek, na którego rogach wznosiły się okrągłe baszty, w basztach stały warty, zbrojne od stóp do głowy. Wielka sala parterowa tego zamku otwartą była zupełnie, jakgdyby zewnętrzna ściana zamku była wywaloną. W sali tej stało łoże przybrane i ustrojone tak bogato, jak łoże królewskie w pałacu Świętego Pawła, a na niem, wyobrażającem „łoże sprawiedliwości“, ułożoną była piękna i młoda, dziewica, przedstawiająca Świętą Annę.
Dokoła zamku zasadzono mnóstwo drzew zielonych, tworzących istny las, a wśród tego lasu biegała wielka ilość zajęcy i królików, podczas gdy tłumy ptactwa różnokolorowego przelatywały z gałęzi na gałąź, ku wielkiemu zdziwieniu narodu, który pojąć nie mógł, jakim sposobem ułaskawić zdołano tyle, zwykle tak dzikich zwierząt. A zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy z lasu wyszedł pyszny, biały jeleń wielkości tych, jakie się hodowały w parku królewskim, tak doskonale wyrobiony, jakgdyby był żywy. W jeleniu tym ukryty był człowiek, który zręcznie wykonywał wszystkie ruchy: otwierał i zamykał oczy, otwierał pysk i poruszał nogami jelenia. Miał ów jeleń złocone gałęzie rogów, na szyi koronę zupełnie do królewskiej podobną, a na piersiach zawieszoną tarczę herbową, na której w polu niebieskiem znajdowały się trzy złote lilie, wyobrażające herby króla i Francyi. Piękne i dumne zwierzę zbliżyło się do łoża sprawiedliwości, a wziąwszy zeń miecz, który jest symbolem, podniosło do góry i wstrząsnęło nim silnie. Wtedy z lasu wyszedł: lew i orzeł, symbole siły, i chciały wydrzeć mu miecz święty, ale dwanaście dziewic, ubranych w szaty białe, i trzymających w jednej ręce różańce złote, w drugiej dobyte miecze, wyszło także, z lasu i, ja, ko symbole religii, otoczyły jelenia i poczęły go bronić. Po kilku nadaremnych usiłowaniach pochwycenia i pożarcia jelenia lew i orzeł, zwyciężeni, powrócili do lasu. Żywy wał, który bronił sprawiedliwości, rozwarł się, a jeleń podszedł grzecznie do lektyki królowej i ukląkł. Izabella głaskała go i pieściła, jak to zwykła była czynić z chowanymi w zamku królewskim jeleniami. Zabawa ta zdała się być bardzo rozkoszną tak dla królowej pani, jak i dla jej orszaku.
Tymczasem zmierzchać się zaczęło, gdyż od samego Saint-Dénis pochód szedł wolnym krokiem, a rozmaite widowiska, urządzane po drodze wielce go wstrzymywały.
Zbliżano się wreszcie do katedry Notre Danie. Pozostawał już tylko do przebycia most zwodzony, gdy wtem spostrzeżono nagle widowisko niespodziewane i przecudowne. Człowiek, przebrany za anioła z płonącemi jasno pochodniami w rękach, ukazał się na szczytach świątyni i zaczął iść po sznurze tak cienkim, iż go zaledwie dojrzeć było można. Szedł on ponad domami i zdawał się niejako unosić cudownym sposobem, aż doszedł po rozmaitych zwrotach i biegłych wykrętach na dach jednego z domów stojących na moście. Królowa, zbliżając się właśnie do tego domu, dała człowiekowi znak, aby się nie ważył wracać tą samą drogą, tak niebezpieczną, ale on, nie domyślając się, jaki był powód tego zakazu, nie zważał nań i cofając się, aby nie odwracać twarzy od swej królowej i pani, doszedł znów do miejsca, z którego wyszedł i znikł na wieży katedry. Królowa zapytywała, coby to był za człowiek, tak lekki i tak zręczny; odpowiedziano jej, iż był to pewien Genueńczyk, mistrz w tego rodzaju sztukach.
Podczas tego widowiska zebrała się znaczna liczba ptaszników z klatkami pełnemi wróbli; ludzie ci stanąwszy na drodze, którą przechodzić miała królowa, wypuszczali skrzydlatych więźni swych na wolność.
Był to stary zwyczaj, symbolizujący nadzieję, jaką żywił zawsze lud, że nowe panowanie przyniesie mu wolność i nowe swobody. Dziś zwyczaj ten zaginął, ale nie zaginęła nadzieja...
Przybywszy do kościoła Notre Damę, królowa spotkała na stopniach u wielkich drzwi biskupa Paryża, przybranego w mitrę i stułę, kask i kirys Zbawiciela Pana. Dokoła niego znajdowało się wyższe duchowieństwo i delegaci Akademii, która, używając tytułu starszej córki królewskiej, miała przywilej asystowania przy koronacyi. Królowa wysiadła z lektyki; damy jej orszaku uczyniły to samo, również jak i panowie, i rycerze, którzy oddali konie swe pieczy swoich paziów i służących. W towarzystwie książąt: de Touraine, de Berri, de Bourbon i Burgundyi, — królowa weszła do świątyni, wprowadzona przez biskupa i duchowieństwo, śpiewające głośno i pięknie psalmy na cześć Pana Najwyższego i Dziewicy Maryi.
Doszedłszy do wielkiego ołtarza, królowa Izabella upadła pobożnie na kolana i, odmówiwszy modlitwy, złożyła kościołowi Nbtre Dame w podarunku cztery sztuki złotogłowiu i koronę, którą aniołowie, ozdobili jej skronie u drugiej bramy w ulicy Saint Dénis. W zamian Ich Mość panowie Jan de la Riviére i Jan Lemercier przynieśli inną, kosztowniejszą i piękniejszą, podobną do tej, jaką na głowie nosił król, gdy zasiadał na tronie. Biskup, ująwszy koronę za wierzchołek z lilii spleciony, przy pomocy czterech książąt, włożył ją delikatnie na głowę Izabelli. Okrzyki radości podniosły się ze wszech stron, gdyż od tej dopiero chwili Izabella została rzeczywistą królową Francyi.
Królowa i panowie wyszli tedy z kościoła i zajęli miejsce swe napowrót w lektykach, na koniach i w powozach. Po dwóch stronach orszaku szło sześciuset służących, niosących woskowe świece, od których blask był tak wielki, jakgdyby słońce świeciło na, niebie. W ten sposób królowa odprowadzona została do pałacu, gdzie na nią oczekiwał król, mający po prawicy królową Joannę, a po lewicy księżnę Orleanu. Królowa, wysiadłszy, uklękła, jak w kościele, dając tem do zrozumienia, że uznawała Pana nad Pany za swego władcę na niebie, a króla za pana swego na ziemi. Król podniósł ją i ucałował. Naród wznosił okrzyki: „Noel! Noel!“; widząc ich bowiem złączonych, tak młodych i pięknych, sądził, że dwaj aniołowie-stróże królestwa. Francyi opuścili jeden prawicę, drugi lewicę tronu Najwyższego Boga.
Potem panowie pożegnali króla i królową i odeszli do domów swoich; pozostali tylko ci, którzy należeli do dworu i służby. Naród pozostał przed pałacem, krzycząc: „Noel!“ aż do chwili, kiedy ostatni paź wszedł za ostatnim z panów. Wtedy bramy się zamknęły, światła, oświecające plac, rozproszyły się i powoli pogasły, tłumy odpłynęły tysiącami ulic i uliczek, które jak arterye i żyły niosą życie do krańców stolicy. Niezadługo i szmer ten rozchodzącego się ludu ucichł zupełnie. W godzinę później panowała wszędzie ciemność i cisza, i słychać było tylko te nieokreślone i głuche odgłosy, na które składają się wszystkie niepochwycone nocne szmery, zdające się być głębokiem tchnieniem uśpionego olbrzyma.
Długo i szeroko rozpisaliśmy się o tym wjeździe królowej Izabelli do Paryża, o osobach, które jej towarzyszyły i o uroczystościach, danych z tej okazyi. Uczyniliśmy to nie tylko dlatego, aby dać czytelnikom obraz obyczajów i zwyczajów owoczesnych, ale także i dlatego, aby okazać słabe i wątłe, jak rzeki u swego źródła, początki miłostek zgubnych i tych śmiertelnych nienawiści, które w owej chwili rodziły się i powstawały dokoła tronu. Teraz zobaczymy je ożywione, wzrastające przy każdej burzy, rozszalałe i niszczące tę Francyę, w której tak głębokie pozostawić miały ślady i to panowanie, które swemi wezbraniami i wybuchami tak nieszczęsnem uczyniły.
Jeżeli czytelnik nie obawia się zaawanturować z nami w te uliczki Paryża, któreśmy mu w końcu poprzedniego rozdziału pokazali zdaleka, puste i ciemne, zaprowadzimy go na róg ulic Coquilliére i du Sejour. Stanąwszy na miejscu, zobaczymy mężczyznę jakiegoś, wychodzącego tajemnemi drzwiami z pałacu książąt de Touraine. Mężczyzna ten, owinięty w długi i obszerny płaszcz, z kapturem spuszczonym na czoło, zatrzymawszy się chwilkę dla policzenia uderzeń wielkiego zegaru Luwru, który właśnie wydzwonił dziesiątą, zauważył zapewne, że godzina ta jest już dość późną i niebezpieczną, gdyż, chcąc być przygotowanym na możliwą napaść, wydobył z pochwy szpadę i spróbował jej sprężystości, zginając ją na progu. Zadowolony widać z rezultatu próby, wyszedł, drzwi zaniknął i począł iść krokiem pewnym, krzesząc końcem stali iskry z bruku i pośpiewując sobie zwrotki starej ballady o panu de Coucy.
Idźmy za nim ku ulicy des Etuves, ale idźmy wolno, zatrzyma się on bowiem u stóp krzyża du Trahoir, gdzie krótką odmówi modlitewkę. Potem podniesie się i, śpiewając dalej swoją śpiewkę, puści się wielką ulicą Saint Honoré, przyciszając głos w miarę, jak będzie się zbliżał do ulicy de la Feronnerie. Tak było; doszedłszy do rogu, mężczyzna przestał zupełnie śpiewać i w milczeniu posuwał się dalej wzdłuż muru Cmentarza Niewiniątek, do trzech czwartych całej jego długości. Tu nagle stanął, przebiegł szybko ulicę w linii prostej i zatrzymał się przed małemi drzwiczkami, do których zlekka po trzykroć zapukał.
Snać oczekiwano go tutaj, gdyż pomimo cichego stukania, odpowiedziano mu natychmiast słowami:
— Czy to wy, Mości Ludwiku?
Na potakującą jego odpowiedź drzwi pocichu się otworzyły i zamknęły za nim również pocichu, skoro tylko próg przestąpił.
Jakkolwiek śpieszno było mężczyźnie, nazwanemu Ludwikiem, jednak przystanął w korytarzu, schował szpadę do pochwy i zrzucił na ramiona kobiety, która go wprowadziła, płaszcz swój szeroki. Teraz możemy przyjrzeć mu się bliżej. Jest to człowiek młody i piękny, ubrany w skromny, lecz elegancki kostyum koniuszego. Kostyum ten składał się z czapeczki czarnej aksamitnej, z kaftana takiegoż o rękawach z wylotami, z pod których zieleniły się rękawy atłasowego żupana. Dla uzupełnienia opisu dodać należy pantalony z materyi fioletowej, mające z jednej strony u góry wyhaftowaną tarczę herbową z trzema złotemi liliami. Nad tarczą świeciła książęca korona.
Gdy się przybyły pozbył płaszcza, pomimo braku lustra i światła, poświęcił kilka chwil swojej toalecie i dopiero poprawiwszy na sobie ubranie i przekonawszy się, że piękne jego blond włosy w regularnych zwojach opadają na ramiona, — zapytał swobodnym głosem, choć pocichu:
— Dobry wieczór — mamko Joanno! — Czujną jesteś, dziękuję ci... Cóż robi śliczna twoja pani?
— Oczekuje pana.
— To dobrze! Jest w swoim pokoiku, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— A ojciec?
— Śpi.
— Dobrze!
W tej chwili końcem trzewika o spiczastym nosie, i napotkał kręcone wschody, prowadzące na wyższe piętra tego domostwa, a chociaż bez światła, począł wstępować na nie z pewnością człowieka, dobrze z miejscowością obeznanego. Przybywszy na drugie piętro, dostrzegł światło, przedostające się przez szparę drzwi. Pocichutku zbliżył się do nich i, popchnąwszy je zlekka, znalazł się w pokoiku, którego umeblowanie nosiło cechę mieszkańców średniego stanu.
Nieznajomy wsunął się na palcach — niedosłyszany, mógł więc przez chwilę nasycić oczy swoje prześlicznym: obrazem, jaki mu się teraz przedstawił.
Przy łóżku rzeźbionem, osłoniętem zieloną adamaszkową kotarą, na klęczniku — klęczała młoda dziewica. Ubrana była w długą suknię białą, której szerokie rękawy spadały aż do ziemi, odsłaniając od łokcia ramiona wdzięcznie zaokrąglone i zakończone białemi i prześlicznemi rączkami, na których w tej chwili spoczywała jej główka. Długie jej włosy blond, spadające falisto na ramiona, sięgały niby płaszcz, złocisty, aż do posadzki. W stroju tym było coś tak prostego, tak powiewnego i anielskiego, że dziewica wydawała się zjawiskiem nie z tego świata, gdyby nie tłumione łkania, z piersi jej się wydzierające, które wyraźnie dowodziły, że i ona jest córą ziemi, zrodzoną z kobiety i do cierpień stworzoną.
Słysząc te łkania, nieznajomy poruszył się, dziewczę się odwróciło... Nieznajomy pozostał nieruchomy przy drzwiach, widząc ją tak smutną i tak bladą.
Wtedy ona podniosła się i, powoli postąpiwszy kii młodzieńcowi, który patrzał na nią milczący i zdziwiony, przyklękła na jedno kolano.
— Co robisz, Odetto? — zawołał — i co znaczy ta postawa?
— Robię to — odpowiedziała dziewica z godnością, wstrząsając głową — co robić powinnam i co każda mnie równa zrobić powinna, gdy się znajduje wobec tak wielkiego pana i księcia.
— Ty śnisz, chyba, Odetto!?
— Oby się Bogu podobało, abym śniła, Mości Książę, i obym się po zbudzeniu była taką, jaką byłam, zanim was poznałam, bez łez w oczach i bez miłości w sercu!
— Na moją duszę! albo ci się w głowie pomieszało, albo ci kto kłam jakiś podszepnął!
Przy tych słowach objął ją ramionami i podniósł z ziemi, ale ona, odpychając go zlekka obiema rękoma, choć nie mogła zerwać więzów, które ją trzymały, cofnęła się i rzekła:
— Nie pomieszało mi się w głowie, książę, ani też nikt kłamliwemi słowy mnie nie złudził. Widziałam was!...
— Gdzież to!?
— W orszaku, rozmawiającego z królową, panią naszą; poznałam was, chociaż byliście wspaniale przystrojeni, Mości Książę!...
— Ależ mylisz się, Odetto, — jakieś podobieństwo cię łudzi!
— Tak!... I ja tak wierzyć chciałam i byłabym uwierzyła, ale był tam także i mówił z wami inny pan, w którym poznałam tego, który przedwczoraj przybył tu z wami razem, któregoście zwali swoim przyjacielem, a który z wami razem, jak mówiliście, Mości Książę, zostaje w służbie księcia de Touraine.
— Piotr de Craon!?
— Tak, to właśnie, jak mi się zdaje, nazwisko, które mi wymieniono.
Po chwili milczenia, ze smutkiem mówiła dalej:
— Wy, Mości Książę, nie widzieliście mnie, boście nie mieli oczów, jeno dla królowej pani, i nie słyszeliście krzyku, z którym upadłam zemdlona, gdy mi się zdawało, że umieram, bo słuchaliście tylko głosu królowej pani! Tak jest i tak być musiało! Ona tak piękna!... Ach!... Boże mój, Boże!...
— Ależ, Odetto droga — rzekł książę — o cóż chodzi? Mniejsza o to, kim jestem!, jeśli cię kocham prawdziwie!
— Mniejsza o to, Mości Książę? — powtórzyła Odetta, usuwając się znowu. — Mniejsza o to, mówicie?... Nie rozumiem was, panie!
I jakby znużona tym wysiłkiem, położyła głowę na jego ramieniu i, ciągle w oczy mu patrząc, mówiła:
— A czemżebym się stała, gdybym, wierząc, że jesteście mi równi stanem, uległa była naleganiom waszym, w nadziei, że mnie poślubicie, gdyście klęczeli u moich stóp?!... Gdyby tak było, dziś, przyszedłszy tu, znaleźlibyście mnie martwą już, mój książę! Oh! jednak prędkobyście o mnie zapomnieli; królowa pani jest tak piękną!...
— Uspokój się, Odetto; tak, wistocie, kłamałem przed tobą, mówiąc, że jestem tylko koniuszem. Jestem ks. de Touraine, to prawda!
Odetta westchnęła głęboko.
— Ale powiedz-że mi sama, najmilsza moja, czy bogatego i możnego pana, którego widziałaś wczoraj, nie kochałabyś bardziej, niż skromnego biedaka, który przed tobą stoi w tej chwili?
— Ja, Mości Książę... ja was nie kocham!
— Jakto!... wszakże tyle razy mówiłaś...
— Kochałabym koniuszego Ludwika, kochałabym tego, któryby był równym biednej Odecie de Champdivers, kochałabym go tak, żebym oddała zań z uśmiechem krew moją i życie. Oddałabym je także za wielkiego i potężnego księcia de Touraine, ale uczyniłabym to z obowiązku; lecz cóżby było po życiu mojem i po krwi mojej możnemu i szlachetnemu małżonkowi Walentyny Medyolańskiej, kawalerowi królowej Izabelli?!
Książę chciał odpowiedzieć, gdy w tej chwili wpadła stara mamka z wyrazem przerażenia na twarzy.
— O, dziecię moje biedne! — zawołała, biegnąc ku Odecie — czego oni chcą od ciebie?
— Kto taki? — zapytał książę.
— O, mości Ludwiku, przysłali po panienkę...
— Któż taki?
— Ze dworu.
Książę ściągnął brwi.
— Ze dworu!
Spojrzał na Odettę.
— I któż to taki po panią przysyła, niech się raz dowiem! — dodał, patrząc nieufnie na Joannę.
— Jej ks. Mość, Walentyna Medyolańska.
— Moja żona? — zawołał książę.
— Jego żona! — powtórzyła Joanna z przerażeniem.
— Tak, jego żona — rzekła Odetta, opierając rękę na ramieniu swej mamki; — oto widzisz przed sobą Jego Wysokość brata królewskiego. Tak, ma on żonę i powiedział, śmiejąc się, żonie tej: „Tam na ulicy de la Feronnerie, naprzeciw cmentarza niewiniątek, mieszka pewna biedna dziewczyna, która przyjmuje mnie co wieczór, podczas gdy jej ojciec śpi tam na górze... To nie do uwierzenia, jak mnie kocha to biedne dziewczę!...“
I Odetta poczęła śmiać się cierpko.
— Oto, co jej powiedział. I dlatego żona jego chce mnie obaczyć zapewne?
— Odetto! — przerwał gwałtownie książę — niech skonam natychmiast, jeżeli jest tak, jak mówisz! Wolałbym stracić sto tysięcy liwrów, aniżeli doczekać się tego, co się tu stało. O! przysięgam ci, że wykryję, kto zdradził nasze tajemnice, a biada temu, który sobie tak ze mnie zażartować pozwolił!...
Postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Dokąd idziecie, Książę? — spytała Odetta.
— Nikt w moim pałacu de Touraine nie ma prawa wydawać rozkazów, tylko ja sam; idę wydać rozkaz ludziom, czekającym tam na dole, aby odeszli natychmiast!
— Mości Książę, macie wszelkie prawo i władzę po temu, ale... ludzie ci poznają was, powiedzą księżnej, że was tu zastali, o czem ona nie wie może, a wtedy uważać mnie będzie za winniejszą, niż jestem dotąd... W takim razie zgubioną będę bez miłosierdzia.
— Ale ty nie pójdziesz do pałacu de Touraine?
— I owszem, Mości Książę, należy mi pójść koniecznie. Zobaczę ks. Walentynę i jeżeli ona ma tylko jakie podejrzenia, wyznam jej wszystko, upadnę do kolan i prosić będę o przebaczenie. Co do was, Książę, i wam ona przebaczy, a nawet przebaczenie łatwiej otrzymacie ode mnie!
— Rób, jak chcesz, Odetto — rzekł książę — zawsze masz słuszność, zawsze jesteś aniołem!
Odetta uśmiechnęła się smutnie i dała znak Joannie, aby jej przyniosła okrycie.
— Jakżeż pójdziesz do pałacu? — zapytał książę.
— Ludzie ci mają lektykę ze sobą — odparła Joanna, zarzucając płaszcz na ramiona swej pani.
— W każdym razie czuwać będę nad tobą — rzekł książę.
— Róg już okazał opiekę swoją nade mną, Mości Książę, mam nadzieję, że On minie nie opuści.
Po tych słowach, skłoniwszy się księciu z szacunkiem i godnością, zeszła ze schodów.
— Oto jestem, panowie — rzekła do oczekujących ją ludzi przed domem. — Jestem gotowa na wasze rozkazy, prowadźcie mnie, dokąd trzeba.
Książę pozostał przez chwilę nieruchomy i milczący w miejscu, w którem go zostawiła Odetta; potem wybiegł z pokoju, zatrzymał się chwilę w drzwiach od ulicy dla zobaczenia, którą drogą poszli ludzie, niosący lektykę, i dojrzał ich pomiędzy kilkoma pochodniami, zdążających ku ulicy Św. Honoryusza. Zawrócił tedy i szybkim krokiem pobiegł ulicą Saint Dénis, potem skręcił w ulicę aux Fers, a przebiegłszy targ na zboże, przybył do pałacu de Touraine dość wcześnie, aby dojrzeć znowu lektykę w głębi ulicy des Etuves. Pewny, że ją o kilka minut uprzedził, wsunął się przez tajne drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego i, dopadłszy swoich apartamentów, wsunął się pocichutku do gabinetu, przylegającego do sypialni ks. Walentyny, skąd przez szklane drzwi dojrzeć mógł wszystko, co się działo w tym pokoju.
Ks. Walentyna stała na środku pokoju, niespokojna i niecierpliwa, zwracając przy najlżejszym szeleście oczy ku drzwiom; pyszne jej brwi czarne, tworzące łuk tak dokładny przy spokojnej twarzy, ściągały się teraz gwałtownie. Była ona ubrana bogato i z widocznem staraniem o podniesienie, swych wdzięków. Mimo to. jeszcze od czasu do czasu podchodziła do zwierciadła, siląc się na przybranie tego wyrazu słodyczy i łagodności, który stanowił główną jej cechę. Chciała bowiem podwójnie upokorzyć tę kobietę, co miała tyle zuchwałości, że zapragnęła być jej rywalką. Wysokie jej stanowisko i świetne wdzięki podwójnie upokorzyć miały zuchwałą.
Nakoniec dał się rzeczywiście słyszeć szmer i odgłosy w sąsiednim pokoju. Stanęła tedy, nasłuchując, podniosła rękę do czoła, drugą szukając podpory na poręczy rzeźbionego fotelu, albowiem czuła, że wzrok jej się zaćmiewa i że się pod nią uginają kolana. Wreszcie w rozwartych drzwiach ukazał się służący, zawiadamiając księżnę, że dziewica, którą Jej Ks. Mość widzieć chciała, oczekuje w sąsiednim pokoju rozkazów.
Księżna dała znak, że gotowa jest przyjąć przybyłą.
Odetta pozostawiła płaszcz w przedpokoju i ukazała się w tym skromnym i prostym stroju, w jakim ją już widzieliśmy na początku tego rozdziału, tylko po drodze w lektyce z włosów swych splotła długi warkocz, który opadał jej na piersi i dosięgał aż do kolan.
Wszedłszy, zatrzymała się przy drzwiach, które się za nią zamknęły...
Księżna stanęła na chwilę niema i nieruchoma, ujrzawszy to białe i czyste zjawisko. Zdziwiło ją, że znalazła tę dziewczynę, o której inne zupełnie wyrobiła sobie przekonanie, tak skromną i tak poważną. Nakoniec spostrzegła się, że jej wypadało pierwszej przemówić, gdyż ona to więcej, niż przywiedziona dzieweczka, czuła się zakłopotaną.
Zbliż się — rzekła głosem, którego naturalną słodycz tamowało wzruszenie.
Odetta przybliżyła się ze spuszczonemi oczyma, lecz ze spokojnem i pogodnem czołem. Potem, gdy już tylko o trzy kroki oddalona była od księżnej przyklękła na jedno kolano.
— A więc ty jesteś tą — mówiła dalej księżna — która pragnie szkodzić mi i krzywdę mi czynić w miłości księcia!? I myślisz, że po tem, coś uczyniła, wystarczy przyjść i uklęknąć przede mną, aby uzyskać przebaczenie?...
Odetta podniosła się szybko. Żywy rumieniec wystąpił na jej lica.
— Przyklękłam przed tobą, pani — rzekła — nie dlatego, aby cię prosić o przebaczenie, gdyż, dzięki niebu, nie mam sobie do wyrzucenia, żadnego względem Waszej Książęcej Mości występku. Przyklękłam, albowiem pani jesteś księżną, potężną i wielką, a ja biedną dziewczyną, ale teraz, gdy oddałam cześć godności twojej, powstaję i odpowiadać będę stojący na pytania, jakie Waszej Wysokości uczynić mi się podoba.
Walentyna nie spodziewała, się tego spokoju. Zrozumiała łatwo, że tylko niewinność może tak śmiało przemówić, lub bezczelność, przybierająca jej maskę. Zobaczyła te piękne oczy niebieskie, tak łagodne i tak przezrocze, że zdawały się być oknami dziewiczego serca; zrozumiała, że to serce czyste być musi, jak serce anioła niewinności. Księżna de Touraine była dobra z natury; gdy pierwszy poryw głębokiej zazdrości, pod którego wpływem działała i mówiła, — ustąpił, podała rękę Odecie, i rzekła z niewypowiedzianą łagodnością:
— Pójdź!
Ta zmiana w tonie i głosie księżnej spowodowała nagły przewrót w myślach i zamiarach biednej dzieweczki. Ona przygotowana była na gniew, a nie na łaskawość. Wzięła podaną rękę księżnej i przycisnęła ją do ust.
— O! — zawołała ze łzami — przysięgam ci, miłościwa pani, że niema w tem mojej winy. On przyszedł do ojca mego, jako prosty koniuszy księcia de Touraine, niby z zamiarem kupienia u niego koni dla swego pana. Zobaczyłam go!... był tak piękny!... Patrzyłam na niego bez obawy, sądziłam, że to mi wolno przecie, że on mi równy!... On przystąpił do mnie i zaczął mówić, a głos jego był tak słodki, że nigdy przedtem nie słyszałam takiego głosu, chyba w moich marzeniach dziecięcych; w owych latach, gdy aniołowie zstępowali do mej kołyski, podczas snu mego. Nie wiedziałam nic, ani że miał żonę, ani że był księciem i bratem królewskim!... Gdybym była wiedziała, że jest małżonkiem twoim, pani, i gdybym cię była znała tak piękną i wspaniałą, jaką jesteś, byłabym przecież odrazu zgadła, że żartował sobie jeno ze mnie. Teraz już wszystko skończone i wszystko wiadome, on mnie nigdy niekochał — a ja go już nie kocham...
— Biedne dziecię! — zawołała Walentyna, patrząc a nią z litością — biedne dziecię! — powtórzyła — ona myśli, ze można go raz pokochać i potem o nim zapomnieć!...
— Ja nie powiedziałem, że zapomnę — odparła Odetta smutnie — powiedziałam, że go już kochać nie będę, gdyż można kochać tylko sobie równego, kochać tego, którego żoną można zostać. O! wczoraj, gdym go zobaczyła wśród tego wspaniałego orszaku, w tym stroju przepysznym! Gdym go zobaczyła i poznała rysy tego Ludwika, któregom uważała za mojego, w Ludwiku księciu de Touraine, który jest twoim, pani miłościwa, o! przysięgam! zdawało mi się, że ktoś na mnie rzucił urok jakiś, i że mnie oczy moje mylą. Zaczął mówić i życie we mnie zamarło... Usłyszałam go!... Niestety, to jego był głos! On mówił do królowej! O! królowa!...
Odetta drżała konwulsyjnie, blada, jak chusta.
— Czy pani nie nienawidzisz jej, tej królowej!? — dodała po chwili z wyrazem boleści niewypowiedzianej.
Walentyna żywo zakryła ręką usta Odetty.
— Milcz, dziecko! — rzekła. — Izabella jest naszą władczynią i królową! Bóg dał ją nam za panią i powinnyśmy ją kochać!...
— Tak samo mówił mi ojciec — — odpowiedziała Odetta — gdym powróciła na pół martwa i gdym mu powiedziała, że nie kocham królowej...
Spojrzenie księżnej spoczęło na Odecie z wyrazem słodyczy i dobroci nieskończonej. W tej chwili biedna dzieweczka podniosła bojaźliwe oczy. Spojrzenia obu kobiet spotkały się, księżna otworzyła ramiona, Odetta upadła jej do nóg i ucałowała jej kolana.
— A teraz nic więcej nie mam ci do powiedzenia — rozpoczęła znów księżna — idź!... Przyrzeknij mi tylko, że się z nim więcej widzieć nie będziesz. Oto wszystko, czego od ciebie wymagam.
— Tego Waszej Wysokości na nieszczęście przyrzec nie jestem w możności. Pani! książę jest bogaty i potężny; może, jeżeli pozostanę w Paryżu, wynaleźć mnie; jeżeli się oddalę, może minie zmusić do powrotu... Na to jednak przysiądz mogę, że pierwej umrę, aniżeli przyjmę go kiedykolwiek.
— Jesteś aniołem — rzekła księżna — i spodziewać się będę szczęścia choć trochę na tym świecie, jeżeli mi przyrzeczesz, że modlić się będziesz za mną do Boga!
— Modlić się do Boga za panią!... Czyż nie jesteś jedną z tych księżniczek szczęśliwych, które samo szczęście do chrztu podaje? Jesteś piękną, młodą, jesteś potężną i wolno ci go kochać!...
— A więc módl się do Boga, o to, aby on mnie kochał!...
— Spróbuję — odrzekła Odetta przyciszonym głosem.
Księżna wzięła ze stołu maleńką srebrną świstawkę i gwizdnęła. Na to wezwanie ukazał się we drzwiach tenże sam służący, który uwiadomił księżnę o przybyciu Odetty.
— Odprowadźcie do domu tę panienkę, — rzekła księżna — i pilnujcie, aby się jej nic złego w drodze nie wydarzyło. Odetto! — dodała — jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, protekcyi, lub opieki, pomyśl o mnie i przyjdź...
Podała jej rękę, jak siostrze.
— Odtąd na tym świecie niewiele pewno potrzebować będę, ale wierz mi, pani miłościwa, że bez konieczności uciekania się do ciebie, często myśleć będę o tobie.
Skłoniła się przed księżną głęboko i wyszła.
Pozostawszy sama, księżna de Touraine usiadła, spuściła głowę na piersi i zatopiła się w głębokiem rozmyślaniu. Zostawała już tak chwil kilka, gdy drzwi gabinetu cicho się otworzyły. Książę wsunął się na palcach nie dojrzany i nie dosłyszany stanął po za plecami fotelu, na którym siedziała jego małżonka. Stał tam przez chwilę, a widząc, że nie spostrzega jego obecności, zdjął z szyi pyszny łańcuch z pereł i, podnosząc go ponad głową księżnej, upuścił na jej ramiona. Walentyna krzyknęła, a podniósłszy głowę, spostrzegła księcia.
Wtedy wzrok jej stal się badawczym i przenikliwym, ale książę był na tę scenę przygotowanym i zniósł spojrzenie to z uśmiechem człowieka, zupełnie spokojnego i nie wiedzącego nic o tem, co się przed chwilą stało; więcej nawet: gdy księżna opuściła; głowę, on, głaszcząc ją po twarzy, podniósł ją i łagodnie położył tę piękną główkę na górnej poręczy fotelu, zmuszając ją, aby nań jeszcze raz spojrzała.
— Czego życzy sobie ode mnie Wasza Książęca Mość? — spytała Walentyna.
— Prawdziwie wstydzić się powinny przesławione wschodu kraje! — zawołał, biorąc lekko w palce łańcuch, który dopiero co dał żonie i perłami rozsuwając jej wargi. — Oto łańcuch, który właśnie przysłał mi w darze, jako wielką osobliwość, król węgierski, Zygmunt Luksemburski. Jemu się zdaje, że to prezent godny cesarza, a nie wie, że ja mam tuż przy sobie perły bielsze i kosztowniejsze, niż wszystkie inne na świecie!
Walentyna westchnęła. Książę zdawał się nie uważać tego.
— Czy wiesz, że nigdy nic równie, jak ty pięknego, nie widziałem, droga księżno, i że zaprawdę szczęśliwym mnie nazwać można, iż posiadam taki skarb niezrównanej piękności! Kilka dni temu, wuj mój, książę de Berri, wychwalał przede mną do zbytku piękność i blask oczu królowej, na które jakoś nie zwróciłem uwagi, tak, że wczoraj, korzystając ze sposobności, jaką mi miejsce moje w orszaku dawało, starałem się jej przyjrzeć dobrze...
— No i cóż? — zapytała Walentyna.
— Piękne są te oczy, ale przypominam sobie, że widziałem gdzieś innych oczu dwoje... — prawda, że nie mogę przypomnieć gdzie, ale to takich oczu, że mogłyby z pewnością wytrzymać wszelkie porównanie z niemi. Spojrzyj-że na mnie, droga Walentyno!... Ach, otóż właśnie! przypominam sobie teraz! Te oczy cudowne widziałem w Medyolanie, w pałacu pewnego księcia Galeasa. Świeciły one pod dwiema pięknemi brwiami czarnemi, jak heban, nakreślonemi tak pięknie, że żaden chyba malarz równie pięknych nad oczyma żadnej Włoszki nie nakreślił. Należały one do pewnej Walentyny, później żony niejakiego księcia de Touraine, który, przyznać, należy, nie godzien był tego szczęścia.
— I myślisz, książę, że szczęście to jest w istocie dla niego tak wielkie? — zapytała Walentyna, spoglądając nań ze smutkiem i miłością.
Książę ujął jej rękę i przycisnął do serca. Walentyna. opierała się nieco, ale on przyciągnął ją silniej, a zdjąwszy z palca przepyszny pierścień, wsunął go na jej palec.
— Co znaczyć ma ten pierścień? — spytała.
— Jest to podarunek, który ci się, piękna księżno moja, z prawa należy; ty bowiem przyczyniłaś się do tego, że ten pierścień wygrałem. Muszę ci też opowiedzieć tę historyę.
Książę opuścił miejsce, jakie zajmował po za fotelem swej żony, i usiadłszy na taburecie u jej stóp, oparł łokieć o poręcz fotelu.
— Wygrałem ten pierścień — powtórzył — i to wygrałem od tego biedaka J. M. pana de Coucy.
— W jaki sposób?
— Dowiesz się natychmiast, radzę ci pogniewać się na niego za to, iż śmiał utrzymywać, jakoby widział rączki, prawie tak ładne, jak twoje.
— Gdzież to, mianowicie?
— W pewnem miejscu, przy ulicy de la Feronnerie, w którem kupował konie.
— Któż u handlarza koni mógł mieć tak piękną ręce?
— Córka jego. Rozumie się, że przeczyłem temu uparcie. On znów przez upór obstawał przy swojem, tak że przyszło do zakładu między nami. On stawiał w zakład ten pierścień, a ja ten łańcuch z pereł. — Walentyna patrzała badawczo na księcia, jakby chciała czytać w głębi jego duszy.
— Przebrałem się tedy za prostego koniuszego dla zobaczenia tych rączek cudownych i poszedłem do starego Champdivers’a, gdzie kupiłem za cenę szaloną dwa najgorsze rumaki, jakich kiedykolwiek grzeszny rycerz w książęcej koronie dosiadał za pokutę. Ale też za to widziałem boginię, „o białych ramionach“, jakby ją nazwał Homer. Przyznać trzeba, że Coucy nie był tak bardzo szalony, jakby się to na pierwszy rzut oka zdawać mogło, i jak ja zrazu sądziłem, a zaprawdę — dziwne jest, w jaki sposób tak piękny kwiat wyrósł w tak nędznym ogrodzie. Jednakże, piękna pani, nie uznałem się za zwyciężonego i, jako rycerz prawy, broniłem honoru damy moich myśli. Coucy również nie ustępował. Krótko mówiąc, już mieliśmy iść do króla i prosić go o pozwolenie naznaczenia turnieju, dla rozstrzygnięcia kwestyi, gdy nakoniec, zgodziliśmy się na sąd Piotra de Craon, którego wybraliśmy na arbitra, jako wielce w tych sprawach doświadczonego. Tak więc poszliśmy razem, jest temu zdaje mi się dni ze trzy, do pięknej tej dzieweczki, i skutkiem tego pierścień połyska dziś na twoim palcu, księżno... Na honor, Craon okazał się wybornym sędzią!... Cóż powiesz o tej historyi?...
— Powiem, że już mi była znana, Mości Książę — odpowiedziała księżna, z powątpiewaniem jeszcze spoglądając na niego.
— Ho, ho! a to skąd? Coucy jest przecie zanadto dyskretnym kawalerem, żeby się miał sam z tem chwalić, szczególniej przed tobą.
— Nie od niego też wiem o tem.
— Od kogo zatem? — pytał Ludwik, udając — jak mógł, największą obojętność.
— Od waszego arbitra.
— Od J. M. pana Piotra de Craon? Ah!...
Brwi księcia ściągnęły się gwałtownie, a zęby zgrzytnęły; w tej samej chwili wszelako przybrał napowrót dawny uśmiech i wesołość.
— Tak, rozumiem — mówił dalej — Piotr wie, że go uważam za najlepszego mego towarzysza, i że w moich łaskach wysoko stoi; chciał sobie zapewne i twoje zaskarbić! Cudownie uczynił... Ale, czy nie uważasz pani, że to już zapóźno trochę na takie rozmowy? Pomnij, że jutro król czeka nas z obiadem, że po uczcie turniej naznaczony, i że ja ostrzem mojej kopii dowieść mam, iż ty jesteś najpiękniejszą z kobiet, a przytem wiedzieć trzeba, że sędzią tu nie będzie J. M. pan Piotr de Craon!
Mówiąc to, książę wstał i poszedł ku drzwiom, w których pierścienie założył drewniany drążek pokryty aksamitem, haftowanym w lilie. W taki sposób w owe czasy zamykały się drzwi od wewnątrz.
Walentyna śledziła go badawczo wzrokiem, a gdy powracał ku niej, podniosła się i, zarzucając mu ramiona na szyję, zawołała:
— O, książę mój ukochany, zaprawdę, jeżeli mnie zdradzasz, wielkim jesteś przestępcą!
Nazajutrz książę de Touraine wstał bardzo rano i przybył do pałacu królewskiego, gdzie zastał brata swego, Karola, oczekującego wyjścia mszy świętej. Król, który kochał go bardzo, postąpił ku niemu z uśmiechem i przyjazną twarzą; spostrzegł jednak, że książę ze swej strony wielce smutną miał minę. Zaniepokoiło to Karola, więc podając mu rękę i pilnie się w niego wpatrując, rzekł:
— Kochany bracie, co was zasmuca? Powiedzcie mi, co za strapienie macie?
— Panie — rzekł książę — tak jest, wistocie, nie bez ważnej przyczyny smutek mam na twarzy.
— Jeżeli tak — rzekł król, opierając się na jego ramieniu i odprowadzając go ku framudze okna — to wyjawcież nam tę przyczynę; chcemy ją poznać, i jeżeli ktokolwiek wam krzywdę wyrządził, naszą już będzie rzeczą sprawiedliwość wymierzyć...
Wtedy książę de Touraine opowiedział mu wczorajsze przygody, z któremi staraliśmy się zapoznać czytelników. Powiedział mu, jakim sposobem J. M. pan Piotr de Craon zdradził jego zaufanie, opowiadając jego tajemnice pani Walentynie i to w złych zamiarach; potem, gdy widział, że król podziela jego oburzenie i urazę, dodał:
— Miłościwy panie, klnę się na wierność, którą wam winien jestem, że, jeżeli nie uzyskam u was sprawiedliwości, dziś jeszcze, wobec całego dworu, nazwany kłamcą i zdrajcą, zginie on z mojej ręki.
— Nie uczynicie tego, — rzekł król — my was o to prosimy. Ale za to każemy mu powiedzieć, i to najpóźniej dziś wieczór, aby opuścił nasz pałac i aby wiedział, że dalszych służb jego nie potrzebujemy. Jest-to też nie pierwsza skarga — dodał król — wniesiona do nas na tego człowieka, i jeżeli dotąd niechętnie dawaliśmy tym skargom ucha, to jedynie przez wzgląd na, was i na to, że ten człowiek waszym był sługą. Brat nasz, książę d’Anjou, król Neapolu, Sycylii i Jerozolimy, gdzie leży Ś. Kalwarya — tu król przeżegnał się- — miał także, o ile nam się zdaje, powody uskarżać się na niego, a to z racyi jakichś znacznych sum pieniężnych, jakie mu uronił. Zresztą jest on także kuzynem księcia Bretanii, który za nic ma wolę naszą i dowodzi nam tego codziennie, bo oto teraz nie uczynił tego, cośmy wymagali dla wynagrodzenia naszego wielkiego marszałka; oprócz tego, przychodzi nam na pamięć, że niegodny ten książę dotąd nie uznaje papieża Awiniońskiego, który jest jedynym papieżem prawdziwym, i że mimo zakazu naszego bije ciągle monetę ze złota, chociaż, według prawa, nie wolno wasalowi bić innej monety, jak tylko z miedzi. Dalej jeszcze mówił król, zapalając się coraz bardziej — wiem i to z dobrego źródła, mój bracie, że urzędnicy jego nie uznają juryzdykcyi parlamentu paryskiego, a nawet, co już jest prawie zdradą stanu, posuwa się do przyjmowania przysięgi absolutnej od swych wasalów bez wzmianki o naszej nad nim i nad nimi władzy. Wszystko to i wiele jeszcze innych rzeczy, o których nie wspominam, jest powodem, że jego kuzyni i przyjaciele nie mogą być zarazem moimi; jest mi to właśnie na rękę, że przychodzicie ze skargą przeciw J. M. Piotrowi de Craon, do którego i ja już poczynałem tracić zaufanie. A zatem, niech-że już nie będzie więcej mowy o tej sprawie. Dziś wieczór możesz mu objawić w tym względzie swoją wolę, a ja jemu moją. Co zaś się tyczy księcia Bretanii, to sprawa pomiędzy panem i lennikiem, i jeżeli król Ryszard zgodzić się zechce na trzyletnie zawieszenie broni, jakie mu proponowaliśmy, zobaczymy wtedy; chociaż Bretończyk jest popierany przez wuja naszego, księcia Burgundyi, którego siostrzenica jest jego żoną, zobaczymy, kto z nas dwu, ja czy on, jest panem w królestwie Francyi.
Książę podziękował królowi, gdyż w istocie wdzięczny mu był bardzo za przyjęcie tak do serca jego urazy.
Z trzydziestu rycerzy, którzy w dniu tym brać mieli udział w turnieju, a którzy nazwani byli rycerzami złotego słońca, ponieważ na tarczach nosili, jako symbol, opromienione słońce, dwudziestu dziewięciu uzbrojonych czekało już w szrankach. Nakoniec przybył trzydziesty. Był to sam król...
Głośne okrzyki powitały przybywającą równocześnie królowe. Zasiadła ona na wielkiej estradzie przygotowanej dla niej, mając po prawej stronie księżnę de Touraine, po lewej zaś pannę de Nevers. Poza niemi stanęli książęta Ludwik de Touraine i Jan de Nevers, zamieniając od czasu do czasu słów parę z tą zimną grzecznością, do jakiej przywykli ludzie wysokiego stanowiska, zmuszeni ukrywać swoje myśli i uczucia. Gdy królowa zajęła swoje miejsce, inne damy rozsypały się szybko po wielkiej estradzie, która też niezadługo zajaśniała pięknością, bogactwem i rozmaitością strojów.
W tej chwili rycerze w arenie uporządkowali się w szeregu, na którego czele stał król, za nim książęta de Berri, książę Burgundzki i de Bourbon, a za nimi dwudziestu sześciu innych według swego stanowiska i godności. Każdy, przechodząc pod estradą królowej, pochylał kopię swoją aż ku ziemi, a królowa każdemu z osobna oddawała uprzejmy ukłon.
Po skończeniu tej defilady, rycerze podzielili się na dwa oddziały; nad jednym objął dowództwo Król Jegomość, nad drugim Wielki Marszałek. Karol poprowadził swój oddział pod estradę królowej, Clisson ze swoimi oddalił się na drugi koniec szranków.
— Czy nie brała też Waszą Książęcą Mość ochota — zapytał wtedy książę de Nevers księcia de Touraine — wmieszać się pomiędzy tych szlachetnych rycerzy i skruszyć kopię na cześć ks. Walentyny?
— Snać nie wiesz, mój kuzynie, — odparł sucho Ludwik — że król, brat mój pozwolił, abym w jutrzejszym turnieju walczył jeden przeciw każdemu, kto tego zapragnie. I walczyć będę nie w masie, ale w pojedynkę. Sam przeciw wszystkim walczyć będę za piękność i honor mojej damy — powtórzył raz jeszcze z naciskiem.
— I mógłbyś książę dodać, że tak pierwsza jak i drugi mogłyby być bronione inną bronią, a nie temi dziecinnemi zabawkami, jakich zwykle się używa w podobnych walkach.
— To też gotów jestem, mój kuzynie, bronić i honoru, i piękności mojej pani taką bronią, jaką ktokolwiek atakować je zechce. U wrót mego namiotu będą dwie tarcze, jedna pokoju, druga wojny; ci, którzy uderzą w pierwszą, uczynią mi zaszczyt; ci, których druga ku sobie pociągnie, zrobią mi przyjemność!
Książę de Nevers skłonił się, jak człowiek, który, dowiedziawszy się wszystkiego, co chciał wiedzieć, pragnie na tem zakończyć rozmowę. Książę de Touraine ze swej strony zdawał się nie rozumieć celu tych wszystkich pytań i począł niedbale bawić się jednym z koronkowych końców, spadających od czepca królowej.
W tej chwili trąby zagrzmiały. Rycerze na ten znak, który im obwieszczał, że walka się rozpocznie niebawem, poprawili swe tarcze, popróbowali strzemion, oparli lance o siodła, tak, że każdy był gotów, gdy ostatnie tony fanfary przebrzmiały i gdy po obu stronach szranków rozległ się okrzyk sędziów turnieju:
— Zaczynajcie!
Zaledwie wyraz ten wyrzeczony został, ziemia znikła pod tumanami kurzu, wpośród którego niepodobna było śledzić przebiegu walki. Zaraz też prawie posłyszano chrzęst zbroi dwóch ścierających się szeregów. Szranki ukazały się oczom widzów, jak wzburzone morze pełne fal ze złota i ze stali. Od czasu do czasu na szczycie jednej lub drugiej z fal owych, jakgdyby piana morska, zabiela! pióropusz u hełmu, ale wszystkie prawie wysiłki i czyny wojenne tego pierwszego spotkania zostały dla widzów stracone. Dopiero, gdy trąby obwieściły wypoczynek i kiedy oddziały wróciły do swoich punktów wyjścia — ocenić było można, na którą stronę przechylała się szala zwycięstwa.
Ośmiu rycerzy w pełnych zbrojach i w siodłach otaczało jeszcze króla, a między nimi i Piotr de Craon.
Król Karol miał wprawdzie myśl zabronienia turnieju temu ostatniemu, a to z tych wszystkich przyczyn, jakie w rozmowie z bratem swoim wyłuszczył; zastanowił się jednak, że ustąpienie jego mogłoby cały turniej popsuć, gdyż do tego rodzaju zabawy potrzebne były parzyste liczby rycerzy, — dlatego też myśli owej zaniechał.
Z drugiej strony tylko sześciu rycerzy otaczało Wielkiego Marszałka. Wszyscy inni, albo wysadzeni zostali z siodeł i nie mieli prawa powtórnie dosiadać rumaków, lub też, cofając się przed przeciwnikami swymi, dotknęli baryery i z tego powodu uznani zostali za pokonanych. Tak więc honor pierwszego starcia pozostał w zupełności przy królu i jego towarzyszach.
Paziowie i słudzy skorzystali z tej chwili wypoczynku, aby skropić ziemię. Każdy z rycerzy przywołał swego pazia, lub koniuszego, polecił mu obejrzeć zbroję i rynsztunek, poprawić tarczę — i każdy do nowego ataku się przygotowywał.
Wkrótce też trąby zagrzmiały po raz drugi, kopie wróciły do pozycyi, a po wydaniu hasła: „Zaczynajcie!“ — oba oddziały, już do połowy zmniejszone, natarły na siebie wzajem.
Wszystkich oczy zwrócone były na króla i marszałka Oliviera de Clisson, którzy pędzili naprzeciw siebie. W połowie pola spotkali się obaj. Król uderzył przeciwnika swego lancą w sam środek tarczy z taką siłą i gwałtownością, że lanca pękła na dwoje. Pomimo tak silnego ataku, stary żołnierz utrzymał się w strzemionach prosto i niewzruszenie; koń tylko jego nieco przypadł na tylne nogi, ale szlachetne zwierzę zerwało się za pierwszem dotknięciem ostrogi. Wielki Marszałek zwrócił kopię, jakby do ataku na króla; przybywszy jednak tak blizko, że mógł go dotknąć, podniósł ją do góry, dając przez to do zrozumienia, że uważał sobie za zaszczyt potykać się z królem i panem swoim, ale że zarazem przez wielką cześć i szacunek nie śmiał go dotknąć — nawet w turnieju.
Marszałku, — zawołał król, śmiejąc się — jeżeli nie władasz zręczniej mieczem swoim marszałkowskim, niż kopią rycerską, odbiorę ci ostrze a zostawię tylko pochwę. Radzę Waszmości od dziś stawać do turnieju z wicią, zamiast kopii, jeżeli zawsze masz zamiar tak się nią posługiwać, jak obecnie.
— Najjaśniejszy panie, — odparł Clisson — z wicią w ręku wyjdę przeciw nieprzyjaciołom Waszej Królewskiej Mości i z pomocą Bożą pokonam ich, gdyż miłość i szacunek, jakie mam dla Was, taką natchną mnie odwagą do obrony Waszej Królewskiej Mości, jaką mi dziś dały pokorę w chwili ataku. Co zaś do sposobu, w jaki w jaki mam zamiar używać mojej kopii wobec każdego innego rycerza, racz Wasza Król. Mość osądzić własnemi oczyma.
W tejże właśnie chwili JM. pan Wilhelm de Namur, wysadziwszy z siodła JM. pana Geofroy de Charny, powracał na stanowisko, szukając oczyma nowego przeciwnika, ale każdy był zajęty własną obroną. Z radością przeto usłyszał wyzwanie Wielkiego Marszałka:
Przeciw mnie, panie de Namur, jeżeli wolno! Wilhelm uchylił głowy na znak, iż przyjmuje wyzwanie, poprawił się w strzemionach, zebrał lejce i, schyliwszy kopię, popędził naprzeciw wielkiego marszałka, który ze swej strony wypuścił konia tak, że w wielkim galopie spotkali się na połowie drogi. Pan de Namur celował kopią w hełm Clissona, a uderzenie było tak dobrze obliczone, że trafił go istotnie w wierzch przyłbicy i strącił mu hełm z głowy. W tejże chwili kopia Oliviera ugodziła przeciwnika w piersi. Wilhelm de Nar mur zbyt dobrym był jeźdźcem, żeby mógł być wysadzonym z siodła, ale gwałtowność i siła uderzenia były tak wielkie, że aż pękły popręgi, siodło podtrzymujące i, jeździec z siodłem upadł o dziesięć kroków od swego konia na ziemię.
Oklaski zagrzmiały ze wszech stron. Damy powiewały szarfami. Było to w istocie jedno z najpiękniejszych uderzeń kopią w tym turnieju.
Clisson nie zatrzymał się nawet na tyle, aby zażądać innego hełmu, widział bowiem, że oddział jego, już od początku drugiego ataku mniej liczny, bronił się z trudnością. Rzucił się tedy Wielki Marszałek w środek walki, złamał już trzema, atakami nadwerężoną kopię na hełmie JM. pana Jana de Harpedanne, któremu hełm strącił z głowy, a wydobywszy miecza, tak gwałtownie nań natarł, że zmusił go do dotknięcia baryery. Wtedy powrócił znowu na pole walki. Dwóch już tylko rycerzy walczyło przeciw sobie. Byli to Piotr de Craon i pan de Beaumanoir. Kóól zaś pozostał już tylko spektatorem turnieju od chwili, gdy się spotkał z Wielkim Marszałkiem. Clisson poszedł za jego przykładem, oczekując rezultatu wałki ostatniego ze swoich rycerzy z ostatnim ze swych przeciwników. Zdawało się, że szale zwycięstwa chylą się ku stronie pana de Beaumanoir, gdy wtem miecz jego złamał się na zbroi Craona. Ponieważ zaś regulamin nie pozwalał używać w tego rodzaju walkach innej broni, jak kopii i miecza, a pan de Beaumanoir obie te bronie utracił, znalazł się więc ku wielkiemu dla siebie smutkowi w niemożności prowadzenia dłuższej walki; dał przeto znak ręką, iż uznaje się za zwyciężonego. JM. pan Piotr de Craon odwrócił się przekonany, że już sam jeden tylko w szrankach zostaje, gdy spostrzegł o kilka kroków od siebie dawnego swego nieprzyjaciela, Clissona, który uśmiechał się doń zdaleka. Między nimi tedy nowy turniej miał zdecydować, komu przynależy palma zwycięstwa.
A ciężka to była sprawa. Piotr de Craon, chociaż waleczny rycerz i wielce w sztuce wojennej wyćwiczony, znał dobrze i wiedział, z jakiego żelaza ukuty jest człowiek, z którym walczyć mu przychodziło; jednak nie zawahał się ani na chwilę i, porzucając na kark koniowi wodze, przechylił się tak, iż prawie leżał nm na grzbiecie, a ująwszy miecz w obie ręce, natarł na Wielkiego Marszalka. Nim dobiegł, widać było, jak miecz ten szybki i błyskawiczny dwukrotnie przewinął się w powietrzu; nareszcie z hukiem młota, spadającego na kowadło, uderzył w tarczę, którą Clisson zasłonił odkrytą głowę. Gdyby miecz ten był ostry, bezwątpienia tarcza Clissona, choć dosyć gruba i z dobrej a pięknej stali, byłaby zbyt słabą osłoną przeciw tak silnemu uderzeniu — ale przy turniejach walczono bronią tępą. Wielki Marszałek pod tym ciosem nie drgnął nawet, jakby był zaledwie dotknięty wicią wierzbową, trzymaną w wątłych rękach dziewczęcia.
Doświadczony ten wojownik zwrócił się przeciw JM. panu Piotrowi de Craon, który — uniesiony przez rozpędzonego konia — odbiegł o parę kroków, ale w porę jeszcze zatrzymał się w obronnej pozycyi. Tym razem Wielki Marszałek nacierał, a Craon się bronił. Atak był nader prosty. Clisson odtrącił mieczem broń swego przeciwnika i chwytając także miecz w obie ręce, jakby nie życząc sobie użyć ostrza, płazem miecza zadał tak silny cios w hełm Craona, że ten spłaszczył się, jakby od uderzenia maczugi. Rycerz rozpostarł ramiona, zachwiał się i padł zemdlony, nie wymówiwszy nawet jednego słowa, Wówczas Wielki Marszałek podjechał ku miejscu, gdzie stał król Karol, a zeskoczywszy z konia, miecz swój rękojeścią podał królowi, uznając się w ten sposób za zwyciężonego i ustępując królowi zaszczyt zwycięstwa w tym dniu. Król jednak, rozumiejąc, że czyn ten Wielkiego Marszałka jest poprostu czynem rycerskiej delikatności, ucałował Clissona i poprowadził go sam wpośród grzmotu oklasków dam i rycerzy do stóp balkonu królowej, gdzie Izabella długo i gorąco mu dziękowała. Również winszowali Jego Wysokości książę de Touraine, który z przyjemnością patrzał na porażkę JM. pana Piotra de Craon — i książę de Nevers, nie mający wprawdzie wiele przyjaźni dla Marszałka, ale jako dobry rycerz zmuszony podziwiać jego dzielność i zręczność w turnieju.
W tejże chwili zakiś zbrojny oddział zatrzymał się u wrót kościoła Świętej Katarzyny. Ten, który wydawał się być dowódcą, zsiadł z konia i postąpił ku szrankom. Wszedł on cały okryty kurzem, w butach wysokich, a idąc wprost ku królowi, przykląkł na jedno kolano i podał mu list, na którymi widniała wielka pieczęć z herbem króla angielskiego. Karol otworzył kopertę. Zawierała ona pismo, w którem król Ryszard i jego wujowie zgadzali się na proponowane trzyletnie, zupełne zawieszenie broni tak na lądzie, jak i na morzu, a to mianowicie od d. 1 sierpnia 1389 do d. 19 sierpnia 1392 roku. Król zaraz też głośno odczytał list ten, a wiadomość owa, której wszyscy wyczekiwali z niecierpliwością i która nadchodziła w podobnej chwili, zdawała się być nową a wyborną przepowiednią szczęścia, jakiego spodziewano się po panowaniu, zaczynającem się pod tak dobremi wróżbami. To też pan de Chateau Moraud, który był naczelnikiem tego poselstwa, nader życzliwie był przez dwór cały przyjęty, a król, chcąc mu uczynić zaszczyt i okazać swoje zadowolenie, zaprosił go do swego stołu, nie dając mu nawet czasu na zmianę ubrania; tak, jak stał — musiał podążyć z orszakiem królewskim.
Wieczorem tegoż dnia J. M. panowie Jan de Riviére i Jan Lemercier ze strony króla, zaś Jan de Benil i starosta de Touraine ze strony księcia, stawili się w pałacu J. M. pana Piotra de Craon, położonym w blizkości cmentarza Świętego Jana, i oświadczyli mu w imieniu swych władców, że ani jeden, ani drugi służb jego więcej nie potrzebują.
Nocy następnej, chociaż mocno był cierpiący i obolały od ciosu, jaki otrzymał, i od upadku z konia, JM. Piotr de Craon opuścił Paryż ze wszystką swą służbą i rycerskiemi potrzebami; puścił się w drogę ku Anjou, gdzie posiadał wielki i silnie zbrojny zamek, nazwany Sablé.
Nazajutrz, o świcie, heroldowie w barwach księcia de Touraine przebiegali ulice Paryża poprzedzani przez trębaczy i, zatrzymując się na wszystkich placach i rozstajnych ulicach, odczytywali listy wyzywające, które od miesiąca rozesłane były na wszystkie strony królestwa, jak również do główniejszych miast Anglii, Włoch i Niemiec. Wyzwanie to wyrażone było następującemi słowy:
„My, Ludwik Walezyusz, książę de Touraine, z Bożej łaski, syn i brat królów Francyi, mając wielkie pragnienie zobaczyć i poznać szlachetnych panów rycerzy, lub koniuszych, bądź z królestwa Francyi, bądź z innych królestw — czynimy wszem wobec i każdemu z osobna wiadomem, nie przez pychę, nienawiść, lub złą wolę — ale przez chęć znajdowania się w szlachetnem ich towarzystwie — za zgodą króla, naszego brata, że gotowi będziemy w szrankach od godziny dziesiątej rano do trzeciej po południu stanąć do turnieju, lub walki z każdym, kto tego zapragnie. Obok namiotu naszego będą przytwierdzone dwie tarcze z herbami naszymi, to jest po jednej stronie tarcza wojny, a po drugiej pokoju; ktokolwiek stanąć do walki zechce, przyśle swego koniuszego, lub przybędzie sam dotknąć drzewcem; swojej kopii naszą tarczę pokoju, jeśli pragnie potyczki w turnieju, lub też ostrzem jej naszą tarczę wojny, jeśli pragnie walki na ostre. Aby panowie szlachta, sławetni rycerze i koniuszowie, do których wiadomości wieść ta dojdzie, uważali ją za pewną i stałą, ogłosiliśmy i rozesłaliśmy te listy, opatrując je pieczęciami naszemi.
Napisano, uczyniono i dano w Paryżu, w naszym pałacu de Touraine, dwudziestego dnia miesiąca, czerwca, roku 1389 od urodzenia Pana Naszego, Zbawiciela.“
Ogłoszenie turnieju, w którym głównie miał przywodzić książę krwi — od miesiąca już wielki miało rozgłos. Ludzie, wzywani do Rady królewskiej, próbowali oprzeć się temu, gdy książę de Touraine przybył prosić króla o pozwolenie na ten wyskok rycerskości z okazyi wjazdu Izabelli; — król, który sam lubił tego rodzaju zabawy i sam w nich celował, zawezwał księcia swego brata i prosił go, aby zamiaru zaniechał, gdy zaś Ludwik oświadczył, że zobowiązanie do tego turnieju przyjął wobec dam dworu, król, znając całą ważność takiego kroku, zezwolił, aby projekt ten przyszedł do skutku.
Zresztą nie wielkie niebezpieczeństwo groziło stającym do podobnych walk. Prawie zawsze walczono bronią turniejową, a tarcza wojenna, zawieszona dla symetryi po jednej stronie namiotu, oznaczała tylko, że jej właściciel nic cofa się przed żadnem wyzwaniem. Zdarzało się jednak czasami, że nienawiść jaka osobista, korzystając z tej sposobności, wciskała się w szranki przyjacielskie i tam wybuchała nagle, zamiast turnieju, żądając walki na ostre. Dlatego też na wszelki wypadek w namiocie znajdowały się miecze ostre i koń w zbroi i rynsztunku wojennym.
Ks. Walentyna, jakkolwiek dzieliła zapał rycerski swej epoki, nie była jednak bez obawy o rezultat dnia tego. Stawiany przez doradców króla opór uważała ona za bardzo słuszny i o to, czego inni obawiali się przez rozum, ona drżała przeczuciem serca. Zatopiona w rozmyślaniach nad tem, siedziała właśnie smutna w swoim pokoju, gdy służący przyszedł jej powiedzieć, że ta sama panienka, po którą przedwczoraj posyłała, czeka obecnie w przedpokoju i prosi o pozwolenie widzenia księżnej pani. Księżna de Touraine postąpiła sama kilka kroków ku drzwiom. Odetta weszła.
Była ona, jak zawsze, piękna — jak zawsze, pełna wdzięku i niewinności, ale w całej jej postaci, tchnącej łagodnością i słodyczą, przebijał się głęboki smutek.
— Cóż się stało? — zapytała księżna, przerażona jej bladością i czemuż winnam to szczęście, że cię widzę?
— Była pani dla mnie tyle dobrą odparła Odetta że nie chciałam, aby pomiędzy mną i światem zamknęła się krata klasztorna i abym znikła za nią bez pożegnania się z Waszą łaskawością.
— Jakto! biedne dziecię, — zawołała z rozrzewnieniem księżna — więc zostajesz zakonnicą?
— Nie jeszcze — pani, ojciec wymógł na mnie przyrzeczenie, że nie wykonam ślubów, dopóki on żyje; a ja znów tak długo płakałam na jego łonie, tak długo u stóp jego prosiłam, aż pozwolił mi usunąć się i zamieszkać tymczasowo w klasztorze Św. Trójcy, którego moja ciotka jest przełożoną.
Księżna wzięła ją za rękę.
— Ale to pewno jeszcze nie wszystko, co mi powiedzieć miałaś, nieprawdaż? — zapytała, w oczach bowiem młodej dziewczyny zdawała się czytać myśl jakąś niedopowiedzianą.
— Tak, to jeszcze nie wszystko! Chciałam mówić..
— O kim?
— O kim że-bym innym mówić chciała i mogła, księżno miłościwa, jak nie o nim?... O kogóż miałabym się troszczyć i obawiać, jak nie o niego?
— Czegóż się obawiasz?
— Pani mi przebaczysz, że do ciebie mówić będę o nim, o księciu de Touraine, i gdy dowiesz się, że niebezpieczeństwo...
— Niebezpieczeństwo! — wykrzyknęła Walentyna.
— Cóż mu grozi!?... Mów, wytłómacz się, umieram z przerażenia!...
— Książę na dziś turniej ogłosił?
— Tak, ale cóż stąd?
— Oto, com się dowiedziała: Wczoraj przyszedł do mego ojca... Mówiłam już księżnej pani, że ojciec mój handluje końmi i że mówią o nim, iż najlepsze w całym Paryżu miewa rumaki... Otóż wczoraj przyszli do niego ludzie jacyś i zażądali najsilniejszego i najwytrzymalszego konia do walki. Ojciec mój spytał ich, czy to na turniej dzisiejszy potrzebują tego konia. Odpowiedzieli mu, że tak i że jakiś rycerz obcy ma na tym koniu wystąpić. Wtedy zapytał ich: „A więc będzie i walka na ostre?“ — „Będzie, odpowiedzieli mu, i jaka jeszcze!...“ Usłyszawszy to, drżąc z obawy, śledzić ich poczęłam. Zeszłam do stajen i widziałam, jak wybrali najsilniejszego ze wszystkich konia i jak nań przymierzali rynsztunek bojowy.
Odetta zalała się łzami.
— Czy rozumiesz mnie, pani?... O! powiedz to jemu! Powiedz pani księciu, co mu grozi i jakie przeciw niemu knują zamachy, powiedz mu niech się broni całą siłą i całą zręcznością...
Upadła na kolana.
— Niech się broni i niech żyje dla ciebie, pani, która jesteś tak piękną i która, go tak kochasz! O! powiedz mu to tak, jak ja tobie to mówię, na kolanach, z rękoma złożonemi, jak do modlitwy! Powiedz mu to tak, jakbym ja powiedziała, gdybym była tobą, pani!
— Dziękuję ci, dziecię drogie, z serca dziękuję!
— Rozkaż pani jego koniuszemu, aby mu wybrał najmocniejszą zbroję! Gdy jeździł po ciebie do Włoch, musiał przecie przywieźć sobie kilka zbroi z Medyolanu, gdzie, jak słyszałam, wyrabiają najlepsze na świecie... Powiedz mu pani, ażeby opatrzył dobrze hełm pana swego. A potem, jeżeli zobaczysz, co jest niemożliwe, bo książę de Touraine jest najpiękniejszym, najodważniejszym i najzręczniejszym rycerzem w królestwie Francyi... ale gdyby... gdybyś zobaczyła, że słabnie... boć przecie przeciwnik jego, nieznajomy, czarów jakich użyć może... więc gdybyś, księżno, zobaczyła coś podobnego, proś króla, wszakże król tam będzie — nieprawdaż? Więc proś króla, pani miłościwa, aby rozkazał zaprzestać walki. On ma prawo, on może — mój ojciec mi to powiedział! Sędziowie turnieju powinni tylko rzucić buławy swoje, oznaki swej godności między walczących i walka ustać musi...
Proś więc króla, niech każe tak uczynić, niech przerwie walkę tę, jeżeli już jej przeszkodzić nie można! A ja tymczasem....
Zatrzymała się.
— A ty cóż zrobisz? — zapytała zimniej nieco księżna.
— Ja... zamknę się w kaplicy klasztornej. Teraz, gdy życie moje należy do Boga, obowiązkiem moim jest modlić się za wszystkich ludzi, a w szczególności za władcę i pana, króla naszego, braci jego i synów. Więc modlić się będę za nim! do Pana, czoło oparłszy o marmur podłogi kościelnej. Powiem Bogu, aby w zamian za jego, moje wziął życie, gdyż moje życie na nic już nikomu nie przydatne. I Bóg mnie wysłucha, może zlituje się nade mną... Ty, pani, módl się też ze swej strony. Bóg pewno łatwiej, niż mój, usłyszy twój słodki głos, boś ty jest możną córą tej ziemi, a ja tylko biedną dziewczyną. Żegnam cię, żegnam, pani miłościwa.
Po tych słowach Odetta podniosła, się, ucałowała po raz ostatni rękę księżnej i wybiegła z pokoju.
Księżna de Touraine natychmiast też przeszła do apartamentów swego męża, ale już od godziny był on w swoim namiocie na polu walki, gdzie udał się wcześniej w celu obejrzenia swoich zbroi i przybrania się stosownie.
W tejże chwili przyszedł posłaniec, zawiadamiający księżnę, że królowa oczekuje jej, aby się z nią razem udać na pole Św. Katarzyny.
Szranki przygotowane były w tem samem miejscu, co dnia poprzedniego, tylko wewnątrz ich obwodu, pod balkonem króla, rozbity był namiot dla Jego Wysokości księcia de Touraine, ponad którym widać było tarczę jego herbową. Namiot ten łączył się z wielką izbą, zbitą z desek, w której mieścili się koniuszowie i konie. Tych ostatnich było cztery. Trzy przeznaczone do turniejów, czwarty do walki na ostre.
Z lewej strony namiotu wisiała, tarcza wojny bez żadnych herbów, nosząca tylko, jako dewizę, kij sękaty z napisem: „wyzywam“.
Z prawej strony namiotu znajdowała się tarcza pokoju, w której widniał w błękitnem polu herb „dzieci Francyi“ — trzy lilie złote.
Naprzeciw, na drugim końcu szranków znajdowała się wielka brama, wychodząca na pole przyległe do Tournelles. — Tędy wchodzić mieli rycerze.
Jak tylko król, królowa, panowie i damy zajęli swoje miejsca, ukazał się herold, poprzedzony przez dwóch trębaczy, i odczytał wielkim głosem listy wyzywające, które już daliśmy poznać naszym czytelnikom na początku tego rozdziału. Sędziowie dodali tylko jeden warunek, a mianowicie: że każdy rycerz, lub koniuszy, któryby dotknął tarczy pokoju, zobowiązuje się przez to samo nie kruszyć więcej, niż dwie kopie; tym zaś, którzy dotkną tarczy wojennej, według zwyczaju, pozostawiony został wybór broni i ich ilość.
Po odczytaniu tej proklamacyi herold powrócił do namiotu. Sędziowie, którymi na ten dzień byli J. M. pan Olivier de Clisson i J. O. książę de Bourbon, zajęli swe miejsca po dwu stronach szranków, a trąby zagrzmiały fanfarę wyzwania.
Ks. Walentyna była bladą, jak śmierć.
Przez chwilę panowało milczenie, które wkrótce przerwał odgłos trąb innych, poza obrębem szranków powtarzając też same dźwięki. Brama w głębi otwarła się i wjechał przez nią na koniu rycerz z podniesioną przyłbicą, a był nim J. M. pan Boucicaut młodszy.
Księżna, poznawszy go, odetchnęła swobodniej.
Gdy go tylko spostrzeżono, szmer życzliwych mu osób dał się słyszeć na wszystkich galeryach. Panowie przesyłali mu ukłony ręką, damy powiewały chustkami, gdyż J. M. pan Boucicaut młodszy był jednym z najodważniejszych i najzręczniejszych rycerzy owej epoki.
J. M. pan Boucicaut pokłonił się naprzód widzom dla podziękowania im za prawdziwie godne zazdrości przyjęcie, jakie go spotkało, następnie posuwając się wprost do balkonu królowej, skłonił się jej głęboko, spuszczając ostrze kopii aż ku ziemi, potem opuszczając ręką lewą przyłbicę hełmu, dotknął drzewcem swej kopii tarczy pokoju księcia de Touraine, a puszczając wodze koniowi, całym pędem powrócił na przeciwny koniec szranków.
W tejże chwili książę wyjechał z namiotu cały już do turnieju przybrany i uzbrojony. Miał on na sobie zbroję medyolańską z najdelikatniejszej stali, całą inkrustowaną złotem. Czaprak jego konia był z aksamitu, kotera złota, a wszystko, co bywa zwykle z żelaza, wędzidło i strzemiona, było z czystego srebra. Kirys zresztą był tak piękny i tak artystycznie wykończony, że uginać się zdawał za każdym ruchem swego pana tak dobrze, jak koszulka z siatki żelaznej, lub sukienny kaftan.
Pan Bucicaut, jak powiedzieliśmy, przyjęty był życzliwym szmerem, księcia przyjęto obfitymi oklaskami; nie można bowiem było przedstawić się, wystąpić i skłonić z większym, choć prawdziwie męskim wdziękiem, niż to uczynił książę. Oklaski nie ustawały, dopóki książę nie zamknął przyłbicy. Wtedy trąby zagrzmiały, obaj przeciwnicy stanęli w pozycyi bojowej, a sędziowie zawołali:
— „Zaczynajcie!“
Dwaj rycerze, spiąwszy ostrogami konie, puścili się ku sobie z całą szybkością swoich rumaków. Obaj uderzyli się wzajem w same piersi. Obie kopie rozprysnęły się w kawałki. Konie stanęły na miejscu, zadrżały, ale żaden z jeźdźców nie wypuścił nawet nogi z strzemienia. Zwrócili się więc obaj rycerze, a powróciwszy na miejsca, wzięli z rąk swoich koniuszych nowe kopie.
Zaledwie przygotowali się do drugiego biegu, trąby zagrzmiały na nowo. Walczący znów naprzeciw sobie poskoczyli, prędzej jeszcze, niż za pierwszym razem, ale obaj też zmienili kierunek i cel swoich ataków. Obaj dotknęli się wzajemnie w głowy, strącili sobie nawzajem hełmy i pobiegli dalej, poczem zwrócili się ku sobie i skłonili po rycersku. Niepodobna było zachować więcej równości w takiej walce, to też sędziowie uznali, że obaj rycerze dzielić po równi powinni honor tego spotkania.
Obaj pozostawili hełmy swoje na środku szranków i powrócili z gołemi głowami, J. M. pan Boucicaut do bramy wjazdowej, a książę de Touraine do swego namiotu.
Okrzyki uwielbienia towarzyszyły temu ostatniemu aż do namiotu, albowiem wydawał się on jakby archaniołem z nieba, tak pięknie mu było z długimi blond włosami, z pięknemi niebieskiemi oczyma, pełnemi łagodności prawie dziecięcej, i z cerą młodego dziewczęcia.
Królowa wychyliła się cala prawie z balkonu, aby go widzieć lepiej i dłużej, a ks. Walentyna, przypomniawszy sobie, co jej mówiła Odetta, patrzyła na Izabellę z przerażeniem, w którem mieściło się przeczucie przyszłości.
Po chwili znowu trąby się odezwały, obwieszczając, że książę gotów już do nowej walki. Chwil kilka pozostały one bez odpowiedzi i pytano się siebie nawzajem, czy piękny ten dzień tym jednym tylko skończy się turniejem dla braku walczących, gdy wtem odezwały się odgłosy innej trąby, wygrywającej fanfarę cudzoziemską. W tejże chwili wrota otworzyły się i ukazał się w szrankach rycerz z przyłbicą spuszczoną i tarczą na ręku.
Ks. Walentyna zadrżała, gdyż nie znała tego nowego przeciwnika; zapowiedź owej walki na ostre wlewała w jej serce obawę i niepokój nieokreślony, który wznawiał za każdym krokiem zbliżający się do namiotu rycerz. Przybywszy pod balkon królewski, rycerz ów wstrzymał rumaka, spuścił kopię do ziemi, oparł się o kolano i naciskając sprężynę swego hełmu, odsłonił głowę. Wówczas zobaczyć można było pięknego dwudziestoletniego młodzieńca, którego twarz blada i dumna obcą była dla większej części zebranych.
— Witamy kuzyna naszego Lancastra, hrabiego Derby — rzekł król, który poznał w tym rycerzu kuzyna króla Ryszarda Angielskiego. — Spodziewamy się, iż wiedziałeś, hrabio, że nie potrzeba było zawieszenia broni, na które zamorski brat nasz Ryszard niech go Bóg zachowa! — zgodził się właśnie, abyśmy cię z przyjemnością na dworze naszym widzieli. Poseł nasz, J. M. pan de Chateau Moraud był zwiastunem tych dobrych nowin.
— Najjaśniejszy panie — rzekł hrabia Derby, kłaniając się znowu — doszła nas wieść na naszej wyspie o cudownych turniejach i walkach, które miały się odbyć na, tutejszym dworze; chociaż jestem Anglikiem duszą i ciałem, zdecydowałem się przeprawić przez morze, aby skruszyć kopię na cześć dam francuskich. Spodziewam się, że Jego Wysokość książę de Touraine zapomnieć raczy, iż nie mam zaszczytu być mu równym stanem; jestem bowiem tylko kuzynem królewskim.
Potem, ukłoniwszy się ostatni raz królowi i Izabelli, włożył napowrót hełm i, zbliżywszy się do namiotu, drzewcem lancy dotknął tarczy pokoju.
Rumieńce, które obawa spędziła z policzków Walentyny, ukazały się na nowo, gdyż dotąd drżała na myśl, że może to nienawiść narodowa Anglii ku Francyi przyprowadziła hrabiego Derby na ten turniej.
Dwaj przeciwnicy, przed rozpoczęciem walki, ukłonili się sobie z rycerską galanteryą, która wrodzoną być musiała dwom tak szlachetnym panom. Zaraz też trąby zagrzmiały, rycerze pochwycili kopie i natarli na siebie.
Zadali oni sobie wzajemnie cios w same piersi, ale zbyt rozpędzone konie nie mogły się powstrzymać, tak, że rycerze puścić musieli kopie, które upadły w szranki. Koniuszy księcia de Touraine i koniuszy hrabiego Derby pośpieszyli podnieść je i podać swoim panom, ale obaj rycerze jednocześnie dali znak i koniuszy angielski podał księciu de Touraine kopię hrabiego, podczas gdy koniuszy francuski kopię księcia podawał hrabiemu. Czyn ten wielkie zyskał oklaski i wszyscy uznali go za prawdziwie rycerski.
Dwaj rycerze znowu się zmierzyli.
Tym razem konie lepiej posłużyły zręczności jeźdźców, gdyż natarli oni na siebie tak gwałtownie, że zdawało się, iż konie łbami się roztrącą; ale i teraz również, jak poprzednio, rycerze, uderzając się wzajemnie z niezwykłą siłą, trafili się obaj w piersi. Kopie rozprysły się w kawałki i każdemu z nich w ręku tylko ułamek drzewca pozostał.
Skłonili się więc sobie znowu; książę wrócił do pawilonu, hrabia Derby wyjechał ze szranków. U wrót oczekiwał nań paź królewski, który w imieniu swego pana przychodził prosić hrabiego, aby raczył przyjąć ofiarowane sobie miejsce na balkonie, obok królowej, po jej lewicy. Hrabia Derby zaszczyt ten przyjął i za chwilę później ukazał się na estradzie w pełnej zbroi, paź tylko w jego kolorach niósł za nim hełm.
Zaledwie zasiadł hrabia na swem miejscu, gdy trąby trzeci raz zagrzmiały.
Tym razem odpowiedź była tak szybką, że można ją było wziąć za echo, ale odpowiedzią tą zagrzmiały długie trąby wojenne, których używano tylko w zamieszaniu wielkich walk i których dźwięk głośny i straszny przerażać miał nieprzyjaciół. Na odgłos, ten wszyscy zadrżeli, a ks. Walentyna przeżegnała się, mówiąc:
— Boże mój, Panie, miej litość nade mną!
Wszystkich oczy zwróciły się ku wrotom, przez które wjechał rycerz zbrojny w cały rynsztunek do walki na ostre potrzebny, a mianowicie: w mocną kopię, w miecz długi, jakim posługiwano się wówczas, i w topór wojenny. Miał on na ręku tarczę, a na szyi zapięty stalowy obojczyk. Na tarczy, jakby w odpowiedzi na dewizę księcia de Touraine, którą, jak wiemy, był kij sękaty z, napisem: „wyzywam“ — widniał hebel, jakoby przeznaczony do zrównania sęków kija z napisem: „Przyjmuję wyzwanie“.
Wszyscy patrzyli na rycerza z ciekawością, jaką zwykle budzą podobne okoliczności, ale spuszczona jego przyłbica nie pozwoliła dojrzeć twarzy. Na tarczy żadnego nie było herbu, ani też zbroi, jeno hełm nosił na sobie pięknie wyrobioną (jako oznakę urodzenia, lub też godności) koronę hrabiowską z czystego złota.
Posuwał on się w szrankach, zmuszając pięknego swego konia, ciężko uzbrojonego, do wykonania rozmaitych ewolucyi, które okazywały przywykłego do takich harców jeźdźca. Przybywszy pod balkon królewski, pochylił on czoło aż do grzywy swego rumaka, a potem wpośród ciszy, w której zdawało się, jakby wszyscy oddychać nawet przestali, postąpił do namiotu księcia de Touraine i z siłą uderzył ostrzem lancy w tarczę wojny. Wyzwanie do walki, które śmiercią skończyć się mogło, drżeniem przejęło wszystkich. Królowa zbladła. Ks. Walentyna nie mogła się wstrzymać od okrzyku przerażenia.
Koniuszy księcia de Touraine ukazał się natychmiast we drzwiach namiotu, uważnie obejrzał broń zaczepną i odporną, potem, kłaniając mu się uprzejmie, rzekł:
— Stanie się, jak żądacie, Mości panie!
Koniuszy wrócił do namiotu.
Rycerz odjechał na drugi koniec szranków, gdzie miał czekać, aż książę de Touraine dopełni swych przygotowań. W dziesięć minut później książę wyszedł z namiotu w tej-że samej zbroi, która mu służyła od rana. Siedział on na koniu rosłym i silnym, a uzbrojony był tak samo, jak jego przeciwnik, w kopię, miecz i topór. Broń ta stanowiła jakby jeden garnitur ze zbroją.
Książę de Touraine dał znak ręką, że jest gotów do walki. Trąby zagrzmiały. Przeciwnicy puścili się ku sobie całym pędem i spotkali się w samym środku pola; z tak równą biegli do boju ochotą.
Natarcie było silne i gwałtowne. Kopia tajemniczego rycerza pochwyciła kask księcia w świetlne otwory i, zdzierając mu go z głowy, odrzuciła o dziesięć kroków w tył poza konia. Tymczasem kopia księcia ugodziła w sam obojczyk, a przebiwszy go, spotkała kirys i, zsunąwszy się po stali, raniła go lekko w lewe ramię. Od uderzenia tego kopia pękła na stopę od żelezca, a ułamek z ostrzem pozostał utkwiony w stalowym obojczyku.
— Mości książę Touraine — zawołał rycerz — niech Wasza Książęca Mość raczy włożyć inny hełm, a ja tymczasem wyjmę to żelazo, które mnie nie rani, lecz tylko przeszkadza.
— Dziękuję, kuzynie de Nevers — odparł książę, który go poznał po tej głębokiej nienawiści, jaką żywili w sercach ku sobie wzajemnie — dziękuję. Daję wam tyle czasu, ile tylko potrzeba, będzie do opatrzenia zranionego ramienia, co do mnie zaś, walczyć będę dalej z odkrytą głową.
— Niech się stanie według waszej woli, Mości książę, ale ponieważ walczyć można równie dobrze z żelezcem kopii w obojczyku, jak z głową odkrytą, więc i ja nie będę żądał więcej czasu, tylko tyle, ile potrzeba do rzucenia kopii, a wydobycia miecza.
I, łącząc czyn ze słowami, w jednej chwili łysnął mieczem w powietrzu.
Książę poszedł za jego przykładem i, porzucając wodze koniowi, zasłonił bezbronną głowę tarczą. Hrabia de Nevers opuścił lewe ramię, którem z trudnością tylko mógł władać z powodu nadwerężenia zbroi. Koniuszowie, którzy zbliżyli się, chcąc nieść pomoc swoim panom, cofnęli się, widząc, że walka znowu się rozpoczyna.
I rzeczywiście, bój zawrzał z większą jeszcze zawziętością. Hrabia de Nevers, mało zważając na to, że nie mógł władać lewem ramieniem, ufny w hart swojej zbroi, silnej i wytrzymałej, nie zasłaniał się od uderzeń przeciwnika, ale bezustannie nacierał na tę obnażoną głowę, którą ochraniała tylko tarcza stalowa. Każde z jego uderzeń rozlegało się, jak uderzenie młota o kowadło. Tymczasem książę de Touraine, więcej może godny podziwu dla swej elegancyi i zręczności, niż dla swej siły, ze wszech stron nacierał na hrabiego, szukając mieczem słabych punktów zbroi i próbując przebić końcem miecza, czego nie spodziewał się przeciąć ostrzem. Dokoła nikt z widzów słowa nie śmiał wymówić; słychać było tylko uderzenia żelaza o żelazo. Zdawało się, że każdy wstrzymuje oddech i że całe życie tych tłumów nieruchomych skoncentrowało się w ich wzroku i przeszło w ich oczy.
Sympatye wszystkich i wszystkich życzenia były za księciem de Touraine, tembardziej, że nikt nie znał nazwiska jego przeciwnika. Głowa księcia, na którą padał cień tarczy, mogłaby była służyć artyście za model do św. Michała Archanioła. Zwykły u niego, obojętny wyraz twarzy znikł, oczy rzucały błyskawice, a włosy, pod powiewem wiatru rozpuszczone, tworzyły jakby aureolę dokoła pięknej tej głowy. Wargi, uchylone nerwowem skrzywieniem ust, odsłaniały lśniącą białość emalii równych, jak perły, jego zębów. Za każdem uderzeniem miecza przeciwnika, który bezustannie spadał na tarczę księcia, dreszcz przechodził wszystkich zebranych, jakby wszyscy ojcowie w nim jednym stracić mieli swego syna, wszystkie kobiety swego kochanka.
Nareszcie ochronna tarcza powoli nadwerężać się, zaczęła. Za każdem uderzeniem odskakiwał z niej kawałeczek stali, jakby wiór z drzewa. Niedługo też pękła ona i książę na ramieniu zaczął uczuwać razy, które dotąd spadały na tarczę; nakoniec miecz hrabiego, osunąwszy się po ramieniu, spadł na głowę, księcia i skaleczył go w skronie.
Wówczas książę de Touraine, widząc, że tarcza ta już nie może być obroną i że miecz jego był za słaby, aby mógł przeciąć zbroję przeciwnika, jednym skokiem konia cofnął się w tył, a odrzucając lewą ręką tarczę złamaną, a drugą miecz nieużyteczny, pochwycił oburącz ciężki topór wojenny, wiszący u siodła, a nacierając na hrabiego prędzej, niż ten mógł przeniknąć jego zamiary, zadał mu nim tak silny cios w hełm, że zawiasy przyłbicy pękły, i chociaż hełm nie spadł, hrabia, de Nevers znalazł się nagle z odkrytą twarzą. Wstrząsnąwszy głową, zrzucił on hełm swój już niczem nie przytwierdzony; wszyscy widzowie wydali okrzyk przerażenia.
W tejże samej chwili, gdy hrabia stanął w strzemionach, chcąc oddać również toporem cios za cios, buławy obu sędziów walki spadły pomiędzy walczących i rozległo się wołanie głośne króla Karola:
— Dosyć, Mości panowie, dosyć!
Gdy bowiem dostrzeżono uderzenie hrabiego de Nevers i gdy po twarzy księcia polała się krew, ks. Walentyna zemdlała, a królowa, blada i drżąca, pochwyciła króla za ramię, prosząc:
— Najjaśniejszy panie, na miłość Boga, każ zaprzestać, już dosyć tej walki!
Jakkolwiek wielką była zaciętość przeciwników, walka jednak natychmiast ustała. Hrabia de Nevers zawiesił miecz swój na łańcuchu, książę de Touraine zaczepił topór o strzemiona. Koniuszowie przypadli, jedni poczęli ocierać krew z czoła księcia, drudzy wydobywali ostrze kopii z obojczyka hrabiego, któremu żelazo ciągle, choć lekko, raniło ramię.
Po odbyciu tych operacyi, ukłonili się sobie nawzajem przeciwnicy z zimną grzecznością, jakby nic się niezwykłego nie stało. Hrabia de Nevers opuścił szranki, a książę de Touraine skierował kroki swe ku namiotowi, chcąc wziąć nowy hełm i na nowo wyzwanie ogłosić. Ale król podniósł się z miejsca swego na balkonie i zawołał głośno tak, aby wszyscy słyszeć mogli:
— Mości panowie, wolą jest naszą, aby tą walką turniej dzisiejszy był zakończony.
Stosując się do woli monarchy, książę de Touraine, zamiast stawać do nowej walki, podjechał ku estradzie królewskiej, by odebrać bransoletę, która miała być nagrodą zwycięzcy. Gdy jednak stanął pod balkonem, Izabella zawołała uprzejmie:
— Pójdźcie tu do nas, Mości książę, gdyż dla nadania większej wartości naszemu darowi, chcemy go własną ręką zapiąć na waszem ramieniu.
Książę zeskoczył lekko z konia i w chwilę później na klęczkach przed królową odbierał od niej bransoletę, która mu była obiecana podczas wjazdu Izabelli; a gdy Walentyna ocierała czoło swego męża, aby się przekonać, czy rana nie była głęboką, gdy król zapraszał hrabiego Derby, przybyłego umyślnie aż z Anglii na turniej parryski, do swego stołu, ręka księcia spotkała rękę królowej i pierwszy grzeszny uścisk zamieniony został między nimi potajemnie.
Po ukończeniu wszystkich tych uroczystości i turniejów, król pomyślał o rządach i administracji swego królestwa Francyi. Wszystko na zewnątrz było w spokoju i Francya mogła pozostać na chwilę spokojną i bezpieczną pośród swoich sprzymierzeńców. Byli to: od wschodu książę Galeas Visconti, który przez małżeństwo Walentyny z Ludwikiem de Touraine zbliżył się do rodziny, „złotych kwiatów lilii“; od południa — król Aragonu, krewny króla Francyi przez swoją żonę Jolantę z Baru; od zachodu książę Bretanii, wasal niespokojny i nieposłuszny, jednakże nie przeciwnik wyraźny; nakoniec od północy Anglia, najdawniejsza i najzawziętsza nieprzyjaciółka Francyi, która wszelako, czując w sweni łonie zarody wojny domowej, pozwoliła na chwilę zasnąć nienawiści i ucichła, dając jako ulgę rywalce swej trzechletnie zawieszenie broni, o które sama prosićby, jako o łaskę, była powinna. Obecnie więc tylko prowincye wewnątrz kraju domagały się troskliwości królewskiej — ale też domagały się jej gwałtownie. Zrabowane i zniszczone skutkiem następujących po sobie administracyi książąt d’Anjou i de Berri, Langwedocya i Gujenna, wycieńczone z krwi i złota, wznosiły ku panu swemu wychudłe swe i błagalne ramiona. J. M. panowie Jan Lemercier i Wilhelm de la Riviére, radcy królewscy, których radom król najchętniejszego udzielał ucha, dawno skłaniali go do odwiedzenia odległych krańców swojej monarchii. Zgodził się więc na to Karol nareszcie i wyjazd został na, znaczony na dzień św. Michała 29 września 1389 r. Droga wyznaczona została na Dijon i Avignon i dlatego książę Burgundyi i papież Klemens otrzymali zawiadomienie 0 przyjeździe króla.
Dnia wyżej wzmiankowanego wyruszył król Karol z Paryża w towarzystwie księcia Ludwika de Touraine, J. M. pana de Coucy i wielu innych panów i rycerzy.
Właściwym celem podróży królewskiej było naoczne i osobiste przekonanie się o rządach dwóch stryjów swoich, ks. de Berri i ks. d’Anjou, którzy kolejno administrowali Langwedocyą i niszczyli ją w sposób niesłychany i oburzający. Zbiedzony kraj, uciskany przez arbitralnych panów między Rodanem i Żyrondą, musiał około 30,000 liwrów opłacać podatku. Przestrzegano króla już oddawna o złych i opłakanych skutkach tych rządów, które były raczej okrutną swawolą. Poddani byli tak strasznie obciążeni podatkami, że majątki ich zeszły do trzeciej, czwartej, a nawet dwunastej części swej wartości. Coraz nowe ciężary dorzucali jeszcze namiestnicy królewscy. Dał to król poznać stryjom swoim przy spotkaniu, bo w delikatny sposób pozbył się ich towarzystwa i usunął ze swego orszaku.
Ks. d’Anjou zresztą czepiał się tylko bogatych i możnych, ale ks. de Berri, który po nim nastąpił, nie oszczędzając nawet biednych i maluczkich — wszystko kosił i zbierał, co się tylko nadarzyło. Powiadano, że wszystkie te uciski wykonywane były za pośrednictwem skarbnika jego, który pochodził z miasta Béziers, a nazywał się Bétisac, i że ten, zbierając pozostałe po pańskiem żniwie pokłosie, nie zostawiał nawet ludowi tyle ile wieśniak ubogi zostawia ptakom niebieskim na wydziobanie.
Na te glosy żałośliwe odpowiadał Karol, że, jeżeli Bóg mu swej pomocy użyczy, wszystkie te nadużycia ustaną; że nie będzie miał na książąt, swych stryjów, żadnego względu, jakgdyby wcale nie byli braćmi jego ojca, i że co się tyczy ich agentów i doradców, uczyni nad nimi sprawiedliwość i groźne przeciw nim wyprowadzi śledztwo. Po przybyciu do miasta Béziers, w którem znajdował się ów Bétisac, król zalecił tajemnicę co do skarg, jakie doń po drodze zaniesiono, i dla pozoru poświęcił pierwsze trzy, czy cztery dni uroczystościom i zabawom, tajemnie zamianowawszy tymczasem inkwizytorów do zbadania stanu rzeczy. Czwartego dnia, ci delegowani przybyli powiedzieć mu, że przeciw skarbnikowi jego stryja tak ciężkie znajdują się zarzuty, iż przebaczyć mu zbrodni jego niepodobna, albowiem za nie winien on przypłacić głową.
Zebrała się tedy rada królewska i za jej rozkazem pochwycono owego Bétisaca, przyprowadzono go i postawiono przed sądem.
Bétisac usprawiedliwiał się i dowodził, że wszystkie nadużycia popełnił z rozkazu i za wiedzą Swojego pana, ks. de Berri, stryja królewskiego; że wycisnął około trzech milionów liwrów podatku z biednego ludu, ale za kwitami oddał je księciu, sobie zatrzymawszy bardzo nieznaczne okruchy, i to za pozwoleniem swego chlebodawcy. Tłómaczenie to kompromitowało w najwyższym stopniu ks. de Berri i wikłało sprawę.
Jak tylko rozeszła się wieść po kraju, że z królewskiego rozkazu Bétisac w więzieniu osadzony został i że ma być sądzony, cały naród ze wsi okolicznych spłynął do miasta. Nieszczęśliwi, których ograbił, przemocą prawie wdzierali się aż do pałacu królewskiego, żądając sprawiedliwości; a gdy Karol wychodził, na klęczkach stawając u drogi, którą miał przechodzić, zanosili doń prośby i skargi. Były tam dzieci, które uczynił sierotami; kobiety, które uczynił wdowami; dziewice, które uczynił matkami: tam, gdzie namowa nie podołała, używał przemocy. Człowiek ten wszystko wyssał i zniszczył, skarbce, żyły i honor. Król widział, że krew ludu biednego głośno o pomstę wola na sprawcę ucisku; rozkazał, ażeby rada wydała wyrok w jego sprawie.
W chwili, kiedy rada po temu zgromadzona była, weszło do sali dwóch rycerzy; byli JM. panowie de Mantouillet i de Mespin. Przybywali oni w imieniu księcia de Berri uznać wszystko, co uczynił Bétisac i żądać od króla i rady, aby człowieka tego wydano w ich ręce, a sprawę całą, jeżeliby taka była wola króla, zwrócono przeciw księciu.
Rada znalazła się tedy w trudnem położeniu. Książę de Berri mógł kiedykolwiek odzyskać względy i wpływy, jakie u króla był utracił; w przewidywaniu tego, każdy obawiał się mu narazić. Z drugiej strony ucisk ludu i zbrodnie Bétisaca były zanadto jawne i wszystkim znane, tak, że byłaby obraza Boga wypuścić go z więzienia. Odzywały się głosy, aby zakończyć sprawę skonfiskowaniom jego majątków i aby wszystko, co on posiadał, wystawić na sprzedaż, a otrzymane stąd pieniądze rozdzielić pomiędzy lud, poczem jego samego zwrócić księciu zrujnowanego, to jest takiego, jakiego książę przyjął do swoich usług. Ale król nie chciał tej połowicznej sprawiedliwości. Powiedział, że w ten sposób będą mieli zadośćuczynienie tylko ci, których ograbił; rodzinom zaś tym, pomiędzy któremi szerzył śmierć i hańbę, trzeba było innego zadośćuczynienia.
W tym kłopocie zjawił się i stanął przed radą pewien starzec, a dowiedziawszy się, o co chodziło, przyrzekł królowi i sędziom, że sprawi, iż Bétisac wyzna zbrodnię swoją własną, osobistą i taką, za którą ks. de Berri nie będzie mógł przyjąć odpowiedzialności. Zapytano go, co należy uczynić.
— Nic innego — odpowiedział — jak tylko zamknąć mnie w tem samem więzieniu, w którem zamknięty jest Bétisac.
Innych objaśnień żadnych dać nie chciał, mówiąc, że to już jego sprawa, która jego tylko obchodzi, ponieważ on, a nie kto inny, podjął się doprowadzić ją do skutku. Stało się więc tak, jak żądał. Straże odprowadziły go do więzienia publicznie i jawnie, a Stróże, otrzymawszy instrukcyę, wepchnęli go do izby więźnia Bétisaca i drzwi za nim zaryglowali.
Starzec udał, jakoby nie wiedział wcale, że izba ta była zajęta, wyciągnął ręce przed siebie, jak człowiek, który nie widzi jasno, a przypadłszy do ściany przeciwległej, usiadł oparty o mur i, skurczywszy kolana, oparł na nich łokcie i ukrył twarz w dłoniach.
Bétisac, którego oczy od ośmiu dni przywykły do ciemności, przyglądał się towarzyszowi swej niedoli z ciekawością. łatwą do wytłómaczenia w podobnej sytuacyi. Po chwili poruszył się nawet, chcąc zwrócić uwagę starca, ale ten pozostał nieruchomym i zdawał się zatopionym w głębokiem rozmyślaniu. Bétisac zdecydował się nareszcie odezwać i zapytał, skąd przybywa?
Starzec podniósł oczy i dojrzał w przeciwnym rogu izby swojego towarzysza więzienia. Klęczał on i miał ręce złożone, jak do modlitwy. Człowiek ten śmiał jeszcze zanosić modły do Boga! Starzec zadrżał, widząc się tak blizko tego, którego zgubić zamierzał. Bétisac powtórzył swoje pytanie.
— Przybywam z miasta — odpowiedział starzec głuchym głosem.
— Czemże zajmują się w mieście?
— zapytał Betisac, udając obojętność.
— Mówią jedynie o jakimś Bétisacu — odparł starzec.
— I cóż mówią? — zapytał bojaźliwie ów, dla którego ta wiadomość tak wielkie miała znaczenie.
— Mówią, że nareszcie sprawiedliwość będzie wymierzoną i że winny będzie powieszony.
— Chryste Panie! — wykrzyknął Bétisac, zrywając się na równe nogi.
Starzec spuścił znowu głowę na ręce; cisza w celi więziennej przerywana była tylko ciężkiem, tchnieniem przerażonego taką nowiną Bétisaca. Stał on przez chwilę nieruchomy, ale nogi odmówiły mu swych usług; oparł się tedy o mur i ocierał zimnym potem oblane czoło. Potem, po chwili przygnębienia, odezwał się znowu, nie zmieniając postawy i nie ruszając się z miejsca:
— Matko Boża! czyż niema już żadnej dla niego nadziei?
Starzec milczał, jakby nie słyszał zapytania.
— Ja się was pytam, czy niema, żadnej nadziei!? — wykrzyknął Bétisać podbiegając i chwytając go za ramię.
— I owszem, jest nadzieja — odparł spokojnie starzec — ale ta jedynie, że stryczek może pęknąć.
— O Boże mój, Boże! — wykrzyknął Bétisac, załamując ręce — cóż mam uczynić, któż mi da radę dobrą w tej niedoli?!...
— Ach! zawołał starzec, wpatrując się w niego wzrokiem pilnym, jakby nie chciał stracić ani jednego jęku jego rozpaczy. — Więc to wy jesteście tym człowiekiem, którego naród cały przeklina!? Nieprawdaż, że ciężkie są ostatnie chwile takiego, jak wasze, życia?
— A! wrzasnął Bétisac — niech mi wszystko zabiorą, sprzęty, srebra, domy! Niech wszystko rzucą na pastwę temu ludowi, ale niech mi życie zostawią!... Niechbym je zresztą zakończył w więziennej jamie, w kajdanach, bez światła dziennego dla oczu moich! Ale życia! życia! O!... ja chcę żyć!...
Nieszczęsny wił się, jak potępieniec. Starzec przyglądał mu się, nic nie mówiąc; nareszcie, gdy już Bétisac wycieńczony leżał na ziemi, prawie bez czucia — rzekł:
— A gdyby się znalazł ktoś taki, coby wam dał dobrą radę?
Bétisac zerwał się i przykląkł; wpił oczy w starca, jakby chciał czytać na dnie jego serca.
— Co mówicie?
— Mówię, że litość budzą we mnie wasze żale i że jeżeli zechcecie mnie usłuchać, wszystko jeszcze dobrze pójdzie.
— O mówcie! Bogaty jestem! Cały mój majątek, do ostatniego szeląga...
Starzec roześmiał się.
— Tak, tak, cały majątek! Chcesz życie okupić tem właśnie, za co ci je zabrać mają, i myślisz, że staniesz czysty wobec ludzi i Boga?
— Nie, nie! ja wiem, że zostanę mimo to wielkim zbrodniarzem, ja wiem i żałuję w głębi strapionej duszy mojej... Ale mówiliście mi, że jest jeszcze jakiś środek ratunku... Jakiż on jest, powiedzcie?
— Gdybym był na waszem miejscu, od czego broń mnie Boże!... postąpiłbym sobie tak...
Bétisac chwytał wyrazy w miarę, jak wychodziły z ust mówiącego starca.
— Gdyby mnie jeszcze raz stawiono przed radę królewską, zapierałbym się ciągle...
— Tak, tak — szeptał Bétisac.
— Ale powiedziałbym, że, tknięty żalem z powodu innej zbrodni, chciałbym ją wyznać u konfesyonału dla zbawienia duszy mej. Powiedziałbym wtedy, że oddawna błądziłem przeciw wierze, że jestem heretykiem...
— To nie prawda! — krzyknął Bétisac — jestem dobrym katolikiem, wierzę w Chrystusa i w Dziewicę Maryę.
Starzec mówił dalej, jakby nie słyszał tego, co mówił Bétisac:
— Powiedziałbym więc, że jestem heretykiem, i że trwam w mojem przekonaniu. Wtedy, jako przestępcę, należącego do sprawiedliwości duchownej, a nie świeckiej, wydanoby mnie biskupowi z Béziers, któryby mnie oddał do papieża Awiniońskiego, a ponieważ Święty nasz Ojciec Klemens jest wielkim przyjacielem księcia de Berri...
— Rozumiem! — wrzasnął Bétisac, przerywając. — Tak, pan mój, wielki, potężny książę de Berri, nie pozwoliłby na to, żeby mi tam krzywdę jaką wyrządzono! Ach, tak! zbawienna rada wasza!...
I chciał rzucić się w objęcia starca, ale ten odepchnął go. W tej chwili otworzono drzwi, — weszła straż, wołając Bétisaca przed sąd.
Wówczas pomyślał on, że nadeszła chwila użycia wybiegu, jaki mu na myśl podsunął starzec, a przyklękając na jedno kolano, prosił, aby mu mówić dozwolono.
— Mości panowie — rzekł — w więziennej celi uważniej spojrzałem w głąb przeszłości i sumienia mego i obawiam się, że wielce rozgniewałem na siebie Pana na niebie, ale nie tem, iżbym miał rabować i przywłaszczać sobie pieniądze biednego ludu, gdyż dzięki Bogu wszyscy wiedzą, jakom działał z rozkazu władcy mego, — ale tem, że błądziłem przeciwko wierze.
Sędziowie spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
— Tak — mówił dalej Bétisac — tak, Mości panowie, gdyż umysł mój odmawia posłuszeństwa wierze w jakąś tam Trójcę; ani też w to, że Syn Boży poświęcił się na tyle, iż zstąpił na ziemię i począł się z kobiety; ani też w duszę moją, o której myślę, że nic z niej nie zostanie po mojej śmierci.
Dreszcz przerażenia przejął wszystkich zgromadzonych. J. M. pan Lemercier, który był śmiertelnie na obżałowanego zagniewany, podniósł się wreszcie i rzekł.
— Pomyśl, człowiecze, coś wyrzekł. Wyrazy te ranią boleśnie święty nasz kościół chrześcijański, matkę naszą, a na głowę twoją ściągną ogień pomsty Bożej! Zastanów się więc raz jeszcze, zanim je powtórzysz.
— Nie wiem — odparł Bétisac — co tani ściągną moje słowa, ogień czy wodę, ale to wiem, że takie jest moje głębokie przekonanie, od chwili, gdym doszedł do rozumu, i że takież ono będzie, dopóki tego rozumu nie utracę.
Sędziowie przeżegnali się znakiem krzyża świętego, a obawiając się krzywdy na zbawieniu swej własnej duszy, gdyby takiej mowy dłużej słuchali, kazali odprowadzić go napo wrót do więzienia; Bétisac, wszedłszy do swej celi, począł szukać oczyma tajemniczego starca, chcąc mu opowiedzieć wszystko, ale nie znałazł go już w więzieniu. Co działo się w duszy tego człowieka aż do dnia następnego — o tem wie jeno Bóg. To tylko pewna, że nazajutrz mógłby on był z łatwością przeczyć, jakoby był tym samym, co wczoraj, człowiekiem. Bóg zamienił mu godziny te na lata; w przeciągu jednej nocy wszystkie mu włosy zbielały.
Król, dowiedziawszy się o zeznaniu Bétisaca, był bardzo uradowany.
— A! — zawołał — zły to człowiek ten Bétisac; mieliśmy go za prostego złoczyńcę, a oto okazuje się, że jest on heretykiem; sądziliśmy, że zasłużył jedynie na stryczek, a oto on sam domaga się stosu. Niechże więc i tak się stanie; trzeba będzie spalić go i powiesić zarazem. A niechże teraz przybywa nasz stryj de Berri przyjąć na się winy tego człeka. Zobaczymy, czy przyzna się i do tej zbrodni.
Wkrótce echo zeznań Bétisaca rozeszło się po mieście i można było widzieć na ulicach wielkie tłumy narodu rozradowanego, gdyż był on wielce nienawidzony i przeklinany, ale nikt nie był więcej zdziwiony temi wiadomościami, jak dwaj rycerze, którzy przybyli żądać wydania przestępcy w imieniu księcia de Berri. Wiedzieli oni dobrze, że był on już ostatecznie zgubiony, i zrozumieli odrazu, iż podobne wyznanie win, o które go nikt nie pytał, uczynić mógł chyba za radą jakiegoś śmiertelnego wroga. Ale cóż było robić? Zeznanie uczynione zostało, król wydał wyrok, pozostała więc już jedna tylko nadzieja, ta mianowicie, że nazajutrz Bétisac swoje słowa cofnąć zechce. Chcąc mu to poradzić, pobiegli oni do więzienia, lecz stróże odpowiedzieli, że tak im, jak i czterem sierżantom, umyślnie w tym celu przysłanym, nakazane zostało pod karą śmierci, aby nikomu nie pozwalali widzieć się z więźniem. Rycerze w milczeniu spojrzeli po sobie i odeszli; wróciwszy do domu, wsiedli na konie i pojechali zdać sprawę swojemu panu.
Nazajutrz rano, około godziny dziesiątej, zabrano Bétisaca z więzienia. Gdy spostrzegł, że go prowadzono już nie w stronę sądu, ale ku pałacowi biskupiemu, nabrał znowu otuchy. Tu znalazł zebranych inkwizytorów królewskich i dygnitarzy Kościoła świętego. Burmistrz miasta Béziers, obecny temu także, powstał i rzekł:
— Mości panowie! oto jest Bétisac, którego wam oddajemy, jako heretyka i kacerza. Gdyby zbrodnia jego była zbrodnią podległą juryzdykcyi królewskiej, byłaby już sprawiedliwość wymierzona, ale heretyk należy do sprawiedliwości duchownej. Czyńcie z nim, na co winy jego zasługują!...
Bétisacowi błysnęła nadzieja ratunku... Wtem jeden z prałatów zapytał go, czy w istocie jest on tyle występnym, a Bétisac, widząc, że sprawa zdaje się brać dobry obrót, przewidziany przez jego doradcę — odpowiedział: „tak jest!“ Wezwano tedy lud zgromadzony przed pałacem i polecono Betisacowi, aby zeznanie swoje powtórzył, co on też trzykrotnie uczynił, tak go widać oczarował już ów starzec, i po trzykroć naród przyjął je rykiem, jaki wydaje lew, gdy go zaleci zapach krwi... Wreszcie prałat ów dał znak, aby Bétisaca natychmiast oddano w ręce straży zbrojnej, która go z sali wyprowadziła. Tłum zstępował z nim razem po stopniach pałacowych, obejmując go, niby pierścieniem. Bétisac sądził jeszcze, że go wyprowadzają z miasta, aby go odesłać papieżowi. Wychodząc z pałacu, spostrzegł na stopniach siedzącego starca. Twarz jego promieniała radością, co znowu Bétisac na dobre sobie wytłómaczył i skinął mu głową.
— Tak, tak, dobrze idzie, nieprawdaż? — zawołał starzec.
I począł się śmiać, a wstąpiwszy na stopień, wielkim głosem zawołał tak, iżby go słyszano w tłumie:
— Bétisacu! pomnij, kto ci dał tę radę, która cię aż tu przyprowadziła. Pomnij, że to ja!
Potem, schodząc ze stopni z całą szybkością, na jaką mu jego wiek pozwalał, pobiegł jedną z bocznych ulic, prowadzących do królewskiego pałacu. Bétisaca prowadzono tam ulicą główną, ciągle otoczonego tłumami ludu, który od czasu do czasu wydawał okrzyki złowrogie. Winowajca okrzyki te uważał za objaw gniewu tego tłumu, któremu ofiara się wymykała, i dziwił się prawie, iż go spokojnie wyprowadzić pozwolono za bramę miasta Béziers; gdy wtem, wychodząc na wielki plac przed pałacem, usłyszał straszny krzyk ludu, zebranego na placu. Cały naród kupić się począł ku samemu środkowi, gdzie umieszczony był stos, zpośród którego wznosiła straszne swe ramiona szubienica, u której na łańcuchu zawieszona była żelazna obroża, W jednej chwili Bétisac ujrzał się sam wpośrodku czterech ludzi straży zbrojnej. Wszyscy się rozpierzchli, albowiem każdy chciał zająć najlepsze miejsce dokoła rusztowania.
Wtedy dopiero cała prawda ukazała się oczom tego człowieka, któremu pierwszy raz przeczucie śmierci zakołatało w duszy.
— Ach! Mości książę de Berri! — wołał — oto moja ostatnia godzina!... Ratunku!... Pomocy!...
Tłumy na krzyk ten odpowiedziały okrzykiem przekleństwa przeciw księciu de Berri i jego skarbnikowi. Wtedy zbrojni pochwycili opierającego się zbrodniarza w swoje ramiona, Bétisac począł krzyczeć, że nie jest wcale heretykiem; że wierzy w Chrystusa i Dziewicę Maryę. Na świadectwo wzywał Boga i błagał lud o przebaczenie, lecz za każdym razem okrzyki: „Śmierć mu! śmierć!“ były odpowiedzią na jego wołania. Nakoniec zbrojni postawili go u stóp stosu, opierając plecami o jeden ze słupów, który podpierał baryerę. O tę baryerę stał także oparty starzec.
— A! bądź przeklęty! — zawołał Bétisac, spostrzegając go — tyś to zaprowadził mnie na stos! Mości panowie! miłościwi moi! jam jest niewinny, a oto człowiek, który na mnie urok rzucił! Mości panowie, ratujcie mnie!... Ratunku! Pomocy!...
Starzec śmiał się tylko.
— Widzę, że masz dobrą pamięć — rzekł — nie zapominasz przyjaciół, którzy ci dobrą radą służyli. Jeszcze jedną dać ci mogę, a ta napewno dobrą będzie: Bétisacu, pomnij na duszę twoją!
— Tak! tak! on dobrze mówi! — wołał Bétisac, starając się zyskać na czasie — tak, Mości panowie! księdza! księdza!...
— Na co mu księdza?! — wykrzyknął starzec — on sam powiada, że nie ma duszy, więc ksiądz nie ma czego ratować, a ciało i tak przepadło!
— Śmierć mu! śmierć! — krzyczał lud.
Kat zbliżył się.
— Bétisacu — rzekł — skazany jesteś na śmierć. Złe twoje czyny zły koniec sprowadziły.
Bétisac stał nieruchomy, oczy mu białkiem zaszły, włosy się na głowie najeżyły. Kat wziął go za rękę, on się dał wieść, jak dziecko. Gdy wstąpił na stos, kat chwycił go za ręce i podniósł, a pomocnicy jego, otwarłszy obrożę na łańcuchu u szubienicy, założyli mu ją na szyję. Skazany zawisł nad stosem, nie na stryczku duszącym, lecz na owej obroży. W tejże chwili ten sam starzec, który mu tak dobrze doradzał, pochwyciwszy pochodnię żywiczną, zapalił stos. Kat i jego pomocnicy zeskoczyli z rusztowania.
Płomień powrócił całą energię nieszczęśliwemu, którego miał wkrótce pochłonąć. Nie krzyknąwszy nawet, i nie wzywając łaski i przebaczenia, obiema rękoma chwycił za łańcuch, na którym wisiał, i po nim wdrapał się na belkę górną szubienicy, której uchwyciwszy się rękoma i nogami, starał się oddalić od ognia, o ile mu na to pozwalała długość szubienicy i łańcucha. Tak u chronił się on od działania płomieni dopóty, dopóki ogień palił się u podstawy stosu, niezadługo jednak płomienie dostały się do górnych części jego i wtedy, jak istota żywa i rozumna, jak wąż sprężysty, ognień podniósł głowę swą ku Bétisacowi, rzucając mu w oczy dym i iskry; wreszcie języki płomienne poczęły go obejmować i zapaliły na nim suknie... Wówczas uroczysta nastała cisza: widzowie wytężyli całą uwagę, nie chcąc nic stracić z owej walki między człowiekiem a żywiołem życia i śmierci. Słychać było jęki żałosne i wesoły trzask ognia. Człowiek i ogień, ofiara i kat, zdawały się obejmować nawzajem, ściskać i skręcać razem; wkrótce jednak człowiek zwyciężony został. Kolana jego puściły belkę, na której szukał ratunku, ręce nie mogły utrzymać rozpalonego do czerwoności łańcucha i, wydając straszny i ostatni krzyk, zawisł znowu na obroży wśród płomieni. Trwało to kilka sekund zaledwie. Ta masa bezkształtna, która była istotą ludzką, konwulsyjnie rzucała się w płomieniach przez chwilę, potem zesztywniała i zawisła bez ruchu. Chwilkę później, obroża przytwierdzona do szubienicy wraz z łańcuchem odpadła, skoro belki zwęglone zostały, i wtedy, jakby do piekieł porwanej zwłoki runęły na dół i zniknęły w masie węgli i popiołu.
Tłumy powoli, w milczeniu, rozchodzić się poczęły, a u stóp stosu pozostał tylko ów starzec tajemniczy. Pytano się, czy to nie szatan we własnej osobie, przychodzący po duszę potępieńca?...
Nie, starzec ów był ojcem dziewicy, zhańbionej przez Bétisaca.
A teraz, jeżeli czytelnicy pozwolą, dla lepszego przedstawienia wypadków, jakie zobowiązaliśmy się opowiedzieć, wyprowadzimy ich poza mury miasta Béziers. Opuścimy bogate płaszczyzny Langwedocyi i Prowansalii i przeniesiemy się do górzystej Bretanii, w odwieczne jej lasy dębowe; usłyszymy pierwotny jej język i zobaczymy Ocean o wodach głębokich i zielonych; aż w końcu zboczymy o kilka mil od starego miasta Vannes i wstąpimy do jednego z tych zamków obronnych, których w owe czasy mnóstwo było na ziemi francuskiej. Zamek ten jest rezydencyą jednego z tych wielkich a burzliwych lenników, z których każdy gotów był w jednej chwili zmienić się z podwładnego we wroga swojego pana. Tam, uchyliwszy wielkich drzwi rzeźbionych, prowadzących do sali na parterze, która służyła za jadalnię, zobaczymy dwóch ludzi, siedzących przy stole. Pomiędzy nimi duży srebrny dzban cyzelowany, pełen hypokrasu, do którego jeden z nich często zagląda, podczas gdy drugi, z wstrzemięźliwością niezwykłą u mężczyzn owej epoki, odrzuca wszystkie czynione mu propozycye i przykrywa swój kubek ręką, za każdym razem, kiedy towarzysz go do przyjęcia udziału w libacyach namawia. Ten, któregośmy najpierw przedstawili, jeno mniej wstrzemięźliwy, jest człowiekiem około lat pięćdziesięciu kilku. Zestarzał on się pod zbroją wojenną, którą i w tej chwili cały jest okryty. Czoło jego śniade i wysokie, nad którem dzielą się siwiejące włosy, pomarszczone już nie tyle przez wiek, ile przez ciągłe dźwiganie na głowie ciężkiego hełmu. W chwilach wolnych od zajęć przy dzbanie, który, jak widzieliśmy, w wielkiem miał zachowaniu, opierał on oba łokcie na stole, a podbródek na ogromnych dłoniach; usta jego, ocienione gęstymi wąsami, które dolną wargą muskał od czasu do czasu, znajdowały się w równej wysokości z krawędzią kubka, w którym śledził szybki i ciągły ubytek napoju.
Naprzeciw niego, w wielkim rzeźbionym fotelu aksamitnym, z książęcą koroną na poręczy, leżał raczej, niż siedział, piękny i wysoki młodzieniec, cały strojny w atlasy i aksamity. Podniósł on się zaledwie na tyle, aby, jak widzieliśmy, ręką zasłaniać swój kubek w chwilach, gdy stary wojak dzban do niego przybliżał.
— Do pioruna, kuzynie de Craon — mówił starszy, napełniając raz jeszcze swój kubek — prawdę powiedziawszy, jakkolwiek przez kobiety krewnym jesteście króla Roberta, jednakże przyjęliście wielce filozoficznie obrazę, wyrządzoną przez Jego Wysokość księcia de Touraine.
— Eh! — odparł Piotr de Craon, nie zmieniając pozycyi — cóżeście u dyabła chcieli, kuzynie Bretański, iżbym przedsięwziął przeciw bratu królewskiemu?
— No, przeciw bratu królewskiemu, nie mówię; chociaż z tem wszystkiem, jabym tam na to nie zważał; brat króla jest tylko księciem i szlachcicem takim dobrym, jak ja — i gdyby mnie zrobił to, co wam... Ale ja się tam na to nie narażę, więc nie mówmy o tem. Zresztą przypuszczacie, że to nie książę sam. ale kto inny całą sprawę tak urządził...
— Tak myślę — odpowiedział flegmatycznie młodzieniec.
— Ale widzicie, człowiekiem tym, który tu jest winien — mówił dalej książę Bretanii, napełniając znowu swój kubek i podnosząc go do ust — człowiekiem tym... jest... nie kto inny, jak tylko ów niegodny Clisson! Zaręczam wam, że prawdą jest, co mówię — tak, jak prawdą jest, że hypokras ten, który zresztą, jak się zdaje, nie smakuje wam, zrobiony jest z najlepszych gron, jakie zbierają pod Dijonem, z najlepszego miodu, jaki pszczoły składają w okolicach Narbony, i z najaromatyczniejszych ziół, jakie ziemie Azyi wydają!...
Kończąc te słowa, książę wypróżnionym już kubkiem i pięścią zarazem z całej siły w stół uderzył.
— I mnie się tak zdaje, Mości książę — odpowiedział J. M. de Craon ze spokojem. Zdawał się on, jakby umyślnie tem większy okazywać spokój, im więcej zapalał się książę Bretanii.
— I opuściliście Paryż z tem przekonaniem, nie starając się zemścić na tym człowieku? Miałem przez chwilę ten zamiar, ale wstrzymała mnie pewna myśl.
— Jakaż to, jeśli wolno wiedzieć? spytał książę, wyciągając się na fotelu.
— Jaka? — powtórzył Piotr, a oparłszy łokieć o stół tak, jak to czynił książę Bretański, położył podbródek na dłonie i, wlepiwszy wzrok w księcia, tak mówił dalej:
— Jaka — chcecie wiedzieć, Mości książę! Oto taka: Powiedziałem sobie, człowiek ten, który mnie obraził, mnie, prostego rycerza — obraził pewnego dnia ciężej jednego z najpierwszych mężów Francyi, księcia pewnego, i to księcia tak potężnego i tak bogatego, że mógłby był wojnę prowadzić z królem! Książę ten darował razu pewnego zamek de Gare sławnemu wówczas Janowi Chandos; gdy potem powiedział Clissonowi o tej donacyi, którą miał prawo przecież uczynić, Clisson odpowiedział w ten sposób: „Dyabła zje Anglik, Mości książę, zanim będzie moim sąsiadem!“ Tego jeszcze wieczora zamek de Gare był zdobyty, a nazajutrz rano z ziemią zrównany! Nie przypominam sobie, któremu to księciu Wielki Marszałek wyrządził tę zniewagę, to jednak wiem napewno, że ją wyrządził jakiemuś księciu... Zdrowie wasze, Mości książę!
Piotr de Craon podniósł kubek, wypróżnił go jednym haustem i silnie postawił na stole.
— Na duszę mojego ojca! — wykrzyknął książę, blednąc — kuzynie, mówicie to, aby mi dokuczyć! Wiecie dobrze, że mnie się to wydarzyło, ale wiecie także, że w sześć miesięcy później winowajca był więźniem w tym samym zamku, w którym teraz się znajdujemy!
— Tak, był — ale wyszedł stąd zdrów i cały.
— To prawda, lecz zapłacił sto tysięcy liwrów i wydał mi miasto jedno i trzy zamki obronne.
— Tak, ale życie wyniósł swe przeklęte — wrzasnął de Craon — życie, którego nie śmiał mu odebrać potężny książę Bretanii z obawy przed gniewem swego pana! Sto tysięcy liwrów! Miasto! Trzy zamki!... Piękna mi zemsta nad człowiekiem, który posiada około dwóch milionów liwrów, dziesięć miast i dwadzieścia fortów. Nie, nie, kuzynie!... Mówmy otwarcie; mieliście go tu w waszej mocy bezbronnego, skutego w łańcuchy, w głębi jednego z lochów waszego grodu, nienawidziliście go śmiertelnie, a nie śmieliście wziąć mu życia za wasze krzywdy.
— Dałem rozkaz Bavalanowi, ale go Bavalan nie wykonał.
— I miał racyę, Mości książę, gdyż król byłby zażądał wydania go, jako zabójcy Wielkiego Marszałka, a ten, który mu dał rozkaz, nie byłby może śmiał narazić się na gniew królewski! Może by wierny sługa, który był tylko mieczem w waszych rękach, został był opuszczony przez ramię, co go naprzód popchnęło! A z im lepszej sali jest miecz, tem łatwiej go złamać...
— Kuzynie! — zawołał książę, powstając gwałtownie — zdaje się, że o honorze moim powątpiewać śmiecie!? Dałem Balavanowi słowo, że go bronić będę, i na Boga w niebie, byłbym go obronił, choćby przeciw królowi Francyi, choćby przeciw cesarzowi Niemiec, choćby przeciw papieżowi rzymskiemu! Jeden mi tylko pozostał żal w duszy — mówił dalej książę, siadając na swojem miejscu z miną gniewną i pełną nienawiści — ten właśnie, że Balavan nieposłuszeństwem się splamił i że nie znalazł się nikt, któryby chciał uczynić to, czego on zrobić nie śmiał!
— A gdyby też znalazł się ktoś taki, czy mógłby być pewien, że po spełnieniu tego czynu, znajdzie przy księciu Bretanii schronienie i obronę?...
— Schronienie tak pewne, jak pewnem jest sanktuaryum w kościele — rzekł książę głosem uroczystym — obronę tak silną, jak to ramię dać ją może. Przysięgam wam na prochy moich ojców, na tarczę naszą herbową, na głownię mojego miecza. Niech się tylko człowiek taki znajdzie, — słowo jest dane!
— I święte, Mości książę! — wykrzyknął Craon, podnosząc się i ściskając rękę starego księcia z siłą, jakiejby po nim spodziewać się nie było można. — Dlaczegoście, książę, nie mówili tego wcześniej, — jużby było po wszystkiem!
Książę ze zdziwieniem spojrzał na Craona.
— To znaczy — mówił Craon dalej, zakładając ręce — to znaczy, że sądziliście, iż zniewaga owa zsunęła się po mojej piersi, jak ostrze lancy po kirysie... Nie, nie! wdarła się ona w piersi i serce zraniła! Wydałem się wam wesołym i obojętnym — prawda? — ale sami mówiliście nieraz, że pobladłem! Wiedzcie też, iż ta rana serce mi toczyła i toczyć będzie zębami tego człowieka dopóty, dopóki człowiek ten nie zginie! Teraz rumieńce zdrowia i radości powrócą na moje lica; od dziś rozpoczyna się moja rekonwalescencya; za kilka dni, mam nadzieję, zdrów będę zupełnie.
— Jakto? — spytał książę.
Craon usiadł w fotelu.
— Posłuchajcie mnie, książę, gdyż na wasze słowo tylko czekałem, żeby wam wszystko powiedzieć. Mam ja w Paryżu, w blizkości cmentarza Ś-go Jana, duży pałac pod strażą jednego tylko stróża, człowieka zaufanego mi, którego pewny jestem! Przed trzema miesiącami pisałem do niego właśnie i kazałem mu w onym gmachu nagromadzić wielkie zapasy żywności, wina, mąki i solonego mięsiwa; zakupić tyle zbroi, ażeby można było nią uzbroić czterdziestu ludzi, a tych czterdziestu obowiązałem się sam dostarczyć i wybrać, Mości książę. Są to hultaje pierwszego kalibru, bez bojaźni Bożej, którzyby do piekieł zstąpili, gdybym tylko poszedł tam na ich czele.
— Ależ — zakrzyknął książę — spostrzegą was, jeśli z takiem wojskiem wejdziecie do Paryża.
— To też jam znowu nie taki nieoględny! Od dwóch miesięcy, w miarę, jak ich gromadzę, wysyłam jednego po drugim do stolicy. Gdy się raz dostaną do mego pałacu, mają rozkaz niewychodzenia już, a stróżowi kazano niczego im nie odmawiać; jest to pewien rodzaj zakonu, którego członkowie na piekło pracują. A teraz, czy rozumiecie mnie, Mości książę? Ten podły marszałek przepędza prawie wszystkie wieczory u króla. Wychodzi stamtąd o północy i, wracając do swego pałacu, położonego przy wielkiej ulicy Bretańskiej, przechodzi pustemi ulicami Świętej Katarzyny i de Prunes, obok cmentarza Świętego Jana i mojego pałacu.
— Na honor, kuzynie — zawołał książę — rzecz to świetnie obmyślana i rozpoczęta.
— I skończy się dobrze, Mości książę, jeżeli się w to Bóg nie wmiesza, gdyż wszystko to dyabla sprawa!...
— A jakże długo myślicie jeszcze u mnie zabawić, gdzie zresztą pożądanym jesteście gościem?
— Tak długo, jak długo będzie potrzeba do osiodłania mojego konia, Mości książę, gdyż oto mam właśnie list od mego rezydenta, przysłany dziś rano przez jednego ze służby, w którym donosi mi, że ostatni z moich rekrutów już przybył i że kompania jest w pełnym komplecie.
Po tych słowach Piotr de Craon zagwizdał, a gdy wszedł koniuszy, dał mu rozkaz, przygotowania konia.
— Pozostań-że jeszcze noc tę w murach zamku de l’Hermine, mój kuzynie — rzekł książę.
— Wdzięcznym wam jestem wielce, Mości książę, ale w tej chwili, gdy wiem, że wszystko już gotowe i że tylko na moją osobę czekają, jakże możecie żądać, żebym opóźniał się o godzinę, o jedną minutę, sekundę nawet... Jakże chcecie, żebym spoczął na łożu i zasiadł przy stole? Muszę jechać, Mości książę i to jechać najprostszą i najkrótszą drogą. Potrzeba mi powietrza, przestrzeni, ruchu. Żegnam was, Mości książę; pomnijcie, że mam słowo wasze!
— Daję je wam powtórnie!
— Żądać od was powtórnie słowa, byłoby to tyle, co wątpić. Dziękuję!...
Po tych słowach J. M. pan Piotr de Craon przepasał się pasem, na którym wisiał miecz jego, wyciągnął poza kolana długie swoję buty ze skóry czarnej, podbitej czerwonym pluszem i, pożegnawszy raz jeszcze księcia, lekko wskoczył na konia. Jechał tak dobrze i tak szybko, że ku wieczorowi siódmego dnia od czasu swego wyjazdu z zamku de l’Hermine, spostrzegł z dala Paryż. Zatrzymał się umyślnie do ciemnej nocy, a wjechawszy do miasta, przybył do swego pałacu, pocichu, bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Zaledwie jednak przybył i wszedł do swego pokoju, kazał zawołać odźwiernego i polecił mu „pod grozą wyłupienia oczu z głowy,“ jak mówią kroniki, aby nikogo pod żadnym warunkiem nie wpuszczał do pokoju, w którym się znajdował.
Takie zachowawszy ostrożności, J. M. pan Piotr de Craon wybrał najzdolniejszych ze swoich ludzi i wskazał ich odźwiernemu, aby swobodnie wychodzić im pozwalał; wybranym zaś swoim polecił śledzić Wielkiego Marszałka i chodzić za nim trop w trop. W ten sposób każdego wieczora wiedział, co robił Clisson w ciągu dnia i gdzie miał się udać w nocy. Taki stan rzeczy trwał dość długo, bo sposobność do przygotowanej zemsty nie nadarzyła się od 14 maja aż do 18 czerwca, t. j. do uroczystości Bożego Ciała.
Dzień Bożego Ciała król obchodził uroczyście w swoim pałacu Ś. Pawła, a wszyscy baronowie i panowie, którzy się dnia tego znajdowali w Paryżu, zaproszeni zostali na obiad, przy którym obecne były królowa i Jej Wysokość księżna de Touraine. Po owym obiedzie, dla uprzyjemnienia chwil damom, odbył się turniej w zamkniętym podwórcu pałacowym. Później wieczorem, tańczono aż do godziny pierwszej po północy. O tej godzinie goście królewscy zaczęli się rozchodzić. J. M. pan Olivier de Clisson pozostał do samego prawie końca i, jeden z ostatnich pożegnawszy króla, wyszedł przez pokoje księcia de Touraine. Zastał on księcia Ludwika zajętego poprawianiem swej toalety; spytał go z uśmiechem, azali nie pójdzie przepędzić resztę nocy u Paulain’a. Paulain ów był podskarbim księcia i często też dla większej swobody książę, pod pretekstem sprawdzania rachunków w swoim skarbcu, opuszczał z wieczora pałac Ś. Pawła, z którego nie mógłby wyjść w nocy — straż bowiem ścisła trzymaną była w rezydencyi królewskiej — i udawał się na ulicę du Trahoir, gdzie mieszkał Paulain, a stamtąd szedł za swemi przyjemnościami. Książę zrozumiał dobrze, co chciał powiedzieć Wielki Marszałek, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł, śmiejąc się:
— Marszałku kochany, nie wiem jeszcze, gdzie noc dziś przepędzę, i czy blizko, czy też daleko pójść mi wypadnie. A może też dziś wcale nie wyjdę z pałacu Św. Pawła! Ale na was już czas, późno jest, idźcie w pokoju!
— Daj, Boże, dobrej nocy — rzekł marszałek.
Dziękuję, chociaż pod tym względem nie mogę się jakoś skarżyć na Pana Boga! Lepiej widać, pamięta o moich nocach, niż o dniach. Dobranoc, Clisson!
Marszałek zrozumiał dobrze, że przeszkodziłby mu, gdyby został dłużej; skłonił się tedy na pożegnanie i zeszedł do swoich ludzi, którzy go oczekiwali u bramy pałacu. Straż ta składała się z ośmiu ludzi i dwóch pachołków z pochodniami. Gdy marszałek dosiadł konia, zapalono światła i orszak puścił się drogą w kierunku wielkiej ulicy Ś. Katarzyny. Pochodnie niesiono przodem, reszta służby postępowała za marszałkiem, oprócz jednego koniuszego, którego przywołał do swego boku, aby mu polecić urządzenie obiadu, jaki miał dać nazajutrz dla księcia de Touraine i kilku innych panów.
W tej chwili nagle dwóch jakichś obcych ludzi przebiegło około świecących i zagasiło im pochodnie. J. M. pan Olivier zatrzymał się, ale przypuszczając, że to nowy żart księcia de Touraine, który go dogonił, zawołał wesoło:
— Mości książę, na honor, to niepięknie z Waszej strony, ale przebaczam wam i to, gdyż młodzi jesteście i wszystko dla was jest zabawą i żartem.
Lecz odwróciwszy się, ujrzał nagle oddział jeźdźców nieznajomych, zamieszanych między jego ludzi, i spostrzegł, że dwu z nich było już zaledwie o kilka kroków od niego samego. Wtedy dopiero począł podejrzewać niebezpieczeństwo jakieś, a stanąwszy, zawołał:
— Kto jesteście i co to ma znaczyć?...
— Śmierć mu! Śmierć Clissonowi! — wykrzyknął ten z pomiędzy nieznajomych, który najbliżej był marszałka.
— Śmierć Clissonowi! — powtórzył marszałek — to zbyt zuchwałe słowa! Któż ty jesteś, ty, któryś je wymówił?
— Jam jest Piotr de Craon, twój wróg! — zawołał rycerz — tyłeś mi już dokuczył, że zemścić się teraz muszę!
I, powstawszy w strzemionach, odwrócił się do ludzi swoich, wołając:
— Oto jest ten, przeciw któremu wyruszyliśmy!... Śmierć mu!...
Z temi słowy rzucił się na Wielkiego Marszałka, podczas gdy towarzysze jego rozpędzali służbę napadniętego. Jakkolwiek bez zbroi i napadnięty niespodzianie, Olivier nie był dzikim zwierzem, łatwym do upolowania. Wydobył on szybko nóż, dwie stopy długi, który wziął ze sobą raczej dla ozdoby, niż dla obrony, i zasłaniając głowę lewem ramieniem, cofnął konia do muru, aby zasłonić się od ataków z tyłu.
— Czy wszystkich pozabijać? — pytali głośno ludzie Piotra de Craon.
— Wszystkich — odpowiedział on, nacierając na Wielkiego Marszałka — ale teraz wszyscy tu! do mnie! Niech raz zginie ten przeklęty Clisson! tu, wszyscy!
Dwu, czy trzech z jego ludzi przybiegło.
Mimo siły i zręczności Clissona, walka tak nierówna nie mogła trwać długo, i podczas gdy on odbijał ciosy lewem ramieniem, a prawem je zadawał, miecz Craona spadł na odsłoniętą głowę jego; Marszałek, głębokie wydawszy westchnienie, wypuścił z ręki nóż i spadł z konia, głową uderzając o drzwi, które się po chwili rozwarły. Tak leżał on wyciągnięty na ziemi, przewaliwszy się połową ciała przez próg drzwi jakiegoś piekarza, który chleb swój rozczyniał, a słysząc wielki hałas i chrzęst zbroi, uchylił drzwi, aby zobaczyć, kto jest zgiełku tego przyczyną. J. M. pan Piotr de Craon próbował wejść przez te drzwi, nie zsiadając z konia, ale zmieścić się z koniem nie mógł.
— Czy zsiąść i dobić go? — zapytał jeden z jeźdźców.
Craon, nie odpowiadając, najechał koniem na nogi i biodra marszałka, a gdy ten nie dawał znaku życia, zawołał:
— Niepotrzeba — ma dosyć!!... Jeśli jeszcze nie jest bez duszy, to pewno nie wiele mu się należy. Dostał tęgo w łeb, a przysięgam wam, dostał z mojej ręki! Teraz w nogi, panowie!... Każdy w inną stronę. Zjedziemy się za bramą Św. Antoniego.
Natychmiast po oddaleniu się złoczyńców, ludzie Wielkiego Marszałka w popłochu zgromadzili się znów około leżącego na ziemi ciała. Piekarz, poznawszy w rannym męża wysokiej godności, z największą chęcią ustąpił swojej izby. Położono go na łożu, przyniesiono światła i wszyscy wielkie poczęli zawodzić żale, gdyż, widząc tak wielką ranę w głowie sędziwego rycerza i tyle krwi rozlanej na twarzy i sukniach, nie wątpili nawet, że żyć przestał. Mimo to, jeden z nich pobiegł do pałacu Sw. Pawła. Gdy tam po barwach poznano, iż należał do służby Clissona, wpuszczono go do króla, który, zmęczony po całodziennych trudach, opuściwszy apartamenta królowej, przygotowywał się do przepędzania nocy w swojej sypialni. Karol już układał się na łożu, gdy wbiegł ów człowiek blady, przerażony, wołając:
— Panie! ach, Najjaśniejszy panie! Jakiż smutek i co za nieszczęście!...
— Cóż się stało? — zawołał król.
— J. M. pan Olivier de Clisson, wielki Wasz Marszałek, przed chwilą został zamordowany.
— Któż się tej zbrodni dopuścił? — wykrzyknął przerażony król.
— Niestety, Najjaśniejszy Panie, nie wiemy tego, ale nieszczęście to stało się nieopodal pałacu Waszej Królewskiej Mości, w wielkiej ulicy Świętej Katarzyny.
— Czekajcie! zaraz! — zawołał Karol, — Pochodni, służba! Pochodni!... Żywym, czy umarłym jest wielki mój marszałek, chcę go raz jeszcze oglądać!
I zarzucił na siebie naprędce płaszcz, włożono mu na nogi obuwie, a w pięć minut ludzie zbrojni i cała służba była gotowa do drogi. Karol nie chciał czekać nawet, aż mu przyprowadzą konia, i wyszedł pieszo z pałacu Świętego Pawła w towarzystwie dwóch swoich szambelanów, J. M. panów Wilhelma Martele i Heliona de Lignac. Przyśpieszając kroku, stanęli wkrótce przed domem piekarza. Służba ze światłem i szambelani pozostali na ulicy, król zaś wszedł szybko do izby, a podchodząc do łóżka, wziął za rękę rannego i rzekł:
— To ja, mój drogi marszałku, jakże się czujecie?...
— Słabo bardzo, Miłościwy panie — odpowiedział marszałek.
— Któż to was do tego smutnego doprowadził stanu, dzielny mój wodzu?
— J. M. pan de Craon i jego wspólnicy, którzy napadli na mnie bezbronnego zdradziecko.
— Marszałku! — zawołał król uroczyście, podnosząc rękę — przysięgamy ci, że nigdy zbrodnia surowiej ukarana nie była, jak ta ukarana będzie! Ale teraz zajmijmy się przedewszystkiem tobą samym i twoim ratunkiem. Gdzież są lekarze?
— Posłano po nich, Miłościwy panie — odpowiedział jeden ze służby.
W tej-że chwili weszli oczekiwani. Król postąpił naprzeciw nich i zawołał:
— Obejrzyjcie panowie dobrze marszałka i postarajcie się szybko zbadać stan jego, albowiem gorzej strapione jest serce moje ciosami, jakie on otrzymał, niżeli gdyby miecze tych łotrów mnie samego dotknęły.
Lekarze wzięli się do opatrunku, ale Karol tak był niespokojny i niecierpliwy, że, nie dając im dokończyć, wołał co chwila:
— Odpowiedzcież mi raz nareszcie!... Czy życie jego jest zagrożone?!
Wreszcie ten, który wydawał się najbieglejszym pomiędzy nimi, odwrócił się, mówiąc:
— Nie, Najjaśniejszy panie, zaręczam Wam, że za dni piętnaście Wielkiego Marszałka na koń podsadzimy.
Król, usłyszawszy tak dobrą nowinę, nie mając przy sobie ani łańcucha jakiego, lub sakwy, którąby mógł wynagrodzić zwiastuna dobrej wieści, pocałował go. Potem podszedł do łoża Wielkiego Marszałka i zapytał:
— No i cóż, Olivierze, czy słyszysz? — za piętnaście dni będziesz tak zdrów, jakby ci się ten przypadek wcale nie był wydarzył. Dobre daliście nam wiadomości, panowie lekarze, nie zapomnimy też tego wcale. Co do ciebie, marszałku, nie troszcz się o nic, jeno o to, abyś wyzdrowiał; powiedzieliśmy bowiem i powtarzamy raz jeszcze, że nikt nigdy na świecie takiej nie otrzymał kary, jak ta, jaką my wymierzymy, a nigdy zbrodnia ciężej odpokutowaną nie była, nigdy krew rozlana więcej krwi na pomstę nie otrzymała!... Pod tym względem polegajcie na mnie. Rzecz ta do mnie już należy.
— Niech Bóg was ma w swej opiece, Najjaśniejszy panie — rzekł marszałek — i niech was przedewszystkiem wynagrodzi za te odwiedziny, sercu memu tak miłe.
— Nie będą one ostatnie, mój zacny Clissonie; wydam bowiem zaraz rozkaz, aby was przeniesiono do mego pałacu.
Clisson chciał podnieść do ust rękę królewską, ale Karol nachylił się ku niemu i ucałował go, jak brata.
— A teraz już opuścić was muszę — rzekł — kazałem bowiem, aby się stawił w zamku Ś. Pawła prefekt Paryża po moje rozkazy.
Pożegnawszy się z rannym, król wrócił do swego pałacu, gdzie nań oczekiwał już wezwany prefekt, któremu Karol polecił żywego, czy umarłego dostawić zbójcę Craona wraz z towarzyszami.
Poszukiwania narazie były daremne; tylko gwardziści królewscy, przebiegając pola okoliczne, pojmali w pewnej wiosce, w blizkości Paryża, dwóch ludzi zbrojnych i pazia, którzy nie mogli widocznie zdążyć za drugimi z powodu zmęczenia koni. Ludzie ci, schwytani i wprowadzeni do Paryża, zamknięci zostali w więzieniu Châtelet.
W dwie godziny po przybyciu, zostali przyprowadzeni na miejsce zbrodni, na ulicę Świętej Katarzyny, przed dom piekarza. Tam ucięto im ręce, poczem zawiedziono ich na plac targowy, gdzie głowy ich spadły pod mieczem kata, a wreszcie powieszono ich na szubienicy za nogi.
We środę następną taż sama kara spotkała stróża pałacu J. M. Piotra de Craona, który za to, iż zamiaru zbrodni nie wydał, był w oczach sprawiedliwości również winnym, jak ci, którzy go wykonali.
Co zaś dotyczę J. M. pana de Craon, wyrok nad nim wykonany został przez kontumacyę. Dobra jego skonfiskowano, ruchomości wcielono do skarbu, a, posiadłości w ziemi rozdano pomiędzy służbę królewską. Część także wziął książę de Touraine.
Admirał Jan de Vienlie, któremu poleconem zostało zajęcie ziemi i zamku, Bernard zwanego, wszedł tam nocą ze swymi ludźmi. Tam podczas nocy zastawszy Joannę z Chatillon, żonę Piotra de Craon, jedną z najpiękniejszych kobiet swego czasu, wyrzucił ją półnagą, wraz z jej córką za bramy zamku.
Pałac w Paryżu, w którym zamiar zbrodni się wykluł i dojrzał, został zburzony aż do fundamentów; pługi zaorały miejsce, gdzie niedawno jeszcze zamek ów dumne wznosił wieżyce. Grunt został podarowany cmentarzowi Świętego Jana, a ulica Craona, którą właściciel swojem ochrzcił był imieniem, dostała nazwę ulicy „Złych chłopców“ (des Mauvais Garçons), którą nosi do dzisiejszego dnia.
Gdy Piotr de Craon dowiedział się o tem, jaki na niego wydano wyrok, pomyślał sobie, że zamek Sablé, do którego się schronił był po dokonanym napadzie, nie jest dosyć bezpiecznym, i udał się do księcia Bretanii.
Książę ten wiedział już o rezultacie tej chybionej wyprawy, i wiedział, że wspólny ich nieprzyjaciel żyje; to też, gdy spostrzegł wracającego ze wstydem J. M. pana Piotra de Craon do tejże samej sali, z której niedawno wychodził z taką dumą, nie mógł powstrzymać się od zawołania na cały głos:
— Ach! kuzynie miły, widocznie waść jesteś bardzo niedołężnym, skoro nie mogłeś zabić tego człeka, któregoś miał w swej mocy!...
— Mości książę — odparł Piotr de Craon — chyba wszyscy dyabli, którym on dostać się musi kiedyś, ochronili go i wydarli żywym z moich rąk, gdyż ja mu sam zadałem co najmniej sześćdziesiąt ciosów takich, że, gdy spadł z konia, Bogiem się świadczę, miałem go już za trupa. Ale na jego szczęście drzwi, na które runął, były uchylone, więc padł do wnętrza izby... Gdyby był legł na ulicy, bylibyśmy go stratowali kopytami naszych koni.
— Tak, wierzę — odparł chmurnie książę — ale inaczej się stało, nieprawdaż? A ponieważ tu jesteście, pewny jestem, że niedługo też na siebie czekać dadzą posły Jego Królewskiej Mości. Ale mniejsza o to, kuzynie miły; cokolwiek mnie spotka i z kimkolwiek będę musiał walczyć z waszego powodu, macie słowo moje. Przybyliście — pozostańcie, rad wam jestem!
Stary książę podał rękę rycerzowi i zawołał służalca, któremu kazał przynieść dzban hypokrasu i dwa kubki.
Książę Bretanii nie mylił się wcale, przypuszczając, że się na wielkie naraża niebezpieczeństwo, dając schronienie i opiekę J. M. panu Piotrowi de Craon. Rzeczywiście, we trzy tygodnie po wypadkach, któreśmy opisali, posłaniec konny w barwach królewskich zatrzymał się u wrót zamku de l’Hermine i, zapytawszy o księcia, oddał mu list z herbowemi pieczęciami Francyi. Był to list władcy i pana do lennika. Król Karol żądał, w imię sprawiedliwości i sądów Paryża, wydania Piotra de Craon, jako zdrajcy i zabójcy — i groził księciu Bretanii w razie odmowy najściem zbrojnem w celu pojmania winnego. Książę wspaniale przyjął posła królewskiego. Zdjąwszy z siebie pyszny łańcuch złoty, włożył mu go na szyję, a ludziom swoim nakazał, aby posłowi na niczem nie zbrakło aż do chwili, w której z odpowiedzią wysłany będzie z powrotem. Nazajutrz odpowiedź owa wręczoną mu została z nowymi dowodami szczodrobliwości książęcej.
Książę w odpowiedzi swej zapewniał, że król mylnie powiadomiony został i że Piotr de Craon nie znajduje się w Bretanii. Dalej pisał książę, iż nie wie nic o miejscu jego pobytu, ani o powodach nienawiści Craona ku J. M. Wielkiemu Marszałkowi. W końcu prosił króla, aby go miał za wytłómaczonego, iż woli jego zadość nie czyni.
Król odebrał ten list podczas rady państwa. Odczytywał go kilkakrotnie, a za każdym razem twarz jego bardziej pochmurniała, wreszcie, zgniótłszy list w ręku i ciskając go na stół, zawołał:
— Mości panowie, wiecie co nam donosi nasz kuzyn z Bretanii? Mówi on i ręczy honorem, że nie wie, gdzieby się znajdował zbój i zdrajca Craon!... Widzi się nam, że ów honor księcia Bretanii mocno tem zaręczeniem na szwank jest narażony... Cóż wy na to, Mości panowie?...
— Mnie się zdaje, Najjaśniejszy mój synowcze — rzekł powstając książę de Berri — że książę Bretanii mówi i czyni to, co powinien i że nie może odpowiadać za J. M. pana de Craon, jeżeli ten u niego się nie znajduje...
— A wy, miły bracie, co o tem myślicie? — pytał dalej król.
— Co do mnie, Najjaśniejszy panie, sądzę, jeżeli się to zdaniu Waszej Królewskiej Mości nie sprzeciwia, że książę Bretanii mówi tak dlatego, aby złoczyńcy dać czas ujścia do Anglii, i....
Król przerwał mu.
— I masz racyę, bracie de Touraine; tak jest, jak mówisz. Co do was, stryju, wiemy dobrze, że Wielki Marszałek nie liczył się do waszych przyjaciół, i słyszeliśmy, chociaż nic wam o tem nie mówiliśmy, że w dniu spełnienia zbrodni był u was jeden z, poufałych J. Mci Craona, który wam, odkrył uknuty spisek; wy zaś, niby nie dając wiary jego słowom i niby dlatego, żeby zabawy nie mącić na dworze naszym, pozostawiliście rzeczy te ich własnemu biegowi! Wiemy o tem wszystkiem, stryju, i wiemy z dobrego źródła!... Zresztą, jeśli zechcecie, jest, sposób łatwy dowiedzenia nam, iż się mylimy; chciejcie nam towarzyszyć do Bretanii, gdzie niebawem pójdziemy na wyprawę. Książę ten, który nie jest ani Anglikiem, ani Francuzem — ani psem, ani wilkiem, już nadużył naszej cierpliwości. Niewiadomo nam było nigdy, czy on szczeka, czy skomli. Bretania zapomnieć nie może, że była królestwem i nie może się pogodzić z losem, iż została, prowincyą; kiedy tak, i kiedy tego trzeba, pójdziemy!... a uderzymy tak silnie i tylekroć w tę książęcą koronę, iż odpadną z niej wszystkie winne liście, a damy ją, jako baronię, któremu z naszych sług wiernych, jak oto w tej chwili dajemy bratu naszemu księstwo Orleanu w zamian za księstwo de Touraine.
Książę ukłonił się na znak podzięki.
— Tak, tak, bracie miły — mówił dalej król — dajemy ci je ze wszystkimi dochodami i przynależnościami i odtąd zwać was już nie chcemy księciem de Touraine, gdyż księstwo to przechodzi od dziś na własność korony, ale księciem Orleanu; od dziś księstwo to do was należy. Słyszeliście, książę i stryju — idziemy wszyscy na Bretanię, ale i wy z nami?...
— Ukochany i Najjaśniejszy królu i synowcze — odparł książę de Berri — zawsze poczytywać sobie będę za szczęście, mogąc towarzyszyć Waszej Królewskiej Mości, ale pozwólcie zwrócić sobie uwagę, że należałoby zabrać z sobą i szwagra naszego, ks, Burgundyi.
— To prawda — rzekł król — poprosimy go, aby nam ten zaszczyt uczynił, a jeśli to nie wystarczy, rozkażemy mu, a jeśli i to jeszcze nie wystarczy, pójdziemy po niego sami!... Przygotujcie się tedy, stryju, do wojennej tej wyprawy. Nim tydzień upłynie — wyruszymy.
Zaraz po tej przemowie król zamknął posiedzenie rady i usunął się do swej komnaty wraz ze swymi sekretarzami. Tegoż dnia jeszcze dwudziestu możnych panów szlachetnego imienia, na czele których byt książę Burgundyi, odebrało rozkazy, aby się stawili z jak najliczniejszymi, jakie zebrać zdołają, pocztami. Rozkaz ten szybko wykonany został, gdyż książę Bretanii był nienawidzony przez wszystkich, którzy do głębi serca byli Francuzami. Mówiono, że oddawna już król powinien był rozpocząć przeciw niemu energiczne kroki i że byłby to uczynił, gdyby mu nie przeszkadzali hrabia Flandryi i książę Burgundyi. Mówiono, że był on raczej Anglikiem i że dlatego tak nienawidził Clissona, iż się ten sfrancuził. Tym razem rozkazy królewskie były jednak tak wyraźne i tak surowe, że skutek musiał być osiągniętym. Wiedziano wszelako, że wielu z tych, którzy iść mieli z królem, nie poszłoby z dobrej woli; wymieniano przytem pocichu nazwiska książąt de Berri i Burgundyi.
W istocie też książę Burgundyi dawał długo na siebie czekać. Mówił, że wyprawa ta obciążała nazbyt jego prowincye i że była to wojna bez racyi, która skończyć się musi źle. Mówił, że wielu jest ludzi, których nieporozumienia Wielkiego Marszałka z J. M. panem Piotrem de Craon wcale nie obchodziły; że niesprawiedliwem było w ciągać tych obojętnych w wojnę i że należało pozostawić im samym do załatwienia ich sprawy bez obciążania dlatego nowymi wydatkami i uciskiem biednych mieszkańców ubogich prowincyi.
Książę de Berri był tegoż samego zdania, ale król, książę Orleanu i cała rada inaczej się na to zapatrywali; z konieczności tedy dwaj książęta musieli się zgodzić na zdanie większości i króla. Zresztą, jak tylko marszałek mógł dosiąść konia, król dał rozkaz wyruszenia z, Paryża.
Z wielkim wojennym przyborem wybrał się król Karol na tę wyprawę, chociaż go lekarze od tego odwodzili, utrzymując, iż zdrowie jego w niezupełnie dobrym jest stanie. Król jednak uparł się i postawił na swojem, zapewniając, że nigdy nie czuł się zdrowszym, jak w tej właśnie porze.
Po dwu dniach oczekiwania w Chârtres, król doczekał się odwlekanego przybycia księcia de Berri i hrabiego de la Marche. Zapytał on ich, azali nie mają jakich wiadomości o księciu Burgundyi. Odpowiedzieli mu, że książę nadciągał poza nimi. Wreszcie, czwartego dnia, zawiadomiono króla, że już chorągwie Burgundyi wkroczyły do miasta.
Król pozostał siedm dni w Chârtres, poczem wyruszył drogą do Mens. Przez całą drogę, co chwila łączyły się z nim orszaki ludzi zbrojnych, przybywających z Artois, Vermandois i z Pikardyi i ze wszystkich stron Francyi, nawet z najodleglejszych, a wszyscy ci ludzie byli mocno oburzeni na księcia Bretanii. Król podsycał ich nienawiść swoją własną i surowym gniewem na zuchwałego Bretończyka. Okazało się, iż król Karol przeceniał swoje siły.
Ciągłe rozdrażnienie, jakie mu sprawiały kłopoty i utarczki z uporem stryjów, tak rozstroiło jego organizm, że przybył do Mens rozgorączkowany, nie mogąc dosiedzieć na koniu. Musiał mimo woli zatrzymać się, jakkolwiek mówił, że spoczynek był mu straszniejszym i okrutniejszym, niż umęczenie; ale doktorowie, stryjowie i nawet sam książę Orleanu, byli tego zdania, iż w tem miejscu zatrzymać się należało ze dwa, lub trzy tygodnie.
Chciano skorzystać z tego wypoczynku i skłoniono króla, aby wysłał jeszcze jedno poselstwo do księcia Bretanii.
Posłowie udali się też natychmiast do Nantes, gdzie książę przebywał.
Przedstawili mu żądanie króla, aby wydał Piotra de Craon, ale, jak za pierwszym razem, książę, bogato obdarzywszy poselstwo całe, odpowiedział, że niepodobna mu wydać człowieka, którego król żąda, albowiem nie wie, gdzie ten się ukrył. Dodał, iż słyszał wprawdzie przed rokiem jeszcze, że J. M. pan de Craon nienawidził Wielkiego Marszałka z całego serca i zaprzysięgał mu walkę śmiertelną, że rycerz ten jemu samemu mówił ongi, iż gdziekolwiek napotka Clissona, bądź dniem, bądź nocą — zabije go; ale powiedział także, że więcej nic nie wie i że wydziwić się nie może, dlaczego król wojnę mu zapowiada o rzecz tak mu obojętną.
Król bardzo był słaby, gdy mu przyniesiono tę odpowiedź, niemniej jednak dał rozkaz do wymarszu i wezwał swych koniuszych, aby go przybrali i uzbroili. W chwili, gdy wstał z łoża, przybył poseł z Hiszpanii. Przynosił on list własnoręczny Jolanty z Baru, królowej Aragonu, Majorki i Sardynii.
Donosiła ona królowi, że zawsze życzliwa i pragnąca wszystko czynić ku jego zadowoleniu, znając powód jego wyprawy i starań, kazała zatrzymać i uwięzić w Barcelonie jakiegoś nieznajomego rycerza, który za cenę złota chciał wynająć statek do Neapolu. Dodawała przytem, iż przypuszcza, jakoby rycerz ów był Piotrem de Craon; podejrzenia swoje komunikuje zaś królowi dlatego, iżby przysłał spiesznie ludzi w celu konfrontacyi z więźniem; list kończył się zapewnieniem, że czułaby się szczęśliwą, gdyby te nowiny sprawiły kuzynowi jej i panu na tronie Francyi przyjemność.
Książęta de Berri i Burgundyi, po oznajmieniu tej wiadomości, zaczęli rozgłaszać, że wojna skończona i że już nie pozostaje nic, jak tylko rozpuścić wszystkich do domów ponieważ człowiek, którego szukano, był bez wątpienia schwytany. Król Karol jednak nie chciał uczynić tego i tyle tylko można było na nim wymódz, iż postanowił posłać kogoś do Barcelony, dla przekonania się o tożsamości jeńca. Po trzech tygodniach wrócił wysłaniec i doniósł, że rycerz, więziony w Hiszpanii, nie był wcale Piotrem de Craon.
Wtedy król wpadł w wielki gniew przeciw swoim stryjom, gdyż wiedział dobrze, iż oni to byli sprawcami tego opóźnienia wyprawy; postanowił, nie słuchając już nikogo, jeno własnego przekonania, wyruszyć naprzód drogą na Angers, przeciw ks. Bretanii.
Nazajutrz pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano, po wysłuchaniu mszy świętej, podczas której król zemdlał (do tego stopnia czuł się już osłabionym), zbierano się do wymarszu. Król wsiadł na konia z wielkim trudem przy pomocy ks. Orleanu. Książę Burgundyi wzruszał ramionami, widząc ten upór i nazywał kuszeniem Boga tę nieprzepartą chęć wojowania, pomimo takich ostrzeżeń. Książę de Berri zaś szepnął mu do ucha:
— Bądźcie spokojni, bracie miły, ja pomyślałem jeszcze o jednem i ostatniem ostrzeżeniu, i jeżeli Bóg nam dopomoże, to wrócimy, mam nadzieję, dziś jeszcze na nocleg do Mens.
— Nie wiem, co przez to powiedzieć chcecie — rzekł książę Burgundyi — ale każdy sposób będzie dobry, który potrafi przeszkodzić tej smutnej wyprawie.
Tymczasem król puścił się w drogę, a za nim inni. Niezadługo oddział królewski wkroczył w wielki i ciemny las, pamiętający jeszcze czasy Druidów. Król był smutny i pogrążony w zadumie; puścił wodze koniowi, i zaledwie odpowiadał tym, którzy się doń zwracali. Szanowano tę jego zadumę i pozwalano mu tak samemu w spokoju i milczeniu jechać naprzód, gdyż zdawał się tego pragnąć. Po godzinie drogi, nagle starzec jakiś z odkrytą głową, całunem białym owinięty, wybiegł z pomiędzy drzew, poza któremi był ukryty, na drogę, a chwytając konia królewskiego za uzdę i zatrzymując go w miejscu, zawołał:
— Królu, ach, królu! stań!... powracaj tą samą drogą, albowiem zdrada cię czeka!...
Król zadrżał na calem ciele na widok tego niespodzianego zjawiska. Rozpostarł ramiona i chciał krzyknąć, ale głos mu zamarł w piersi i zdołał tylko gestami wskazać, żeby usunięto tę marę.
Ludzie zbrojni rzucili się ku starcowi i popchnęli go tak silnie, że puścił cugle konia, ale w tejże chwili przybył mu z pomocą książę de Berri i uwolnił go z rąk żołnierzy, mówiąc, iż nie godzi się bić tak okrutnie nieszczęśliwego waryata, boć przecie każdy pojąć może, że człowiek ten musi być jeno waryatem, któremu trzeba wolność przywrócić.
Wśród ogólnego zamieszania, ów mniemany waryat zdołał umknąć i schronić się bez śladu.
Pomimo wypadku, który na jedną chwilę powrócił całą nadzieję książętom de Berri i Burgundyi, król niczego nie chciał słuchać i w dalszy rozkazał pochód wyruszyć. Gdy się wysunięto z lasu cienistego, słońce w samo południe rozpalało powietrze; a było to w najgorętszych dniach lipca, podczas największego skwaru. Jak daleko wzrok zasięgnął, wszędzie tylko rozścielało się piaszczyste morze, odbijające promienie słoneczne. Konie, najbystrzejsze nawet, pospuszczały łby i rżały smutnie. Najdzielniejsi ludzie nawet upadali na siłach. Król, dla którego obawiano się rosy porannej i chłodu, ubrany był w kaftan z aksamitu czarnego, a na głowie miał czapeczkę z czerwonego sukna, przez której fałdy przewijał się różaniec z dużych pereł, darowany mu na odjezdnem przez królowę... Pozwalano mu jechać w odosobnieniu, aby nie potrzebował oddychać tumanami kurzu; dwóch paziów tylko postępowało za nim. Jeden z nich trzymał hełm świetnie wyrobiony w Montauban ze stali. W hełmie przeglądało się słońce. Drugi trzymałw ręku czerwone drzewce lancy, u której powiewała chorągiewka. Lanca ta miała sławne ostrze, przecudownie szlifowane w pracowni tuluskiej. J. M. pan de la Riviére ostrzy takich jednakowych dwanaście ofiarował królowi w darze, a król dał z nich trzy księciu Orleanu, trzy zaś księciu de Bourbon.
I stało się, że gdy tak jechali powoli, jeden z paziów, ulegając przemagającemu jego siły znużeniu, zdrzemnął się, i wypuścił z rąk lancę, której żelazo uderzyło z ostrym i głośnym dźwiękiem o hełm drugiego giermka. Na ten odgłos król zadrżał na całem ciele, wytrzeszczył oczy przerażone i zbladł, jak chusta. Potem, nagle raniąc konia ostrogami, wyrwał miecz swój z pochwy i rzucił się na swych obu paziów, krzycząc wielkim głosem:
— Za mną! za mną!...
Paziowie, przerażeni, rozbiegli się w różne strony; król jednak pędził dalej i zbliżał się do księcia Orleanu. Ludwik nie wiedział, co miał czynić: czy oczekiwać, czy uciekać od swego brata, gdy posłyszał głos księcia Burgundyi:
— Uciekaj, synowcze, uciekaj! Jego Królewska Mość zabije cię!
I rzeczywiście, król, nadbiegając z całym pędem, wstrząsał ciągle mieczem, jak szalony; książę zaledwie zdążył odskoczyć w bok jednym susem. Król przebiegł obok, ale, spotykając na drodze pewnego rycerza z Gujenny, nazwiskiem Polignac, wbił miecz swój w jego gardło. Krew strumieniem bryznęła; rycerz spadł z konia. Widok krwi, zamiast uspokoić Karola, podwoił jeszcze jego wściekłość. Począł się rzucać w różne strony, kłując konia ostrogami, i, wywijając mieczem, popędzał rumaka i wołał:
— Naprzód! naprzód! Na zdrajców!...
Wówczas rycerze, zakuci w zbrojach stalowych, utworzyli koło, pozwalając mu się bić i nie oddając razów, dopóki nie postrzeżono, że opadł z sił. Wtedy jeden z rycerzy normandzkich, niejaki Wilhelm Marcel, zaszedł mu z tyłu i pochwycił go w pół. Król kilka jeszcze zadał ciosów, wreszcie miecz wypadł mu z rąk, a on sam upadł w tył głową, wydając jęk straszny. Zdjęto go z konia, który cały był zziajany i drżał na całem ciele; zdjęto zeń kaftan i czapeczkę. Stryjowie i brat króla zbliżyli się ku niemu; Karol bowiem stracił zupełnie przytomność, i chociaż oczy jego były otwarte, nie widział nic i nikogo przed sobą.
Zdumienie i strapienie paziów i rycerzy było wielkie; nikt nie wiedział, co mówić, i co czynić. Książę de Berri uścisnął króla za rękę i począł mówić łagodnie, ale król nie odpowiedział ani słowem, ani gestem. Wtedy książę potrząsnął głową i rzekł:
— Mości panowie, teraz nam wrócić do Mens, a wyprawa ta na tem będzie, niestety, skończona.
Związano króla z obawy, aby go nowy atak szału nie napadł; położono go w lektyce i rozpoczęto smutny odwrót; wieczorem na nocleg wrócono do Mens.
Przywołano natychmiast lekarzy; utrzymywali bowiem niektórzy, że król otruty został przed wyjazdem z Mens, inni wyszukiwali jakiejś nadnaturalnej przyczyny tej choroby i mówili, jakoby nań rzucono urok jakiś. Ponieważ zaś tak co do jednego, jak i co do drugiego powodu podejrzenie padać mogło na obu książąt, oni więc sami żądali, aby przeprowadzone było jak najenergiczniejsze śledztwo. Zapytywano tych, którzy usługiwali przy obiedzie, czy król nie jadł zbyt wiele; odpowiedzieli, że zaledwie dotknął dwu, lub trzech potraw, jeno myślał i wzdychał, ściskając od czasu do czasu skronie W obu dłoniach, jakgdyby go głowa bolała.
Śledztwo całe stało się zbytecznem wobec orzeczenia lekarzy, którzy oświadczyli, iż król ma początki waryacyi z przepalenia mózgu.
Książęta de Berri i Burgundyi spojrzeli na siebie wzajem. W razie szaleństwa króla, regencya przypadała w udziale albo im, lub też księciu Orleanu. Ten ostatni zbyt był młodym, ażeby go Rada królewska tak wielką godnością zaszczycić miała. Książę Burgundyi tedy, przerywając ciszę i zwracając się do książąt Orleanu i de Berri, rzekł:
— Bracie miły, synowcze kochany — mnie się zdaje, że wypada nam co najprędzej wrócić do Paryża. Król będzie tam lepiej leczony i troskliwiej pielęgnowany, niż gdziekolwiek indziej, a szczególniej w zakątku oddalonym, jak ten tu właśnie. Potem dopiero Rada zadecyduje, w czyje ręce oddać przyjdzie regencyę państwa.
— Jestem i ja tegoż samego zdania — dodał książę de Berri — ale gdzie go tam umieścimy?
— Aby tylko nie do Paryża! — zawołał żywo książę Orleanu. — Królowa jest w błogosławionym stanie i podobny widok wielceby dla niej mógł być szkodliwy.
Książęta stryjowie uśmiechnęli się obaj.
— Jeżeli tak, to najlepiej będzie — rzekł jeden z nich — zawieźć go do zamku de Creil. Powietrze tam dobre, widok piękny, a rzeka płynie u jego stóp. Co się zaś tyczy królowej, synowiec nasz, książę Orleański, ma zupełną słuszność. To też, jeżeli zechce pojechać naprzód i przygotować ją do tej wiadomości, my pozostaniemy jeszcze dzień przy królu i czuwać będziemy, aby mu niczego nie brakło, a potem przyjedziemy za nimi nieco później do Paryża.
— Niech się dzieje, jak radzicie — odpowiedział książę Orleanu.
I wyszedł dla wydania rozkazów do odjazdu.
Przy łożu króla czuwali obaj stryjowie czas jakiś, lecz potem oddalili się, pozostawiając tylko służbę i ks. Orleańskiego, który wszedł pożegnać się z bratem.
Chory drżał na calem ciele; oczy miał w slup zwrócone, a zimny pot spływał mu z czoła. Od czasu do czasu zrywał się na łożu i wykrzykiwał:
— Śmierć! śmierć zdrajcom!...
Potem upadał znowu na łoże bezsilny, aż do nowego ataku gorączki, który powracał mu trochę energii, rozpalając wewnętrznie.
Książę Orleanu, pozostawszy sam, pochylił się nad łożem, wziął króla w objęcia i ze smutkiem patrzał nań przez chwilę. Niezadługo też łzy napełniły mu oczy i spływały po policzkach. Żal jego był słuszny i sprawiedliwy, gdyż nieszczęśliwy szaleniec, który bezwładny leżał na łożu, kochał go serdecznie, a on wyrzucać sobie w tej chwili musiał, że za świętą tę przyjazń płacił mu jeno zdradą i niewdzięcznością, bałamucąc mu młodą żonę. Bez wątpienia, w chwili tej pożegnania, gdy odjeżdżał z myślą dalszej zdrady, badał on sumienie swoje i wyznać musiał w duchu, że po chwilowym namyśle nie tak bardzo zasmucony był nieszczęściem brata, jakby był być powinien. Jest to zresztą rzeczą zwyczajną u ludzi, że złe skłonności przemagają u nich nad dobremi i że często pocieszają się cudzemi nieszczęściami, wyzyskując je na swoją korzyść. Egoizm bowiem bywa lekarzem serca.
Tymczasem stryjowie królewscy wydali rozkaz wszystkim marszałkom, aby wszyscy panowie i ich poczty w spokoju i porządku wracali do swoich zamków i prowincyi, nie czyniąc spustoszeń, ani gwałtów po drodze pod zagrożeniem osobistej odpowiedzialności.
We dwa dni po odjeździe księcia Orleanu, król puścił się w powolną drogę, niesiony w miękkiej i wygodnej lektyce. Wiadomość o smutnym stanie monarchy z niezwykłą rozeszła się szybkością. Złe wieści mają skrzydła orle; każdy też mówił o tem inaczej i każdy innym też przypisywał to przyczynom. Panowie widzieli w tem sprawę dyabelską, księża karę Bożą, stronnicy papieża rzymskiego mówili, że dotknęło króla to szaleństwo za karę, iż uznał papieża awiniońskiego, Klemensa; stronnicy Klemensa zaś utrzymywali, że Bóg zesłał nań ten cios za to iż nie zniszczył schizmy do szczętu i nie rozpoczął wojny z Włochami, jak to był obiecał. Co do ludu zaś, bardzo był on nieszczęściem tem zasmucony, w dobroci bowiem i sprawiedliwości króla Karola wielkie pokładał nadzieje. To też naród zalegał kościoły, gdzie odbywały się modły publiczne, nakazane na intencyę uzdrowienia króla z szaleństwa. Jednemu z świętych patronów ofiarowano figurę króla, z wosku odrobioną, wielkości naturalnej i olbrzymią gromnicę, — ale wszystko to okazało się bezowocne; król przybył do zamku de Creil, lecz nie można było dojrzeć najmniejszego nawet polepszenia w jego stanie.
Przytem nie zaniedbywano żadnych środków leczniczych. Pan de Coucy dowiedział się o jakimś wielce mądrym i skutecznym lekarzu, nazwiskiem Wilhelm d’Hervilly; sprowadzono go też z pewnej małej wioski, nieopodal miasta Laonu, gdzie przemieszkiwał. On tedy objął kierunek nad leczeniem choroby króla, którą, jak mówił, poznał dokładnie.
Regencya i zarząd królestwa, jak to przewidzieć było łatwo, dostały się w ręce stryjów królewskich. Rada po piętnastodniowej dyskusyi oświadczyła, że Jego Wysokość książę Orleanu za młody był do przyjęcia na swe barki tak ciężkiego zadania, skutkiem czego zwrócono się do książąt de Berri i Burgundyi. Następnego dnia po ich nominacyi J. M. pan de Clisson stanął z licznym pocztem ludzi w pałacu ks. Burgundyi.
Wprowadzony na pokoje regenta, marszałek Clisson, zdejmując czapeczkę i kłaniając się, rzekł:
— Przychodzę do Waszej Wysokości po rozkazy i ośmielam się zapytać o dalsze losy kraju i rządu.
— O dalsze losy kraju i rządu, Clissonie? — odparł książę podniesionym ze wzruszenia głosem. — To mnie obchodzi tylko, i nikogo więcej; co się tyczy rozkazów moich, oto są: macie natychmiast opuścić ten pałac, a za godzinę stolicę samą!...
Clisson zbladł, jak ściana. Książę był regentem Francyi — trzeba było być posłusznym bez odpowiedzi.
Tego jeszcze wieczora wydał rozkazy swej służbie i z dwoma tylko ludźmi wyjechał z Paryża. Zatrzymał się dopiero na drugi dzień o zmierzchu w zamku de Montlhéry, który był jego własnością.
W tenże sam sposób, jak książę Burgundyi z Clissonem, postąpiono i z innymi ulubieńcami króla.
Rozpoczęły się działania niecnej reakcyi, spełniło się nad tymi sprawiedliwymi to, co się spełnić miało nad zbójcą Craonem.
Reakcya rozpoczęła się na wielkie rozmiary, ale bez wiedzy króla, którego stan coraz bardziej się pogarszał; w jednej tylko rzeczy pokładano jeszcze nadzieję, a mianowicie w wrażeniu, jakiego się spodziewano przy spotkaniu z królową. Karol ją najwięcej kochał, spodziewano się, że i teraz, chociaż wszystkich zapomniał, ją sobie może jedną przypomni...
Jak widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, wypadek króla i jego choroba sprowadziły zupełny przewrót w sprawach królestwa. Ci, którzy byli ulubieńcami jego, popadli w niełaskę. Rządy państwa ze słabych rąk jego dostały się w chciwe ręce księcia Burgundyi i de Berri, którzy, czyniąc politykę ogólną zależną od własnych i osobistych interesów i namiętności, pochwycili w dłonie miecz nienawiści i zemsty, zamiast miecza sprawiedliwości. Książę Orleanu jeden tylko mógł był zrównoważyć ich wpływ w Radzie!, ale ten, cały oddany miłości swej dla królowej, z łatwością odstąpił wszystkich swoich pretensyi do rządów i nie czuł w sobie dosyć odwagi do walki z nimi, ani w interesie własnym, ani też w sprawach swoich przyjaciół. Ufny w swą godność brata królewskiego, spoczywał w swej książęcej koronie, pan ogromnych skarbów, młody i nieoględny, używał wielkich swych bogactw, zatrzymując w swych piersiach każdy poryw ambicyi, któryby mógł mu zachmurzyć jego lazurowe niebo. Z całą swobodą teraz mogąc koronowaną panią swego serca i myśli widywać w każdej porze i w każdem miejscu, szczęściem tępi się upajał.
Izabella zaś, jakkolwiek młoda jeszcze, była już tą Włoszką przewrotną, jaką się później wyraźnie okazała — z miłością wilczycy, a nienawiścią lwicy w sercu; znająca jeno samo uczucie namiętne, nie szukająca w życiu nic, jeno potężnych wzruszeń, w sytuacyach zwykłych była jakby nie na swojem miejscu, czuła się jakby nie swoją, jakby jej czegoś niedostawało, pustynią bez palących wichrów, oceanem bez burzy!...
A przytem piękna! Piękna na zatratę wszystkich dusz! I gdyby nie ten odblask piekielny, który czasami w jej oczach się przebijał, byłaby piękną, jak aniołowie niebiescy. Ktoby ją był widział tak, jak my ją teraz zobaczymy, leżącą na łożu, przy którem stoi klęcznik, a na onym klęczniku otwarta książka do modlenia, pomyślałby, że jest to najczystsza z, kobiet, oczekująca o poranku codziennej, macierzyńskiej pieszczoty! A przecież była to żona wiarołomna, oczekująca swego kochanka! A kochankiem tym był brat jej męża, pana i króla — dziś szalonego i umierającego!...
Wkrótce też uchyliły się drzwiczki, ukryte w obiciu, prowadzące do komnat królewskich. W drzwiczkach tych ukazał się książę Orleanu; zajrzał on ostrożnie, czy niema nikogo przy królowej, a widząc, że jest sama, wszedł, drzwi zamknął i szybko postąpił ku jej łożu. Był blady i wzruszony.
— Cóż ci to, piękny mój książę? — zapytała go Izabella, wyciągając ku niemu rękę z uśmiechem. — Powiedzcież, co wam dolega?
— Ach! pani ukochana! Cóż to mi mówią!? zawołał książę, przyklękając na jedno kolano przed łożem królowej i podkładając ramię pod jej głowę. — Czyżby to miało być prawda,. że wzywają cię do Creil i że konieczną jest obecność twoja przy łożu królewskiem?
— Tak jest. Wilhelm d’Hervilly utrzymuje, że moja obecność zbawienny wpływ mieć będzie. Cóż o tem myśli Wasza Wysokość?...
— Ja myślę, że za pierwszym razem, gdy spotkam tego szarlatana w lesie de Beaumont, dokąd chodzi wyszukiwać grzybów prawdziwych, powiesić go każę na pierwszej gałęzi! Nędzny i nikczemny zarozumialec, który w próżności swej chce królowę swą i panią użyć za lekarstwo, nie pomny na niebezpieczeństwo, na jakie ją naraża!
— Czy istotnie, mówisz na seryo?... Powiedz książę, czy mnie tam co złego spotkać może? — pytała królowa, patrząc mu czule w oczy.
— Jakto, pani? Wszak życie swoje narażasz!... Szaleństwo króla jest gwałtowne. Czyż nie wiesz, że w chwili pierwszego napadu tego szału, Karol zabił de Polignac’a, i ranił trzech, czy czterech rycerzy? Czy sądzisz pani, że ciebie pozna, gdy nie poznał mnie, swego brata, i rzucił się na mnie z mieczem wydobytym — tak, że życie moje zawdzięczam tylko rączości mego konia! Zresztą lepiejby mi było, gdyby mnie był zabił!...
— Gdyby was był zabił, Mości książę!?... O nie mówcie tego i więcej ceńcie drogie swoje życie. My się staramy uczynić je wam jak najdroższem przez miłość naszą, a wy sami tak się zdajecie niem gardzić! Czyż to nam miłem być może, powiedzcie sami?...
— O droga Izabello! ależ! czy nie lepiej umrzeć, niż obawiać się o ciebie; drżeć za każdym szmerem, wydobywającym się z tych nieszczęśliwych komnat; lękać się na widok każdego służalca, otwierającego drzwi mego pokoju; wiedzieć, że tyj jesteś z nim tam samą, o każdej godzinie dnia i nocy!...
— O! bądź spokojny, mój książę, niema niebezpieczeństwa. Szczęk zbroi i widok miecza uczynił go szalonym. — Mówiąc to, utkwiła swe spojrzenie w Ludwiku. — Zamiast tego, usłyszy głos mój najczulszy i pozna go; a potem łagodnością i pieszczotami lwa zamienię w baranka! Wiecie przecie, jak mnie kocha!?...
Za każdem jej słowem czoło księcia coraz bardziej się zasępiało; wreszcie podniósł się gwałtownie i wysunął ramię z pod jej głowy.
— Tak, tak! wiem o tem, że cię kocha! — odpowiedział ponuro — i w tem właśnie leży przyczyna mojej boleści. Nic wam, nic złego nie zrobi!... Nic!... Bez wątpienia, nic! Przeciwnie, stanie się, jak przewidujecie; głos wasz go uspokoi, pieszczoty ułagodzą! Głos twój, pieszczoty twoje!... O, Boże mój!...
Ścisnął silnie czoło w dłoniach. Izabella patrzyła nań ciągle na pół podniesiona i wsparta na łokciu.
— A ja, im spokojniejszym go widzieć będę, tem więcej powtarzać sobie nie przestanę: „Ona czułą była dzisiaj, ona go dziś upieściła!...“ I wtedy przeklinać będę to, za co niebu powinienbym być wdzięcznym. Miłość twoja! to był mój Eden, mój raj i przywykłem już być w tym raju sam z tobą! Cóż teraz uczynię, gdy mi go podzielić przyjdzie!? O! zachowaj tę miłość pani, tę miłość fatalną, albo całą dla mnie, lub całą dla niego!
— Dlaczegóżeś mi tego odrazu nie powiedział!? — zawołała Izabella tryumfująco.
— I na cóżby się to zdało? — odparł Ludwik.
— Na co? — Na to, żebym wam odrazu odpowiedziała, iż nie pojadę, do zamku de Creil.
— Nie pojedziesz?... Jakto, królowo! — zawołał książę, podbiegając ku niej.
Potem zatrzymał się nagle.
— A jakżeż to zdołasz się wymówić od tej podróży?... Cóż na to powiedzą książęta stryjowie?
— Czy sądzisz, że oni bardzo pragną powrotu króla do zdrowia?
— Nie! na wszystkie bogi!... Książę Burgundyi chciwy jest władzy, a książę de Berri pieniędzy! Szaleństwo mego brata podwaja potęgę pierwszego i napełnia szkatułę drugiego! Ale oni umieją udawać, oni są obłudni i gdy zauważą, że jechać nie chcesz... A zresztą, czyż to możebne, żeby królowa nie chciała!... O, bracie mój! biedny mój bracie!....
Łzy zalały mu oczy. Królowa podniosła głowę swego kochanka jedną ręką, a drugą ocierając łzy te, rzekła łagodnie:
— Pociesz się, drogi książę. Ja nie pojadę do Creil i król uleczony zostanie, a serce twoje braterskie — dodała powoli z lekkim odcieniem ironii nie będzie sobie miało nic do wyrzucenia. Znalazłam na to środek skuteczny....
Uśmiechnęła się z wyrazem nieopisanej złośliwości...
— I jakiż to środek? — zapytał książę.
— Powiem ci to później, to mój sekret. A teraz uspokój się i spojrzyj na mnie, na kochającą cię królowę, czulszemi oczyma.
Książę podniósł na nią oczy pełne miłości.
— Jakżeś ty piękny, mój książę! — mówiła dalej królowa. — Cery twojej ja ci sama zazdroszczę. Bóg zaczął widać tworzyć kobietę, potem pomyślał, że potrzebniejszym mu będzie mężczyzna, dla któregobym ja zmysły stracić mogła, i stworzył ciebie!
— Izabello moja najdroższa!
— Spojrzyj-no, książę; cóż myślisz o tym obrazku? — przerwała mu, biorąc z pod poduszki ukryty tam medalion.
— Portret twój! — wykrzyknął książę, wydzierając go prawie z jej rąk i przyciskając do ust. — Portret twój, najdroższa, najpiękniejsza!
— Ukryj go szybko... słyszę, że ktoś nadchodzi.
— O, tak! na mojej piersi, na mojem sercu! na teraz i na zawsze!...
Po chwili książę opuścił królowę, a do jej sypialni weszła ksieni klasztoru Św. Trójcy.
— Matko wielebna — rzekła do niej Izabella — chciałam pomówić z wami bez świadków o rzeczy wielkiej wagi, a dotyczącej spraw państwa.
— Ze mną, Miłościwa pani? — zapytała pokornie ksieni — jakżebbym ja, oddalona od świata i cala oddana Bogu, mogła sądzić cośkolwiek o rzeczach ziemskich?
—O! nie trudna to rzecz. Król dotknięty jest, jak wiecie, słoneczną gorączką, szałem... Dotąd otoczony jest ludźmi czarno przybranymi i pod czarnemi maskami tającymi twarze swoję. Ludzie ci wzbudzają w nim przestrach i zmuszają go do posłuszeństwa doktorom, — ale wzruszenie i rozdrażnienie, w jakiem go utrzymują te środki gwałtowne, nie dozwalają mu z lekarstw odnosić zupełnych korzyści. Gdyby tak, naprzykład, jedna z sióstr zakonnych, młodziutka, pełna łagodności, ukazała się tam, pośród tych ludzi czarnych i przerażających? — Lekarze i my jesteśmy przekonania, żeby mu się wydała aniołem z nieba, i że to zjawisko uspokoiłoby jego wzburzone zmysły. Zaraz też pomyślałam o was, aby zaszczyt uzdrowienia króla spadł na wasz zakon. Uzdrowienie to byłoby w znacznej części przypisywane modlitwom waszym i wstawiennictwu u świętej Marty, a także świątobliwości wielebnej matki, której pieczy powierzone jest białe stadko sióstr trynitarek. Oto, dlaczego wezwałam was, matko wielebna. Czyżbym się pomylić miała, sądząc, że podobna prośba będzie wam przyjemną?...
— O! wielka jest dobroć Waszej Królewskiej Mości!... Wasza Królewska Mość zna sama wiele sióstr mego zgromadzenia, niechże Miłościwa pani wskazać mi raczy, której z nich uzna za stosowne powierzyć czuwanie nad drogiem dla całej Francyi zdrowiem Najjaśniejszego Monarchy, o które naród cały błaga Najwyższego Pana na niebie.
— Wybór pozostawiam zupełnie waszej troskliwości, matko wielebna. Wybierzcie, którą zechcecie, siostrę do spełnienia tej misyi. Gołąbki, które Pan pod waszemi umieścił skrzydłami, wszystkie są piękne i czyste; weźcie jedną na los szczęścia; Bóg ręką waszą pokieruje, błogosławieństwo narodu spłynie na wybraną, a łaski królowej otoczą ją i jej rodzinę.
Pobudzona ambicya rozmarszczyła na chwilę pod kapturem czoło starej ksieni.
— Jestem gotowa spełnić rozkazy Waszej Królewskiej Mości — rzekła — wybór już uczyniłam, wskażcie mi tylko, Miłościwa pani, co dalej czynić wypada.
— Jak można najprędzej odwieźć tę wybraną do zamku de Creil. Dane będą rozkazy, aby komnaty królewskie były dla niej otwarte. Reszta jest w ręku Boga.
Ksieni skłoniła się głęboko i zwróciła ku drzwiom.
Królowa zaś kazała się ubrać i sprowadzić lektykę, poczem wyszła dla odwiedzenia przy ulicy Barbette pałacyku, który dopiero nabyła i w którym miała zamiar założyć swą rezydencyę.
Tymczasem król, jak to mówiła królowa, otoczony był dwunastoma służalcami, ubranymi w czarne maski i czarne kostyumy. Wszystko, co robił, robił tylko przymusowo i ze strachu. Pod wpływem czarnej melancholii, dni jego dzieliły się na chwile szału gwałtownego i chwile zupełnej bezsilności i apatyi, stosownie do tego, czy go gorączka napadała, lub też opuszczała. Pod wpływem gorączki zdawał się być palonym wszystkimi ogniami piekła, po jej ustąpieniu drżał, jakby był wystawiony na najostrzejsze zimno. Zresztą nie miał żadnej pamięci wypadków minionych, żadnego sądu o tem, co się wkoło niego działo, żadnego uczucia, oprócz uczucia dręczącego go bólu.
Projekt sprowadzenia królowej powstał w głowie lekarza, który na łagodnem obejściu się z królem i na skłanianiu go pieszczotami fundował swoje nadzieje uleczenia, Karola. Zmianę projektu i podstawienie na miejscu królowej innej jakiejś, obcej kobiety Wilhelm niechętnie przyjął, w każdym jednak razie uważał i to za wielce pożyteczny środek... Wybrana zakonnica przybyła do zamku de Creil o naznaczonej godzinie w towarzystwie przełożonej zakonu. Na widok jej lekarz tem większą powziął nadzieję przeprowadzenia swego planu. Była to właśnie ta twarz piękna, anielskiej łagodności pełna, jaką doktór wymarzył sobie ku temu cudownemu leczeniu. Nie była ona przybrana w poświęcony habit trynitarek; włosy jej, dotąd nożycami nietknięte, dowodziły, że jeszcze ślubów nie spełniła. Doktór Wilhelm, widząc ją tak młodą, uważał z początku za konieczne objaśnić ją, co ma czynić, i uspokoić, ale znalazł ją tak pokorną i tak ku świętemu celowi temu skłonną, że nie pozostało mu nic, jeno ją pobłogosławić. Przygotował był sobie cały szereg różnych zaleceń i ostrzeżeń, ale ani jedno z ust jego nie wyszło i pozostawił wszystko uczuciu i natchnieniu czystej tej duszy, ofiarę z, siebie czyniącej. Odetta, gdyż ona to była, uległa naleganiom swej ciotki, skoro tylko spostrzegła, że przyjęcie tych obowiązków będzie poświęceniem. Zawiedziona miłość w duszy szlachetnej zmienia się prędzej, czy później w jakąś wielką cnotę. Tylko ci, którzy znają tajniki i unoszą zasłony, którą się cnota ta okrywa, poznają w niej miłość, z której powstała. Ogół śmiertelników patrzy i nie widzi, i zwie ją tylko mianem, jakie sobie nadała.
Karol wyszedł był właśnie ze swymi stróżami. Południowe słońce zwiększało jego cierpienia; ranki tylko i wieczory przeznaczone były dlań na przechadzki. Odetta, wprowadzona do komnaty królewskiej, znalazła się w niej sama jedna. Dziwne wtedy uczucie zbudziło się w sercu biednej tej dziewczyny, zrodzonej tak daleko od stopni tronu i popychanej ku niemu ciągle przez fale życia, jak barka przez burze oceanu gnana ku skałom, o które rozbić się miała.
Wszystko w komnacie tej zdradzało płatne usługi i brak zupełny osób ukochanych i kochających. Widok ten wywoływał w niej uczucie wielkiego ubolewania nad tem wielkiem nieszczęściem. Ta godność królewska, kirem okryta, z tronu złożona, wzywająca pomocy i troskliwości biednej dziewczyny z ludu, wydała się wielką i nadziemską. Tak samo Chrystus, zbiczowany i niosący krzyż swój, wydaje się ludziom więcej boskim, niż Chrystus, wypędzający przekupniów ze świątyni.
Komnatę tę przestronną zalegały spokój i cisza. Światło przekradało się tam przez wielkie szyby kolorowe. Wielki kamienny kominek rzeźbiony, w którym ogień płomieniem buchał, chociaż były to właśnie najgorętsze dni lata, znajdował się naprzeciw samego łoża, przysłoniętego kapą z adamaszku zielonego w złote lilie. Firanki i kapa ta, podarte i potargane, zdradzały walki, jakie tu szaleństwo króla staczać musiało. Na podłodze rozrzucone leżały odłamki szabli i skorupy talerzy i naczyń, które król potłukł i połamał w przystępach gorączki, a które uprzątnąć zapomniano. Wszystko zresztą przedstawiało obraz bezmyślnego zniszczenia. Widać było, że w komnacie tej jeno materya żyła, a duch i myśl zupełnie były nieobecne.
Widok ten obudził w Odecie tę bojaźń i lękliwość, która jest jedną z cech kobiecej natury. Poczuła ona, że słaba i bezbronna rzuconą została w lwią jamę. Pojęła, że szaleniec ten, przy którym straż jej oddano, jednem dotknięciem złamać może ją samą tak, jak połamał te szable, których szczątki deptała nogami. Czuła, że nie ma nawet arfy Dawida, aby jej dźwiękiem zachwycić szalonego Saula.
Cała pogrążona w tych myślach, nagle posłyszała krzyk wielki; były to jęki i krzyki takie, jakie wydaje człowiek, obawiający się czegoś. Potem do tego głosu dołączyły się głosy innych wielu, którzy zdawali się gonić kogoś. W istocie król zdołał się wymknąć stróżom swoim i dopiero w sąsiednim pokoju dognany toczył z nimi zaciętą walkę. Słysząc te krzyki, Odetta drżeć poczęła ze strachu i, chcąc umknąć, poczęła, szukać drzwi w obiciu ukrytych, przez które ją tu wpuszczono, a nie mogąc ich odnaleźć, pobiegła ku drzwiom przeciwnym, ale hałas zbliżył się już do nich tak dalece, że od walczących dzieliły ją tylko odrzwia. Przerażona jeszcze bardziej, rzuciła się w kąt poza łóżko, chwytając resztki firanek dla ukrycia się przynajmniej w pierwszej chwili przed okiem rozszalałego króla. Zaledwie też ukryć się zdołała, gdy nagle usłyszała głos doktora:
— Pozostawcie królowi swobodę, niech czyni wedle swej woli!
Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Karol wpadł do pokoju. Włosy miał najeżone, twarz bladą i oblaną potem, ubiór postrzępiony. Pobiegł w głąb pokoju, szukając jakiej broni przeciw napastnikom, a nie znajdując żadnej, zwrócił się napowrót ku drzwiom z wielkiem przerażeniem. Drzwi znalazł zamknięte, to zdawało się ośmielać go nieco i uspakajać. Kilka chwil patrzył na drzwi te ciekawie, następnie pocichutku zbliżył się na palcach, aby nie być dosłyszanym, wreszcie jednym susem poskoczywszy, przekręcił klucz w zamku i zamknął się od wewnątrz. Wtedy począł szukać oczyma innego jeszcze jakiego środka obrony, a spostrzegłszy łoże, pochwycił je za poręcz ze strony przeciwnej tej, za którą ukryta była Odetta, i zaciągnął je pod drzwi, barykadując je przed nieprzyjaciółmi. Nagle zadrżał i począł się śmiać tym śmiechem szalonych, który dreszczem przejmuje słuchacza, a opuszczając ramiona i pochyliwszy głowę na piersi, powrócił powoli i, nie widząc Odetty odsłoniętej w kącie pokoju, usiadł przed kominkiem.
Czy to dlatego, iż opuściła go gorączka, czy też dlatego, że się już nie miał czego obawiać, nastąpiła reakcya. Po szale gwałtownym nastąpiło osłabienie, król osunął się w fotelu, na którym siedział, skarżąc się, jęcząc żałośnie. Wkrótce też począł drżeć na całem ciele, a zęby mu szczękały. Widać było, że musiał cierpieć strasznie. Na ten widok przestrach Odetty w jednej chwili ustąpił. Stawała się tem silniejszą, im bardziej słabł Karol, a wyciągnąwszy ramiona ku niemu, nie podnosząc się z miejsca, zapytała bojaźliwym głosem:
— Najjaśiejszy panie, czem mogłabym ci ulgę przynieść?...
Król odwrócił głowę, a spostrzegłszy Odettę, popatrzył na nią tym wzrokiem smutnym a łagodnym, z jakim go często widywano, gdy był zdrów jeszcze, a potem wyrzekł głosem coraz bardziej słabnącym:
— Karolowi zimno... zimno... bardzo zimno!...
Odetta szybko postąpiła ku niemu i wzięła go za ręce. Ręce to były istotnie zimne, jak lód. Poszła tedy do łóżka, a wziąwszy kołdrę, owinęła go nią. Zdawało się, że uczuł pewną ulgę, gdyż zaczął się śmiać, jak dziecko. Dodało to odwagi Odecie.
— Dlaczegóż to zimno królowi? — zapytała.
— Jakiemu królowi?
— Królowi Karolowi.
— A! Karolowi!?
— Tak, dlaczegóż to zimno Karolowi?
— Bo Karol się zląkł.
I znowu zaczął drżeć.
— Jakże być może, żeby Karol, który jest królem potężnym, silnym i odważnym, mógł się lękać? — pytała Odetta.
— Karol jest odważnym i potężnym, i nie boi się ludzi — tu zniżył głos — ale boi się psa czarnego.
Król wymówił te wyrazy z takiem przerażeniem, że Odetta obejrzała się dokoła, czy nie zobaczy gdzie wspomnianego zwierzęcia.
— Nie, nie, on jeszcze nie wszedł — rzekł Karol — wejdzie dopiero, gdy się położę. Dlatego to ja się nie chcę kłaść do łóżka,.. Nie chcę! i nie chcę... Karol chce zostać przy kominku... Bo Karolowi zimno... zimno... bardzo zimno!....
Odetta rozgrzała przy ogniu drugą kołdrę, owinęła nią znowu króla i, siadając u stóp, wzięła ręce jego w swoje dłonie.
— Więc ten pies czarny jest bardzo zły? — zapytała.
— Nie, ale on wychodzi z rzeki i zimny jest, jak lód.
— I dziś rano ten pies czarny gonił Karola?
— Karol wyszedł, bo się w nim paliło i potrzebował powietrza... Zaszedł on do jakiegoś pięknego ogrodu, gdzie było dużo kwiatów... i Karol był bardzo zadowolony...
Król wyrwał obie ręce z rąk Odetty i ścisnął niemi czoło swoje, jakby chciał w nich zgnieść swoją boleść. Potem mówił dalej:
— Karol szedł ciągle po zielonej murawie, pełnej niezapominajek i innych kwiatków polnych... Szedł tak, szedł... szedł, aż się zmęczył... Wtedy zobaczył piękne i wysokie drzewo, na którem były jednak... owoce złote i liście szmaragdowe, i Karol... położył się pod tem drzewem, patrząc w niebo... A niebo było błękitne, a na niem były gwiazdy... brylantowe! Karol patrzał na to długo, bo też to był piękny widok!... Wtem, nagle, posłyszał szczekanie psa, ale jeszcze daleko, bardzo daleko... Wtedy niebo stało się czarne, gwiazdy zrobiły się czerwone... owoce na drzewie trzęsły się, jakby na nie powiał wielki wiatr, za każdym razem wydając taki dźwięk, jaki wydaje ostrze lancy, padając na hełm miedziany. Zaraz też tym owocom złotym porosły po dwa wielkie skrzydła nietoperza i poczęły się ruszać... Potem wyrosły im oczy, uszy, pyski... i stały się jakby trupiemi główkami ze skrzydłami nietoperza... Pies zaszczekał po raz drugi, ale już trochę bliżej... Drzewo zatrzęsło się w swych podstawach, skrzydła poruszyły się, głowy poczęły krzyczeć, liście pokryły się potem, a każda kropla tego potu spadła zimna, zimna, zimna, jak lód, na czoło Karolowi... Wtedy Karol chciał powstać i uciekać, ale pies zaszczekał po raz trzeci... ale już bardzo blizko... tuż, tuż... I Karol uczuł, że pies położył mu się na nogach i obezwładniał go swym ciężarem... i podnosił się coraz, wyżej i wyżej, aż na piersi Karola, a ciężki był, jak góra!... Karol chciał go zepchnąć rękoma, a pies lizał mu ręce językiem swym lodowatym... O! Karolowi zimno... zimno... zimno!...
— Może, gdyby się Karol położył — rzekła Odetta — byłoby mu cieplej?...
— Nie, nie, Karol nie chce, nie chce się położyć! Nie chce! nie chce... Jak tylko Karol się położy do łóżka, pies czarny wbiega, obiega łóżko dokoła, podnosi kołdrę i kładzie mu się na nogi... a Karol wolałby umrzeć!...
Król poruszył się, jakgdyby chciał uciekać.
— No, to nie! już nie! — rzekła Odetta, podnosząc się i otaczając go swemi ramionami. — Kiedy Karol nie chce, to niechaj się nie kładzie...
— A jednak Karol chciałby bardzo spać... — rzekł król.
— No to Karol uśnie tu na mojem ramieniu.
Usiadła na poręczy fotelu, podsunęła ramię pod głowę króla i położyła ją na swojej piersi.
— Czy Karolowi tak dobrze? — spytała.
Król podniósł na nią oczy pełne wdzięczności.
— O tak — rzekł — Karolowi dobrze, dobrze... bardzo dobrze!
— No to niech Karol śpi, a Odetta czuwać będzie nad nim, aby nie wszedł pies czarny...
— Odetta? — szepnął król — Odetta!?...
I począł się śmiać, jak dziecię, nie rozumiejące, co mówią do niego.
— Odetta! — powtórzył i, złożywszy głowę napowrót na piersi młodej dziewicy, która pozostała nieruchomą i wstrzymywała oddech, zasnął.
W pięć minut później uchyliły się drzwiczki ukryte i wszedł przez nie doktór Wilhelm. Zbliżył się pocichutku, na palcach ku tej nieruchomej grupie, a wziąwszy rękę, którą król pozostawił zwieszoną przez, poręcz, badał puls, przyłożył ucho do piersi króla i przysłuchiwał się jego oddechowi.
Potem, podnosząc głowę i ukazując twarz, promieniejącą dumą i radością, rzekł cicho:
— Oto król śpi lepiej i spokojniej, aniżeli spał kiedykolwiek od miesiąca. Niech cię Bóg błogosławi, dziewico! cud uczyniłaś!
Wieść o chorobie króla rozeszła się w Anglii równie szybko, jak we Francyi, i jak we Francyi, wielkie sprawiła wrażenie. Król Ryszard i książę Lancaster, którzy mieli wiele sympatyi dla Karola, mocno nią byli zasmuceni, najbardziej zaś Lancaster, który uważał wypadek ten za zgubny nie tylko dla Francyi, ale i dla całego chrześcijaństwa.
— Szaleństwo to jest wielkiem nieszczęściem — mawiał po kilkakroć do otaczających go rycerzy i koniuszych — albowiem Karol był człowiekiem silnej woli i wielkiej potęgi, a pragnął zgody pomiędzy obu królestwami naszemi dlatego jedynie, aby wystąpić mógł przeciw niewiernym. Teraz zaś sprawa ta widzi mi się odroczoną na długo, gdyż on byłby duszą tej krucyaty, która obecnie nie łatwo da się dokonać.
W istocie Murad-Bey, któregośmy z francuska przechrzcili Amuratem, a którego Froissart nazywa w swych kronikach Morabaquin’em, zajął już królestwo Armenii i zagrażał zniszczeniem chrześcijańskiemu Cesarstwu wschodniemu. Król Ryszard i książę Lancaster byli tego zdania, że traktaty i zawieszenie broni, zawarte w czasie wjazdu królowej Izabelli do Paryża, winny być z tego powodu nietylko dotrzymane, ale nawet przedłużone.
Karol tymczasem miał się coraz lepiej. Codziennie rozchodziły się cudowne wieści o polepszeniu jego zdrowia. Jednym z najzbawienniejszych środków przeciw jego apatyi i melancholii był nowy wynalazek pewnego malarza, nazwiskiem Jacquemin Gringonneur, który mieszkał przy ulicy de la Verrerie. Odetta przypomniała sobie o nim, znała go bowiem jeszcze, gdy była przy ojcu, i wysłała doń ze zleceniem, aby przybył i przyniósł ze sobą dziwne obrazki kolorowane, które u niego niegdyś widziała; przybył on rzeczywiście z nimi na zawołanie. Obrazki te nie były niczem innem, jeno kartami do grania.
Króla wielce zabawiły te malatury, na które z początku patrzył z naiwną ciekawością dziecka, ale bawiły go one coraz więcej, w miarę powrotu do zdrowych zmysłów, zwłaszcza, gdy się dowiedział, że każda z tych figur i obrazków ma swoje osobne znaczenie i może odegrać swoją rolę w jakiejś grze allegorycznej, będącej obrazem wojny i rządu. Jacquemin nauczył go, że as powinien mieć pierwszeństwo przed wszystkiemi innemi kartami, a nawet przed królami, ponieważ nazwa jego pochodzi od pewnego wyrazu łacińskiego, który oznacza pieniądze, a każdy wie przecie, że pieniądz jest główną sprężyną wojny. Oto dlaczego król, który nie ma asa, jest tak słaby, że może być pobity przez waleta, który jest z asem. Powiedział mu, że trefl, która jest, jednym z płodów łąk Francyi, przypominać powinna każdemu dowódcy oddziału wojskowego, iż nigdy nie należy rozbijać obozu w miejscu, w którem niema traw i w którem zabraknąć może paszy dla koni jego armii. Nazwa pik na tychże kartach pochodziła od halabard, jakiemi w owej epoce zbrojni byli żołnierze piechoty; karo oznaczało kwadratowe ostrze strzał takich, jakie również wtedy jeszcze z łuków wypuszczano. Kier miał być emblematem odwagi i podniosłości serc walecznych dowódców i żołnierzy. Zresztą cztery nazwiska nadane królom: Dawid, Aleksander, Cezar i Karol Wielki, dowodzić miały, że, jakkolwiek liczne i bitne były wojska, potrzeba zawsze dla pewniejszego zwycięstwa postawić na ich czele wodzów doświadczonych. Ponieważ zaś wielkim wodzom potrzeba zawsze czynnych i sprytnych adjutantów, dodano tym królom czterech waletów i wybrano im nazwiska sławne, a mianowicie: Lancelot i Ogier, którzy byli niegdyś przy Karolu Wielkim, Hector (pan de Galard) i Renaud (starosta de Coucy). Ponieważ zaś tytuł waletów (varlets) nie miał w sobie w owe czasy nic obrażającego, rycerze bowiem nosili go przed zdobyciem ostróg, ciż waletowie przedstawiali szlachtę i mieli pod swymi rozkazami dziesiątki, dziewiątki, ósemki, siódemki i t. d., które nie były niczem innem, jak żołnierzami i ludźmi nizkiego stanu.
Co do dam, Jacquemin nie nadał im żadnych innych imion i nazwisk, tylko nazwiska ich mężów, dając przez to poznać, że kobieta sama przez się jest niczem, i tę tylko ma siłę i znaczenie, jakie na nią spływa przez jej pana i władcę. Damy nazwane zostały dopiero za następnego panowania i to w następujący sposób: Argine, dama treflowa (które to imię jest anagramem wyrazu regiva), oznaczała królowę Maryę z Anjou, żonę Karola VII; piękna Rachela, dama karowa, miała wyobrażać sławną Agnieszkę Sorel; Pallas w postaci damy pikowej przypominała czystą i wojowniczą Dziewicę Orleańską; wreszcie dama kierową, panią serc, pod imieniem Judyty miała być Izabella Bawarska.
Zabawa tymi obrazkami przyczyniła się do uspokojenia króla, a spokój ten powracał mu siły. Niezadługo też począł jeść i pić z przyjemnością. Widma rozognionej wyobraźni ustąpiły powoli razem z nią. Nie obawiał się już zresztą łoża swego i aby tylko Odetta czuwała nad nim, sypiał prawie zupełnie spokojnie: Wreszcie pewnego dnia Wilhelm znalazł go o wiele już spokojniejszym i pozwolił mu dosiąść rumaka. Nazajutrz też przyprowadzono mu konia jego ulubionego, na którym dosyć długą odbył przejażdżkę.
Zresztą na dworze Francyi o niczem innem nie było mowy, jeno o powrocie króla do zdrowia i o cudownym sposobie jego uleczenia. Wiele dam zazdrościło pięknej nieznajomej, której zachowanie się według nich było poprostu wyrachowaniem. Wszystkie, jeżeli im wierzyć można, byłyby tak samo się poświęciły, żadna jednak w dniu nieszczęścia nie uczyniła tego. Obawiano się tej młodej osoby, która, jeżeli tylko choć troszkę była ambitną i żądną władzy, mogłaby na wracającego do rządów króla wielki wpływ wywierać. Królowa nawet zaniepokojona skutkami swego własnego dzieła zawezwała znowu ksienię klasztoru Św. Trójcy, a posławszy bogate dary klasztorowi, zaleciła jej, aby siostrzenicę swą odebrała. Wskutek tego Odetta otrzymała rozkaz powrotu do klasztoru.
W dniu, oznaczonym na jej wyjazd, Odetta zbliżyła się do króla z oczyma łez pełnemi i przyklękła przed nim na jedno kolano. Karol spojrzał na nią bojaźliwie, a myśląc, że ktoś wyrządził jej krzywdę jaką, lub obrarzę, wyciągnął do niej rękę, pytając, czegoby płakała.
— Ukochany królu i panie — rzekła Odetta — płaczę, albowiem przychodzi mi opuścić cię.
— Ty mnie opuścić masz, Odetto!? zawołał król. — I dlaczegóż to, moje dziecię?
— Ponieważ już niepotrzebna wam jestem, Najjaśniejszy panie.
— I boisz się już, i nie chcesz pozostać dłużej przy nieszczęśliwym szaleńcu! O, tak, prawda, już dosyć zabrałem dni z pięknego i wesołego życia twego i zaćmiłem je cieniem smutnej mej egzystencyi! Już za wiele zerwałem kwiatów z wieńca twej młodości, niszcząc je palącemi memi rękoma. Już cię znużyło życie to w zamknięciu, przy mnie niewesołym i dążysz do rozkoszy życia. Idź więc!...
I upadł raczej, niż usiadł na fotelu, ukrywając twarz w dłoniach.
— Królu i panie! Mnie nie rozkosze wzywają, ale woła mnie przełożona zakonu Ś. Trójcy. Do klasztoru powracam!...
— Więc ty nie opuszczasz mnie z własnej chęci, Odetto? — zapytał król, podnosząc żywo głowę.
— Życie moje do ciebie należy, Najjaśniejszy panie, i szczęśliwa byłabym, żebym je poświęcić mogła, aż do ostatniego dnia, do ostatniej kropli krwi mojej.
— I któż się poważa oddalać cię ode mnie?
— Najprzód królowa, o ile mi się zdaje, a potem stryjowie twoi, Najjaśniejszy panie, książęta de Berri i Burgundyi.
— Królowa, stryjowie moi!... Ci, którzy mnie opuścili w dniach moich cierpień! Oni!
— Tak, królu miłościwy.
— Ale nie ty, Odetto! Ty sama nie pragniesz mnie opuścić!?
— Ja nie mam innej woli, jeno wolę pana mojego i króla. Co on rozkaże, uczynię!
— A więc ja ci rozkazuję pozostać! — zawołał wesoło Karol. — Powiedz, Odetto miła, a więc ten pobyt nie jest ciężarem dla ciebie, dziecię drogie?... Więc staranność twoją i troskliwość około mnie nie tylko litość powoduje? Och, gdyby tak było, Odetto! jakże byłbym szczęśliwy! Spojrzyj na mnie, droga, nie ukrywaj swej twarzy przed spragnionym jej widoku wzrokiem moim!
— Królu! Panie! ja umrę ze wstydu!
— Czy wiesz, Odetto — mówił król, biorąc w swe dłonie obie jej ręce i przyciągając ją ku sobie — czy wiesz, żem ja już przywykł widzieć cię ciągle przy sobie; wieczorem, gdy zasypiam; we śnie, gdy marzę; rano, gdy oczy otwieram! Czy wiesz, że ty jesteś aniołem stróżem mego rozumu, żeś ty różdżką czarodziejską rozpędziła duchy nieczyste, które wyły dokoła mnie i w mocy mnie swojej trzymały? Dnie moje tyś rozjaśniła, noce moje tyś uspokoiła! O, Odetto! czy wiesz ty, że wdzięczność nie jest dostateczną dla spłacenia długu tych dobrodziejstw! Odetto! czy wiesz ty, że ja cię... kocham!?
Odetta wydała okrzyk trwogi, wyrwała ręce z dłoni króla, ale cała drżąca odejść z przed jego oblicza nie śmiała.
— Panie mój miłościwy! królu! Cóż to ja usłyszałam!!
— Usłyszałaś tę prawdę — mówił dalej Karol — że teraz niezbędną już jesteś dla mego życia. Wszakże to nie ja poszedłem szukać cię w twojej celi, nie ja cię sprowadziłem do swego boku. Nie wiedziałem nawet, że istniejesz! Tyś sama, duszo anielska, przeczuła, że tutaj cierpienie gości, i tyś przybiegła na ratunek. Winienem ci wszystko, ponieważ winienem ci rozum mój, który jest moją władzą, moją siłą, mojem królestwem, mojem panowaniem! A jeśli pójdziesz, pozostawisz mnie takim, jakim mnie zastałaś! Rozum mój i zdrowie moje odejdzie wraz z tobą. O! czuję już! Na samą myśl, że cię utracę, myśli moje się mieszają...
Podniósł ręce do czoła.
— O Boże mój, Boże! — zawołał z przerażeniem — czyż znowu mam zostać Szalonym!? Boże, Panie wielki, mniej litość nade mną!
Odetta przerażona rzuciła się ku królowi, wołając z przerażeniem:
— O królu! nie mów w ten sposób!
Karol spojrzał na nią oczyma pełnemi strasznej grozy.
— O Panie! nie patrz na mnie tak. To jest ten sam wzrok, jakim w szale swym patrzyłeś na mnie, a który takim mnie strachem i żalem przejmował.
— Zimno mi bardzo — rzekł Karol.
— Odejdź już, Odetto, odejdź, kiedy masz mnie porzucić — rzekł smutnym głosem Karol.
— Nie, nie! — zawołało dziewczę, nie słuchając go — nie, królu; szał ten już wrócić nie może! Bóg zabierze krew moją, Bóg dni moje ukróci, ale tobie zostawi rozum i przytomność! Zostanę przy tobie, panie; nie opuszczę cię nigdy, ani na jedną minutę, ani na sekundę. Będę przy tobie zawsze, zawsze...
— Tak, w moich objęciach? — pytał Karol.
— Tak, jeśli tak żądasz, panie!
— I będziesz mnie kochała? — pytał dalej, zmuszając ją, aby usiadła na jego kolanach.
— Ja! ja! — wołała Odetta, a zamykając oczy, jakby nie chciała patrzeć przed siebie, opuściła główkę na jego ramię.
— O! nie, to być nie może! jam tego nie powinna!
Palące usta Karola zamknęły jej usta pocałunkami.
— Litości, panie, królu, litości!... umieram — wyszeptała jeszcze i zemdlała w jego ramionach.
Odetta została przy Karolu, w zamku de Creil.
W kilka dni po tem, co opowiedzieliśmy wyżej, podczas gdy Odetta spoczywała u nóg Karola, zapatrzona w jego oczy, z głową wspartą na jego kolanach, doktór Wilhelm wszedł szybko, oznajmiając przybycie królowej.
— Ah! — rzekł Karol — więc nie obawia się już spotkania z biednym szaleńcem?... Powiedziano jej już, że jest przytomny, i zdecydowała się nareszcie zbliżyć do lwiej jamy. Wprowadźcie Jej Mość Izabellę do komnat sąsiednich.
Wilhelm wyszedł.
— Co tobie? — zapytał król Odetty.
— Nic — odpowiedziała, ocierając łzę.
— Szalona! — szepnął król.
Potem pocałował ją w czoło, a biorąc jej główkę w obie dłonie, podniósł się, położył ją na fotelu, ucałował jeszcze raz i wyszedł. Odetta pozostała w tej samej pozycyi w jakiej ją Karol zostawał. Po chwili zdawało jej się, że cień jakiś zasłania, dotąd wpadające do komnaty, promienie słoneczne, i odwróciła się.
— Jego Wysokość książę Orleanu!? — wykrzyknęła, ukrywając twarz w dłoniach.
— Odetta! — zawołał książę.
Oczy Ludwika pełne zdumienia pozostały przez chwilę utkwione w Odecie.
Po chwili milczenia, począł mówić głosem cierpkim i tonem ironicznym:
— A! — więc to pani czynisz takie cuda!? Wiedziałem, że jesteś potężną czarodziejką, ale nie myślałem o tak wielkiej twej sile; wiedziałem, że możesz przywieść człowieka do utraty zmysłów, ale nie sądziłem, iżbyś je powracać mogła!...
Odetta westchnęła.
— Teraz — mówił dalej książę — rozumiem tę cnotę surową i tale silnie obronną. Jakaś cyganka przepowiedziała ci, że zostaniesz królową Francyi, więc miłość pierwszego księcia krwi nie była dla ciebie wystarczającą! To naturalne i zrozumiałe!
— Książę — rzekła Odetta, podnosząc się i ukazując mu twarz spokojną i wzbudzającą szacunek — gdy przybyłam tutaj, przybyłam jako ofiara, która się poświęca, a nie jak ladacznica, szukająca szczęścia. Może być, że gdybym tu, przy królu nieszczęśliwym, zastała kogoś z jego rodziny, byłabym miała więcej sił, ale nie znalazłam nikogo przy łożu tego nieszczęśliwego, nie mającego na czole innej korony, oprócz cierniowej; istotę opuszczoną, od Boga pozbawioną rozumu i instynktu, i nie posiadającego tego nawet poczucia, jakie natura daje ostatniemu ze zwierząt, instynktu zachowawczego.
A jednak, ten człowiek, ten nieszczęśliwy, był wczoraj, jeszcze królem młodym, pięknym, potężnym, w mroku jednej nocy przeżył on lat trzydzieści; między brzaskiem jednego i drugiego dnia czoło jego pokryło się zmarszczkami, jak u starca; z całej jego potęgi nie pozostało nawet pragnienie władzy, gdyż szał jego, zbłąkawszy umysł, odebrał mu pamięć przeszłości. Wówczas, patrząc na tę młodość zgrzybiałą, na tę piękność zwiędłą, na tę wielkość straconą, uniosłam się wielkiem współczuciem dla tak wielkiego nieszczęścia. Król pozbawiony tronu, berła, korony, potomek starożytnego i świętego rodu królów, czołgający się na kolanach, błagał miłosierdzia, a nikt mu nie odpowiadał; on wyciągał ramiona, a nikt mu ręki nie podawał; on płakał, a nikt mu łez nie ocierał. Oh! czułam wówczas, że jestem wybraną, że Bóg mnie do wielkiego celu powołał; czułam, że są położenia, tak dziwnie wychodzące poza obręb zwykłych stosunków ludzkich, w których względy społeczne istnieć przestają; sytuacye takie, że w nich wyraz „cnota“, jest sztyletem, którym dobija się konającego. Czułam, że lepiej zgubić swoją duszę, a ocalić jedno życie, kiedy ta dusza należy do biednej młodej dziewczyny, a to życie jest życiem wielkiego króla.
Książę Orleanu patrzył na nią z podziwem: słuchał tej mowy serca, znamionującej uczucie tak niespodzianie rozwinięte, podobne do tych kwiatów, które rozwijają się w ciągu jednej nocy.
— Zaiste, dziwna z ciebie dziewczyna, Odetto — rzekł książę — byłabyś istotnie aniołem, zesłanym z nieba, gdyby to, co mi mówisz, było prawdą. Ale ja pragnę temu wierzyć: przepraszam, że cię obraziłem, daruj mi, bo i — ja ciebie bardzo kochałem!...
— A ja, panie!... O! żebyś to ty był tym nieszczęśliwym!...
— O! Karolu, Karolu! — zawołał książę, uderzając się w czoło.
W tej chwili wszedł król. Dwaj bracia rzucili się sobie w objęcia; doktór Wilhelm szedł za królem.
— Mości książę — rzekł — chwała Bogu! oto król jest zdrów. Oddaję go wam, lecz od tej pory niechże się strzegą zasmucać go, rozgniewać lub pracą przeciążać, gdyż umysł jego nie jest jeszcze dosyć silny, a zwłaszcza — dodał, spoglądając na Odettę — nie rozłączajcie go z jego aniołem stróżem. Dopóki ona będzie przy nim, ręczę za wszystko.
— Mistrzu Wilhelmie — odpowiedział książę — za mało cenicie potęgę wiedzy waszej, a i ona przecież jest także niezbędną dla króla. I wy przy nim odtąd pozostawać musicie.
— O! miłościwy książę — odparł Wilhelm, wstrząsając głową — ja jestem już siwym i słabym starcem, niezdolnym do znoszenia dworskich trudów. Pozwólcie mi wrócić, Mości książę, do miasta mego Laonu. Spełniłem przeznaczenie moje, teraz odejść mogę w spokoju.
— Mistrzu Wilhelmie — rzekł książę — wynagrodzenie usług waszych należy do książąt stryjów i spodziewam się, że wynagrodzeni będziecie pięknie i hojnie. W każdym jednak razie, gdybyście z nich zadowoleni nie byli, przyjdziecie do Ludwika Orleańskiego, a przekonacie się, że nie darmo głos ogółu dał mu tytuł „szczodrego.“
— Bóg, Mości książę, uczynił już dla mnie więcej, niźli ludzie uczynić mogą — rzekł, pochylając głowę Wilhelm — a cokolwiek po Nim oni uczynić zechcą, będzie zawsze zbyt wiele w porównaniu do zasług, jakie położyłem.
Ukłoniwszy się, mistrz Wilhelm wyszedł i nazajutrz, nie dając się żadnemi prośbami skłonić do zmienienia zamiaru, opuścił zamek de Creil i powrócił do miasta swego Laonu, pod którym miał domek własny. Do Paryża nigdy przybyć nie chciał, chociaż mu dawano tysiąc koron złota i chociaż oddano na jego usługi do podróży cztery konie ze stajen królewskich.
Król, ze swej strony, powrócił do pałacu Ś. Pawła, w blizkości którego dał mały domek Odecie i wszystko wróciło do tego stanu, jak było przed chorobą.
Król, śpieszył się do objęcia rządów, a to dla użyczenia swego wpływu i poparcia, wielkiemu i świętemu przedsięwzięciu, o którem ciągle marzył.
Była to krucyata przeciw niewiernym Turkom.
Ambasadorowie Zygmunta przybyli do Paryża, podczas gdy król był w Creil, i opowiedzieli tam zamiary Bajazeta, który nastąpił po swoim ojcu, zabitym w wielkiej bitwie, stoczonej z Zygmuntem. Sam zdradził on swoje zamysły, głośno mówiąc, że zajmie królestwo Węgier i przebieży wszystkie królestwa chrześcijańskie, pod swoją władzę je zabierając, a pozostawiając każdemu wolę rządzenia się swojemi prawami; następnie dotrze, blaskiem potęgi swej otoczony, aż do Rzymu, aby nasypać obroku koniowi swemu na ołtarz Świętego Piotra... Były to ohydne bluźnierstwa, które powinny były oburzyć przeciw niemu każdego, w którego piersi biło chrześcijańskie serce.
To też Karol zaprzysiągł, że Francya, ta pierworodna córa Chrystusa, nie zniesie takiej profanacyi, chociażby on sam, król i pomazaniec Boży, miał osobiście wyprowadzić zbrojne hufce przeciw niewiernym, jak to czynili jego poprzednicy: królowie Filip August, Ludwik IX i Ludwik VII. Hrabia d’Eu, który miecz Wielkiego Marszałka odziedziczył po Clissonie, i marszałek Bucicaut starszy, który już podróżował po kraju niewiernych, silnie popierali postanowienie króla, mówiąc, że obowiązkiem jest każdego rycerza, noszącego znak krzyża świętego na piersiach, przyłączyć się do wyprawy przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.
Najwięcej jednak przedsięwzięcie to wziął do serca książę Filip Burgundzki, zachęcony do tego przez syna swego, hrabiego de Nevers, który miał nadzieję zostania wodzem tej wyborowej armii i dokonania z nią i na jej czele świetnych i wielkich czynów. Książę de Berri nie stawiał również ze swej strony żadnej opozycyi w tej sprawie, która też wkrótce ostatecznie na Radzie królewskiej postanowiona została. Odprawiono tedy posłów Zygmunta, wysłano też ambasadorów do cesarza niemieckiego i księcia Austryi o pozwolenie przejścia przez ich kraje. Napisano również do Wielkiego Mistrza zakonu Teutońskiego dla zawiadomienia go, że Jan Burgundzki idzie im na pomoc z tysiącem najwaleczniejszych wojowników, wybranych z pomiędzy rycerstwa Francyi, dla stawienia oporu zbrojnego zamiarom króla Bajazeta, zwanego Amurat-Baquin.
Książę Burgundyi sam zajął się przygotowaniami wojennemi swojego syna pierworodnego; chciał bowiem, żeby wyprawa ta godną była księcia, należącego do „domu złotych lilii“. Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał, było przydanie mu do boku rycerza doświadczonego wielkiej odwagi i wielkiego męstwa. Napisał tedy do pana de Coucy, który właśnie powracał z Medyolanu, ażeby przybył doń do pałacu d’Artois, w którym książę Burgundyi zamieszkiwał. J. M. pan de Coucy pośpieszył też natychmiast na to wezwanie.
Tak rzeczy zdecydowawszy, książę zajął się staraniami o wynalezienie pieniędzy, aby ułatwić synowi swemu podróż, godną jego stanowiska i rodu. Nałożył więc, z okazyi pasowania syna na rycerza, podatek na wszystkie ziemie orne, na kasztelanów okolicznych i mieszczan, a podatek ten uczynił do stu dwudziestu tysięcy koron złota. Gdy jednak ta suma okazała się niewystarczającą na postawienie wszystkiego na tej stopie, jakiej pragnął, książę nakazał wszystkim rycerzom i damom, w lenności odeń zamki i ziemie trzymającym, aby się gotowali do wyjazdu, jako stanowić mający świtę syna jego w wyprawie krzyżowej, każdemu jednak pozostawiając wolność wykupienia się od tego obowiązku, za stosowną opłatą, która wynosiła dwa tysiące dla jednych, tysiąc dla innych i wreszcie pięćset koron złota, stosownie do dochodów, otrzymywanych z lenn.
Damy, w wieku będące, i podstarzali rycerze, już niezdolni do tak ciężkich niewygód i, jak mówi Froissart, „obawiający się trudów cielesnych“, zapłacili wedle woli książęcej. Co do młodych, tym odpowiedziano, że nie o ich pieniądze, lecz o osoby idzie i że do drogi przygotować się mają swoim kosztem i towarzyszyć w tej wyprawie panu swemu, księciu Janowi. Z tego nowego podatku książę zebrał znowu około sześćdziesięciu tysięcy koron złota.
Wszystko to przygotowywało się z możliwą szybkością tak, że około 15-go maja wszyscy, wybrani do wyprawy, byli już gotowi i hrabia Jan dał hasło do wyjazdu, sam pierwszy ruszając w drogę na czele orszaku tysiąca ludzi. Wszyscy byli szlachetnego urodzenia, wszyscy odznaczali się męstwem i honorem nieskażonym.
W zamku świętego Pawła starano się gorliwie i dokładnie wypełniać zlecenia doktora Wilhelma i spełniano je dobrze, szczególniej pod względem rozrywek i przyjemności, jakich dostarczać królowi trzeba było. Codziennie odbywały się konne przejażdżki, lub też uroczyste, w zamku, lub w Luwrze, a w wieczór tańce w zamku świętego Pawła. Każdy, chcąc przypodobać się królowi i rodzinie królewskiej, trudził głowę, aby wymyślić coś nowego. Najszaleńsze myśli i projekty, jak to często bywa, najlepiej były przyjmowane. Odetta mało udziału brała w tych wszystkich uroczystościach, raz, z powodu, że sam charakter jej oddalał ją od głośnych zabaw, powtóre, dlatego, że ważniejsze i świętsze zajmowały ją myśli.
Odetta miała zostać matką...
Król kochał ją bardzo, tą miłością głęboką dusz podniosłych, zrodzoną z wdzięczności. Nigdy nie minął dzień, żeby Karol nie znalazł chociaż godziny jednej dla swej uzdrowicielki; chwile przy niej spędzone odbijały jasnem światłem na ciemnem tle nudy i znużenia dworskiego życia.
Stało się tedy, że w epoce owej właśnie pewien młody rycerz z prowincyi Vermandois, który należał do otoczenia królewskiego, żenił się z panienką szlachetnego rodu, pochodzącą z Niemiec, a należącą do dworu królowej. Dostojni opiekunowie państwa młodych postanowili wyprawić im uroczyste wesele na zamku świętego Pawła. Postanowiono urządzić bal maskowy. Król starał się skłonić Odettę, aby w tej za, bawię udział wzięła, ona jednak odmówiła stanowczo, tłómacząc się niebezpieczeństwem swego stanu i słabością zdrowia.
Gdy nadszedł dzień wesela, każdy przygotowania poczynił w cichości i tajemnicy, aby tem większe przebraniem swojem, lub strojem zrobić wrażenie. Bal rozpoczął się kadrylem zwykłych masek, ale około godziny jedenastej rozległy się krzyki: „Rozstąpcie się! miejsca! miejsca!...“ i ukazały się dwa walety: pikowy i kierowy z halabardami w rękach — ubrane, jak na obrazkach Jacquemina, i stanęły przy drzwiach. Za nimi przez te drzwi wszedł cały pochód, przedstawiający żywą talię kart do grania. Król Dawid wszedł pierwszy, za nim Aleksander, później Cezar, wreszcie Karol Wielki. Każdy z nich prowadził pod rękę damę tegoż samego koloru, a treny sukien królewskich nieśli niewolnicy. Pierwszy z tych niewolników wyobrażać miał grę w kręgle, drugi bilard, trzeci szachy, a czwarty kości.
Poza nimi, jako dworzanie, szły cztery asy, przybrane za kapitanów gwardyi i dowodzący każdy dziewięcioma kartami.
Pochód zakończyli walet treflowy i karowy, którzy zamknęli za sobą drzwi, dając przez to do zrozumienia, że już nikt więcej nie wejdzie. Zaraz też orkiestra balowa dała hasło do tańców i natychmiast w pięknych zwrotach asy, króle, damy i walety, łącząc się z sobą, poczęli tworzyć tercye, kwarty i inne sekwense i czternastki ku wielkiej uciesze towarzystwa. Nakoniec, gdy wszystkie czarne karty zebrały się po jednej stronie, a wszystkie czerwone po drugiej, balet ten zakończony został kontredansem ogólnym, w którym wszystkie karty się pomieszały, bez różnicy godności, płci i koloru.
Jeszcze nie dosyć się nas miano z tego pomysłu, który się wszystkim niezmiernie wydał dowcipnym, gdy wtem z sąsiedniej sali dał się słyszeć głos donośny, wygłaszający prośbę o wpuszczenie kogoś do sali balowej. Ponieważ zaś wiedziano dobrze, że nie może to być nic innego, jeno jaka nowa maskarada, pośpieszono więc uczynić zadość tej prośbie.
W istocie ten, który żądał wpuszczenia do sali, był to naczelnik Indyan, prowadzący na sznurze pięciu swoich poddanych, związanych razem. Byli oni przyodziani w worki płócienne, na których były naklejone pasma lnu ufarbowanego na kolor włosów, co im nadawało pozór kosmatych satyrów. Damy poczęły krzyczeć i cofać się na ten widok; opróżnił się środek sali, a nowoprzybyli zajęli tam miejsca wolne, wykonywając tańce najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze. Niedługo jednak przestrach ustąpił, i wszystkie te panie poczęły się zbliżać, z wyjątkiem jedynie księżnej de Berri, która ze strachu nie śmiała wyjrzeć nawet z kącika, w którym się skryła; co widząc, naczelnik dzikich zbliżył się do niej w przekonaniu, że ją jeszcze bardziej przestraszy. W tejże chwili rozległ się wielki krzyk w sali. Książę Orleanu przez nieostrożność zbliżył zanadto jedną z pochodni do tańcujących Indyan, chcąc ich lepiej obejrzeć. Od płomienia tego w jednej chwili wszyscy Indyanie, związani ze sobą, stanęli razem w płomieniach. Jeden z nich zdołał się wydrzeć i wybiegł z pokojów, drugi tymczasem, zapominając o strasznym bólu, jakiego doznawał, wykrzyknął na cały głos:
— Ratujcie króla! na miłość Boską! ratujcie króla!...
Wtedy księżna de Berri, domyślając się, że dowódcą owych Indyan jest nie kto inny, jeno zapewne sam Karol, zarzuciła mu ramiona na szyję i tak go zatrzymała, albowiem chciał biedź na ratunek swoim towarzyszom, którym już nic dopomódz nie mógł, sam się na straszne narażając niebezpieczeństwo.
Z płomieni i jęków ciągle ten sam wydzierał się krzyk:
— Ratujcie króla! ratujcie króla!...
Straszny to był widok tych czterech ludzi, razem złączonych w jednym słupie płomienia, do którego nikt zbliżyć się nie śmiał. Żywiczne gałązki, zdobiące ich kostyum, podsycały ogień i, topiąc się, spływały jakby pot śmiertelny, a kawałki palącego się odzienia odpadały z kawałkami skóry ludzkiej. Froissart mówi, że w tej wielkiej sali zamku św. Pawła, w chwili, gdy północ biła, straszno było i litość brała, widząc i słysząc, co się tam działo. Z czterech, którzy się palili, dwóch już zwęglonych i martwych leżało na podłodze. Byli to: młody hrabia de Joigny i J. M. pan de Poitiers. Dwóch innych wyniesiono na pół spalonych; byli to J. M. pan Henryk de Guisac i nieprawy syn de Foix, który jeszcze umierającym i coraz słabnącym głosem powtarzał ciągle:
— Ratujcie króla! ratujcie króla!...
Piąty, który zdołał się wydrzeć i uciec, był to pan de Nantouillet. Wybiegł on z pałacu cały w płomieniach, lecz przypomniał sobie, że, idąc na maskaradę, widział był w pobliżu zamku piwnicę, w której stały wielkie kadzie z wodą do płukania butelek i dzbanów. Przypomniawszy to sobie, pobiegł w tym kierunku i wskoczył w jedną z tych kadzi. Ta przytomność umysłu ocaliła go.
Król zaś dał się poznać księżnej de Berri, ciotce swojej, która, pokazując mu Izabellę zemdloną na rękach swoich dam honorowych, wymogła na nim, aby pobiegł jak najprędzej do swoich apartamentów i natychmiast się przebrał. Przerażenie, jakiego wszyscy zebrani doznali z jego powodu, przeminęło szybko, gdyż w parę minut wszedł król już bez maski na salę, w ubraniu, jakie zwykle nosił. Izabella otrzeźwiała dopiero, gdy usłyszała głos jego, i długo jeszcze uwierzyć nie chciała, aby to był on sam i aby mu się nic złego nie stało.
Książę Orleanu był prawdziwie w rozpaczy, jako sprawca tak wielkiego nieszczęścia. Wstał on i mówił wszystkim, kto tylko mógł i chciał słuchać, że wszystko na niego samego spaść powinno, i odpowiedzialność, i żal, i kara, i że teraz, gdy widzi, jak wielkie przez, jego lekkomyślność i nieuwagę stało się nieszczęście, dałby życie swoje, żeby mógł cofnąć śmierć tych nieszczęśliwych.
Wieść o tym wypadku szybko rozeszła się po całem mieście. Nie wiedziano tylko, jak to zwykle bywa, o najważniejszej rzeczy, to jest, że król jest uratowany; nazajutrz rano, na wszystkich ulicach wielkie było zbiegowisko ludu, szemrzącego głośno przeciw młodym szaleńcom, którzy króla do takich namawiali wybryków. Wołano już o pomstę nad tymi, którzy się do jego śmierci przyczynili, i głuche zaczęto puszczać pogłoski i podejrzenia przeciw ks. Orleanu, na którego w razie śmierci króla przejść miała korona Francyi. Książęta de Berri i Burgundyi, pierwszy dążąc z zamku de Nesle, drugi z pałacu d’Artois do pałacu św. Pawła, spotkali się u wrót. Przedarli się przez tłumy, z rykiem lwa snujące się po ulicach. Znali oni tego lwa i obawiali się.
jego gniewu. Dlatego też obaj udali się do króla i radzili mu, aby konno przejechał się dla uspokojenia mieszkańców po ulicach miasta Paryża, a gdy Karol zgodził się na to, książę Burgundyi, kazawszy otworzyć okno, wyszedł na balkon i donośnym głosem zawołał:
— Król żyje, poczciwi ludzie!... Uspokójcie się!... Ujrzycie go niebawem!...
W chwilę później król wyjechał wraz ze stryjami swymi, a uspokoiwszy lud ukazaniem się na wszystkich ulicach Paryża, zajechał do katedralnego kościoła Notre-Dame, gdzie wysłuchał mszy świętej i bogate na podziękowanie Bogu złożył dary. Po dopełnieniu tego obowiązku, wracał ku zamkowi św. Pawła ulicą des Jardins, gdy wtem posłyszał krzyk straszny, z głębi serca wydobyty, na który i jego serce zadrżało. Krzyk ten wydała młoda jakaś kobieta, stojąca w otwartem oknie poblizkiego domu. Zaledwie król ją dostrzegł, zeskoczył z konia, a stryjom powiedziawszy, aby sami wracali do pałacu, podążył ku owemu domowi; szybko wbiegł na schody i wpadł do pokoju, wołając z przerażeniem:
— Co to jest? co ci się stało, dziecię drogie, że drżysz tak cała i bledniesz?...
— Ach, panie miłościwy — odrzekła Odetta — sądziłam, iż stałeś się pastwą płomieni i oto życie ze mnie ucieka!...
Odetta, wymawiając te słowa, istotnie sądziła, że umiera, zemdlała bowiem, a Karol wziął ją na ręce i złożył na łóżku, z którego przed chwilą wstała. Joanna prysnęła jej na twarz kilkoma kroplami wody, Odetta otworzyła oczy.
— Ach! — zawołała, zarzucając ręce na szyję kochanka — ach! mój Karolu, mój panie, więc ty żyjesz?...
Całe życie tej anielskiej istoty skupiło się w jej oczach.
— Moje ukochane dziecię — rzekł król — żyję jeszcze i żyję po to, abym cię kochał.
— Abyś mnie kochał?...
— O! tak.
— Jak to miło być kochaną, lżej umierać — wyrzekła smutno Odetta.
— Umierać? — powtórzył król z przerażeniem — umierać? oto już dwa razy powtórzyłaś ten smutny i groźny wyraz. Więc ty cierpisz, więc ty chora jesteś? Dlaczego jesteś tak blada?
— Pytasz się, panie mój? — odrzekła Odetta. — Nie wiesz zatem, że straszna wiadomość rozeszła się po całem mieście, że i tu dostała się tak, jak i wszędzie; nie wiesz, że wśród nocy rozległ się krzyk okropny, krzyk, który słyszano na obu końcach Paryża: „Król nie żyje!“... Czy pojmujesz, panie, że gdy usłyszałam te słowa, wbiły się one, jak sztylet, w moje serce; uczułam wtedy, że coś niezbędnego do życia zerwało się we mnie; byłam z tego bardzo zadowolona, gdyż byłam pewna, że nie przeżyję ciebie, i dziękowałam za to Bogu; a oto teraz ty, panie, żyjesz, a ja tylko umieram; i za to jeszcze składam dzięki Stwórcy, Jego dobroć jest wielką, Jego miłosierdzie jest nieskończone.
— Co mówisz, Odetto?... Szalona jesteś! Umrzeć! ty miałabyś umrzeć! I dlaczegóż to?...
— Dlaczego, już ci powiedziałam; jak, nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że dusza moja już miała opuścić ciało i że, dowiedziawszy się, iż ty, panie, żyjesz, prosiłam Boga o jedną rzecz tylko, — o to, bym mogła ciebie zobaczyć; nie chciałam Go prosić o życie, gdyż czułam już, że to napróżno. Ujrzałam ciebie, jestem szczęśliwa i mogę już umierać. O Boże, Boże! przebacz mi, że myślę tylko o nim! Karolu, jakże ja cierpię! O! weź mię w swoje objęcia, niech umrę na twoich rękach!...
Odetta omdlała po raz drugi. Król sądził, że już umarła; przyciskał ją do serca, krzycząc i szlochając. Naraz wstrząsnął się cały, gdyż uczuł dziwne poruszenie; było to dziecię, które poruszyło się w łonie matki.
— O! — zawołał Karol, przychodząc do przytomności o! biegnij Joanno, biegnij po mego doktora, przyprowadź go tutaj. Powiedz mu, jeśli potrzeba, że to ja umieram, ale niech przybywa w tej chwili, natychmiast; ona żyje i może można ją jeszcze uratować!...
Joanna wybiegła z pokoju, spieszyła, o ile jej wiek na to pozwalał, podług adresu, jakiego jej król udzielił. W dziesięć minut była z powrotem, za nią szedł doktór.
Odetta wróciła tymczasem do przytomności, lecz tak była osłabiona, że nie mogła przemówić. Karol, z oczyma w nią utkwionemi, chciwie w nią się wpatrywał. Czoło jego potem było oblane. Od czasu do czasu z piersi Odetty wydzierał się cichy jęk boleści.
— O chodźcie, mistrzu, chodźcie prędzej! — wykrzyknął Karol, spostrzegając wchodzącego doktora. — Chodźcie i ratujcie ją dla mnie, a uratujecie więcej, aniżeli koronę moją; więcej, aniżeli królestwo; więcej, niźli nawet życie moje! Ratując ją, uratujecie tę, która wróciła mi rozum, gdym był szalonym; tę, która przy mnie przez poświęcenie i cierpliwość anielską czuwała przez długie dni i noce bez końca. A gdy ją uratujesz, mistrzu, wtedy żądaj ode mnie, co zechcesz, a otrzymasz, jeżeli to będzie w mocy najpotężniejszego króla chrześcijaństwa.
Odetta patrzyła na króla z wyrazem niewypowiedzianej wdzięczności. Doktór zbliżył się do niej, wziął ją za puls i zmarszczył czoło.
Stan chorej był niebezpiecznym; skutkiem wzruszenia i przestrachu, zajść miała katastrofa, przyśpieszająca zbyt wczesne jeszcze macierzyństwo Odetty.
Król odprowadził na bok lekarza i tam, bacznie śledząc go wzrokiem, odezwał się:
Mistrzu, czy mam się oddalić, abym nie, był świadkiem jej śmierci? Jeżeli tak jest, żadna siła mnie stąd nie poruszy. Jeżeli żywej oddać mi jej nie macie, toż nie odbierajcie, nie zasłaniajcie jej przed wzrokiem serca mego ani na chwilę, ani na minutę...
Lekarz podszedł znowu do łoża Odetty, zbadał jej puls po raz drugi, popatrzył na nią uważnie, potem wracając do króla, rzekł:
— Wasza Królewska Mość może odejść, dziecię to żyć może... do jutra.
Król ścisnął konwulsyjnie ręce lekarza, a dwie ciężkie łzy potoczyły mu się po policzkach.
— Czy podobna, żeby nie było dla niej ratunku? — szepnął głosem ponurym — czy być może, żeby ona umrzeć miała?!... Więc nieodwołalnie już mam ją utracić? Jeżeli tak, to nie opuszczę już jej, póki żyje, ani na chwilę! Nie, nic na świecie stąd mnie odciągnąć nie zdoła.
— A jednak jednem słowem skłonię do odejścia Waszą Królewską Mość. Wzruszenie, wywołane obecnością króla, może uczynić boleśniejszem i trudniejszem do przejścia całe przesilenie, a od tego wszystko zależy. Jeżeli jest jaka choć mała nadzieja, to cała ona w tem jedynie spoczywa.
— Jeżeli tak, odejdę natychmiast!... już idę! zostawiam ją twoim staraniom! — zawołał król.
Potem, zbliżywszy się do Odetty, uścisnął ją serdecznie w swych objęciach.
— Odetto — rzekł — bądź cierpliwą i odważną, chciałbym nie opuszczać cię w tej strasznej chwili, lecz, lekarz utrzymuje, że to jest konieczne. Zachowaj się dla mnie! Powrócę wkrótce.
— Żegnam cię, panie — smutnie rzekła Odetta.
— Ja cię nie żegnam, lecz mówię: do widzenia!
— Oby to Bóg dozwolił — szepnęła, zamykając, oczy i opuszczając głowę na poduszki.
Król powrócił ze łzami w oczach do pałacu św. Pawła, zrozpaczony; zamknął się w swojej komnacie i przebył tam dwie godziny, które wydały mu się dwoma wiekami, napróżno starając się myśleć o czem innem, dręczony bezustannie jedną myślą. Karol sam doznawał w tej chwili dotkliwego bólu głowy, błyskawice przebiegały mu przed oczyma; ściskał dłońmi rozpalone czoło, jakby dla zatrzymania uciekającego rozumu, który od tak niedawna powrócił i znowu go chciał opuścić. Wreszcie po jakimś czasie, nie mogąc dłużej wytrzymać, opuścił swoją komnatę, wyszedł spiesznie z pałacu św. Pawła, skierował się w stronę ulicy des Jardins, lecz gdy już zdala obaczył dom, do którego dążył, zatrzymał się nagle, drżąc na całem ciele. Po chwili poszedł dalej, ale tak wolno, jakby już szedł za pogrzebem. Doszedł nareszcie, zawahał się na progu, gotów wrócić do pałacu i czekać nadejścia wieści, którą mu doktór przysłać przyrzekł. Wreszcie bezwiednie wszedł na schody, doszedł do drzwi, do których przyłożywszy ucho, usłyszał jakieś krzyki.
Po upływie kilku minut krzyki te ucichły, a matka Joanna podniosła nagle zasłonę, poza którą klęczał król.
— Co słychać? — zapytał wtedy z niepokojem. — Odetta, jak się miewa Odetta?
— Już wszystko minęło. Odetta czeka Was, miłościwy królu.
Król wbiegł do komnaty, śmiejąc się i płacząc zarazem, lecz zatrzymał się w jednej chwili przy łóżku, na widok Odetty, która spoczywała, trzymając w objęciach nowo na świat przybyłą dzieweczkę[6]. Biedna Odetta była tak blada, że przypominała posąg, wykuty z marmuru. A jednak, mimo wycieńczenia i bladości, na ustach młodej matki igrał uśmiech pełen słodyczy i nadziei, jeden z tych uśmiechów, jakie tylko matka mieć może dla swego dziecka; uśmiech, na który składały się miłość, modlitwa i wiara.
Widząc wahanie się Karola, zebrała resztki swoich sił, a podnosząc dziecinę, rzekła:
— Oto, miłościwy panie mój — wszystko, co się wam po mnie zostanie.
— O! matka i dziecię żyć będą — zawołał Karol, obejmując je obie razem i przyciskając do piersi. — Bóg pozwoli przecież, aby na jednej łodydze kwitła róża i jej pączek zarazem...
— Najjaśniejszy panie — zauważył lekarz — dobrzeby było, aby chora mogła trochę wypocząć...
— O! zostawcie mi go — zawołała Odetta — spoczynek mi będzie słodszy i pożyteczniejszy, gdy go będę czuła w pobliżu. Nie zapominajcie, że, jeżeli odejdzie, mogę go już nie zobaczyć i że przeżyłam tak długo dlatego jedynie, że natura uczyniła nade mną cud na korzyść dziecięcia, którem go obdarzyć miałam.
Powiedziawszy z wysiłkiem te słowa, Odetta opuściła głowę na piersi Karola. Joanna odebrała od niej dziewczynkę nowonarodzoną. Lekarz wyszedł. Odetta i król pozostali sami.
— A teraz, dziecię moje — rzekł król — ja będę czuwał u wezgłowia twego łoża. boleści, jak ty niegdyś przy mojem łożu czuwałaś. Bóg na twoje prośby uczynił nade mną cud; ja nie jestem tyle, co ty, godzien łaski Jego najświętszej, ale może litość nade mną mieć będzie i pobłażanie. Śpij, ja modlić się będę...
Odetta uśmiechnęła się smutnie, uścisnęła lekko rękę króla i zamknęła oczy. W kilka minut później tchnienie jej ust i równe wznoszenie się jej piersi okazywały, że usnęła.
Karol, nieruchomy i wstrzymujący oddech, wpatrywał się w tę twarz bladą, jakby już należała do zagrobowego świata. Tylko usta karminowe i przyśpieszone bicie pulsów zdradzały, że gorączką skażone życie jeszcze się w niej kołatało. Od czasu do czasu nerwowe drżenia przebiegały całe to słabe ciałko i zaraz po nich krople zimnego potu ukazywały się na jej czole. Nareszcie drżenia te i ruchy stały się coraz częstsze, głucho westchnienia wydobywały się z jej piersi, słabe jakieś i pełne przerażenia okrzyki dowodziły, że walczyła z jakąś marą senną. Karol, widząc, że sen jej stał się ciężkim i że cierpi w nim, obudził ją.
Odetta otworzyła oczy, wzrok jej, już niepewny i jakby przyćmiony, przebiegł po wszystkich przedmiotach, otaczających ją, nakoniec zatrzymał się na królu. Poznała go i wydała okrzyk radości.
— Ach! więc jesteś jeszcze?!... Więc to był sen tylko i jeszcze cię nie opuściłam!...
Karol przycisnął ją do serca.
— Wyobraź sobie, ukochany mój Karolu — mówiła — że zaledwie usnęłam, ukazał mi się we śnie anioł u stóp łoża mego, oto tam. Miał u czoła aureolę świetlną, u ramion miał skrzydła białe, a w ręku palmę. Popatrzył na mnie łagodnie i rzekł mi:
— „Przychodzę po ciebie, wzywa cię Pan!“ Pokazałam mu tedy, iż trzymasz mnie w swem objęciu u serca swego i że cię opuścić nie mogę. On dotknął mnie palmą swoją i poczułam, że i ja mam skrzydła. Potem nie wiem, jak się to stało, ale ja czuwałam, a tyś spał. Wtedy anioł uniósł się ku niebu, a ja podążyłam za nim, widząc cię w moich objęciach... I tak razem dążyliśmy ku niebu. Z początku byłam bardzo szczęśliwa, czułam się silną i lekką, i oddychałam swobodnie, ale wkrótce poczułam, że, dźwigając ciebie, za wielki biorę ciężar. Mimo to, ciągle wznosiłam się ku górze, lecz oddech mój stawał się coraz trudniejszy... Chciałam obudzić cię i nie mogłam, spałeś snem ciężkim, niezbudzonym. Próbowałam krzyczeć, myśląc, że usłyszysz mnie, ale głos zamierał mi w gardle, ramiona drętwiały i czułam, że mi się z rąk wymykasz. Jeszcze dwa ruchy skrzydeł, a już byłabym przy aniele, przewodniku moim, dotykałam go prawie! Wyciągnęłam rękę, aby pochwycić skraj jego szaty; był to ostatni wysiłek. Dłoń moja spotkała jeno obłok z wodnistej pary, nie mający siły, ani nie dający oporu. Ramię, na którem cię niosłam, opadło omdlałe i widziałam ciebie, Karolu, królu mój i panie, lecącego w przepaść bezdenną. Wtedy wykrzyknęłam z przerażenia i w tejże chwili obudziłeś mnie... Dzięki ci, dzięki za to!...
Przycisnęła usta do twarzy Karola i zmęczona snem tym strasznym, ulegając znużeniu, zamknęła znowu oczy.
Król patrzył na nią, gdy zasypiała. Przez, kilka chwil czuwał jeszcze nad nią z obawy, aby jej inna jaka nie dręczyła mara senna. Potem zdawało mu się, że pod jego czaszką dziwne jakieś dzieją się rzeczy; przedmioty, które go otaczały, zaczęły jakby tańczyć i krążyć dokoła; krzesło, na którem siedział, chwiać się zaczęło. Chciałby podnieść się, otworzyć okno, odpędzić od siebie ten owładający nim obłęd, ale potrzeba-by obudzić Odettę — Odettę, która tak spokojnie spała na jego ramieniu, której usta zbladłe lekkie wydawały tchnienie i której dwie godziny snu spokojnego siły wrócić mogły. Król nie miał na to odwagi. Karol położył głowę na poduszce, obok głowy Odetty i zamknął oczy. Po chwili usnął też...
Po godzinie snu obudziło go uczucie lodowatego zimna. Głowa Odetty opadła na jego policzek i w tem właśnie miejscu uczuł to straszne zimno. Poczuł, że ciężar jej ciała przygniata go.
Chciał ją unieść i złożyć na poduszkach i spostrzegł, iż była bledszą, niż przedtem; usta jej nawet zbladły zupełnie. Zbliżył usta do jej ust i nie poczuł jej tchnienia. Rzucił się na nią i począł okrywać ją pocałunkami. Nagle z piersi jego wydarł się jęk wielki.
Na krzyk ten do komnaty wpadła Joanna i doktór. Oboje pobiegli ku łożu, ale Odetty już tam nie było. Obejrzeli się dokoła i spostrzegli w jednym kącie Karola, siedzącego i trzymającego w objęciach ciało nieszczęsnej dziewczyny, owiniętej w prześcieradła. Oczy Odetty były zamknięte. Wzrok króla był nieruchomy i pełen grozy.
W tym samym czasie krzyżowcy, przeprawiwszy się przez Dunaj, weszli do Turcyi. Dokazywali oni cudów waleczności, miasta i zaniki poddawały się na ich łaskę i niełaskę, i nikt ich potędze oprzeć się nie zdołał; przybywszy pod Nikopolis, obiegli miasto, a przypuszczając szturm za szturmem, coraz, je bardziej ściskali nieprzebytym swoich wojsk pierścieniem.
Bajazet, o którym długo nic wcale nie słyszano, po łatwych bojach strawił lato na zbieraniu swej armii. Składała się ona z żołnierzy, zebranych z różnych krajów Azyi. Bajazet obiecywał im takie korzyści i takie nagrody, ze nawet ludzie z głębi Persyi pod jego sztandary przybywali. Jak tylko ujrzał się wodzem i panem tak wielkiej potęgi, natychmiast ruszył w drogę, przebył Dardanelską cieśninę potajemnie, odpoczął w Adryanopolu tyle czasu, ile było potrzeba na odświeżenie armii, i przybył na odległość kilku zaledwie mil od miasta, które rycerstwo chrześcijańskie obiegło. Wtedy polecił Urnus-Begowi. jednemu ze swoich najwierniejszych i najwaleczniejszych, ażeby rozpoznał miejscowość, dostał języka i skomunikował się, jeżeli to jest możebne;m, z Dogan-Begiem, rządcą Nikopolisu. Poseł powrócił niezadługo, mówiąc, że niezliczona armia chrześcijan zamknęła wszystkie przejścia i nie dopuściła go do oblężonego miasta. Bajazet uśmiechnął się pogardliwie, a gdy noc nadeszła, kazał sobie przyprowadzić konia swego rączego, skoczył mu na grzbiet, a przebiegłszy cały obóz chrześcijan uśpionych, lotem błyskawicy, jakby duch wiatru wbiegł na pagórek, wznoszący się nad miastem Nikopolis, a zatrzymując się, wielkim głosem wykrzyknął:
— Dogan Beg!...
Szczęście dowódcy załogi Nikopolisu zaprowadziło go w tej chwili właśnie na wały twierdzy. Rozpoznał on głos, który go wołał, i odpowiedział mu. Wtedy wódz hord azyatyckich zapytał go po turecku o stan miasta, o to: czy i ile znajduje się w twierdzy zapasów żywności i amunicyi. Dogan odpowiedział:
— Z łaski Boga i Jego proroka Mahometa, bramy i mury miasta silne są i dobrze bronione. Żołnierze twoi, panie, jak to sam widzieć możesz świętemi oczyma twemi, czuwają dniem i nocą, i mają dosyć żywności i amunicyi.
Wtedy Bajazet, dowiedziawszy się tego, co chciał wiedzieć, zstąpił ze wzgórza.
Tak zeszedł czas do 28 października, do wilii św. Michała Archanioła, Było około godziny dziesiątej rano. Wszyscy panowie i całe rycerstwo francuskie zebrane było pod namiotem hrabiego de Nevers, który wydawał wielki obiad. Właśnie pito wina Węgier i Archipelagu, a cała ta młodzież gadatliwa i wesoła tworzyła na rachunek przyszłości najpiękniejsze projekty. J. M. pan Jakób de Helly sam jeden był smutny i ponury; szydzono nawet trochę z jego osowiałości. Przez jakiś czas pozwalał on śmiać się. i drwić, wreszcie zniecierpliwiony podniósł czoło, słońcem Wschodu opalone, i rzekł:
— Mości panowie, śmiejcie się i szydźcie, to nic nie szkodzi nikomu. Spaliście wy, gdym ja czuwał, i nic nie widzieliście i nie słyszeliście z tego, com ja widział i słyszał. Nocy minionej, podczas gdy oprowadzałem straże w obozie, widziałem cud niebieski i słyszałem głos ludzki, który mnie strwożył, bo przeczuwam, że niebo i ziemia nic nam dobrego nie wróżą.
Rycerze poczęli się śmiać, drwiąc z Amurata-Baraquina i z jego nieobecności. Niektórzy nawet zapewniali, iż taki pies niewierny, jak on, nie ośmieli się zaczepić i atakować rycerzy chrześcijańskich.
— Król Basaac — tem imieniem bowiem zwą Bajazeta kroniki — jest niewierny, to prawda — odparł J. M. pan de Helly — ale jest to książę otwarty, surowy, waleczny i w swej fałszywej wierze poważny i stateczny. Wypełnia on z taką skrupulatnością przepisy religii fałszywego swego proroka, że daj Boże, abyśmy kiedykolwiek tak wykonywali przykazania prawdziwego Boga naszego. Co zaś do jego odwagi, to kto go zobaczy choć raz w dniu bitwy tak, jak ja go widziałem, ten jej nigdy w wątpliwość nie poda, póki żyw będzie. Wołacie wielkim głosem, aby przybył; nie obawiajcie się, przybędzie on, jeżeli go dotąd jeszcze niema gdzie w pobliżu.
W tejże samej chwili firanki namiotu rozchyliły się i stanął w nich żołnierz, biegnący pędem, cały okryty potem i kurzem. Żołnierz ów od progu wykrzyknął:
— Do broni! miłościwi panowie, do broni!... grozi wam podejście i niebezpieczeństwo wielkie, gdyż oto ośm czy dziesięć tysięcy Turków nadjeżdża na rączych rumakach!...
Wypowiedziawszy to, żołnierz ów wybiegł, niosąc dalej wiadomość tę samą innym wodzom armii.
Rycerze wszyscy porwali się na tę wieść, spoglądając na siebie ze zdumieniem, gdy hrabia de Nevers, wybiegając przed namiot, począł wołać potężnym swym głosem, tak, aby każdy usłyszał:
— Do broni! do broni, mości panowie! do broni! Nieprzyjaciel się zbliża!...
Niezadługo okrzyk ten rozległ się po całym obozie.
Paziowie pośpieszyli siodłać konie, rycerze wezwali swoich koniuszych i, rozgrzani jeszcze winem i biesiadą, rozbiegli się szukać swoich zbroi. Gdy zaś młodzi jeźdźcy doznali trudności przy wkładaniu nóg w strzemiona z powodu szpiczastych swych ciżem, hrabia de Nevers pierwszy dał dobry przykład, obcinając końce zakrzywione trzewików swych ostrzem miecza. W jednej chwili ludzie ci z aksamitnych zmienili się w żelaznych. Każdy wskoczył na swego konia uzbrojony i stanął pod swą chorągwią. Rozwinięto i rozpuszczono na wiatr chorągiew wielką Matki Boskiej, którą odebrał z rąk hrabiego de Nevers admirał Francyi J. M. pan Jan de Vienne.
W tej właśnie chwili rycerz z chorągwią wpadł przed nich, osadzając konia. Na chorągwi rycerza widać było jego herb: w polu srebrnem krzyż czarny w kotwicę rozdzielony. Rycerz ów zatrzymał się pod chorągwią Matki Boskiej, około której zebrani już byli prawie wszyscy baronowie Francyi, i począł głosem wielkim wołać:
— Ja, Henryk d’Eslen Lemhalle, marszałek króla Węgier, przysłany jestem do was, Mości panowie, przez mego króla i pana, który was uprzedza, abyście nie wydawali bitwy, zanim nie dostaniecie innych wieści, gdyż obawia się on, czy armia nieprzyjaciela nie jest o wiele liczniejszą, aniżeli się naszym strażom zdawało. Król wysiał jeźdźców na zwiady po raz drugi. Otóż, Mości panowie, czyńcie, jak wam mówię, gdyż mówię z rozkazu króla, który wam tę radę daje. A teraz opuszczam was i wracam, nie mogąc tu pozostawać dłużej.
Po tych słowach odbiegł również szybko, jak szybko przybył.
Wtedy książę de Nevers spytał J. M. pana de Coucy, co czynić należy.
— Należy iść za radą króla węgierskiego — odpowiedział zapytany — gdyż rada ta dobrą mi się wydaje.
Ale hrabia d’Eu podbiegł ku hrabiemu de Nevers, rozgniewany, że wprzód, aniżeli jego, zapytano o zdani© pana de Coucy.
— Tak! to tak! miłościwy panie — zawołał — król Węgier chce sobie przywłaszczyć i chwałę zwycięstwa. Myśmy mieli przednie straże, on nam je odebrać przychodzi. Niech mu tam będzie posłuszny, kto chce, byle nie ja!
A wyrywając z pochwy, liliami ozdobionej, swój miecz marszałkowski, wykrzyknął do swego chorążego:
— Naprzód z chorągwią! W imię Boże i Świętego Jerzego! naprzód! Niech to dziś będzie okrzyk każdego prawego rycerza!...
Gdy J. M. pan de Coucy widział, jak się rzeczy mają, odwrócił się do pana Jana de Vienne, trzymającego chorągiew główną Matki Boskiej, i zapytał:
— A teraz cóż nam robić wypada? widzisz bowiem waszmość, co się dzieje!
— Co nam robić wypada? — odpowiedział J. M. pan de la Tremouille, przedrzeźniając to pytanie. — Co robić!? Oto niech wiekiem obarczeni rycerze cofną się i pozwolą młodym iść naprzód!...
— Panie de la Tremouille — odparł pan, de Coucy — zobaczymy w bitwie, kto pójdzie naprzód, a kto pozostanie w tyle. Staraj się tylko waszmość, aby głowa waszego konia była zawsze blizko ogona mego rumaka. Ale nie do was mówiłem. Pytałem J. M. pana de Vienne i pytam go powtórnie, co według niego czynić nam wypada?
— Mój kochany — odpowiedział pan de Vienne — gdzie zdania rozumu nie słuchają, tam zapanować musi zuchwalstwo! Tak, bezwątpienia, powinnibyśmy oczekiwać króla Węgier, lub co najmniej trzystu naszych, których wysłałem dziś rano po żywność dla ludzi i koni. Ale ponieważ hrabia d’Eu chce koniecznie iść naprzód przeciw nieprzyjacielowi, musimy iść za nim i walczyć, jak będziemy mogli najlepiej. A zresztą, spojrzyjcie oto, patrzcie, chociażbyśmy się chcieli cofnąć teraz, już byłoby zapóźno!...
W istocie, z prawej i lewej strony rycerzy wznosiły się tumany kurzu, wpośród których od czasu do czasu błyskała zbroja stalowa. Były to dwa skrzydła armii Bajazeta, które, obszedłszy już wojska chrześcijańskie, dążyły w celu złączenia się i zajęcia tyłów tej armii. Wszyscy więc ci, którzy mieli pewne doświadczenia w sprawach wojennych, widzieli, że bitwa przegrana, ale mimo to ruszyli naprzód.
Wszyscy z okrzykiem całym pędem koni rzucili się na Turków. Siedmiuset rycerzy natarło na dwudziestopięciotysięczną armię!...
Tak w pełnym galopie i z, kopiami naprzód pochylonemi wpadli oni na awangardę turecką, która rozstąpiła się, odkrywając szereg zaostrzonych i końcami naprzód ustawionych palisad, o które rozpędzone konie uderzyły piersiami. Podobne fortyfikacye powinnyby były być zdobywane przez piechotę, ale wojska tej broni były wszystkie pod rozkazami króla węgierskiego. Kilku rycerzy zeskoczyło z koni. Poczęli oni, mimo gradu strzał, padających na nich, kopiami swemi rozbijać te palisady. Niezadługo uczynili wyłom, którym przejść mogło w jednym rzędzie dwudziestu ludzi. Było to więcej, niż było potrzeba. Cała armia krzyżowców rzuciła się w ten wyłom, nie troszcząc się, czy będzie on dosyć wygodny do odwrotu. Dopalili oni piechoty tureckiej, przedarli się przez nią, potem zaś, zwracając się w miejscu, przeszli raz jeszcze przez jej szeregi, tratując Turków kopytami swych koni.
Nagle usłyszeli na prawo i na lewo odgłosy trąb i cymbałów. Były to skrzydła armii Bajazeta, które się do siebie zbliżały, podczas gdy jazda turecka, złożona z ośmiu tysięcy ludzi, z której, jak powiedzieliśmy, Bajazet uczynił swą straż przednią, zaatakowała ich z przodu. Gdy zobaczyli wojsko to całe, błyszczące od złota, chrześcijanie pomyśleli, że cesarz sam znajduje się w ich szeregach. Znowu tedy sformowali szyk bojowy, i rzucili się na kawaleryę z takąż samą gwałtownością, jak poprzednio na piechotę. Wojsko to nie stawiło silniejszego, niż pierwsze, oporu i mimo powagi liczebnej, ulegając waleczności francuskich rycerzy, rozbiegło się na wszystkie strony, jak wielkie stado owiec, wpośród które wpadnie zgraja wilków.
Francuzi, goniąc za nimi, wpadli na istotny front bojowego szyku Bajazeta i tutaj dopiero znaleźli opór prawdziwy, gdyż tam właśnie znajdował się sam cesarz.
Jednakże rycerze francuscy, pod ochroną doskonałych swych zbroi, wdarli się w te gęste masy, jak żelazny klin w pień dębowy, ale, jak klin, zostali też niezadługo ściśnięci i przygnieceni skrzydłami wojsk tureckich. Wtedy każdy widział dobrze i zrozumiał, jaki błąd popełniono, że nie czekano na króla Węgier i jego sześćdziesięciotysięczną armię, gdyż garstka rycerzy francuskich tworzyła punkcik zaledwie maleńki w tej masie niewiernych, która tylko zewrzeć się potrzebowała, aby ten punkcik zatopić.
Pomimo bohaterskich wysiłków, bitwa też przegraną została, a wszyscy niemal znaczniejsi rycerze francuscy wyginęli. Dostało się przy tem i Węgrom, których ucieczka nie uratowała, bo Turcy, na lepszych koniach pędząc za nimi, dognali ich i straszną rzeź im sprawili.
Bitwa trwała trzy godziny. Trzeba było trzech godzin stu ośmdziesięciu tysiącom azyatów do zmożenia siedmiuset rycerzy!... Gdy bitwa się skończyła, Bajazet przebiegł na koniu obóz chrześcijański i wybrał dla siebie namiot króla Węgier, w którym znajdowały się naczynia stołowe złote i srebrne, używane do uczty, wyprawionej przez króla w wigilię bitwy. Inne namioty pozostawił swej starszyźnie i żołnierzom, potem kazał sobie zdjąć zbroję, i postanowił wypocząć, bo walczył, jak lew. Zaczem zasiadł przed drzwiami na dywanie, zwyczajem tureckim, i przywołał swoich generałów i przyjaciół, chcąc porozmawiać z nimi o odniesionem zwycięstwie. Oni też natychmiast stawili się na to wezwanie, a ponieważ Bajazet był z dnia tego zadowolony, śmiał się, żartował wiele z nimi, mówiąc, że niezadługo zdobędzie całe Węgry, a potem wszystkie królestwa i kraje chrześcijańskie, gdyż, jak twierdził, chciał naśladować swego poprzednika, Aleksandra Macedońskiego, który przez dwanaście lat trzymał świat cały pod swem panowaniem, czczony i wielbiony przez wszystkich.
W końcu wydał następujące rozkazy: najpierw kazał sobie przedstawić dnia jutrzejszego wszystkich niewolników; powtóre, zebrać ciała poległych, zrewidować je i tych, którzyby się wydawali znakomitszymi, odłożyć razem osobno, gdyż miał zamiar wyprawić ucztę przed tą hekatombą ludzką; po trzecie zaś, kazał wybadać, czy król Węgier uciekł, czy zabity został, lub też wzięty do niewoli.
Gdy nareszcie Bajazet wypoczął, kazał sobie przyprowadzić świeżego konia; powiedziano mu bowiem, że walka była dla jego ludzi wielce morderczą, chciał się przeto osobiście przekonać, o ile te wieści były prawdziwe, i w tym celu postanowił zwiedzić pole bitwy; przekonał się też sam własnemi oczyma, że nie tylko nie przesadzono w raportach poniesione straty, ale nawet zatajono przed nim co najmniej połowę, gdyż na jednego trupa chrześcijańskiego rycerza spotykał trzydzieści i więcej trupów swych dzikich żołnierzy. Był więc tem mocno zagniewany i rzekł:
— W istocie ciężką walkę stoczyliśmy tutaj, a chrześcijanie bronili się, jak lwy, ale bądźcie spokojni, żywi zapłacą za umarłych!... Jedźmy dalej.
A im dalej jechał, tem się bardziej dziwował czynom wojennym nieprzyjaciół. Przybył nareszcie do miejsca, gdzie padli panowie de la Tremouille, ojciec i syn, a dokoła nich nagromadzone były góry trupów niewiernych. Przebiegł drogę, którą przedzierał się Jan de Vienne, i ujrzał ją całą na prawo i na lewo trupami usłaną. Doszedł do miejsca, gdzie rycerz ten poległ, i zobaczył go, leżącego na chorągwi Matki Boskiej, którą tak silnie ściskał w swych zesztywniałych rękach, że trzeba było je uciąć, aby ją z nich wydrzeć.
Dwie godziny stracił tak Bajazet na zwiedzaniu pola bitwy, poczem powrócił do namiotu swego, gdzie nie mogąc oka zmrużyć przez noc całą, przeklinał tych nikczemnych, nad którymi zwycięstwo kosztowało go więcej, niż którakolwiek porażka. Nazajutrz rano, gdy uchylił firanek namiotu, ujrzał zgromadzonych głównych naczelników armii swojej, którzy oczekiwali polecenia jego co do zabranych w niewolę jeńców, gdyż krążyła wieść, iż wszyscy mają ponieść śmierć przez ucięcie głowy i że nikt z nich przy życiu zachowany nie zostanie. Jednakże Bajazet zastanowił się nad okupem, jaki za tak szlachetnych rycerzy dostać może; kazał tedy zawołać dragomanów i tłómaczów, i zapytywał ich: którzyby pomiędzy pozostałymi przy życiu byli najbogatsi i najznakomitsi. Odpowiedzieli mu oni, że sześciu jeszcze podało swoje nazwiska, jako najznakomitsze w rycerskim stanie. Byli to naprzód Jego Wysokość Jan Burgundzki, hrabia de Nevers, wódz i naczelnik wszystkich innych, powtóre J. M. Filip d’Artois, hrabia d’Eu, dalej panowie Eeguerrard de Coucy, hrabia de la Marche, Henryk z Baru i wreszcie J. M. pan Guy de la Trémouille. Bajazet chciał ich zobaczyć, a gdy wszystkich jeńców przed nim stawiono, kazał im przysiądz, że będą mówili całą prawdę i podadzą swe nazwiska prawdziwe. Przysięgli też na jego żądanie. Bajazet dał znak hrabiemu de Nevers, aby się zbliżył.
— Jeżeli ty jesteś naprawdę tym — rzekł mu przez tłómacza — kim się być mienisz, to jest Janem Burgundzkim, to daruję ci życie, i daruję ci je nie dla imienia twego, ani dla okupu twego, ale dlatego, iż jeden ze znawców przyszłości powiedział mi, że ty sam przelejesz więcej krwi chrześcijańskiej, aniżeli wszyscy Turcy razem wzięci.
— Basaacu! — odparł hrabia de Nevers — żadnej łaski dla siebie nie proszę! Obowiązkiem jest moim podzielić los tych, których poprowadziłem przeciw tobie. Jeżeli oni okup złożyć mają, ja też okup złożę; jeżeli oni umierać mają, i ja z nimi życie położę!
— Stanie się, jak ja zechcę, nie tak, jak się tobie podoba — odpowiedział cesarz.
I kazał odprowadzić go do towarzyszy, a z nimi razem do namiotu, który im służył za więzienie.
Po krótkim namyśle, Bajazet, sprawdziwszy tożsamość osób, pozostawił przy życiu kilku najznakomitszych rycerzy francuskich, resztę towarzyszy niewoli kazał żołnierzom swoim mieczami zarąbać. Około trzystu jeńców straciło w ten sposób życie. Cesarz przypatrywał się sam temu krwawemu widowisku, które trwało przeszło trzy godziny. Ułaskawieni zaś, z J. M. de Nevers na czele, mieli się okupić; w tym celu dozwolono J. M. de Helly wyjechać do Francyi z listami do króla i do rodzin jeńców po pieniądze.
Poseł zaprzysiągł, że dobrowolnie powróci do niewoli, i puścił się natychmiast w drogę.
W owej właśnie chwili wybuchła w Anglii rewolucya, która miała mieć wielki Wpływ na losy Francyi.
Hrabia Derby, ten sam, którego na początku tego opowiadania widzieliśmy na turnieju, walczącego przeciw książęciu Ludwikowi, podczas uroczystości, dawanej z okazyi wjazdu królowej Izabelli, był, jak powiedzieliśmy, synem księcia Lancastra i miał w Anglii liczne i potężne stronnictwo.
Gdy ojciec jego umarł, król Ryszard z obawy, aby olbrzymia sukcesya, jaka mu się dostać miała, nie posłużyła mu do zyskania sobie nowych stronnictw, postanowił nie wydawać mu jej, mimo niezaprzeczonych jego praw do niej. Hrabia Derby był wówczas we Francyi nie już, jak za pierwszym razem, posłem, od korony, ale wygnańcem na obcej ziemi. Kłótnia jego osobista z hrabią Nottingham dała Ryszardowi pretekst do wygnania z kraju tego, którego zaczynał uważać za swego rywala.
Niesprawiedliwość ta króla względem hrabiego Derby zupełnie inny sprawiła skutek, aniżeli ten, jakiego się Ryszard spodziewał. Cała szlachta i dygnitarze kościoła stanęli po stronie wygnańca. Naród, przyciśnięty podatkami, grabiony przez zbrojne hordy żołnierzy królewskich, którym nie płacono żołdu i które łupiły rolników w ich chatach i kupców w ich handlach, szemrał mocno przeciw tym uciskom, do których nie był przyzwyczajony, i oczekiwał tylko sposobności, aby połączyć się w wspólnej sprawie ze szlachtą przeciw królowi.
Hrabia Derby z oczyma zwróconemi ciągle na Anglię oczekiwał tylko, aby sprawy te doszły wreszcie do punktu kulminacyjnego. Czekał niedługo, bo gdy Ryszard rozpoczął wyprawę przeciw Irlandyi, odebrał hrabia zawiadomienie, że, jeżeli jest dziś odważnym i ryzykownym, aby rozegrać partyę, w której mógł stracić głowę, lub zyskać koronę, niech przybywa. Hrabia Derby nie wahał się ani chwili, a pożegnawszy księcia Bretanii, u którego przebywał, wyjechał z Hawru, a po dwu dniach i dwu nocach podróży wylądował w Yorkshire, pomiędzy Hall i Brintington.
Podróż jego ku Londynowi była prawdziwym marszem tryumfalnym, tak bardzo dawny król był nienawidzony. Mieszkańcy miasta otwierali bramy i na kolanach klucze mu oddawali, trubadurowie i minstrele otaczali go, śpiewając na jego chwałę, a kobiety wysypywały kwiatami drogę, którą miał przejeżdżać.
Gdy wieść o tem doszła Ryszarda, powrócił szybko z armią swoją do stolicy, ale opuszczony przez żołnierzy, nie mogąc ich do walki zachęcić, lub zmusić, musiał się poddać na łaskę i niełaskę zwycięzcy. Odprowadzono go i osadzono w wielkiej wieży zamku londyńskiego, a potem wytoczono przeciw niemu proces. Izby złożyły go z tronu, a hrabia Derby ogłoszony został królem pod imieniem Henryka IV i otrzymał berło i koronę z rąk własnych tego, którego z tronu strącił.
Wiadomość tę przywiozła do Francyi pani de Coucy, która była mistrzynią dworu Izabelli francuskiej, siostry króla Karola, wydanej dla zakończenia sporów i wojny z Anglią za Ryszarda. Biedne to dziecię, które z miłości znało tylko jej smutne strony, z królowania tylko jego nieszczęścia, wracało do Francyi wdową po mężu, żyjącym jeszcze, ale już na śmierć skazanym. Każdy czuł dobrze, że podobna obelga, uczyniona koronie francuskiej, nie mogła pozostać niepomszczoną, a jednak uznawano jednocześnie niemożebność rozpoczęcia wojny; królestwo było bowiem wycieńczone z ludzi i pozbawiono pieniędzy. Książę Orleanu tak wielki czuł gniew o tę obrazę i tak wielką boleść z powodu bezsilności swojej ojczyzny, że posłał w swojem osobistem imieniu wyzwanie nowemu królowi Anglii. Pojechali z tą misyą: Orleans, pierwszy herold, i Cliampagne, mistrz broni księcia, wyzywając króla do wałki osobistej a śmiertelnej w miejscu, które on sam wskaże, z bronią, którą on sam wybierze.
Henryk IV wyzwania nie przyjął.
Tymczasem książę Orleanu spełniał rządy w sposób, jak mówi Juvénal, surowy historyk owej epoki, w sposób dowodzący, iż on sam rządcy i guwernera potrzebował. Dla zaspokojenia zachcianek i marnotrawstwa jego samego i królowej, podatki rosły wciąż z taką szybkością, że nakładano nowe wprzód, nim poprzednie zapłacone zostały. Nareszcie, gdy lud już zupełnie wyssany został, książę nałożył podatek nowy na duchowieństwo.
Prawdą jest, iż, dla zamaskowania wyrządzonego gwałtu i bezprawia, podatek ten ściągany był pod pozorem pożyczki. Sprowadziło to wielkie między prałatami i książętami kościoła nieporozumienia. Jedni formalnie odmówili zapłacenia nałożonej taksy i pozwolili siłą zabierać czwartą część zbiorów, zgromadzonych w śpiżarniach i stodołach, podczas gdy inni, przeciwnie, nabożnie pochlebiając regentom Francyi, rzucali klątwy na nieposłusznych braci. Regent, daleki od uznania skandaliczności takich faktów, odpowiedział na to rozdwojenie kościoła ogłoszeniem nowego edyktu, nakładającego nową taksę ogólną, obowiązującą wszystkich: lud, szlachtę i duchowieństwo. W akcie wyrażone było, iż decyzya ta powzięta została wobec i za zgodą książąt de Bourbon, de Berri i Burgundyi, co było fałszem. Dwaj pierwsi oświadczyli publicznie, że wcale o tej sprawie nic nie wiedzą i niczem się do niej nie przyczynili; ostatni zaś, książę Burgundyi, który już ukończył starania i rokowania o wykup swego syna z tureckiego jasyru i który otrzymał już był wiadomość, że hrabia de Nevers wraca, uwolniony od tych trzech, postanowił sam przybyć do Paryża dla zarzucenia kłamu swemu synowcowi.
Gdy książę Orleanu dowiedział się o zbliżaniu się księcia Burgundyi do Paryża, zrozumiał natychmiast, że niepodobna mu będzie utrzymać się na stanowisku, jakie sobie przywłaszczył; pośpiesznie tedy ogłosił, że król na prośbę jego i Izabelli cofa ostatnio ogłoszony podatek, który pobierany więcej nie będzie. Nie wstrzymało to jednak księcia Filipa; przeciwnie, w tem ustąpieniu regenta widział on uznanie słabości przeciwnika i postanowił skorzystać z tego.
To też za przybyciem do Paryża porozumiał się z książętami de Bourbon i de Berri, których nazwiska były razem z jego imieniem skompromitowane, a przedstawiwszy z wielkim uszanowaniem całą sprawę królowi, uzyskali decyzyę, mocą której Rada państwa zebrać się miała i zdecydować: któremu z książąt ma być powierzona władza; książęta zresztą ofiarowali się dla swobody dyskusyi nie być obecnymi na owem posiedzeniu Rady, jeżeli tylko synowiec ich ze swej strony zgodzi się również nie przybyć. Książę Orleanu przyjął tę propozycyi, gdyż wiedział, że decyzya będzie dlań nieprzychylną. Przyznawano mu bowiem ogólnie wszelkie zalety dobrego i szlachetnego rycerza, ale również ogólnie zaprzeczano mu wszelkich cnót męża stanu. Nie dziwił się też wcale, chociaż czuł żal w sercu, gdy się dowiedział, że stronnictwo księcia Burgundyi przeważyło nad jego stronnictwem i że księciu Burgundyi oddana została regencya królestwa Francyi, którą on sam dotąd sprawował.
Dwaj rywale odnaleźli się więc znowu z jedną nienawiścią więcej w sercu, chociaż już tyle tam było innych nienawiści, że sami nie myśleli, aby nowa mogła się jeszcze w ich piersi pomieścić.
Książę Orleanu zdawał się pocieszać po tem niepowodzeniu, otaczając synowę księcia Filipa, hrabinę de Nevers, swojemi staraniami i galanteryą.
W taki sposób mścił się książę Ludwik Orleański; wkrótce zobaczymy, jak się znów mścił hrabia de Nevers.
Niezadługo potem umarł w zamku de Halle, w sześćdziesiątym trzecim roku życia, Filip Śmiały; wskutek tej śmierci regencya przeszła znów na księcia Orleanu.
Jednocześnie też hrabia de Nevers został księciem Burgundyi.
W jedenaście miesięcy później umarła księżna, i książę Jan Burgundzki został zarazem hrabią Florencyi i d’Artois, panem de Salins, palatynem de Malines, d’Aloit i de Tahmund, to jest jednym z najpotężniejszych książąt chrześcijaństwa.
Wypadek ten miał odsłonić nieporozumienia, które aż do tej pory różniły te dwie rodziny. Aż dotąd szacunek dla wieku księcia Filipa, jakoteż jego własne doświadczenie i takt, nadawały tym rozterkom książęcym charakter polityczny, który teraz zatracić się miał zupełnie. Nienawiści osobiste, nienawiści ambicyą wywołane, nienawiści zranionej miłości i miłości własnej, nienawiści pałające i krwawe, wszystkie jak hydry podnieść miały swe głowy z masek odarte, jak obnażeni w arenie atleci w poły się pochwycić i walczyć zawzięcie.
Każdy przeczuwał, że przyszłość brzemienną była wielkiemi nieszczęściami, że w powietrzu wrzało coś strasznego, że gdy burza wybuchnie, deszcz będzie padać krwawy. Żaden jednak z książąt nie dawał publicznie poznać swej nienawiści.
Tymczasem ludzie, którzy się ośmielili monitować księcia Orleanu, skorzystali z chwilowego powrotu rozumu u króla, aby mu przedstawić cały stan rzeczy. Przedstawiono mu, iż złoto państwowej i prywatnej szkatuły topi się i przelewa w rękach księcia i królowej, niby w wielkim piecu hutniczym; powiedziano mu o wszystkich skargach ludzi, o nędzy, która się aż do królewskiego pałacu wciskać zaczęła.
Począł tedy król zbierać wiadomości i dowiedział się rzeczy strasznych. Zawołał do siebie ochmistrzynię dzieci swoich, a ona mu wyznała, iż młodzi książęta pozbawieni byli najpotrzebniejszych przedmiotów i że często nie wiedziała, czem dzieci królewskie nakarmić i przyodziać. Przywołać kazał do siebie syna swego, księcia Akwitanii, a dziecię przybiegło na wpół nagie i wygłodzone. Wtedy nieszczęśliwy król westchnął boleśnie i począł szukać pieniędzy, aby je dać ochmistrzyni, lecz nie znalazłszy nic w kieszeniach i szufladach, oddał jej do sprzedania kielich złoty, z którego zwykł był pijać.
Z odbłyskiem rozumu na chwilę wróciła energia, biednemu szaleńcowi. Nakazał, aby się zebrała Rada państwa w celu obmyślenia najlepszych środków zaradzenia chorobie państwa; potem, nie mówiąc nic nikomu, kazał napisać do księcia Burgundyi, zapraszając go na owe narady.
Nazajutrz też książę wyruszył z Arras z ośmiuset ludźmi i szedł na Paryż.
Przybywszy do Lugdunu, odebrał listy, które mu donosiły, że książę Orleanu i królowa, dowiedziawszy się o jego marszu ku Paryżowi, opuścili to miasto i schronili się do Melun, a dalej do Chârtres, zostawiając rozkaz księciu Ludwikowi Bawarskiemu, aby im tam dowiózł księcia Akwitanii, Delfina Francyi.
Mimo ważności tych nowin, książę był tak zmęczony, że musiał stanąć, dla przespania się parę godzin. Nazajutrz, o świcie, ruszył dalej ku Paryżowi, ale przybył zapóżno: Delfina już wywieziono.
Wtedy książę Burgundyi, nie odpoczywając już ani chwili, puścił konia galopem i kazał ludziom swoim towarzyszyć sobie. Tak przebiegł Paryż w całej szerokości, wydostał się na gościniec, prowadzący do Fontainebleau i dogonił Delfina pomiędzy Villeneuf i Corbeil.
Młodemu księciu towarzyszyli: wuj jego, książę Ludwik Bawarski, margrabia de Pont, hrabia de Damartin, pan de Montaigu, wielki mistrz ceremonii w pałacu królewskim i wielu innych panów. W tejże samej karecie, przy boku jego siedziała siostra jego, księżniczka Joanna, i pani de Préaux, żona księcia de Bourbon. Książę Burgundyi, zbliżywszy się do karety, skłonił się przed Delfinem i prosił go, aby powrócił do Paryża, mówiąc, iż ma mu do powiedzenia rzeczy, wielce go dotyczące. Wtedy książę Bawarski, widząc, iż młody książę miał istotnie ochotę wrócić z Janem Burgundzkim, zgodnie z jego prośbą, wystąpił i rzekł:
— Niech Wasza Książęca Mość raczy dozwolić księciu Akwitanii, siostrzeńcowi naszemu, udać się do królowej matki i do księcia Orleanu, stryja, gdyż jedzie on tam za zgodą króla, ojca swego.
Przytem książę Ludwik wydał głośno zakaz surowy, iżby nikt nie ośmielił się zwrócić z drogi, i kazał woźnicy zaciąć konie. Wówczas książę Burgundyi sam własną ręką, schwyciwszy konie za munsztuki, zawrócił je w stronę Paryża, a dobywając miecza, wykrzyknął:
— Dalej w drogę, woźnico! Idzie tu o życie twoje! W drogę, a żywo!
Woźnica, drżący ze strachu, popędził konie, a wojsko księcia Burgundyi otoczyło karetę. Podczas gdy książę Akwitanii wracał do stolicy w towarzystwie wuja swego, który nie chciał go opuścić, inne towarzyszące mu dotąd osoby śpieszyły do Corbeil, w celu doniesienia księciu Orleanu i królowej o całem wydarzeniu.
Czyn ten dowodził, na ile poważyć się zdołał książę Burgundyi. Książę i królowa, którzy właśnie siadali do stołu, przerwali obiad i, usiadłszy do powozu, kazali się zawieźć do bezpieczniejszego, bo obronnego miasta Melun.
Przybywszy z Delfinem do Luwru, książę Burgundyi pozostał przy nim, chcąc dobrą i pewną w zamku tym straż urządzić.
Nadzór ten był mu tem łatwiejszy, że na rozkaz jego i jego braci zbrojni ludzie przybywali ze wszech stron państwa. W kilka dni później książę Jan znalazł się na czele około sześciu tysięcy wojska, całkiem mu oddanego pod dowództwem hrabiego de Cléves i biskupa Liége, który się zwał Janem Bezlitosnym.
Książę Orleanu, ze swej strony, nie tracił czasu. Posłał on wysłańców swoich do wszystkich księstw swoich i hrabstw z rozkazem dostarczenia mu jak największej ilość koni zbrojnych, i to w jak najkrótszym czasie. Wkrótce też przybyli: J. M. pan de Harpedanne z ludźmi z Boulońskiego, książę Lotaryngii z ludźmi z okolic Chârtres i Dreux i wreszcie hrabia d’Alençon z rycerzami i gminami księstwa Orleanu.
Wszystkie te przemarsze wojsk były wielce uciążliwe dla biednego ludu w okolicy Paryża. Zbrojne oddziały obu stronnictw przebiegały prowincye la Brie i I’lle de France, rabując i niszcząc wszystko. Ludzie księcia Orleanu przyjęli za chorągiew kij sękaty, który był dewizą księcia przy turniejach z temi słowny: „wyzywam“, a Burgundczycy kupili się około chorągwi księcia Jana, noszącej hebel i napis: „przyjmuję wyzwanie“.
Oba wojska stały wszędzie prawie naprzeciw siebie i chociaż pomiędzy książętami nie było żadnego wypowiedzenia wojny, wszelki jednak rozsądny człek czuł, dobrze, że prosta kłótnia osobista pomiędzy dwoma żołnierzami wystarczy do wywołania starcia pomiędzy dwoma armiajmi i wojny domowej w całej Francyi.
Stan ten trwał już czas jakiś, gdy książę Orleanu postanowił przerwać go stanowczym krokiem. Skutkiem tego postanowienia wydany był rozkaz Orleańczykom, aby się posunęli na Paryż.
Książę Burgundyi był właśnie w swoim pałacu d’Artois, gdy mu dano znać o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Książę Jan, przywdziawszy szybko zbroję, wskoczył na konia również uzbrojonego i stanął z swymi ludźmi, gotowy do walki odpornej.
Widząc księcia, rycerzy jego i zbrojnych ludzi, przebiegających ulice Paryża, mieszkańcy stolicy mocno się zaniepokoili. Książę Orleanu nadużyciami swemi taką sobie wyrobił złą sławę, iż chodziły pogłoski, jakoby celem jego wyprawy na Paryż miał być rabunek tego miasta. To też w jednej chwili całe mieszczaństwo podniosło się i stanęło u bram Paryża; studenci i ucząca się młodzież zbrojno wyszła z uniwersytetu. Zburzono wiele domów na przedmieściach, aby z ich gruzów powznosić barykady na gościńcu, jednem słowem: wszystkie przedsięwzięto środki, aby dopomódz księciu Burgundyi do zwalczenia księcia Orleanu.
Zanim wszelako przyszło do spodziewanego starcia, z porady rozumniejszych członków Rządu królewskiego rozpoczęto z ks. Ludwikiem układy, które trwały cały tydzień i wreszcie do pewnego porozumienia się bez rozlewu krwi doprowadziły. Książęta zgodzili się, iż każdy wojska swe rozpuści i zda pretensye swoje na sąd Rady królewskiej. Przysięgi z jednej i z drugiej strony złożone zostały na Ewangelię, a rozpuszczenie wojsk miało być dowodem wykonania umowy.
Jak tylko Paryż został uwolniony od zbrojnych obu stronnictw, królowa postanowiła odbyć wjazd do miasta, Ten dowód zaufania, jaki dawała Izabella, przybywając znowu pomiędzy mieszkańców Paryża w tak burzliwej chwili, z wielką był przyjęty radością. Tłumy narodu wesoło i radośnie wyległy naprzeciw niej. Królowa siedziała w pierwszym, jaki na świecie zbudowany był, powozie, na resorach wiszącym, który jej w darze ofiarował książę Orleanu. Damy jechały za nią w karocach; dwaj książęta, niby pogodzeni, jechali na koniach, obok siebie, trzymając się za ręce i niosąc każdy tarczę swego przeciwnika.
Odprowadziwszy Izabellę do pałacu królewskiego, obaj udali się do kościoła katedralnego Notre-Dame, gdzie komunikowali się jedną hostyą, na pół przełamaną, ucałowali się u stóp ołtarza, a dla większego dowodu wzajemnego zaufania i zgody, książę Burgundyi prosił na tę noc o gościnność księcia Orleanu. Ludwik nie tylko gościnność, ale połowę własnego łoża mu ofiarował. Jan Burgundzki ofiarę tę przyjął. Naród, uwiedziony pozorami, odprowadził ich, krzycząc „Noel!“ do nowego pałacu księcia Orleanu, który znajdował się poza zamkiem Św. Pawła.
Ci dwaj ludzie, którzy przed tygodniem, w stal okuci, pod nienawistnemi chorągwiami szli przeciw sobie, weszli teraz wsparci jeden na ramieniu drugiego do pałacu, jakby dwaj najserdeczniejsi przyjaciele, po długiem niewidzeniu się spotykający.
W pałacu znajdowali się już wujowie ich, książęta de Berri i de Bourbon, którzy nie wiedzieli, czy wierzyć mają uszom swym i oczom. Książę Burgundyi zapewnił raz jeszcze o szczerości zawartej zgody, a książę Orleanu powiedział, że nigdy dzień Boży nie wydał mu się tak pięknym, jak ten, który się miał właśnie ku schyłkowi.
Dwaj książęta, pozostawszy sam na sam, przechadzali się jeszcze po komnatach, rozmawiając ze sobą. Przyniesiono im wina grzanego z korzeniami, które zapijali, zmieniając kubki. Książę Jan był szczególniej wesół i swobodny. Chwalił on wielce urządzenie sypialnej komnaty, ze szczególną drobiazgowością przyglądał się obiciom i portyerom, a wskazując palcem mały kluczyk, który tkwił w utajonych drzwiach, pytał, śmiejąc się, czy drzwiczki te nie prowadzą przypadkiem do apartamentów ks. Walentyny.
Książę Orleanu szybko zagrodził mu drogę, a kładąc rękę na kluczyku, rzekł:
— O, wcale nie, drogi kuzynie; przeciwnie, jest jej surowo zabronionem wchodzić za te drzwiczki. Prowadzą one do oratoryum, w którem odbywam tajemnie praktyki moje pobożne.
Potem, śmiejąc się i żartując, jakby przez nieuwagę, wyjął klucz z zamku, bawił się nim przez chwilę tak, jakby nie wiedział, co właściwie w ręku trzyma, nakoniec wsunął go do jednej z kieszonek swego bogatego kaftana, mówiąc tonem żartobliwym i jak najnaturalniejszym:
— A możebyśmy się już położyli, jak myślicie, kuzynie?
Za całą odpowiedź książę Jan odpiął pas złoty, który podtrzymywał jego sztylet i kieszonkę, i położył go na jednym z foteli. Książę Orleanu począł się także rozbierać, a ukończywszy to wcześniej, położył się pierwszy w głębi łoża, pozostawiając brzeg, czyli stronę honorową, księciu Burgundyi, który też wkrótce ją zajął.
Dwaj książęta czas jakiś rozmawiali jeszcze o wojnie, turniejach i miłości, nareszcie książę Jan zdawał się już zwyciężony snem. Książę Orleanu, widząc to, zaprzestał mówić, a popatrzywszy przez chwilę jeszcze wzrokiem życzliwym na kuzyna swego, który prędko zasnął, sam też, przeżegnawszy się i odmówiwszy szeptem cichym modlitwę jakąś, zamknął oczy.
Po godzinie takiego nieruchomego spoczynku otworzył się oczy księcia Jana. Odwrócił powoli głowę w stronę kuzyna swego. Ludwik spał, jakby wszyscy aniołowie niebiescy czuwali nad nim.
Gdy się przekonał, że sen jego był rzeczywistym, książę Burgundyi ostrożnie podniósł się na łokciu, wysunął jedną nogę, potem drugą, końcem palców dotknął podłogi i pocichutku wydobył się całkowicie z pod przykrycia.
Wyszedłszy i oglądając się ciągle na śpiącego Ludwika, podszedł do fotelu, na którym tamten złożył swoje rzeczy, schwycił jego kaftan i wynalazł w nim ów kluczyk, który przed chwilą Ludwik był schował, wziął lampę ze stołu, na którym ją służący postawił, i wstrzymując oddech, jak mógł najciszej posunął się ku drzwiczkom tajemniczym. Potem wsunął z całą ostrożnością kluczyk w zamek... drzwiczki się otworzyły i książę Jan wszedł do tajemnego gabinetu.
W chwilę później wyszedł stamtąd blady i z brwiami ściągniętemi, zatrzymał się chwilę, jakby się namyślał, co mu czynić wypadało, i wyciągnął rękę ku sztyletowi, który złożył był na fotelu...
Nagle jednak zmienił zamiar, cofnął rękę i postawił lampę na stole.
W tej chwili książę Orleanu obudził się.
— Czy potrzebujecie czego, kuzynie? — spytał Jana Burgundzkiego.
— Nie, Mości książę, nic — odpowiedział Jan — ta lampa, w oczy mi świeciła, podniosłem się tedy, aby ją zgasić.
W kilka miesięcy po tej nocy pojednania, wieczorem, dnia 23 listopada 1407 roku, dwóch ludzi, jadących konno, zatrzymało się przy ulicy Barbette, naprzeciw domu, w którego ścianie frontowej znajdował się osadzony obraz Matki Boskiej. Ludzie ci rozglądali się w około przez chwilę, chcąc dobrze rozpoznać miejscowość, nareszcie jeden z nich rzekł:
— To tutaj.
Potem obaj zsiedli z koni i przywiązali je do słupa, który podtrzymywał stojącą obok szopę, sami zaś poczęli przechadzać się w milczeniu. Po chwili nadjechało znowu dwóch innych ludzi. Ci tak samo, jak pierwsi, zbadali uważnie miejscowość, zsiedli również z koni, a spostrzegłszy w cieniu błyszczące stalowe zbroje, podeszli ku dwom przechadzającym się. Me upłynęło dziesięć minut, gdy znów usłyszano tentent koni nowoprzybywających zbrojnych jeźdźców; w przeciągu pól godziny zebranie to, powiększając się stopniowo, liczyło już ośmnaście osób.
Od kwadransa zgromadzenie było już w pełnym komplecie, gdy nagle w górnej części ulicy rozległ się tentent galopującego konia. W chwili, gdy jeździec dojeżdżał do wspomnianego domu z obrazem, głos jakiś z wnętrza szopy zawołał:
— Czy to ty, panie de Courtheuse?
— Ja — odrzekł jeździec, osadzając konia w miejscu. — Kto mnie woła? Przyjaciel, czy nieprzyjaciel?
— Przyjaciel — odpowiedział ten, który zdawał się być naczelnikiem zebranych, wychodząc z cienia i zbliżając się do J. M. pana de Courtheuse. — No, jakże, jesteśmy gotowi?
I oparł rękę na szyi konia.
— A! to ty, Raulu d’Octouville! — odrzedł jeździec. — Dobrze! czy wszyscy nasi już się zebrali?
— Wszyscy już są i oczekujemy was dobre pół godziny.
— Opóźniono się z rozkazem. Zdaje mi się, że w chwili czynu stracił odwagę.
— Jakto? czyżby zaniechał zamiaru?
— E, nie!...
— I dobrze zrobił, gdyż uczyniłbym to na własny rachunek. Nie zapomniałem ja, że książę ten — niech go piekło pochłonie! — odebrał mi za swoich rządów urząd jeneralski, którym mnie król obdarzył na prośbę nieboszczyka Filipa Burgundzkiego. Pochodzę z Normandyi, wiedz o tem wasze, panie Tomaszu, i jestem zawzięty; nie pożałuję mu więc co najmniej dwóch, lub trzech dobrych pchnięć szpadą, bądźcie tego pewni! Pierwsze będzie dotrzymaniem przyrzeczenia, jakie księciu dałem, drugie będzie zadośćuczynieniem przysiędze, którą sam sobie złożyłem.
— Dotrwaj w tem dobrem usposobieniu, mój poczciwcze! Zwierzyna, na którą polujemy, jest już wyszczutą, za kwadrans ci ją tu napędzę.
— Tak, to rozumiem! — zawołał Raul, uderzając dłonią konia, którego też zaraz jeździec wypuścił galopem.
Raul zaś udał się do towarzyszy.
Później powrócimy do jeźdźca i celu jego wyprawy, a tymczasem wstąpmy do pałacyku królowej.
Śliczny to był ten pałacyk, który królowa nabyła od pana do Montaigu, i do którego usunęła się po wypadku, gdy król w napadzie szaleństwa pokaleczył jej ręce ostrzem miecza. Od tej pory przybywała ona do zamku św. Pawła tylko w ważnych okolicznościach i bawiła tam tylko tak długo, jak tego konieczna wymagała potrzeba. W ten sposób wiele więcej miała swobody w stosunkach z księciem.
Wieczorem dnia tego, królowa, jak zwykle, była w swoim pałacyku, lecz zostawała w łóżku, nie będąc jeszcze dosyć silną po przedwczesnem porodzeniu dziecięcia, które martwe na świat przyszło. Książę Orleanu siedział u jej wezgłowia. Podano właśnie kolacyę, którą powrót chorej do sił i zdrowia czynił bardzo wesołą, gdy Izabella, patrząc w oczy kochanka wzrokiem, w którym miłość błyszczała, rzekła:
— Mój drogi książę, trzeba będzie, gdy już zupełnie wyzdrowieję, abyś wyprawił dla mnie ucztę w swoim pałacu, tak jak ja przyjmuję cię u siebie. Potem będę cię chciała prosić o pewną łaskę.
— Powiedz raczej, miłościwa pani — odparł książę — że dasz mi rozkaz, i bądź pewna, że spełnię go na klęczkach.
— Niekoniecznie, mój książę — ciągnęła dalej królowa, tym razem jednak patrząc nań z pod oka z powątpiewaniem — i lękam się nawet, że, gdy się dowiesz o mojem żądaniu, odmówisz mi stanowczo.
— Nie możesz, najdroższa, żądać nic takiego, coby mi było cenniejszem nad życie, a wiesz dobrze, że ono całe do ciebie należy...
— Do mnie... i do Francyi: każda z nas ma prawo swej części się domagać; pamiętają też o tem moje damy honorowe...
Książę Orleanu uśmiechnął się.
— Czy to zazdrość? — zapytał.
— O! nie, jest to tylko ciekawość i nic więcej; dlatego też bardzo mnie coś ciągnie i bardzobym pragnęła zwiedzić pewien gabinecik, przylegający do sypialnego pokoju Jego Wysokości, księcia Orleanu, gdzie, jak mówią, znajdują się portrety wszystkich jego... kochanek...
— I chciałabyś pani wiedzieć?...
— Ciekawa jestem, czy się tam znajduję w dobrem towarzystwie.
— Z przyjemnością, droga Izabello, zobaczyłabyś siebie tam samą jedną, jak samą jesteś w sercu i na sercu mojem.
Po tych słowach wydobył ukryty na piersiach portret, który mu niegdyś dała Izabella.
— O! to dowód, którego się nie spodziewałam. Jakto? masz jeszcze ten portret?
— Rozłączą mnie z nim chyba po śmierci.
— Nie mów książę o śmierci; na to słowo dreszcz mnie przejmuje, krew mi się w żyłach ścina i dziwne przed oczyma przebiegają błyski!... Ach! kto tu?... kto śmiał wejść! po co?...
— Pan Tomasz de Courtheuse, kamerdyner króla, pragnie się widzieć z księciem — odpowiedział paź, który przed chwilą drzwi uchylił.
— Czy pozwalasz, piękna moja królowo, żeby wszedł tutaj? — zapytał książę Orleanu.
— Naturalnie; ale czego on chce? Ja drżę cała!...
J. M. pan Tomasz wszedł.
— Miłościwy książę — rzekł, kłaniając się — Jego Królewska Mość pragnie, abyście niezwłocznie przybyli do niego, gdyż życzy sobie natychmiast rozmówić się z Waszą Wysokością o rzeczach ważnych, dotyczących wielce jego i was.
— Spiesz waść naprzód, panie Tomaszu, powiedz Jego Królewskiej Mości, że dążę tuż za tobą.
Tomasz dosiadł konia i popędził galopem, a mijając dom z obrazem Matki Boskiej, rzucił te słowa:
— Na stanowiska, strzelcy! bo zwierzyna, tuż, tuż.
I zniknął.
W tej chwili pod szopą dały się słyszeć ciche i ostrożne ruchy, słychać było szczęk zbroi, gdyż ukryci tam ludzie dosiadali koni, potem hałas ustał i znowu zapanowała cisza.
Po kilku minutach, ciszę przerwał głos miły, który dochodził z ulicy du Temple, a który śpiewał piosenkę Froissart’a; w chwilę potem można już było dojrzeć śpiewającego, gdyż poprzedzało go dwóch lokal z pochodniami. Przed nimi jeszcze jechało dwóch giermków na jednym koniu, a za nim dwóch paziów i czterech zbrojnych. Wesoły ów jeździec ubrany był w długą suknię z czarnego adamaszku i siedział na mule, który szedł stępa, co pozwalało jego panu zabawiać się wyrzucaniem w górę i chwytaniem w lot rękawiczki z łosiowej skóry.
Gdy się zbliżali do szopy, koń, na którym siedzieli, giermkowie, zarżał, inne rżenie dało się słyszeć od strony szopy, odpowiadając, jakby echem.
— Hej! jest tam kto? — zapytał jeden z giermków.
Nikt nie odpowiedział.
Wtedy obaj jeźdźcy ścisnęli kolanami konia, lecz ten stanął dęba; ukłuli go tedy ostrogami i wtedy dopiero koń rzucił się szalonym pędem, jakby przez ogień przebiegał.
— Trzymaj się, Szymonie — krzyknął ich pan, śmiejąc się z ich nieudolności. — A powiedzcie tam w zamku, że nadjeżdżam, gdyż jeśli tak dalej, jak teraz, pędzić będziecie, to z pewnością staniecie na miejscu o jaki kwadrans wcześniej ode mnie.
— To on! — dał się słyszeć głos od szopy.
W tej samej chwili dwudziestu ludzi rzuciło się w ulicę; jeden z nich pędził wprost na księcia, wołając:
— Śmierć mu! śmierć!...
I rzucając się nań, jednem uderzeniem topora odciął mu ramię.
Książę jęknął boleśnie i krzyknął:
— Co to jest? co to ma znaczyć? jestem księciem Orleanu!
— Tego nam właśnie potrzeba — odpowiedział człowiek, który go ranił.
I zadając powtórne cięcie toporem, rozpłatał mu prawy policzek od skroni aż do szczęki. Książę Orleanu jęknął i upadł.
Jednakże podniósł się jeszcze na kolana; wtedy otoczyli go inni, zadając mu rany rozmaitą bronią, jedni mieczem, drudzy oszczepem, inni sztyletem. Jeden z paziów w obronie księcia padł raniony śmiertelnie, ciosy podzieliły się teraz pomiędzy dziecię i pana; drugi paź, lekko raniony mieczem, skrył się do jakiegoś sklepu w ulicy des Bosiers, wzywając ratunku. Żona jakiegoś szewca otworzyła okno, a widząc dwudziestu ludzi, mordujących dwóch bezbronnych, poczęła krzyczeć i wzywać ratunku.
— Cicho bądź! — zawołał jeden z morderców.
A gdy ta krzyczeć nie przestawała, porwał łuk i, zmierzywszy się, strzelił, lecz strzała utkwiła w okiennicy, którą owa kobieta uchyloną w ręku przytrzymywała.
Pomiędzy mordercami był jeden, w dużym czerwonym kapeluszu, który mu część twarzy zasłaniał; ten własną ręką nie zabijał, ale patrzył na zabijających. Gdy dostrzegł, że książę leży bez ruchu, wtedy przybliżył się dopiero, podniósł z ziemi pochodnię, a świecąc nią w twarz zabitego, rzekł:
— Dobrze już, stało się, już nie żyje!...
Wymawiając te słowa, rzucił pochodnię na pęk słomy, położony naprzeciw domu z obrazem Matki Boskiej.
Płomień ogarnął szybko słomę, tworząc słup płomienisty, a wtedy człowiek ów wskoczył na koń i, krzycząc: „gore!“ popędził cwałem w stronę ulicy, prowadzącej ku ogrodom pałacu książąt d Artois. Towarzysze jego popędzili za nim, krzycząc, jak on: „gore! gore!“ i rzucając poza siebie zawały dla przeszkodzenia pogoni.
Tymczasem koń dwóch giermków uspokoił się i niezręczni jeźdźcy zdołali go nareszcie zawrócić ku miejscu, w którem się rozbiegał. Wracając tak, spotkali muła, na którym jechał był książę Orleanu, pędzącego bez pana; sądzili, że muł zrzucił księcia; chwycili go tedy za uzdę ujrzeli księcia, wyciągniętego na ziemi, bez życia. Tuż obok leżała odcięta jego ręka, a w rynsztoku walała się część mózgu z rozbitego czerepu.
Wtedy popędzili, ile im sił starczyło, do pałacyku królowej, krzycząc okropnie; do pałacu wpadli bladzi, jakby z grobu wstali, rwąc sobie włosy z głowy. Jednego z nich wprowadzono natychmiast do pokoju królowej, która pytała, coby się stało.
— Nieszczęście, straszne nieszczęście!... w tej chwili książę Orleanu został zamordowany w ulicy Barbette, naprzeciw pałacu marszałka de Rieux.
Izabella zbladła śmiertelnie, potem, biorąc w jedną rękę woreczek, pełen złota, który się pod jej poduszką znajdował, a drugą chwytając za ramię przybyłego, zawołała:
— Widzisz to złoto!? Wszystko to będzie twoje, jeżeli zechcesz.
— Cóż mam czynić? — zapytał giermek.
— Pędź natychmiast na miejsce, gdzie leży twój pan, zanim ktokolwiek ciało zabierze, rozumiesz?
— Rozumiem, a dalej co?
— Dalej? zerwiesz z piersi jego portret mój, który w medalionie ma na sercu, i powrócisz do mnie.
- ↑ Datę te podaje Froissart. W regestrach parlamentu zapisano 22. Najwięcej szczegółów do opisu tego wjazdu autor zaczerpnął z Froissart’a z „Mnicha z Saint Denis“ i z Juvénala des Ursins.
- ↑ Królowa Izabela była, jak wiadomo, córką bawarskiego księcia Stefana Ingolstadzkiego i księżniczki Tadei Medyolańskiej.
- ↑ Brylant ten, który od czasu bitwy pod Granson znajdował się w skarbcu Karola Zuchwałego, wpadł w ręce Szwajcarów, sprzedany był w 1492 r. w Lucernie za cenę 5000 dukatów i przeszedł do Portugalu na własność don Antonia, opata Cratońskiego. Ten ostatni potomek linii Braganckiej, która utraciła tron, przybył do Paryża i tu umarł. Wtedy brylant ów nabył Mikołaj de Harlay pan de Sancy; stąd jego nazwa. Według ostatniej oceny inwentarza klejnotów koronnych Sancy, jeśli się nie mylimy, wart jest 1,820,000 franków.
- ↑ Mieszanina z wina, cukru i cynamonu.
- ↑ „Dam enelose entre fleur de lys
Vous êtes royne de Paris
De France et de tout le pays
Nous en rallons en paradis“. - ↑ Dzieweczka ta, później znana pod imieniem Małgorzaty de Valois, została żoną J. M. pana de Harpedane i dostała na wiano ziemię Belleville w prowincyi Poitou.