<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Karol Szalony
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk Piotr Laskauer i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chroniques de France: Isabel de Bavière
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS (ojciec).
▽▽
Karol Szalony
POWIEŚĆ HISTORYCZNA


WARSZAWA, NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SP.  □□□□  1910



Do godności historyka, tego „króla przeszłości“, przywiązane są przeróżne przywileje. Najwspanialszym z nich jest ten, że, przebiegając swoje państwo, potrzebuje dotknąć tylko piórem ruin i trupów, aby odbudować pałace i wskrzesić ludzi. Na głos jego, jak na głos Boga, rozproszone kości odnajdują się między sobą, żywe ciało je pokrywa, świetne stroje je ubierają i na tej olbrzymiej dolinie Jozafata, na którą trzy tysiące wieków prowadziło swoje dzieci, wybierać on może, według swego kaprysu, wołać po imieniu tych, którym życie przywrócić pragnie, a wezwani natychmiast podniosą głowami swemi własne grobowe kamienie, rozwiną swoje całuny i odpowiedzą, jak Łazarz Chrystusowi: „Oto jestem, panie, czego chcesz ode mnie?...“.
Prawda, że trzeba odwagi do zejścia w te głębie historyi — potrzeba woli silnej, głosu potężnego do badania mar przeszłości, ręki pewnej i nie drżącej do spisywania wvrazów, przez nie podyktowanych. Zmarli kryją czasem straszne tajemnice, które, grabarz wraz z nimi w grobie zamyka. Włosy Danta zbielały od opowiadania Ugolina, a oczy zachowały spojrzenie tak smutne i lica bladość tak śmiertelną, że gdy Wirgili znów go na powierzchnię ziemi wyprowadził kobiety Florencyi, ocdgadują, skąd powrócił dziwny ten podróżny, pokazywały go synom swoim, mówiąc: „Widzicie tam oto tego człowieka, który idzie smutny i poważny? — On do piekieł zstępował!...“
Do nas to przedewszystkiem, — nie biorąc w rachunek geniuszów — stosuje się to dantejskie i wirgiljuszowe porównanie. Brama do królewskich podziemi w Saint Denis, która przed nami ma się otworzyć, ma pewne podobieństwo z wrotami piekielnemi. Jeden i ten sam napis obu im służyć może i gdybyśmy w ręku trzymali Danta pochodnię i mieli Wirgila za przewodnika, niedługo szukaćbyśmy potrzebowali wpośród tych trzech ras królewskich, które zaludniają grobowce starego opactwa. aby znaleźć kilku zbójców, których zbrodnie tyle są godne potępienia, co zbrodnie arcybiskupa Rogera — kilka ofiar, których nieszczęście jest tyle godne litości, ile jej godnym był los więźnia z wieży Pizańskiej.
Przedewszystkiem, w olbrzymiej tej kostnicy jest grób, około którego nie przeszliśmy nigdy obojętnie. Zawsze wypadało nam stanąć, założyć ręce i czoło pochylić. Jest to w jednej z katakumb po lewej stronie prosty grobowiec z marmuru czarnego, na którym położone są obok siebie dwie figury kamienne. Jedna wyobraża mężczyznę, druga kobietę. Nie zbyt dawno minęło cztery wieki, odkąd one spoczywają tak jedna obok drugiej, z rękoma złożonemi do modlitwy. Mężczyzna ten prosi Boga o wyjawienie mu przyczyny swego gniewu, kobieta zaś błaga o przebaczenie za swoję zdradę. Są to bowiem dwie postacie: szaleńca i wiarołomnej. Przez lat dwadzieścia szał jego i jej miłostki krwią broczyły Francyę i nie bez wielkiej racyi, wierzcie mi — ręka, która dokoła ich grobowca wyryła napis: „Tu leży król Karol „ukochany“ VI-ty tego imienia i królowa Izabela Bawarska jego żona“, — dodała pod spodem wyrazy: „Módlcie się za nich!“
W Saint Denis tedy, skoro tu już jesteśmy, otworzymy tajemne archiwa dziwnego tego panowania.
Obok kilku stronic białych, jakie znajdziemy: w tej książce — spotkamy wiele innych krwią splamionych i wiele stronic czarnej żałoby.
Bóg chciał, aby wszystko tu na ziemi nosiło te trzy barwy — uczynił bowiem z nich tarczę herbową człowieka. dając mu na niej dewizę: „niewinność, namiętność i śmierć.“
A teraz otwórzmy księgę — jak Bóg otwiera życie — od białych stron. — I tak dość szybko dojdziemy do stronic krwi i żałoby!...




I.

W niedzielę d. 20 sierpnia 1389 r.[1] od samego brzasku dnia, drogę z Saint Denis do Paryża zalegały tłumy ludu.
Jej Mość Pani Izabela, córka księcia Stefana Bawarskiego, a żona Karola VI-go, miała, jako królowa Francyi, odbyć pierwszy wjazd do stolicy państwa swego.
Dla usprawiedliwienia tej wielkiej ciekawości tłumów wyznać trzeba, że cuda o tej księżniczce opowiadano. Wiedziano już, że przy pierwszem z nią spotkaniu, które miało miejsce w piątek — król gwałtowną ku niej zapłonął miłością i że zaledwie pozostawił wujowi swemu, księciu Burgundzkiemu, czas do poniedziałku na przygotowanie do uroczystych zaślubin.
Powiedzieliśmy tedy, iż niedzieli owej poza obrębem Paryża zebrało się takie narodu mnóstwo, że aż patrzeć było miło i zdawało się, jakoby wszyscy stawili się tam po rozkazie. Wielki gościniec pokryty był tak gęsto ciekawymi obojga płci, że wydawał się nieprzejrzanym łanem głów ludzkich. Porównanie to tem stosowniejszem było, iż za każdem drobnem wydarzeniem, masy te pochylały się w jedną lub drugą stronę, jak kłosy na polu za powiewem wiatru.
O godzinie jedenastej na czele tego tłumu dały się słyszeć głośne okrzyki; wstrząśnienie, które przebiegło wzdłuż drogi, — uwiadomiło niecierpliwych, że coś nowego wydarzyć się miało.
Była to królowa Joanna i księżna Orleanu, jej córka, które, postępowały naprzód poprzedzone przez sierżantów, torujących im drogę między ludem swojemi pałeczkami. Za nimi, dla utrzymania porządku, postępowali w dwóch rzędach po dwóch stronach drogi znaczniejsi mieszczanie Paryża, w liczbie tysiąca dwustu. Ci, którzy wybrani zostali do tej straży honorowej, mieli na sobie długie szaty jedwabne, koloru zielonego ze złotem, na głowach czapeczki ozdobione wstęgą, której końce spadały jeźdźcom na ramiona i powiewały jak szarfy, przy każdym powiewie wiatru, odświeżającego chwilowo tę ciężką, letnią atmosferę, którą jeszcze duszniejszą czyniły tumany piasku palącego, unoszące się z pod stóp ludzi i koni. Wyparty z gościńca lud rozsypał się na pola, po obu stronach drogi, którą jak szerokiem korytem płynął pochód królewski. Ład ten dał się zaprowadzić z większą łatwością, aniżeliby się to zdawać mogło.
W owe czasy lud, wychodzący naprzeciw swego króla, tyle miał miłości i tyle szacunku dla niego — ile ciekawości, i jeżeli w owej epoce zdarzały się wypadki, że majestat królewski czasami zstępował do ludu, ludowi nigdy na myśl nie przychodziło podnosić się i wdzierać ku niemu. Każdy, ustępując swego miejsca pochodowi królewskiemu, czynił to chętnie i bez oporu; w naszych czasach nie obeszłoby się bez krzyków, żandarmów i zło rzeczeń. Ponieważ poziom pola niższym był od poziomu gościńca, każdy starał się dobiedz jak najprędzej do jakiegokolwiek wzniesienia, z którego widok na drogę był dogodniejszym. W jednej chwili wierzchołki drzew i dachy stojących w blizkości domów zostały zajęte przez ciekawych widzów. Ci, którym brakło odwagi do tak niebezpiecznych gimnastycznych wysiłków, ustawili się szeregiem na skraju drogi, tworząc jakby płot żywy. Kobiety spinały się na palce, dzieci wdrapywały się na ramiona swoich ojców i każdy szukał dla siebie miejsca, mniej lub więcej wygodnego; jedni starali się ponad głowy swych poprzedników spojrzeć na drogę, inni szukali jakiejkolwiek szczeliny w tym żywym murze, aby chociaż rzucić można było okiem na owe dziwy, snujące się gościńcem.
Zaledwie się zamieszanie uspokoiło, spowodowane przejściem królowej Joanny i księżnej Orleanu, udających się naprzód do pałacu, gdzie król oczekiwał ich przybycia, gdy spostrzeżono tak niecierpliwie oczekiwaną lektykę królowej, na krańcu głównej ulicy Saint Dénis. Jakeśmy to już wyżej powiedzieli, była w zebranym tu narodzie wielka ciekawość oglądania tej młodej księżniczki, liczącej zaledwie lat dziewiętnaście wieku, na której spoczywała połowa nadziei całej monarchii.
Mimo to wszystko, przyznać trzeba, że pierwsze wrażenie, jakie lud odniósł, spojrzawszy na swoją panią, nie usprawiedliwiało ostatecznie wysokiej opinii, która ją poprzedziła w stolicy; była to bowiem piękność, do której przyzwyczaić się wpierw trzeba było. Główną tego przyczynę stanowił silny kontrast jasnych, ze złotym odcieniem włosów i brwi czarnych, jak heban. Dwa charakterystyczne, a przeciwne sobie typy casy północnej i południowej, zmieszane w tej kobiecie, nadały sercu jej gorąćą namiętność, właściwą młodym Włoszkom, na czole zaś znamię pogardliwej wyniosłości, cechującej księżniczki niemieckie[2].
Co do jej postaci, żaden rzeźbiarz nie mógł nawet zapragnąć do posągu Dyanny, wychodzącej z kąpieli — kształtów bardziej harmonijnych. Twarz, jej stanowiła doskonały owal, taki sam, jaki we dwa stulecia później Rafael swojem imieniem uwiecznił. Suknie obcisłe i przylegające rękawy według ówczesnej mody nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do zgrabnych kształtów jej figury, i ślicznie wymodelowanych ramion; ręka zaś, którą więcej może przez kokieterję, niż przez niedbalstwo pozostawiła opuszczoną przez jednę z portyer lektyki, rysowała się na materyi obicia, jak alabastrowa płaskorzeźba na złotem tle.
Reszta jej osoby, co prawda, w zupełności ukryta była w głębi lektyki, jednak nietrudno odgadnąć po wdziękach i zaletach widzialnych w połowie tylko, że musiała być również delikatną i powiewną, i że ją podtrzymywały czarodziejskie nóżki i stopy dziecięce. Szczególniejsze uczucie, doznawane na jej widok, znikało prawie natychmiast, przy spotkaniu się z łagodnem i gorącem zarazem spojrzeniem jej oczu, przypominającem tę potęgę wszechwładną, z której Milton, a za nim i inni poeci uczynili charakterysytyczną i fatalną piękność swych aniołów upadłych.
Lektykę królowej otaczało sześciu najpierwszych dygnitarzy Francyi. Na czele ich szli: książę de Touraine i książę de Bourbon. Pod nazwiskiem księcia de Touraine, dla uniknięcia omyłki, czytelnicy nasi rozumieć zechcą młodszego brata króla Karola, młodego i pięknego księcia Ludwika Walezyusza, który w nie więcej, jak cztery lata później, otrzymać miał tytuł księcia Orleanu. Stał się on później jeszcze pod tym tytułem słynnym ze swego rozumu, swoich miłostek i nieszczęść. Rok przedtem ożenił się był z córką Galeasa Visconti, ową głośną w historyi i poezyi pięknością, znaną pod imieniem Walentyny Medyolańskiej, której wdzięki w pierwszej swej świeżości nie zdołały przecież zatrzymać przy sobie i usidlić tego królewskiego motyla o złotych skrzydłach. Przyznać jednak należy, że był to najpiękniejszy, najbogatszy i najwykwintniejszy pan z całego dworu.
Poznać po nim było, że’świat cały uśmiecha się doń radością i młodością, że życie otrzymał w darze, aby używać, i że też żył ochoczo; że nieszczęścia mogły go spotykać, ale że on kroku na ich spotkanie nie uczynił, że ta prześliczna główka pazia o blond włosach i niebieskich oczach nie była stworzona do przechowywania głębokiej tajemnicy, lub smutnej myśli i że tak jedna, jak druga, umykać musiały przez te różowe usta nierozważne, jak usta kobiety. Dnia tego ustroił się w przepyszny kostyum, który umyślnie zrobić sobie kazał i który nosił z tą gracyą, sobie tylko właściwą. Była to suknia z aksamitu czarnego, podbita złotogłowiem. Rękawy haftowane były szeroko w deseń, przedstawiający wielką gałąź róży. Złoty pień otoczony był z obu stron liśćmi szmaragdowemi, z pośród których na każdem ramieniu wykwitało jedenaście przepysznych róż z rubinów i szafirów. Dziurki od guzików, przypominających jeden z dawnych orderów, ustanowionych przez, królów Francyi, pokryte były pysznym i kosztownym haftem w strączki złote, naszywane perłami. Jedna z pół sukni, ta mianowicie, która spadała na kolano od strony przeciwnej lektyce, bramowana. była bogato złotem i ozdobiona słońcem w wianku promieni, który to symbol obrał był sobie król Karol za dewizę, a którą później wznowił Ludwik XIV; druga poła, na której królowa kilkakrotnie wzrok zatrzymywała, pokryta była również haftem, wyobrażającym jakiś emblemat tajemniczy, którego znaczenie Izabella napróżno odgadnąć się starała. Haft ten wyobrażał lwa srebrnego, zakutego w łańcuchy, z kagańcem na paszczy. Ręka ukryta w obłokach trzymała końce łańcuchów. Jako dewiza, otaczały tę rękę wyrazy: „Gdzie zechcę.“ Bogaty ten kbostyum uzupełniony był aksamitną czapeczką ze złotem, której fałdy przeplatał przepyszny łańcuch z pereł; — końce łańcucha spadały razem z wstęgami u czapki, tworząc kokardę, którą się książę bawił, rozmawiając z królową i poprawiając od czasu do czasu włosy jedną ręką, gdy druga zręcznie kierowała koniem.
Jadący obok książę de Berri dzielił z księciem Burgundyi regencyę Francyi, podczas szaleństwa króla Karola. Przez swoje skąpstwo przyczynił się on do ruiny królestwa o tyle przynajmniej, o ile książę Orleanu przez swą rozrzutność.
Poza królową, na koniu bardzo bogato przybranym postępowała księżna de Berri, krokiem wolnym, prowadzona przez hrabiów: de Nevers i de la Marche. Tu znowu jedno z dwu tych wielkich nazwisk zaćmi drugie; ten bowiem hrabia de Nevers, syn Filipa i przodek Karola, zostanie wkrótce księciem Burgundyi. Ojciec jego zwał się „Śmiały,“ wnuk jego nosić będzie przydomek „Zuchwałego“, a jemu samemu historya pozostawi nazwę „Bez-bojaźni!“
Hrabia de Nevers, ożeniony, dnia 12 kwietnia 1385 r. z Małgorzatą de Hainau, miał w owej chwili lat dwadzieścia, a najwyżej dwadzieścia dwa. Nie bardzo wysokiego wzrostu, był jednak barczystym, silnym i doskonale zbudowanym. Oko jego, jakkolwiek małe i koloru jasno-niebieskiego, jak oko wilka, miało spojrzenie pewne i gorące. Włosy, długie i przygładzone, były czarne z odcieniem prawie fioletowym, o jakim wyobrażenie dać tylko może kolor kruczych skrzydeł. Broda ogolona dozwalała zarysować się wszystkim konturom twarzy świeżej i rumianej, nacechowanej wyrazem siły i zdrowia. Po niedbałym sposobie trzymania cugli konia, znać było zręczność jeźdźca. Jakkolwiek młody i dotąd jeszcze nie pasowany na rycerza, umiał już dźwigać rycerską zbroję, gdyż nie zaniedbywał żadnej sposobności zahartowania się na trudy i niewygody. Surowy dla siebie i dla drugich, nieczuły na głód i pragnienie, na zimno i gorąco, miał opinię jednego z tych ludzi kamiennych, na którego powszednie życia troski nie wywierały wpływu. Wyniosły wobec wyższych, uprzejmy dla maluczkich, bezustannie zasiewał nienawiść dla siebie między równymi sobie, a zyskiwał miłość u podwładnych. Dostępny dla wszelkich gwałtownych namiętności, umiał zamykać je w głębi swej piersi, a pierś swoją zakuwał w pancerz. To sklepienie ze stali i ciała pokrywało przepaść, w którą żadne ludzkie oko zajrzeć nie mogło. Był to wulkan pozornie uśpiony; trawił swe własne wnętrznosci — aż do chwili, w której on sam uważał za stosowne wybuchnąć, a wtedy lawa występowała z granic i biada temu, kogo spotkał potok jego gniewu!.. W dniu tym, prawdopodobnie dla kontrastu z księciem Ludwikiem de Touraine, kostyum Jana de Nevers był przesadnej może skromności. Miał on na sobie suknię krótszą, aniżeli zwykle noszono, z aksamitu fioletowego, z podwójnymi rękawami, jednymi obcisłymi, drugimi szerokimi, bez ozdób i haftów; na biodrach zwieszał się opięty pas z siatki stalowej, na którym wisiał miecz z rękojeścią pięknie cyzelowaną. Otwór, tworzący się na piersiach przez klapy sukni, ukazywał żupan jasnoniebieskiego koloru, ujęty przy szyi w obojczyk z czystego złota, który zastępował kołnierzyk. Czapeczkę miał czarną, aksamitną, a fałdy jej spinał jeden tylko brylant, ale był to ten sam kamień, który pod nazwiskiem Sancy[3] przeszedł potem na własność korony francuskiej.
Troskliwiej i obszerniej, niż innych, opisaliśmy tych dwóch młodych i szlachetnych panów, których ciągle spotykać będziemy odtąd, jednego po prawicy, drugiego po lewicy króla? Są to bowiem, obok smutnej i poetycznej postaci Karola i gorącej a namiętnej Izabelli, osobistości najwybitniejsze z epoki nieszczęsnego tego panowania.
Dla nich Francya rozdarła się na dwoje i dla nich dwa w jej łonie znalazły się serca; jedno, bijące na głos Orleanów, drugie na głos Burgundyi; każde stronnictwo, dzieląc nienawiści i sympatye swego przewodnika i pana, zapominało o wszystkiem innem i o wszystkich, nawet o królu, który powinien był być najwyższym wszystkich panem, nawet o Francyi, która była ich matką!...
Skrajem drogi, nie trzymając się szeregu, jechała na białym koniu ks. Walentyna, którą przedstawiliśmy już wyżej czytelnikom, jako żonę księcia de Touraine. Pierwszy to raz opuściła ona piękną swoją ojczyznę Lombardyę — i po raz pierwszy przybyła do Francyi, gdzie wszystko się jej zdawało nowem i bogatem. Po prawej jej stronie znajdował się J. M. pan Piotr de Craon, najukochańszy ulubieniec księcia de Touraine, ustrojony w kostyum, który mu w dowód przyjaźni i sympatyi książę na podobieństwo swego sporządzić kazał. Był on prawie w równym wieku z księciem; piękny, jak on, i zarówno z nim dzielący spokój bez troski i radość żywota. Jednakże ktoby się bliżej przypatrzyć chciał temu człowiekowi, łatwo dojrzeć mógł, że wszystkie namiętności gwałtownego serca pałały w głębi jego ciemnego oka, że przebijała zeń ta żelazna wola, która zawsze osiąga zamierzone cele w miłości, czy nienawiści, że wreszcie jego przyjaźń niewiele mogła być pożyteczną, ale za to nieprzyjaźń groźną i niebezpieczną. Po lewej stronie księżnej jechał w żelaznej zbroi z taką swobodą, jak inni panowie w swych aksamitach, J. M. pan Olivier de Clisson, wielki hetman Francyi. Podniesiona przyłbica odsłaniała twarz pełną otwartości i prawości, twarz starego żołnierza, a blizna, która przedzielała mu czoło, krwawe wspomnienie bitwy pod Auray, dowodziła, że liliami ozdobiony miecz, wiszący u jego boku, nie służył nigdy podstępowi, lub prywatnym względom, lecz dla dobra ojczyzny. I rzeczywiście, Clisson, urodzony w Bretanii, wychowany był w Anglii, ale w ośmnastym roku życia wrócił do Francyi i od tej chwili przy każdej sposobności, gorąco i mężnie walczył w szeregach królewskich.
Tyle powiedziawszy o ważniejszych, ograniczymy się na krótkich i pobieżnych wzmiankach o innych osobach, biorących udział w tym uroczystym pochodzie.
Były więc tam: księżna Burgundyi i hrabina de Nevers, prowadzone przez Henryka z Baru i hrabiego de Ńamur... Dalej księżna Orleanu na rumaku pięknie i bogato strojnym, prowadzonym przez Jacka de Bourbon i Filipa d’Artois; dalej jeszcze księżna Baru z córką, w towarzystwie Karola d’Alberta i de Coucy, którego imię samo przywołuje już na pamięć niejeden z wielkich jego czynów, a który nosił dewizę najskromniejszą, a może też najdumniejszą swego czasu: „Królem nie jestem, ani księciem... jestem panem de Coucy!“ (Ne suis prince, in due aussy, je suis le seigneur de Coucy).
O innych panach, damach i pannach, które tam były na koniach, wozach strojnych, w lektykach i t. p. — nie chcemy już wspominać. Wystarczy, gdy dodamy, że czoło pochodu, na którem znajdowała się królowa, dotykało już przedmieść stolicy, gdy jeszcze szereg paziów i koniuszych, którzy pochód zamykali, nie wyszedł był z głównej ulicy Saint Dénis. Przez całą długość drogi witały królową okrzyki: „Noél!“, które w owym czasie zastępowały jeszcze późniejszy okrzyk: „Niech żyje król!“ Naród w tej epoce wiary nie mógł znaleźć wyrazu, któryby lepiej streszczał radość, jak ów wyraz, przypominający narodziny Chrystusa.
Nic potrzebujemy zapewne dodawać, że spojrzenia wszystkich mężczyzn dzieliły się pomiędzy Izabelę Bawarską i Walentynę Medyolańską, tak jak spojrzenia kobiet dostawały się w równej części prawie księciu de Touraine i hrabiemu de Nevers.
Przybywszy do bramy Saint Denis, królowa zatrzymała się; tam bowiem przygotowano dla niej pierwszą stacyę.
Był tu ustawiony rodzaj ołtarza, okrytego niebieskim atłasem z baldakinem w gwiazdy złociste. W chmurach, ponad gwiazdami dzieci, poprzebierane za aniołków, śpiewały pieśni melodyjne, około pięknej i młodej dzieweczki, wyobrażającej Matkę Boską, trzymającą na kolanach małe dzieciątko, które bawiło się młynkiem, zrobionym z wielkiego orzecha. Szczyt baldakinu stanowiły spleciono herby Francyi i Bawaryi, oświetlone jarzącem słońcem, które, jak wspominaliśmy, król Karol obrał sobie za dewizę.
Królowa zachwycona była tym widokiem i chwaliła wielce sam pomysł, a gdy już dzieci śpiewy swe skończyły i gdy zmiarkowano, że królowa dosyć się już wszystkiemu napatrzyła, otworzyła się tylna ściana ołtarza, ukazując całą wielką ulicę Saint Dénis, pokrytą na kształt olbrzymiego namiotu; wszystkie domy ozdobione draperyą z sukna i jedwabiu, jakgdyby, mówi Froissart, sukno rozdawane było darmo, lub jakgdyby rzecz działa się nie w Paryżu, lecz, w Aleksandryi, lub Damaszku.
Królowa wstrzymała się jeszcze chwilę. Można było sądzić, że zawahała się na wstępie do tej stolicy, która oczekiwała na nią z taką niecierpliwością i witała ją z miłością i zapałem. A może też przeczucie jakie mówiło jej, królowej młodej i pięknej, wprowadzanej z taką uroczystością i wystawą, że kiedyś zwłoki jej wyniesione zostaną z tego samego miasta na ramionach jednego tylko wyrobnika, któremu poleconem będzie przez odźwiernego pałacu Świętego Pawła, aby oddał pozostałe szczątki Izabelli Bawarskiej zakonnikom w Saint Denis. Wkrótce atoli puściła się w drogę; zauważono jednak, że zbladła, wstępując w tę długą i wielką ulicę i rozdzielając tłum na dwa, żywe mury ludu, które potrzebowały tylko zbliżyć się do siebie, aby zgnieść swoją królową, jej lektykę i konie. Mimo to, żaden wypadek się nie wydarzył. Mieszczanie, świtę tworzący, utrzymywali w porządku szeregi i niezadługo zbliżono się do przepysznej fontanny, pokrytej błękitnem suknem, bramowanem w złote lilie. Dokoła fontanny ustawione były malowane i rzeźbione kolumny, na których pozawieszano tarcze herbowe najpierwszych domów Francyi. Zamiast wody fontanna wyrzucała strumienie hypokrasu[4], zaprawionego korzeniami i wonnościami arabskiemi. Do koła kolumn stały młode i piękne dziewice, trzymające w ręku srebrne dzbany i złote czasze i częstujące królową oraz panów i panie jej orszaku. Królowa wzięła jedną z podanych czasz, umoczyła w niej usta dla formy i chciała natychmiast zwrócić ją jednej z usłużnych Heb, ale książę de Touraine pochwycił czaszę szybko z rąk dziewicy i z umysłu przytknął ją do ust w tem samem miejscu, które usta królowej dotknęły, a potem duszkiem wychylił napój do dna. Rumieńce, które na chwilę ustąpiły z policzków Izabelli, ukazały się nagle znowu, gdyż postępek księcia był zbyt wymownym, a chociaż czasu nie zajął wiele, zwrócił ogólną uwagę tak dalece, że rozmawiano o nim różnie wieczorem u dworu i że ludzie najsprzeczniejszych opinii zgadzali się na to jedno, iż książę okazał wielką zuchwałość, pozwalając sobie na taką swobodę wobec małżonki swego pana i władcy i że królowa dała dowód wielkiej pobłażliwości, nie karząc go inaczej, jak tylko... wstydliwym rumieńcem.
Zresztą nowy widok odwrócił wkrótce uwagę od tej sceny i na chwilę podał ją w niepamięć. Orszak przybył przed klasztor Trynitarzy. Przed bramą klasztoru wznosiło się rusztowanie w rodzaju teatrum, na którem przedstawiony został pochód wojenny króla Sallah-Edina. Chrześcijanie byli ustawieni z jednej, Saraceni zaś z drugiej strony, a w obu szeregach rozpoznawano z łatwością osoby, które w tym sławnym turnieju udział wzięły. Aktorowie przybrani byli w stroje trzynastego wieku i nosili tarcze herbowe i godła osób, których rolę odgrywali. W głębi siedział król Francyi, Filip August, a około niego stało dwunastu parów jego państwa. W chwili, gdy lektyka królowej zatrzymała się przed rusztowaniem, król Ryszard Lwie-serce wystąpił z szeregów, zbliżył się do króla Francyi, przykląkł na jedno kolano i prosił o pozwolenie wyruszenia na bój z Saracenami. Gdy Filip August łaskawie pozwolenia udzielił, natychmiast Ryszard podniósł się i, wróciwszy do swoich towarzyszy, ustawił ich w szyku bojowym i natarł na niewiernych. Rozpoczęła się wielka wałka między jednymi i drugimi, której rezultatem było wielkie zwycięstwo nad Saracenami i ich rozproszenie. Część uciekających zbiegła przez okna klasztoru, które były na równym poziomie z teatrem i które umyślnie w tym celu pozostawiono otworem. Nie zmniejszyło to jednak liczby jeńców, których król Ryszard przyprowadził przed królową. Izabella prosiła o wolność dla nich, a za ich okup zdjęła z ramienia bransoletę złotą i dała ją w nagrodę zwycięzcy.


Rozpoczęła się wielka walka, której rezultatem było zwycięstwo nad Saracenami.

— O! zawołał książę de Touraine, opierając się o lektykę — gdybym był wiedział, że taka nagroda spotka aktora, nikt inny, oprócz mnie nie grałby roli Ryszarda.
Królowa rzuciła przelotne spojrzenie na drugą bransoletę, która zdobiła jeszcze jej ramię, potem — wstrzymując ten pierwszy ruch, zdradzający jej myśli — rzekła:
— Jesteś książę szalonym i działasz bez zastanowienia, podobne zabawy dobre są dla skoczków lub tancerzy, lecz nie przystoją królewskiemu bratu.
Książę de Touraine już miał odpowiedzieć, gdy Izabella dała znak do ruszenia w dalszą drogę i, odwróciwszy się ku księciu de Bourbon, zaczęła z nim rozmowę, nie zwracając więcej uwagi na swego szwagra aż do chwili, gdy przybyli przed drugą bramę Saint Dénis, nazywaną bramą malarzy, która zniszczona została za czasów Franciszka I. Tu znowu ustawiony był przepyszny zamek, a nad nim rozpostarte niebo gwiaździste, na którem w całej potędze swej ukazywał się Bóg Ojciec, Syn i Duch Święty. Dokoła tej Trójcy chór dzieci zawodził pieśni: Gloria i Veni Creator. W chwilę, gdy królowa przechodziła, wrota raju się otwarły i ukazało się w nich dwóch aniołów, w aureoli, przybranych w różowe i niebieskie suknie bogato haftowane. Trzymali oni w rękach bardzo kosztowną koronę ze złota i drogich kamieni. którą włożyli na głowę królowej, a odśpiewawszy odpowiedni czterowiersz[5], wrócili za bramę, która się za nimi zamknęła.
Tymczasem z drugiej strony bramy nowe osobliwości oczekiwały królową. Uprzedzono o tem Izabellę, aby się ich widokiem nie przeraziła, co było bardzo prawdopodobnem. Byli to posłowie sześciu korporacyi kupców, niosący baldakin, którzy przychodzili domagać się praw swoich na mocy dawnego przywileju, upoważniającego ich do towarzyszenia królom, i królowym Francyi przy ich wjazdach do Paryża od bramy Saint Dénis aż do samego pałacu. Za nimi szli przedstawiciele różnych rzemiosł, przybrani w stroje charakterystyczne i przedstawiający uosobienie siedmiu grzechów głównych i siedmiu cnót chrześcijańskich. Obok nich utworzona była osobna grupa, wyobrażająca,: śmierć, czyściec, piekło i raj. Jakkolwiek uprzedzona, królowa okazała pewną niechęć do oddania się w ręce; tym maszkarom. Książę de Touraine ze swej strony mocno był rozgniewany, widząc, że musi opuścić miejsce zajmowane dotąd przy lektyce królowej, ale przywilej ludu, domagającego się swoich praw przy boku majestatu królewskiego, był niewzruszony. Książę de Bourbon i inni panowie, już byli opuścili lektykę, ustępując na bok; Izabella zwróciła się do swego szwagra, który uparcie trzymał się drzwiczek, i rzekła:
— Mości książę, kiedyż ustąpicie miejsca tym dobrym ludziom?... A może czekacie mego zezwolenia na to?
— Tak, pani — odpowiedział książę — czekam rozkazu twego, a bardziej jeszcze jednego spojrzenia, któreby mi dało moc usłuchania twej woli.
— Panie szwagrze — rzekła Izabella, pochylając się ku niemu — nie wiem, czy będziemy mogli dzisiaj podczas wieczornego festynu zobaczyć się jeszcze, ale nie zapomnijcie, że jutro będę nietylko królową Francyi, ale zarazem królową turnieju i że ta, bransoleta, będzie — nagrodą zwycięzcy.
Książę uchylił czoła aż do drzwiczek lektyki królowej. Ci, którzy już się byli oddalili z miejsca, w którem odbywała się ta scena, nie widzieli w tym ukłonie nic innego, jak tylko oznakę szacunku, który każdy poddany, choćby nawet brat królewski, winien był królowej, ale niektórym, bliżej stojącym i lepiej patrzącym, wydawało się, że usta księcia dłużej i goręcej zatrzymały się na ręce królowej, aniżeli na to przepisy etykiety pozwalały.
Jakkolwiek tam było, — to tylko pewna, że książę podniósł się na strzemionach, ukazując twarz, promieniejącą radością i szczęściem. Izabella tymczasem zasłoniła lica, niby woalem;, koronką spadającą z wysokiego jej czepca. Jeszcze jedno zamienili spojrzenie między sobą przez dyskretną zasłonę, — potem książę dał koniowi ostrogę i popędził zająć obok swej żony miejsce konetabla de Clisson.
Tymczasem deputowani sześciu korporacyi kupieckich umieścili się przy lektyce królewskiej, po trzech z każdej strony, podtrzymując baldakin nad głową królowej. Cnoty chrześcijańskie i grzechy główne zajęły miejsce poza nimi, a w końcu szły z odpowiednią powagą: Śmierć, Czyściec, Piekło i Raj. Pochód ruszył dalej, ale dziwny wypadek niespodziewanie naruszył jego porządek. Przy zbiegu ulic des Lombards i Saint Dénis, dwóch ludzi, siedzących na jednym koniu, dało powód do wielkiego hałasu. Tłum ludu był wielki, tak, że cudem chyba ludzie ci się tu wcisnęli. Wprawdzie, zdawali się oni nader mało troszczyć o potrącanych i mało zważać na ich groźby. Zuchwałość ich dochodziła nawet do tego, że nie słuchali miejskich sierżantów i z obojętnością znosili razy pałeczki, oznaki władzy policyjne], która usiłowano spędzić ich z drogi. Pomimo wszystkich przeszkód postępowali oni naprzód, oddając z lichwą na lewo i na prawo odbierane razy i piersią konia rozdzielając tłumy; jak okręt przodem swym pruje fale morza, tak oni torowali sobie wśród ludzkich fal drogę powolną lecz ciągłą, zwierającą się natychmiast znowu po ich przejściu. W ten sposób przybyli nakoniec na czas, aby przyjrzeć się pochodowi; w chwili, gdy się zbliżała lektyka królowej Izabelli, jeden jeździec drugiemu dał jakiś znak, czy hasło, poczem drugi rozkazowi posłuszny, uderzył prawie jednocześnie kijem, który trzymał w ręku oba przednie konie honorowej straży miejskiej, które im drogę tamowały. Jeden z koni, uderzony w głowę, cofnął się, drugi wyrwał się spłoszony naprzód, a wówczas korzystając z zamieszania i powstałej luki, rzuci i się w nią, popędzając szybciej swojego koma i przewracając po drodze Raj na Piekło, Śmierć na Czyściec, a Cnoty chrześcijańskie na Grzechy główne. Niewstrzymani przybiegli tak aż do lektyki, wśród krzyków pospólstwa, które ich wzięło za ludzi złej woli, lub za szalony ci, — ścigani przez ks. de Touraine i ks. de Bourbon, którzy widząc biegnących ku królowej i podejrzywając o złe zamiary dobyli swych mieczy z pochew.
Królowa, przelękniona w pierwszej chwili tym hałasem, nie wiedziała jeszcze, co się to stało, gdy nagle pomiędzy deputowanymi kupiectwa, którzy trzymali baldakin i lektykę — spostrzegła obu winowajców Pierwszym jej zamiarem było wcisnąć się jaknajgłębiej w lektykę, ale ten z dwóch jeźdźców który widocznie miał prawo rozkazywać drugiemu, nachyliwszy się z konia, szepnął królowej kilka słów do ucha, uchylił czapeczki, zdjął z szyi gruby łańcuch złoty, ozdobiony liliami z brylantów i włożył go na szyję królowej, która łagodnie uchyliła głowy i dar ten przyjęła; poczem jeźdźcy, spiąwszy konia ostrogą, galopem popędzili dalej. W tej-że samej chwili prawie nadbiegli ks. de Touraine i ks. de Bourbon, a zdala widząc, jak dwaj obcy ludzie rzucili się ku królowej, wstrząsali mieczami, wołając:
— Śmierć, śmierć zdrajcom!
Tłok tak był wielki, że nie było możności umknąć dwom nieznajomym śmiałkom, którzy z wielkim trudem usiłowali się przedostać ku ulicy Saint Dénis. Wszyscy byli w oczekiwaniu strasznej jakiejś katastrofy, gdy królowa, widząc na co się zanosi — podniosła się napoły w lektyce i wyciągając rękę ku swemu szwagrowi, zawołała:
— Mości książę, co czynić zamierzacie!?... To król!...
Dwaj książęta stanęli jak wryci, potem, drżąc z obawy, aby nie stało się co złego ich panu i władcy, podnieśli się na strzemionach i, wyciągając miecze z gestem rozkazującym nad głowy tłumu, wykrzyknęli głosem wielkim:
— To król! Mości panowie!
Następnie, zdejmując czapeczki, zawołali:
— Cześć i sława królowi!
Król, gdyż rzeczywiście był to Karol VI we własnej osobie, który siedział na koniu za J. M. panem Karolem de Savoiry, odpowiedział na ten okrzyk, spuszczając swój kaptur, a lud po długich włosach ciemnych, po niebieskich oczach, po ustach zbyt może dużych, lecz odchylających prześliczne zęby, po elegancyi ruchów, a głównie po łagodności i uprzejmości rozlanej w całej postawie, z łatwością mógł poznać swego władcę, któremu mimo nieszczęść, jakie dotknęły Francyę podczas jego panowania, pozostawił przydomek „ukochanego“, nadany mu przy samem wstąpieniu na tron.
Wówczas rozległy się ze wszech stron okrzyki: „Noel!“ Koniuszowie i paziowie zaczęli powiewać chorągwiami swoich panów, damy swemi szarfami i chustkami. Potem olbrzymi wąż ten, który wił się przez całą długość ulicy Saint-Dénis, niby w wielkim wąwozie, zdawał się z podwojonem życiem; od ogona ku głowie ściągać swe zbite, różnokolorowe pierścienie, gdyż każdy chciał ujrzeć króla. Ale Karol VI, korzystając ze sposobności, wymknął się, przepuszczony z uszanowaniem, należnem majestatowi monarchy, jedną z bocznych uliczek.
Zaledwo w pół godziny zdołano przywrócić porządek, zmącony zupełnie tym wypadkiem. Piotr de Craon skorzystał złośliwie z tej chwili, aby zwrócić uwagę księżnej Walentyny na to, że mąż jej, któryby był mógł przyśpieszyć dalszy pochód, wracając na swoję miejsce przy żonie, przedłużał mitręgę, jakby umyślnie, rozmawiając z królową i zatrzymując lektykę, która miała dać znak do puszczenia się w drogę. Księżna Walentyna starała się zbyć te słowa obojętnym uśmiechem, ale tłumione westchnienie mimowolnie zadało kłam temu uśmiechowi. Potem dodała głosem, w którym przebijało się wzruszenie:
— Dlaczego nie zrobicie tej uwagi sami J. Ks. Mości, jako jego powiernik, a nie mnie?.
— Uczyniłbym to chyba na wasz wyraźny rozkaz, księżno; powrót jego odjąłby mi przywilej, jaki mi nadaje jego nieobecność: przywilej opieki nad wami.
— Jedynym moim i rzeczywistym opiekunem jest pan mój, książę de Touraine, a ponieważ na mój rozkaz czekacie, Mości panie, to go wam daję. Idźcie powiedzieć księciu, że go proszę, aby raczył przybyć do mnie.
Piotr de Craon skłonił się i z pokorą poszedł zakomunikować księciu słowa jego małżonki.
W chwili, gdy razem wracali, ze środka tłumów rozległ się krzyk kobiecy. Młoda jakaś dziewczyna zemdlała. Był to wypadek, nadto zwykły w podobnych okolicznościach, aby osoby tak wysoko położone, jak te, któremi się w tej chwili zajmujemy, miał nań zwracać uwagę, choćby najmniejszą. Powrócili tedy na swoje miejsce, nie rzuciwszy nawet okiem w stronę, z której ów krzyk dał się słyszeć i stanęli obok księżnej de Touraine, a orszak ruszył natychmiast w drogę, jakby tego tylko wszyscy oczekiwali. Niezadługo jednak nadarzył się nowy powód zatrzymania się.
U bramy du Chatelet, urządzone było wysokie rusztowanie, przedstawiające kamienny zamek, na którego rogach wznosiły się okrągłe baszty, w basztach stały warty, zbrojne od stóp do głowy. Wielka sala parterowa tego zamku otwartą była zupełnie, jakgdyby zewnętrzna ściana zamku była wywaloną. W sali tej stało łoże przybrane i ustrojone tak bogato, jak łoże królewskie w pałacu Świętego Pawła, a na niem, wyobrażającem „łoże sprawiedliwości“, ułożoną była piękna i młoda, dziewica, przedstawiająca Świętą Annę.
Dokoła zamku zasadzono mnóstwo drzew zielonych, tworzących istny las, a wśród tego lasu biegała wielka ilość zajęcy i królików, podczas gdy tłumy ptactwa różnokolorowego przelatywały z gałęzi na gałąź, ku wielkiemu zdziwieniu narodu, który pojąć nie mógł, jakim sposobem ułaskawić zdołano tyle, zwykle tak dzikich zwierząt. A zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy z lasu wyszedł pyszny, biały jeleń wielkości tych, jakie się hodowały w parku królewskim, tak doskonale wyrobiony, jakgdyby był żywy. W jeleniu tym ukryty był człowiek, który zręcznie wykonywał wszystkie ruchy: otwierał i zamykał oczy, otwierał pysk i poruszał nogami jelenia. Miał ów jeleń złocone gałęzie rogów, na szyi koronę zupełnie do królewskiej podobną, a na piersiach zawieszoną tarczę herbową, na której w polu niebieskiem znajdowały się trzy złote lilie, wyobrażające herby króla i Francyi. Piękne i dumne zwierzę zbliżyło się do łoża sprawiedliwości, a wziąwszy zeń miecz, który jest symbolem, podniosło do góry i wstrząsnęło nim silnie. Wtedy z lasu wyszedł: lew i orzeł, symbole siły, i chciały wydrzeć mu miecz święty, ale dwanaście dziewic, ubranych w szaty białe, i trzymających w jednej ręce różańce złote, w drugiej dobyte miecze, wyszło także, z lasu i, ja, ko symbole religii, otoczyły jelenia i poczęły go bronić. Po kilku nadaremnych usiłowaniach pochwycenia i pożarcia jelenia lew i orzeł, zwyciężeni, powrócili do lasu. Żywy wał, który bronił sprawiedliwości, rozwarł się, a jeleń podszedł grzecznie do lektyki królowej i ukląkł. Izabella głaskała go i pieściła, jak to zwykła była czynić z chowanymi w zamku królewskim jeleniami. Zabawa ta zdała się być bardzo rozkoszną tak dla królowej pani, jak i dla jej orszaku.
Tymczasem zmierzchać się zaczęło, gdyż od samego Saint-Dénis pochód szedł wolnym krokiem, a rozmaite widowiska, urządzane po drodze wielce go wstrzymywały. Zbliżano się wreszcie do katedry Notre Danie. Pozostawał już tylko do przebycia most zwodzony, gdy wtem spostrzeżono nagle widowisko niespodziewane i przecudowne. Człowiek, przebrany za anioła z płonącemi jasno pochodniami w rękach, ukazał się na szczytach świątyni i zaczął iść po sznurze tak cienkim, iż go zaledwie dojrzeć było można. Szedł on ponad domami i zdawał się niejako unosić cudownym sposobem, aż doszedł po rozmaitych zwrotach i biegłych wykrętach na dach jednego z domów stojących na moście. Królowa, zbliżając się właśnie do tego domu, dała człowiekowi znak, aby się nie ważył wracać tą samą drogą, tak niebezpieczną, ale on, nie domyślając się, jaki był powód tego zakazu, nie zważał nań i cofając się, aby nie odwracać twarzy od swej królowej i pani, doszedł znów do miejsca, z którego wyszedł i znikł na wieży katedry. Królowa zapytywała, coby to był za człowiek, tak lekki i tak zręczny; odpowiedziano jej, iż był to pewien Genueńczyk, mistrz w tego rodzaju sztukach.
Podczas tego widowiska zebrała się znaczna liczba ptaszników z klatkami pełnemi wróbli; ludzie ci stanąwszy na drodze, którą przechodzić miała królowa, wypuszczali skrzydlatych więźni swych na wolność.
Był to stary zwyczaj, symbolizujący nadzieję, jaką żywił zawsze lud, że nowe panowanie przyniesie mu wolność i nowe swobody. Dziś zwyczaj ten zaginął, ale nie zaginęła nadzieja...
Przybywszy do kościoła Notre Damę, królowa spotkała na stopniach u wielkich drzwi biskupa Paryża, przybranego w mitrę i stułę, kask i kirys Zbawiciela Pana. Dokoła niego znajdowało się wyższe duchowieństwo i delegaci Akademii, która, używając tytułu starszej córki królewskiej, miała przywilej asystowania przy koronacyi. Królowa wysiadła z lektyki; damy jej orszaku uczyniły to samo, również jak i panowie, i rycerze, którzy oddali konie swe pieczy swoich paziów i służących. W towarzystwie książąt: de Touraine, de Berri, de Bourbon i Burgundyi, — królowa weszła do świątyni, wprowadzona przez biskupa i duchowieństwo, śpiewające głośno i pięknie psalmy na cześć Pana Najwyższego i Dziewicy Maryi.
Doszedłszy do wielkiego ołtarza, królowa Izabella upadła pobożnie na kolana i, odmówiwszy modlitwy, złożyła kościołowi Nbtre Dame w podarunku cztery sztuki złotogłowiu i koronę, którą aniołowie, ozdobili jej skronie u drugiej bramy w ulicy Saint Dénis. W zamian Ich Mość panowie Jan de la Riviére i Jan Lemercier przynieśli inną, kosztowniejszą i piękniejszą, podobną do tej, jaką na głowie nosił król, gdy zasiadał na tronie. Biskup, ująwszy koronę za wierzchołek z lilii spleciony, przy pomocy czterech książąt, włożył ją delikatnie na głowę Izabelli. Okrzyki radości podniosły się ze wszech stron, gdyż od tej dopiero chwili Izabella została rzeczywistą królową Francyi.
Królowa i panowie wyszli tedy z kościoła i zajęli miejsce swe napowrót w lektykach, na koniach i w powozach. Po dwóch stronach orszaku szło sześciuset służących, niosących woskowe świece, od których blask był tak wielki, jakgdyby słońce świeciło na, niebie. W ten sposób królowa odprowadzona została do pałacu, gdzie na nią oczekiwał król, mający po prawicy królową Joannę, a po lewicy księżnę Orleanu. Królowa, wysiadłszy, uklękła, jak w kościele, dając tem do zrozumienia, że uznawała Pana nad Pany za swego władcę na niebie, a króla za pana swego na ziemi. Król podniósł ją i ucałował. Naród wznosił okrzyki: „Noel! Noel!“; widząc ich bowiem złączonych, tak młodych i pięknych, sądził, że dwaj aniołowie-stróże królestwa. Francyi opuścili jeden prawicę, drugi lewicę tronu Najwyższego Boga.
Potem panowie pożegnali króla i królową i odeszli do domów swoich; pozostali tylko ci, którzy należeli do dworu i służby. Naród pozostał przed pałacem, krzycząc: „Noel!“ aż do chwili, kiedy ostatni paź wszedł za ostatnim z panów. Wtedy bramy się zamknęły, światła, oświecające plac, rozproszyły się i powoli pogasły, tłumy odpłynęły tysiącami ulic i uliczek, które jak arterye i żyły niosą życie do krańców stolicy. Niezadługo i szmer ten rozchodzącego się ludu ucichł zupełnie. W godzinę później panowała wszędzie ciemność i cisza, i słychać było tylko te nieokreślone i głuche odgłosy, na które składają się wszystkie niepochwycone nocne szmery, zdające się być głębokiem tchnieniem uśpionego olbrzyma.
Długo i szeroko rozpisaliśmy się o tym wjeździe królowej Izabelli do Paryża, o osobach, które jej towarzyszyły i o uroczystościach, danych z tej okazyi. Uczyniliśmy to nie tylko dlatego, aby dać czytelnikom obraz obyczajów i zwyczajów owoczesnych, ale także i dlatego, aby okazać słabe i wątłe, jak rzeki u swego źródła, początki miłostek zgubnych i tych śmiertelnych nienawiści, które w owej chwili rodziły się i powstawały dokoła tronu. Teraz zobaczymy je ożywione, wzrastające przy każdej burzy, rozszalałe i niszczące tę Francyę, w której tak głębokie pozostawić miały ślady i to panowanie, które swemi wezbraniami i wybuchami tak nieszczęsnem uczyniły.

II.

Jeżeli czytelnik nie obawia się zaawanturować z nami w te uliczki Paryża, któreśmy mu w końcu poprzedniego rozdziału pokazali zdaleka, puste i ciemne, zaprowadzimy go na róg ulic Coquilliére i du Sejour. Stanąwszy na miejscu, zobaczymy mężczyznę jakiegoś, wychodzącego tajemnemi drzwiami z pałacu książąt de Touraine. Mężczyzna ten, owinięty w długi i obszerny płaszcz, z kapturem spuszczonym na czoło, zatrzymawszy się chwilkę dla policzenia uderzeń wielkiego zegaru Luwru, który właśnie wydzwonił dziesiątą, zauważył zapewne, że godzina ta jest już dość późną i niebezpieczną, gdyż, chcąc być przygotowanym na możliwą napaść, wydobył z pochwy szpadę i spróbował jej sprężystości, zginając ją na progu. Zadowolony widać z rezultatu próby, wyszedł, drzwi zaniknął i począł iść krokiem pewnym, krzesząc końcem stali iskry z bruku i pośpiewując sobie zwrotki starej ballady o panu de Coucy.
Idźmy za nim ku ulicy des Etuves, ale idźmy wolno, zatrzyma się on bowiem u stóp krzyża du Trahoir, gdzie krótką odmówi modlitewkę. Potem podniesie się i, śpiewając dalej swoją śpiewkę, puści się wielką ulicą Saint Honoré, przyciszając głos w miarę, jak będzie się zbliżał do ulicy de la Feronnerie. Tak było; doszedłszy do rogu, mężczyzna przestał zupełnie śpiewać i w milczeniu posuwał się dalej wzdłuż muru Cmentarza Niewiniątek, do trzech czwartych całej jego długości. Tu nagle stanął, przebiegł szybko ulicę w linii prostej i zatrzymał się przed małemi drzwiczkami, do których zlekka po trzykroć zapukał.
Snać oczekiwano go tutaj, gdyż pomimo cichego stukania, odpowiedziano mu natychmiast słowami:
— Czy to wy, Mości Ludwiku?
Na potakującą jego odpowiedź drzwi pocichu się otworzyły i zamknęły za nim również pocichu, skoro tylko próg przestąpił.
Jakkolwiek śpieszno było mężczyźnie, nazwanemu Ludwikiem, jednak przystanął w korytarzu, schował szpadę do pochwy i zrzucił na ramiona kobiety, która go wprowadziła, płaszcz swój szeroki. Teraz możemy przyjrzeć mu się bliżej. Jest to człowiek młody i piękny, ubrany w skromny, lecz elegancki kostyum koniuszego. Kostyum ten składał się z czapeczki czarnej aksamitnej, z kaftana takiegoż o rękawach z wylotami, z pod których zieleniły się rękawy atłasowego żupana. Dla uzupełnienia opisu dodać należy pantalony z materyi fioletowej, mające z jednej strony u góry wyhaftowaną tarczę herbową z trzema złotemi liliami. Nad tarczą świeciła książęca korona.
Gdy się przybyły pozbył płaszcza, pomimo braku lustra i światła, poświęcił kilka chwil swojej toalecie i dopiero poprawiwszy na sobie ubranie i przekonawszy się, że piękne jego blond włosy w regularnych zwojach opadają na ramiona, — zapytał swobodnym głosem, choć pocichu:
— Dobry wieczór — mamko Joanno! — Czujną jesteś, dziękuję ci... Cóż robi śliczna twoja pani?
— Oczekuje pana.
— To dobrze! Jest w swoim pokoiku, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— A ojciec? — Śpi.
— Dobrze!
W tej chwili końcem trzewika o spiczastym nosie, i napotkał kręcone wschody, prowadzące na wyższe piętra tego domostwa, a chociaż bez światła, począł wstępować na nie z pewnością człowieka, dobrze z miejscowością obeznanego. Przybywszy na drugie piętro, dostrzegł światło, przedostające się przez szparę drzwi. Pocichutku zbliżył się do nich i, popchnąwszy je zlekka, znalazł się w pokoiku, którego umeblowanie nosiło cechę mieszkańców średniego stanu.
Nieznajomy wsunął się na palcach — niedosłyszany, mógł więc przez chwilę nasycić oczy swoje prześlicznym: obrazem, jaki mu się teraz przedstawił.
Przy łóżku rzeźbionem, osłoniętem zieloną adamaszkową kotarą, na klęczniku — klęczała młoda dziewica. Ubrana była w długą suknię białą, której szerokie rękawy spadały aż do ziemi, odsłaniając od łokcia ramiona wdzięcznie zaokrąglone i zakończone białemi i prześlicznemi rączkami, na których w tej chwili spoczywała jej główka. Długie jej włosy blond, spadające falisto na ramiona, sięgały niby płaszcz, złocisty, aż do posadzki. W stroju tym było coś tak prostego, tak powiewnego i anielskiego, że dziewica wydawała się zjawiskiem nie z tego świata, gdyby nie tłumione łkania, z piersi jej się wydzierające, które wyraźnie dowodziły, że i ona jest córą ziemi, zrodzoną z kobiety i do cierpień stworzoną.
Słysząc te łkania, nieznajomy poruszył się, dziewczę się odwróciło... Nieznajomy pozostał nieruchomy przy drzwiach, widząc ją tak smutną i tak bladą.
Wtedy ona podniosła się i, powoli postąpiwszy kii młodzieńcowi, który patrzał na nią milczący i zdziwiony, przyklękła na jedno kolano.
— Co robisz, Odetto? — zawołał — i co znaczy ta postawa?
— Robię to — odpowiedziała dziewica z godnością, wstrząsając głową — co robić powinnam i co każda mnie równa zrobić powinna, gdy się znajduje wobec tak wielkiego pana i księcia.
— Ty śnisz, chyba, Odetto!?
— Oby się Bogu podobało, abym śniła, Mości Książę, i obym się po zbudzeniu była taką, jaką byłam, zanim was poznałam, bez łez w oczach i bez miłości w sercu!
— Na moją duszę! albo ci się w głowie pomieszało, albo ci kto kłam jakiś podszepnął!
Przy tych słowach objął ją ramionami i podniósł z ziemi, ale ona, odpychając go zlekka obiema rękoma, choć nie mogła zerwać więzów, które ją trzymały, cofnęła się i rzekła:
— Nie pomieszało mi się w głowie, książę, ani też nikt kłamliwemi słowy mnie nie złudził. Widziałam was!...
— Gdzież to!?
— W orszaku, rozmawiającego z królową, panią naszą; poznałam was, chociaż byliście wspaniale przystrojeni, Mości Książę!...
— Ależ mylisz się, Odetto, — jakieś podobieństwo cię łudzi!
— Tak!... I ja tak wierzyć chciałam i byłabym uwierzyła, ale był tam także i mówił z wami inny pan, w którym poznałam tego, który przedwczoraj przybył tu z wami razem, któregoście zwali swoim przyjacielem, a który z wami razem, jak mówiliście, Mości Książę, zostaje w służbie księcia de Touraine.
— Piotr de Craon!?
— Tak, to właśnie, jak mi się zdaje, nazwisko, które mi wymieniono.
Po chwili milczenia, ze smutkiem mówiła dalej:
— Wy, Mości Książę, nie widzieliście mnie, boście nie mieli oczów, jeno dla królowej pani, i nie słyszeliście krzyku, z którym upadłam zemdlona, gdy mi się zdawało, że umieram, bo słuchaliście tylko głosu królowej pani! Tak jest i tak być musiało! Ona tak piękna!... Ach!... Boże mój, Boże!...
— Ależ, Odetto droga — rzekł książę — o cóż chodzi? Mniejsza o to, kim jestem!, jeśli cię kocham prawdziwie!
— Mniejsza o to, Mości Książę? — powtórzyła Odetta, usuwając się znowu. — Mniejsza o to, mówicie?... Nie rozumiem was, panie!
I jakby znużona tym wysiłkiem, położyła głowę na jego ramieniu i, ciągle w oczy mu patrząc, mówiła:
— A czemżebym się stała, gdybym, wierząc, że jesteście mi równi stanem, uległa była naleganiom waszym, w nadziei, że mnie poślubicie, gdyście klęczeli u moich stóp?!... Gdyby tak było, dziś, przyszedłszy tu, znaleźlibyście mnie martwą już, mój książę! Oh! jednak prędkobyście o mnie zapomnieli; królowa pani jest tak piękną!...
— Uspokój się, Odetto; tak, wistocie, kłamałem przed tobą, mówiąc, że jestem tylko koniuszem. Jestem ks. de Touraine, to prawda!
Odetta westchnęła głęboko.
— Ale powiedz-że mi sama, najmilsza moja, czy bogatego i możnego pana, którego widziałaś wczoraj, nie kochałabyś bardziej, niż skromnego biedaka, który przed tobą stoi w tej chwili?
— Ja, Mości Książę... ja was nie kocham!
— Jakto!... wszakże tyle razy mówiłaś...
— Kochałabym koniuszego Ludwika, kochałabym tego, któryby był równym biednej Odecie de Champdivers, kochałabym go tak, żebym oddała zań z uśmiechem krew moją i życie. Oddałabym je także za wielkiego i potężnego księcia de Touraine, ale uczyniłabym to z obowiązku; lecz cóżby było po życiu mojem i po krwi mojej możnemu i szlachetnemu małżonkowi Walentyny Medyolańskiej, kawalerowi królowej Izabelli?!
Książę chciał odpowiedzieć, gdy w tej chwili wpadła stara mamka z wyrazem przerażenia na twarzy.
— O, dziecię moje biedne! — zawołała, biegnąc ku Odecie — czego oni chcą od ciebie?
— Kto taki? — zapytał książę.
— O, mości Ludwiku, przysłali po panienkę...
— Któż taki?
— Ze dworu.
Książę ściągnął brwi.
— Ze dworu!
Spojrzał na Odettę.
— I któż to taki po panią przysyła, niech się raz dowiem! — dodał, patrząc nieufnie na Joannę.
— Jej ks. Mość, Walentyna Medyolańska.
— Moja żona? — zawołał książę.
— Jego żona! — powtórzyła Joanna z przerażeniem.
— Tak, jego żona — rzekła Odetta, opierając rękę na ramieniu swej mamki; — oto widzisz przed sobą Jego Wysokość brata królewskiego. Tak, ma on żonę i powiedział, śmiejąc się, żonie tej: „Tam na ulicy de la Feronnerie, naprzeciw cmentarza niewiniątek, mieszka pewna biedna dziewczyna, która przyjmuje mnie co wieczór, podczas gdy jej ojciec śpi tam na górze... To nie do uwierzenia, jak mnie kocha to biedne dziewczę!...“
I Odetta poczęła śmiać się cierpko.
— Oto, co jej powiedział. I dlatego żona jego chce mnie obaczyć zapewne?
— Odetto! — przerwał gwałtownie książę — niech skonam natychmiast, jeżeli jest tak, jak mówisz! Wolałbym stracić sto tysięcy liwrów, aniżeli doczekać się tego, co się tu stało. O! przysięgam ci, że wykryję, kto zdradził nasze tajemnice, a biada temu, który sobie tak ze mnie zażartować pozwolił!...
Postąpił kilka kroków ku drzwiom.
— Dokąd idziecie, Książę? — spytała Odetta.
— Nikt w moim pałacu de Touraine nie ma prawa wydawać rozkazów, tylko ja sam; idę wydać rozkaz ludziom, czekającym tam na dole, aby odeszli natychmiast!
— Mości Książę, macie wszelkie prawo i władzę po temu, ale... ludzie ci poznają was, powiedzą księżnej, że was tu zastali, o czem ona nie wie może, a wtedy uważać mnie będzie za winniejszą, niż jestem dotąd... W takim razie zgubioną będę bez miłosierdzia.
— Ale ty nie pójdziesz do pałacu de Touraine?
— I owszem, Mości Książę, należy mi pójść koniecznie. Zobaczę ks. Walentynę i jeżeli ona ma tylko jakie podejrzenia, wyznam jej wszystko, upadnę do kolan i prosić będę o przebaczenie. Co do was, Książę, i wam ona przebaczy, a nawet przebaczenie łatwiej otrzymacie ode mnie!
— Rób, jak chcesz, Odetto — rzekł książę — zawsze masz słuszność, zawsze jesteś aniołem!
Odetta uśmiechnęła się smutnie i dała znak Joannie, aby jej przyniosła okrycie.
— Jakżeż pójdziesz do pałacu? — zapytał książę.
— Ludzie ci mają lektykę ze sobą — odparła Joanna, zarzucając płaszcz na ramiona swej pani.
— W każdym razie czuwać będę nad tobą — rzekł książę.
— Róg już okazał opiekę swoją nade mną, Mości Książę, mam nadzieję, że On minie nie opuści.
Po tych słowach, skłoniwszy się księciu z szacunkiem i godnością, zeszła ze schodów.
— Oto jestem, panowie — rzekła do oczekujących ją ludzi przed domem. — Jestem gotowa na wasze rozkazy, prowadźcie mnie, dokąd trzeba.
Książę pozostał przez chwilę nieruchomy i milczący w miejscu, w którem go zostawiła Odetta; potem wybiegł z pokoju, zatrzymał się chwilę w drzwiach od ulicy dla zobaczenia, którą drogą poszli ludzie, niosący lektykę, i dojrzał ich pomiędzy kilkoma pochodniami, zdążających ku ulicy Św. Honoryusza. Zawrócił tedy i szybkim krokiem pobiegł ulicą Saint Dénis, potem skręcił w ulicę aux Fers, a przebiegłszy targ na zboże, przybył do pałacu de Touraine dość wcześnie, aby dojrzeć znowu lektykę w głębi ulicy des Etuves. Pewny, że ją o kilka minut uprzedził, wsunął się przez tajne drzwi, któremi widzieliśmy go wychodzącego i, dopadłszy swoich apartamentów, wsunął się pocichutku do gabinetu, przylegającego do sypialni ks. Walentyny, skąd przez szklane drzwi dojrzeć mógł wszystko, co się działo w tym pokoju.
Ks. Walentyna stała na środku pokoju, niespokojna i niecierpliwa, zwracając przy najlżejszym szeleście oczy ku drzwiom; pyszne jej brwi czarne, tworzące łuk tak dokładny przy spokojnej twarzy, ściągały się teraz gwałtownie. Była ona ubrana bogato i z widocznem staraniem o podniesienie, swych wdzięków. Mimo to. jeszcze od czasu do czasu podchodziła do zwierciadła, siląc się na przybranie tego wyrazu słodyczy i łagodności, który stanowił główną jej cechę. Chciała bowiem podwójnie upokorzyć tę kobietę, co miała tyle zuchwałości, że zapragnęła być jej rywalką. Wysokie jej stanowisko i świetne wdzięki podwójnie upokorzyć miały zuchwałą.
Nakoniec dał się rzeczywiście słyszeć szmer i odgłosy w sąsiednim pokoju. Stanęła tedy, nasłuchując, podniosła rękę do czoła, drugą szukając podpory na poręczy rzeźbionego fotelu, albowiem czuła, że wzrok jej się zaćmiewa i że się pod nią uginają kolana. Wreszcie w rozwartych drzwiach ukazał się służący, zawiadamiając księżnę, że dziewica, którą Jej Ks. Mość widzieć chciała, oczekuje w sąsiednim pokoju rozkazów.
Księżna dała znak, że gotowa jest przyjąć przybyłą.
Odetta pozostawiła płaszcz w przedpokoju i ukazała się w tym skromnym i prostym stroju, w jakim ją już widzieliśmy na początku tego rozdziału, tylko po drodze w lektyce z włosów swych splotła długi warkocz, który opadał jej na piersi i dosięgał aż do kolan.
Wszedłszy, zatrzymała się przy drzwiach, które się za nią zamknęły...
Księżna stanęła na chwilę niema i nieruchoma, ujrzawszy to białe i czyste zjawisko. Zdziwiło ją, że znalazła tę dziewczynę, o której inne zupełnie wyrobiła sobie przekonanie, tak skromną i tak poważną. Nakoniec spostrzegła się, że jej wypadało pierwszej przemówić, gdyż ona to więcej, niż przywiedziona dzieweczka, czuła się zakłopotaną.
Zbliż się — rzekła głosem, którego naturalną słodycz tamowało wzruszenie.
Odetta przybliżyła się ze spuszczonemi oczyma, lecz ze spokojnem i pogodnem czołem. Potem, gdy już tylko o trzy kroki oddalona była od księżnej przyklękła na jedno kolano.
— A więc ty jesteś tą — mówiła dalej księżna — która pragnie szkodzić mi i krzywdę mi czynić w miłości księcia!? I myślisz, że po tem, coś uczyniła, wystarczy przyjść i uklęknąć przede mną, aby uzyskać przebaczenie?...
Odetta podniosła się szybko. Żywy rumieniec wystąpił na jej lica.
— Przyklękłam przed tobą, pani — rzekła — nie dlatego, aby cię prosić o przebaczenie, gdyż, dzięki niebu, nie mam sobie do wyrzucenia, żadnego względem Waszej Książęcej Mości występku. Przyklękłam, albowiem pani jesteś księżną, potężną i wielką, a ja biedną dziewczyną, ale teraz, gdy oddałam cześć godności twojej, powstaję i odpowiadać będę stojący na pytania, jakie Waszej Wysokości uczynić mi się podoba.
Walentyna nie spodziewała, się tego spokoju. Zrozumiała łatwo, że tylko niewinność może tak śmiało przemówić, lub bezczelność, przybierająca jej maskę. Zobaczyła te piękne oczy niebieskie, tak łagodne i tak przezrocze, że zdawały się być oknami dziewiczego serca; zrozumiała, że to serce czyste być musi, jak serce anioła niewinności. Księżna de Touraine była dobra z natury; gdy pierwszy poryw głębokiej zazdrości, pod którego wpływem działała i mówiła, — ustąpił, podała rękę Odecie, i rzekła z niewypowiedzianą łagodnością:
— Pójdź!
Ta zmiana w tonie i głosie księżnej spowodowała nagły przewrót w myślach i zamiarach biednej dzieweczki. Ona przygotowana była na gniew, a nie na łaskawość. Wzięła podaną rękę księżnej i przycisnęła ją do ust.
— O! — zawołała ze łzami — przysięgam ci, miłościwa pani, że niema w tem mojej winy. On przyszedł do ojca mego, jako prosty koniuszy księcia de Touraine, niby z zamiarem kupienia u niego koni dla swego pana. Zobaczyłam go!... był tak piękny!... Patrzyłam na niego bez obawy, sądziłam, że to mi wolno przecie, że on mi równy!... On przystąpił do mnie i zaczął mówić, a głos jego był tak słodki, że nigdy przedtem nie słyszałam takiego głosu, chyba w moich marzeniach dziecięcych; w owych latach, gdy aniołowie zstępowali do mej kołyski, podczas snu mego. Nie wiedziałam nic, ani że miał żonę, ani że był księciem i bratem królewskim!... Gdybym była wiedziała, że jest małżonkiem twoim, pani, i gdybym cię była znała tak piękną i wspaniałą, jaką jesteś, byłabym przecież odrazu zgadła, że żartował sobie jeno ze mnie. Teraz już wszystko skończone i wszystko wiadome, on mnie nigdy niekochał — a ja go już nie kocham...
— Biedne dziecię! — zawołała Walentyna, patrząc a nią z litością — biedne dziecię! — powtórzyła — ona myśli, ze można go raz pokochać i potem o nim zapomnieć!...
— Ja nie powiedziałem, że zapomnę — odparła Odetta smutnie — powiedziałam, że go już kochać nie będę, gdyż można kochać tylko sobie równego, kochać tego, którego żoną można zostać. O! wczoraj, gdym go zobaczyła wśród tego wspaniałego orszaku, w tym stroju przepysznym! Gdym go zobaczyła i poznała rysy tego Ludwika, któregom uważała za mojego, w Ludwiku księciu de Touraine, który jest twoim, pani miłościwa, o! przysięgam! zdawało mi się, że ktoś na mnie rzucił urok jakiś, i że mnie oczy moje mylą. Zaczął mówić i życie we mnie zamarło... Usłyszałam go!... Niestety, to jego był głos! On mówił do królowej! O! królowa!...
Odetta drżała konwulsyjnie, blada, jak chusta.
— Czy pani nie nienawidzisz jej, tej królowej!? — dodała po chwili z wyrazem boleści niewypowiedzianej.
Walentyna żywo zakryła ręką usta Odetty.
— Milcz, dziecko! — rzekła. — Izabella jest naszą władczynią i królową! Bóg dał ją nam za panią i powinnyśmy ją kochać!...
— Tak samo mówił mi ojciec — — odpowiedziała Odetta — gdym powróciła na pół martwa i gdym mu powiedziała, że nie kocham królowej...
Spojrzenie księżnej spoczęło na Odecie z wyrazem słodyczy i dobroci nieskończonej. W tej chwili biedna dzieweczka podniosła bojaźliwe oczy. Spojrzenia obu kobiet spotkały się, księżna otworzyła ramiona, Odetta upadła jej do nóg i ucałowała jej kolana.
— A teraz nic więcej nie mam ci do powiedzenia — rozpoczęła znów księżna — idź!... Przyrzeknij mi tylko, że się z nim więcej widzieć nie będziesz. Oto wszystko, czego od ciebie wymagam.
— Tego Waszej Wysokości na nieszczęście przyrzec nie jestem w możności. Pani! książę jest bogaty i potężny; może, jeżeli pozostanę w Paryżu, wynaleźć mnie; jeżeli się oddalę, może minie zmusić do powrotu... Na to jednak przysiądz mogę, że pierwej umrę, aniżeli przyjmę go kiedykolwiek.
— Jesteś aniołem — rzekła księżna — i spodziewać się będę szczęścia choć trochę na tym świecie, jeżeli mi przyrzeczesz, że modlić się będziesz za mną do Boga!
— Modlić się do Boga za panią!... Czyż nie jesteś jedną z tych księżniczek szczęśliwych, które samo szczęście do chrztu podaje? Jesteś piękną, młodą, jesteś potężną i wolno ci go kochać!...
— A więc módl się do Boga, o to, aby on mnie kochał!...
— Spróbuję — odrzekła Odetta przyciszonym głosem.
Księżna wzięła ze stołu maleńką srebrną świstawkę i gwizdnęła. Na to wezwanie ukazał się we drzwiach tenże sam służący, który uwiadomił księżnę o przybyciu Odetty.
— Odprowadźcie do domu tę panienkę, — rzekła księżna — i pilnujcie, aby się jej nic złego w drodze nie wydarzyło. Odetto! — dodała — jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebowała pomocy, protekcyi, lub opieki, pomyśl o mnie i przyjdź...
Podała jej rękę, jak siostrze.
— Odtąd na tym świecie niewiele pewno potrzebować będę, ale wierz mi, pani miłościwa, że bez konieczności uciekania się do ciebie, często myśleć będę o tobie.
Skłoniła się przed księżną głęboko i wyszła.
Pozostawszy sama, księżna de Touraine usiadła, spuściła głowę na piersi i zatopiła się w głębokiem rozmyślaniu. Zostawała już tak chwil kilka, gdy drzwi gabinetu cicho się otworzyły. Książę wsunął się na palcach nie dojrzany i nie dosłyszany stanął po za plecami fotelu, na którym siedziała jego małżonka. Stał tam przez chwilę, a widząc, że nie spostrzega jego obecności, zdjął z szyi pyszny łańcuch z pereł i, podnosząc go ponad głową księżnej, upuścił na jej ramiona. Walentyna krzyknęła, a podniósłszy głowę, spostrzegła księcia.
Wtedy wzrok jej stal się badawczym i przenikliwym, ale książę był na tę scenę przygotowanym i zniósł spojrzenie to z uśmiechem człowieka, zupełnie spokojnego i nie wiedzącego nic o tem, co się przed chwilą stało; więcej nawet: gdy księżna opuściła; głowę, on, głaszcząc ją po twarzy, podniósł ją i łagodnie położył tę piękną główkę na górnej poręczy fotelu, zmuszając ją, aby nań jeszcze raz spojrzała.
— Czego życzy sobie ode mnie Wasza Książęca Mość? — spytała Walentyna.
— Prawdziwie wstydzić się powinny przesławione wschodu kraje! — zawołał, biorąc lekko w palce łańcuch, który dopiero co dał żonie i perłami rozsuwając jej wargi. — Oto łańcuch, który właśnie przysłał mi w darze, jako wielką osobliwość, król węgierski, Zygmunt Luksemburski. Jemu się zdaje, że to prezent godny cesarza, a nie wie, że ja mam tuż przy sobie perły bielsze i kosztowniejsze, niż wszystkie inne na świecie!
Walentyna westchnęła. Książę zdawał się nie uważać tego.
— Czy wiesz, że nigdy nic równie, jak ty pięknego, nie widziałem, droga księżno, i że zaprawdę szczęśliwym mnie nazwać można, iż posiadam taki skarb niezrównanej piękności! Kilka dni temu, wuj mój, książę de Berri, wychwalał przede mną do zbytku piękność i blask oczu królowej, na które jakoś nie zwróciłem uwagi, tak, że wczoraj, korzystając ze sposobności, jaką mi miejsce moje w orszaku dawało, starałem się jej przyjrzeć dobrze...
— No i cóż? — zapytała Walentyna.
— Piękne są te oczy, ale przypominam sobie, że widziałem gdzieś innych oczu dwoje... — prawda, że nie mogę przypomnieć gdzie, ale to takich oczu, że mogłyby z pewnością wytrzymać wszelkie porównanie z niemi. Spojrzyj-że na mnie, droga Walentyno!... Ach, otóż właśnie! przypominam sobie teraz! Te oczy cudowne widziałem w Medyolanie, w pałacu pewnego księcia Galeasa. Świeciły one pod dwiema pięknemi brwiami czarnemi, jak heban, nakreślonemi tak pięknie, że żaden chyba malarz równie pięknych nad oczyma żadnej Włoszki nie nakreślił. Należały one do pewnej Walentyny, później żony niejakiego księcia de Touraine, który, przyznać, należy, nie godzien był tego szczęścia.
— I myślisz, książę, że szczęście to jest w istocie dla niego tak wielkie? — zapytała Walentyna, spoglądając nań ze smutkiem i miłością.
Książę ujął jej rękę i przycisnął do serca. Walentyna. opierała się nieco, ale on przyciągnął ją silniej, a zdjąwszy z palca przepyszny pierścień, wsunął go na jej palec.
— Co znaczyć ma ten pierścień? — spytała.
— Jest to podarunek, który ci się, piękna księżno moja, z prawa należy; ty bowiem przyczyniłaś się do tego, że ten pierścień wygrałem. Muszę ci też opowiedzieć tę historyę.
Książę opuścił miejsce, jakie zajmował po za fotelem swej żony, i usiadłszy na taburecie u jej stóp, oparł łokieć o poręcz fotelu.
— Wygrałem ten pierścień — powtórzył — i to wygrałem od tego biedaka J. M. pana de Coucy.
— W jaki sposób?
— Dowiesz się natychmiast, radzę ci pogniewać się na niego za to, iż śmiał utrzymywać, jakoby widział rączki, prawie tak ładne, jak twoje.
— Gdzież to, mianowicie?
— W pewnem miejscu, przy ulicy de la Feronnerie, w którem kupował konie.
— Któż u handlarza koni mógł mieć tak piękną ręce?
— Córka jego. Rozumie się, że przeczyłem temu uparcie. On znów przez upór obstawał przy swojem, tak że przyszło do zakładu między nami. On stawiał w zakład ten pierścień, a ja ten łańcuch z pereł. — Walentyna patrzała badawczo na księcia, jakby chciała czytać w głębi jego duszy.
— Przebrałem się tedy za prostego koniuszego dla zobaczenia tych rączek cudownych i poszedłem do starego Champdivers’a, gdzie kupiłem za cenę szaloną dwa najgorsze rumaki, jakich kiedykolwiek grzeszny rycerz w książęcej koronie dosiadał za pokutę. Ale też za to widziałem boginię, „o białych ramionach“, jakby ją nazwał Homer. Przyznać trzeba, że Coucy nie był tak bardzo szalony, jakby się to na pierwszy rzut oka zdawać mogło, i jak ja zrazu sądziłem, a zaprawdę — dziwne jest, w jaki sposób tak piękny kwiat wyrósł w tak nędznym ogrodzie. Jednakże, piękna pani, nie uznałem się za zwyciężonego i, jako rycerz prawy, broniłem honoru damy moich myśli. Coucy również nie ustępował. Krótko mówiąc, już mieliśmy iść do króla i prosić go o pozwolenie naznaczenia turnieju, dla rozstrzygnięcia kwestyi, gdy nakoniec, zgodziliśmy się na sąd Piotra de Craon, którego wybraliśmy na arbitra, jako wielce w tych sprawach doświadczonego. Tak więc poszliśmy razem, jest temu zdaje mi się dni ze trzy, do pięknej tej dzieweczki, i skutkiem tego pierścień połyska dziś na twoim palcu, księżno... Na honor, Craon okazał się wybornym sędzią!... Cóż powiesz o tej historyi?...
— Powiem, że już mi była znana, Mości Książę — odpowiedziała księżna, z powątpiewaniem jeszcze spoglądając na niego.
— Ho, ho! a to skąd? Coucy jest przecie zanadto dyskretnym kawalerem, żeby się miał sam z tem chwalić, szczególniej przed tobą.
— Nie od niego też wiem o tem.
— Od kogo zatem? — pytał Ludwik, udając — jak mógł, największą obojętność.
— Od waszego arbitra.
— Od J. M. pana Piotra de Craon? Ah!...
Brwi księcia ściągnęły się gwałtownie, a zęby zgrzytnęły; w tej samej chwili wszelako przybrał napowrót dawny uśmiech i wesołość.
— Tak, rozumiem — mówił dalej — Piotr wie, że go uważam za najlepszego mego towarzysza, i że w moich łaskach wysoko stoi; chciał sobie zapewne i twoje zaskarbić! Cudownie uczynił... Ale, czy nie uważasz pani, że to już zapóźno trochę na takie rozmowy? Pomnij, że jutro król czeka nas z obiadem, że po uczcie turniej naznaczony, i że ja ostrzem mojej kopii dowieść mam, iż ty jesteś najpiękniejszą z kobiet, a przytem wiedzieć trzeba, że sędzią tu nie będzie J. M. pan Piotr de Craon!
Mówiąc to, książę wstał i poszedł ku drzwiom, w których pierścienie założył drewniany drążek pokryty aksamitem, haftowanym w lilie. W taki sposób w owe czasy zamykały się drzwi od wewnątrz.
Walentyna śledziła go badawczo wzrokiem, a gdy powracał ku niej, podniosła się i, zarzucając mu ramiona na szyję, zawołała:
— O, książę mój ukochany, zaprawdę, jeżeli mnie zdradzasz, wielkim jesteś przestępcą!

III.

Nazajutrz książę de Touraine wstał bardzo rano i przybył do pałacu królewskiego, gdzie zastał brata swego, Karola, oczekującego wyjścia mszy świętej. Król, który kochał go bardzo, postąpił ku niemu z uśmiechem i przyjazną twarzą; spostrzegł jednak, że książę ze swej strony wielce smutną miał minę. Zaniepokoiło to Karola, więc podając mu rękę i pilnie się w niego wpatrując, rzekł:
— Kochany bracie, co was zasmuca? Powiedzcie mi, co za strapienie macie?
— Panie — rzekł książę — tak jest, wistocie, nie bez ważnej przyczyny smutek mam na twarzy.
— Jeżeli tak — rzekł król, opierając się na jego ramieniu i odprowadzając go ku framudze okna — to wyjawcież nam tę przyczynę; chcemy ją poznać, i jeżeli ktokolwiek wam krzywdę wyrządził, naszą już będzie rzeczą sprawiedliwość wymierzyć...
Wtedy książę de Touraine opowiedział mu wczorajsze przygody, z któremi staraliśmy się zapoznać czytelników. Powiedział mu, jakim sposobem J. M. pan Piotr de Craon zdradził jego zaufanie, opowiadając jego tajemnice pani Walentynie i to w złych zamiarach; potem, gdy widział, że król podziela jego oburzenie i urazę, dodał:
— Miłościwy panie, klnę się na wierność, którą wam winien jestem, że, jeżeli nie uzyskam u was sprawiedliwości, dziś jeszcze, wobec całego dworu, nazwany kłamcą i zdrajcą, zginie on z mojej ręki.
— Nie uczynicie tego, — rzekł król — my was o to prosimy. Ale za to każemy mu powiedzieć, i to najpóźniej dziś wieczór, aby opuścił nasz pałac i aby wiedział, że dalszych służb jego nie potrzebujemy. Jest-to też nie pierwsza skarga — dodał król — wniesiona do nas na tego człowieka, i jeżeli dotąd niechętnie dawaliśmy tym skargom ucha, to jedynie przez wzgląd na, was i na to, że ten człowiek waszym był sługą. Brat nasz, książę d’Anjou, król Neapolu, Sycylii i Jerozolimy, gdzie leży Ś. Kalwarya — tu król przeżegnał się- — miał także, o ile nam się zdaje, powody uskarżać się na niego, a to z racyi jakichś znacznych sum pieniężnych, jakie mu uronił. Zresztą jest on także kuzynem księcia Bretanii, który za nic ma wolę naszą i dowodzi nam tego codziennie, bo oto teraz nie uczynił tego, cośmy wymagali dla wynagrodzenia naszego wielkiego marszałka; oprócz tego, przychodzi nam na pamięć, że niegodny ten książę dotąd nie uznaje papieża Awiniońskiego, który jest jedynym papieżem prawdziwym, i że mimo zakazu naszego bije ciągle monetę ze złota, chociaż, według prawa, nie wolno wasalowi bić innej monety, jak tylko z miedzi. Dalej jeszcze mówił król, zapalając się coraz bardziej — wiem i to z dobrego źródła, mój bracie, że urzędnicy jego nie uznają juryzdykcyi parlamentu paryskiego, a nawet, co już jest prawie zdradą stanu, posuwa się do przyjmowania przysięgi absolutnej od swych wasalów bez wzmianki o naszej nad nim i nad nimi władzy. Wszystko to i wiele jeszcze innych rzeczy, o których nie wspominam, jest powodem, że jego kuzyni i przyjaciele nie mogą być zarazem moimi; jest mi to właśnie na rękę, że przychodzicie ze skargą przeciw J. M. Piotrowi de Craon, do którego i ja już poczynałem tracić zaufanie. A zatem, niech-że już nie będzie więcej mowy o tej sprawie. Dziś wieczór możesz mu objawić w tym względzie swoją wolę, a ja jemu moją. Co zaś się tyczy księcia Bretanii, to sprawa pomiędzy panem i lennikiem, i jeżeli król Ryszard zgodzić się zechce na trzyletnie zawieszenie broni, jakie mu proponowaliśmy, zobaczymy wtedy; chociaż Bretończyk jest popierany przez wuja naszego, księcia Burgundyi, którego siostrzenica jest jego żoną, zobaczymy, kto z nas dwu, ja czy on, jest panem w królestwie Francyi.
Książę podziękował królowi, gdyż w istocie wdzięczny mu był bardzo za przyjęcie tak do serca jego urazy.
Z trzydziestu rycerzy, którzy w dniu tym brać mieli udział w turnieju, a którzy nazwani byli rycerzami złotego słońca, ponieważ na tarczach nosili, jako symbol, opromienione słońce, dwudziestu dziewięciu uzbrojonych czekało już w szrankach. Nakoniec przybył trzydziesty. Był to sam król...
Głośne okrzyki powitały przybywającą równocześnie królowe. Zasiadła ona na wielkiej estradzie przygotowanej dla niej, mając po prawej stronie księżnę de Touraine, po lewej zaś pannę de Nevers. Poza niemi stanęli książęta Ludwik de Touraine i Jan de Nevers, zamieniając od czasu do czasu słów parę z tą zimną grzecznością, do jakiej przywykli ludzie wysokiego stanowiska, zmuszeni ukrywać swoje myśli i uczucia. Gdy królowa zajęła swoje miejsce, inne damy rozsypały się szybko po wielkiej estradzie, która też niezadługo zajaśniała pięknością, bogactwem i rozmaitością strojów.
W tej chwili rycerze w arenie uporządkowali się w szeregu, na którego czele stał król, za nim książęta de Berri, książę Burgundzki i de Bourbon, a za nimi dwudziestu sześciu innych według swego stanowiska i godności. Każdy, przechodząc pod estradą królowej, pochylał kopię swoją aż ku ziemi, a królowa każdemu z osobna oddawała uprzejmy ukłon.
Po skończeniu tej defilady, rycerze podzielili się na dwa oddziały; nad jednym objął dowództwo Król Jegomość, nad drugim Wielki Marszałek. Karol poprowadził swój oddział pod estradę królowej, Clisson ze swoimi oddalił się na drugi koniec szranków.
— Czy nie brała też Waszą Książęcą Mość ochota — zapytał wtedy książę de Nevers księcia de Touraine — wmieszać się pomiędzy tych szlachetnych rycerzy i skruszyć kopię na cześć ks. Walentyny?
— Snać nie wiesz, mój kuzynie, — odparł sucho Ludwik — że król, brat mój pozwolił, abym w jutrzejszym turnieju walczył jeden przeciw każdemu, kto tego zapragnie. I walczyć będę nie w masie, ale w pojedynkę. Sam przeciw wszystkim walczyć będę za piękność i honor mojej damy — powtórzył raz jeszcze z naciskiem.
— I mógłbyś książę dodać, że tak pierwsza jak i drugi mogłyby być bronione inną bronią, a nie temi dziecinnemi zabawkami, jakich zwykle się używa w podobnych walkach.
— To też gotów jestem, mój kuzynie, bronić i honoru, i piękności mojej pani taką bronią, jaką ktokolwiek atakować je zechce. U wrót mego namiotu będą dwie tarcze, jedna pokoju, druga wojny; ci, którzy uderzą w pierwszą, uczynią mi zaszczyt; ci, których druga ku sobie pociągnie, zrobią mi przyjemność!
Książę de Nevers skłonił się, jak człowiek, który, dowiedziawszy się wszystkiego, co chciał wiedzieć, pragnie na tem zakończyć rozmowę. Książę de Touraine ze swej strony zdawał się nie rozumieć celu tych wszystkich pytań i począł niedbale bawić się jednym z koronkowych końców, spadających od czepca królowej.

IV.

W tej chwili trąby zagrzmiały. Rycerze na ten znak, który im obwieszczał, że walka się rozpocznie niebawem, poprawili swe tarcze, popróbowali strzemion, oparli lance o siodła, tak, że każdy był gotów, gdy ostatnie tony fanfary przebrzmiały i gdy po obu stronach szranków rozległ się okrzyk sędziów turnieju:
— Zaczynajcie!
Zaledwie wyraz ten wyrzeczony został, ziemia znikła pod tumanami kurzu, wpośród którego niepodobna było śledzić przebiegu walki. Zaraz też prawie posłyszano chrzęst zbroi dwóch ścierających się szeregów. Szranki ukazały się oczom widzów, jak wzburzone morze pełne fal ze złota i ze stali. Od czasu do czasu na szczycie jednej lub drugiej z fal owych, jakgdyby piana morska, zabiela! pióropusz u hełmu, ale wszystkie prawie wysiłki i czyny wojenne tego pierwszego spotkania zostały dla widzów stracone. Dopiero, gdy trąby obwieściły wypoczynek i kiedy oddziały wróciły do swoich punktów wyjścia — ocenić było można, na którą stronę przechylała się szala zwycięstwa.
Ośmiu rycerzy w pełnych zbrojach i w siodłach otaczało jeszcze króla, a między nimi i Piotr de Craon.
Król Karol miał wprawdzie myśl zabronienia turnieju temu ostatniemu, a to z tych wszystkich przyczyn, jakie w rozmowie z bratem swoim wyłuszczył; zastanowił się jednak, że ustąpienie jego mogłoby cały turniej popsuć, gdyż do tego rodzaju zabawy potrzebne były parzyste liczby rycerzy, — dlatego też myśli owej zaniechał.
Z drugiej strony tylko sześciu rycerzy otaczało Wielkiego Marszałka. Wszyscy inni, albo wysadzeni zostali z siodeł i nie mieli prawa powtórnie dosiadać rumaków, lub też, cofając się przed przeciwnikami swymi, dotknęli baryery i z tego powodu uznani zostali za pokonanych. Tak więc honor pierwszego starcia pozostał w zupełności przy królu i jego towarzyszach.
Paziowie i słudzy skorzystali z tej chwili wypoczynku, aby skropić ziemię. Każdy z rycerzy przywołał swego pazia, lub koniuszego, polecił mu obejrzeć zbroję i rynsztunek, poprawić tarczę — i każdy do nowego ataku się przygotowywał.
Wkrótce też trąby zagrzmiały po raz drugi, kopie wróciły do pozycyi, a po wydaniu hasła: „Zaczynajcie!“ — oba oddziały, już do połowy zmniejszone, natarły na siebie wzajem.
Wszystkich oczy zwrócone były na króla i marszałka Oliviera de Clisson, którzy pędzili naprzeciw siebie. W połowie pola spotkali się obaj. Król uderzył przeciwnika swego lancą w sam środek tarczy z taką siłą i gwałtownością, że lanca pękła na dwoje. Pomimo tak silnego ataku, stary żołnierz utrzymał się w strzemionach prosto i niewzruszenie; koń tylko jego nieco przypadł na tylne nogi, ale szlachetne zwierzę zerwało się za pierwszem dotknięciem ostrogi. Wielki Marszałek zwrócił kopię, jakby do ataku na króla; przybywszy jednak tak blizko, że mógł go dotknąć, podniósł ją do góry, dając przez to do zrozumienia, że uważał sobie za zaszczyt potykać się z królem i panem swoim, ale że zarazem przez wielką cześć i szacunek nie śmiał go dotknąć — nawet w turnieju.
Marszałku, — zawołał król, śmiejąc się — jeżeli nie władasz zręczniej mieczem swoim marszałkowskim, niż kopią rycerską, odbiorę ci ostrze a zostawię tylko pochwę. Radzę Waszmości od dziś stawać do turnieju z wicią, zamiast kopii, jeżeli zawsze masz zamiar tak się nią posługiwać, jak obecnie.
— Najjaśniejszy panie, — odparł Clisson — z wicią w ręku wyjdę przeciw nieprzyjaciołom Waszej Królewskiej Mości i z pomocą Bożą pokonam ich, gdyż miłość i szacunek, jakie mam dla Was, taką natchną mnie odwagą do obrony Waszej Królewskiej Mości, jaką mi dziś dały pokorę w chwili ataku. Co zaś do sposobu, w jaki w jaki mam zamiar używać mojej kopii wobec każdego innego rycerza, racz Wasza Król. Mość osądzić własnemi oczyma.
W tejże właśnie chwili JM. pan Wilhelm de Namur, wysadziwszy z siodła JM. pana Geofroy de Charny, powracał na stanowisko, szukając oczyma nowego przeciwnika, ale każdy był zajęty własną obroną. Z radością przeto usłyszał wyzwanie Wielkiego Marszałka:
Przeciw mnie, panie de Namur, jeżeli wolno! Wilhelm uchylił głowy na znak, iż przyjmuje wyzwanie, poprawił się w strzemionach, zebrał lejce i, schyliwszy kopię, popędził naprzeciw wielkiego marszałka, który ze swej strony wypuścił konia tak, że w wielkim galopie spotkali się na połowie drogi. Pan de Namur celował kopią w hełm Clissona, a uderzenie było tak dobrze obliczone, że trafił go istotnie w wierzch przyłbicy i strącił mu hełm z głowy. W tejże chwili kopia Oliviera ugodziła przeciwnika w piersi. Wilhelm de Nar mur zbyt dobrym był jeźdźcem, żeby mógł być wysadzonym z siodła, ale gwałtowność i siła uderzenia były tak wielkie, że aż pękły popręgi, siodło podtrzymujące i, jeździec z siodłem upadł o dziesięć kroków od swego konia na ziemię.


...jeździec z siodłem upadł o dziesięć kroków od swego konia na ziemię.

Oklaski zagrzmiały ze wszech stron. Damy powiewały szarfami. Było to w istocie jedno z najpiękniejszych uderzeń kopią w tym turnieju.
Clisson nie zatrzymał się nawet na tyle, aby zażądać innego hełmu, widział bowiem, że oddział jego, już od początku drugiego ataku mniej liczny, bronił się z trudnością. Rzucił się tedy Wielki Marszałek w środek walki, złamał już trzema, atakami nadwerężoną kopię na hełmie JM. pana Jana de Harpedanne, któremu hełm strącił z głowy, a wydobywszy miecza, tak gwałtownie nań natarł, że zmusił go do dotknięcia baryery. Wtedy powrócił znowu na pole walki. Dwóch już tylko rycerzy walczyło przeciw sobie. Byli to Piotr de Craon i pan de Beaumanoir. Kóól zaś pozostał już tylko spektatorem turnieju od chwili, gdy się spotkał z Wielkim Marszałkiem. Clisson poszedł za jego przykładem, oczekując rezultatu wałki ostatniego ze swoich rycerzy z ostatnim ze swych przeciwników. Zdawało się, że szale zwycięstwa chylą się ku stronie pana de Beaumanoir, gdy wtem miecz jego złamał się na zbroi Craona. Ponieważ zaś regulamin nie pozwalał używać w tego rodzaju walkach innej broni, jak kopii i miecza, a pan de Beaumanoir obie te bronie utracił, znalazł się więc ku wielkiemu dla siebie smutkowi w niemożności prowadzenia dłuższej walki; dał przeto znak ręką, iż uznaje się za zwyciężonego. JM. pan Piotr de Craon odwrócił się przekonany, że już sam jeden tylko w szrankach zostaje, gdy spostrzegł o kilka kroków od siebie dawnego swego nieprzyjaciela, Clissona, który uśmiechał się doń zdaleka. Między nimi tedy nowy turniej miał zdecydować, komu przynależy palma zwycięstwa.
A ciężka to była sprawa. Piotr de Craon, chociaż waleczny rycerz i wielce w sztuce wojennej wyćwiczony, znał dobrze i wiedział, z jakiego żelaza ukuty jest człowiek, z którym walczyć mu przychodziło; jednak nie zawahał się ani na chwilę i, porzucając na kark koniowi wodze, przechylił się tak, iż prawie leżał nm na grzbiecie, a ująwszy miecz w obie ręce, natarł na Wielkiego Marszalka. Nim dobiegł, widać było, jak miecz ten szybki i błyskawiczny dwukrotnie przewinął się w powietrzu; nareszcie z hukiem młota, spadającego na kowadło, uderzył w tarczę, którą Clisson zasłonił odkrytą głowę. Gdyby miecz ten był ostry, bezwątpienia tarcza Clissona, choć dosyć gruba i z dobrej a pięknej stali, byłaby zbyt słabą osłoną przeciw tak silnemu uderzeniu — ale przy turniejach walczono bronią tępą. Wielki Marszałek pod tym ciosem nie drgnął nawet, jakby był zaledwie dotknięty wicią wierzbową, trzymaną w wątłych rękach dziewczęcia.
Doświadczony ten wojownik zwrócił się przeciw JM. panu Piotrowi de Craon, który — uniesiony przez rozpędzonego konia — odbiegł o parę kroków, ale w porę jeszcze zatrzymał się w obronnej pozycyi. Tym razem Wielki Marszałek nacierał, a Craon się bronił. Atak był nader prosty. Clisson odtrącił mieczem broń swego przeciwnika i chwytając także miecz w obie ręce, jakby nie życząc sobie użyć ostrza, płazem miecza zadał tak silny cios w hełm Craona, że ten spłaszczył się, jakby od uderzenia maczugi. Rycerz rozpostarł ramiona, zachwiał się i padł zemdlony, nie wymówiwszy nawet jednego słowa, Wówczas Wielki Marszałek podjechał ku miejscu, gdzie stał król Karol, a zeskoczywszy z konia, miecz swój rękojeścią podał królowi, uznając się w ten sposób za zwyciężonego i ustępując królowi zaszczyt zwycięstwa w tym dniu. Król jednak, rozumiejąc, że czyn ten Wielkiego Marszałka jest poprostu czynem rycerskiej delikatności, ucałował Clissona i poprowadził go sam wpośród grzmotu oklasków dam i rycerzy do stóp balkonu królowej, gdzie Izabella długo i gorąco mu dziękowała. Również winszowali Jego Wysokości książę de Touraine, który z przyjemnością patrzał na porażkę JM. pana Piotra de Craon — i książę de Nevers, nie mający wprawdzie wiele przyjaźni dla Marszałka, ale jako dobry rycerz zmuszony podziwiać jego dzielność i zręczność w turnieju.
W tejże chwili zakiś zbrojny oddział zatrzymał się u wrót kościoła Świętej Katarzyny. Ten, który wydawał się być dowódcą, zsiadł z konia i postąpił ku szrankom. Wszedł on cały okryty kurzem, w butach wysokich, a idąc wprost ku królowi, przykląkł na jedno kolano i podał mu list, na którymi widniała wielka pieczęć z herbem króla angielskiego. Karol otworzył kopertę. Zawierała ona pismo, w którem król Ryszard i jego wujowie zgadzali się na proponowane trzyletnie, zupełne zawieszenie broni tak na lądzie, jak i na morzu, a to mianowicie od d. 1 sierpnia 1389 do d. 19 sierpnia 1392 roku. Król zaraz też głośno odczytał list ten, a wiadomość owa, której wszyscy wyczekiwali z niecierpliwością i która nadchodziła w podobnej chwili, zdawała się być nową a wyborną przepowiednią szczęścia, jakiego spodziewano się po panowaniu, zaczynającem się pod tak dobremi wróżbami. To też pan de Chateau Moraud, który był naczelnikiem tego poselstwa, nader życzliwie był przez dwór cały przyjęty, a król, chcąc mu uczynić zaszczyt i okazać swoje zadowolenie, zaprosił go do swego stołu, nie dając mu nawet czasu na zmianę ubrania; tak, jak stał — musiał podążyć z orszakiem królewskim.
Wieczorem tegoż dnia J. M. panowie Jan de Riviére i Jan Lemercier ze strony króla, zaś Jan de Benil i starosta de Touraine ze strony księcia, stawili się w pałacu J. M. pana Piotra de Craon, położonym w blizkości cmentarza Świętego Jana, i oświadczyli mu w imieniu swych władców, że ani jeden, ani drugi służb jego więcej nie potrzebują.
Nocy następnej, chociaż mocno był cierpiący i obolały od ciosu, jaki otrzymał, i od upadku z konia, JM. Piotr de Craon opuścił Paryż ze wszystką swą służbą i rycerskiemi potrzebami; puścił się w drogę ku Anjou, gdzie posiadał wielki i silnie zbrojny zamek, nazwany Sablé.

V.

Nazajutrz, o świcie, heroldowie w barwach księcia de Touraine przebiegali ulice Paryża poprzedzani przez trębaczy i, zatrzymując się na wszystkich placach i rozstajnych ulicach, odczytywali listy wyzywające, które od miesiąca rozesłane były na wszystkie strony królestwa, jak również do główniejszych miast Anglii, Włoch i Niemiec. Wyzwanie to wyrażone było następującemi słowy:
„My, Ludwik Walezyusz, książę de Touraine, z Bożej łaski, syn i brat królów Francyi, mając wielkie pragnienie zobaczyć i poznać szlachetnych panów rycerzy, lub koniuszych, bądź z królestwa Francyi, bądź z innych królestw — czynimy wszem wobec i każdemu z osobna wiadomem, nie przez pychę, nienawiść, lub złą wolę — ale przez chęć znajdowania się w szlachetnem ich towarzystwie — za zgodą króla, naszego brata, że gotowi będziemy w szrankach od godziny dziesiątej rano do trzeciej po południu stanąć do turnieju, lub walki z każdym, kto tego zapragnie. Obok namiotu naszego będą przytwierdzone dwie tarcze z herbami naszymi, to jest po jednej stronie tarcza wojny, a po drugiej pokoju; ktokolwiek stanąć do walki zechce, przyśle swego koniuszego, lub przybędzie sam dotknąć drzewcem; swojej kopii naszą tarczę pokoju, jeśli pragnie potyczki w turnieju, lub też ostrzem jej naszą tarczę wojny, jeśli pragnie walki na ostre. Aby panowie szlachta, sławetni rycerze i koniuszowie, do których wiadomości wieść ta dojdzie, uważali ją za pewną i stałą, ogłosiliśmy i rozesłaliśmy te listy, opatrując je pieczęciami naszemi.
Napisano, uczyniono i dano w Paryżu, w naszym pałacu de Touraine, dwudziestego dnia miesiąca, czerwca, roku 1389 od urodzenia Pana Naszego, Zbawiciela.“
Ogłoszenie turnieju, w którym głównie miał przywodzić książę krwi — od miesiąca już wielki miało rozgłos. Ludzie, wzywani do Rady królewskiej, próbowali oprzeć się temu, gdy książę de Touraine przybył prosić króla o pozwolenie na ten wyskok rycerskości z okazyi wjazdu Izabelli; — król, który sam lubił tego rodzaju zabawy i sam w nich celował, zawezwał księcia swego brata i prosił go, aby zamiaru zaniechał, gdy zaś Ludwik oświadczył, że zobowiązanie do tego turnieju przyjął wobec dam dworu, król, znając całą ważność takiego kroku, zezwolił, aby projekt ten przyszedł do skutku.
Zresztą nie wielkie niebezpieczeństwo groziło stającym do podobnych walk. Prawie zawsze walczono bronią turniejową, a tarcza wojenna, zawieszona dla symetryi po jednej stronie namiotu, oznaczała tylko, że jej właściciel nic cofa się przed żadnem wyzwaniem. Zdarzało się jednak czasami, że nienawiść jaka osobista, korzystając z tej sposobności, wciskała się w szranki przyjacielskie i tam wybuchała nagle, zamiast turnieju, żądając walki na ostre. Dlatego też na wszelki wypadek w namiocie znajdowały się miecze ostre i koń w zbroi i rynsztunku wojennym.
Ks. Walentyna, jakkolwiek dzieliła zapał rycerski swej epoki, nie była jednak bez obawy o rezultat dnia tego. Stawiany przez doradców króla opór uważała ona za bardzo słuszny i o to, czego inni obawiali się przez rozum, ona drżała przeczuciem serca. Zatopiona w rozmyślaniach nad tem, siedziała właśnie smutna w swoim pokoju, gdy służący przyszedł jej powiedzieć, że ta sama panienka, po którą przedwczoraj posyłała, czeka obecnie w przedpokoju i prosi o pozwolenie widzenia księżnej pani. Księżna de Touraine postąpiła sama kilka kroków ku drzwiom. Odetta weszła.
Była ona, jak zawsze, piękna — jak zawsze, pełna wdzięku i niewinności, ale w całej jej postaci, tchnącej łagodnością i słodyczą, przebijał się głęboki smutek.
— Cóż się stało? — zapytała księżna, przerażona jej bladością i czemuż winnam to szczęście, że cię widzę?
— Była pani dla mnie tyle dobrą odparła Odetta że nie chciałam, aby pomiędzy mną i światem zamknęła się krata klasztorna i abym znikła za nią bez pożegnania się z Waszą łaskawością.
— Jakto! biedne dziecię, — zawołała z rozrzewnieniem księżna — więc zostajesz zakonnicą?
— Nie jeszcze — pani, ojciec wymógł na mnie przyrzeczenie, że nie wykonam ślubów, dopóki on żyje; a ja znów tak długo płakałam na jego łonie, tak długo u stóp jego prosiłam, aż pozwolił mi usunąć się i zamieszkać tymczasowo w klasztorze Św. Trójcy, którego moja ciotka jest przełożoną.
Księżna wzięła ją za rękę.
— Ale to pewno jeszcze nie wszystko, co mi powiedzieć miałaś, nieprawdaż? — zapytała, w oczach bowiem młodej dziewczyny zdawała się czytać myśl jakąś niedopowiedzianą.
— Tak, to jeszcze nie wszystko! Chciałam mówić..
— O kim?
— O kim że-bym innym mówić chciała i mogła, księżno miłościwa, jak nie o nim?... O kogóż miałabym się troszczyć i obawiać, jak nie o niego?
— Czegóż się obawiasz?
— Pani mi przebaczysz, że do ciebie mówić będę o nim, o księciu de Touraine, i gdy dowiesz się, że niebezpieczeństwo...
— Niebezpieczeństwo! — wykrzyknęła Walentyna.
— Cóż mu grozi!?... Mów, wytłómacz się, umieram z przerażenia!...
— Książę na dziś turniej ogłosił?
— Tak, ale cóż stąd?
— Oto, com się dowiedziała: Wczoraj przyszedł do mego ojca... Mówiłam już księżnej pani, że ojciec mój handluje końmi i że mówią o nim, iż najlepsze w całym Paryżu miewa rumaki... Otóż wczoraj przyszli do niego ludzie jacyś i zażądali najsilniejszego i najwytrzymalszego konia do walki. Ojciec mój spytał ich, czy to na turniej dzisiejszy potrzebują tego konia. Odpowiedzieli mu, że tak i że jakiś rycerz obcy ma na tym koniu wystąpić. Wtedy zapytał ich: „A więc będzie i walka na ostre?“ — „Będzie, odpowiedzieli mu, i jaka jeszcze!...“ Usłyszawszy to, drżąc z obawy, śledzić ich poczęłam. Zeszłam do stajen i widziałam, jak wybrali najsilniejszego ze wszystkich konia i jak nań przymierzali rynsztunek bojowy.
Odetta zalała się łzami.
— Czy rozumiesz mnie, pani?... O! powiedz to jemu! Powiedz pani księciu, co mu grozi i jakie przeciw niemu knują zamachy, powiedz mu niech się broni całą siłą i całą zręcznością...
Upadła na kolana.
— Niech się broni i niech żyje dla ciebie, pani, która jesteś tak piękną i która, go tak kochasz! O! powiedz mu to tak, jak ja tobie to mówię, na kolanach, z rękoma złożonemi, jak do modlitwy! Powiedz mu to tak, jakbym ja powiedziała, gdybym była tobą, pani!
— Dziękuję ci, dziecię drogie, z serca dziękuję!
— Rozkaż pani jego koniuszemu, aby mu wybrał najmocniejszą zbroję! Gdy jeździł po ciebie do Włoch, musiał przecie przywieźć sobie kilka zbroi z Medyolanu, gdzie, jak słyszałam, wyrabiają najlepsze na świecie... Powiedz mu pani, ażeby opatrzył dobrze hełm pana swego. A potem, jeżeli zobaczysz, co jest niemożliwe, bo książę de Touraine jest najpiękniejszym, najodważniejszym i najzręczniejszym rycerzem w królestwie Francyi... ale gdyby... gdybyś zobaczyła, że słabnie... boć przecie przeciwnik jego, nieznajomy, czarów jakich użyć może... więc gdybyś, księżno, zobaczyła coś podobnego, proś króla, wszakże król tam będzie — nieprawdaż? Więc proś króla, pani miłościwa, aby rozkazał zaprzestać walki. On ma prawo, on może — mój ojciec mi to powiedział! Sędziowie turnieju powinni tylko rzucić buławy swoje, oznaki swej godności między walczących i walka ustać musi... Proś więc króla, niech każe tak uczynić, niech przerwie walkę tę, jeżeli już jej przeszkodzić nie można! A ja tymczasem....
Zatrzymała się.
— A ty cóż zrobisz? — zapytała zimniej nieco księżna.
— Ja... zamknę się w kaplicy klasztornej. Teraz, gdy życie moje należy do Boga, obowiązkiem moim jest modlić się za wszystkich ludzi, a w szczególności za władcę i pana, króla naszego, braci jego i synów. Więc modlić się będę za nim! do Pana, czoło oparłszy o marmur podłogi kościelnej. Powiem Bogu, aby w zamian za jego, moje wziął życie, gdyż moje życie na nic już nikomu nie przydatne. I Bóg mnie wysłucha, może zlituje się nade mną... Ty, pani, módl się też ze swej strony. Bóg pewno łatwiej, niż mój, usłyszy twój słodki głos, boś ty jest możną córą tej ziemi, a ja tylko biedną dziewczyną. Żegnam cię, żegnam, pani miłościwa.
Po tych słowach Odetta podniosła, się, ucałowała po raz ostatni rękę księżnej i wybiegła z pokoju.
Księżna de Touraine natychmiast też przeszła do apartamentów swego męża, ale już od godziny był on w swoim namiocie na polu walki, gdzie udał się wcześniej w celu obejrzenia swoich zbroi i przybrania się stosownie.
W tejże chwili przyszedł posłaniec, zawiadamiający księżnę, że królowa oczekuje jej, aby się z nią razem udać na pole Św. Katarzyny.
Szranki przygotowane były w tem samem miejscu, co dnia poprzedniego, tylko wewnątrz ich obwodu, pod balkonem króla, rozbity był namiot dla Jego Wysokości księcia de Touraine, ponad którym widać było tarczę jego herbową. Namiot ten łączył się z wielką izbą, zbitą z desek, w której mieścili się koniuszowie i konie. Tych ostatnich było cztery. Trzy przeznaczone do turniejów, czwarty do walki na ostre.
Z lewej strony namiotu wisiała, tarcza wojny bez żadnych herbów, nosząca tylko, jako dewizę, kij sękaty z napisem: „wyzywam“.
Z prawej strony namiotu znajdowała się tarcza pokoju, w której widniał w błękitnem polu herb „dzieci Francyi“ — trzy lilie złote.
Naprzeciw, na drugim końcu szranków znajdowała się wielka brama, wychodząca na pole przyległe do Tournelles. — Tędy wchodzić mieli rycerze.
Jak tylko król, królowa, panowie i damy zajęli swoje miejsca, ukazał się herold, poprzedzony przez dwóch trębaczy, i odczytał wielkim głosem listy wyzywające, które już daliśmy poznać naszym czytelnikom na początku tego rozdziału. Sędziowie dodali tylko jeden warunek, a mianowicie: że każdy rycerz, lub koniuszy, któryby dotknął tarczy pokoju, zobowiązuje się przez to samo nie kruszyć więcej, niż dwie kopie; tym zaś, którzy dotkną tarczy wojennej, według zwyczaju, pozostawiony został wybór broni i ich ilość.
Po odczytaniu tej proklamacyi herold powrócił do namiotu. Sędziowie, którymi na ten dzień byli J. M. pan Olivier de Clisson i J. O. książę de Bourbon, zajęli swe miejsca po dwu stronach szranków, a trąby zagrzmiały fanfarę wyzwania.
Ks. Walentyna była bladą, jak śmierć.
Przez chwilę panowało milczenie, które wkrótce przerwał odgłos trąb innych, poza obrębem szranków powtarzając też same dźwięki. Brama w głębi otwarła się i wjechał przez nią na koniu rycerz z podniesioną przyłbicą, a był nim J. M. pan Boucicaut młodszy.
Księżna, poznawszy go, odetchnęła swobodniej.
Gdy go tylko spostrzeżono, szmer życzliwych mu osób dał się słyszeć na wszystkich galeryach. Panowie przesyłali mu ukłony ręką, damy powiewały chustkami, gdyż J. M. pan Boucicaut młodszy był jednym z najodważniejszych i najzręczniejszych rycerzy owej epoki.
J. M. pan Boucicaut pokłonił się naprzód widzom dla podziękowania im za prawdziwie godne zazdrości przyjęcie, jakie go spotkało, następnie posuwając się wprost do balkonu królowej, skłonił się jej głęboko, spuszczając ostrze kopii aż ku ziemi, potem opuszczając ręką lewą przyłbicę hełmu, dotknął drzewcem swej kopii tarczy pokoju księcia de Touraine, a puszczając wodze koniowi, całym pędem powrócił na przeciwny koniec szranków.
W tejże chwili książę wyjechał z namiotu cały już do turnieju przybrany i uzbrojony. Miał on na sobie zbroję medyolańską z najdelikatniejszej stali, całą inkrustowaną złotem. Czaprak jego konia był z aksamitu, kotera złota, a wszystko, co bywa zwykle z żelaza, wędzidło i strzemiona, było z czystego srebra. Kirys zresztą był tak piękny i tak artystycznie wykończony, że uginać się zdawał za każdym ruchem swego pana tak dobrze, jak koszulka z siatki żelaznej, lub sukienny kaftan.
Pan Bucicaut, jak powiedzieliśmy, przyjęty był życzliwym szmerem, księcia przyjęto obfitymi oklaskami; nie można bowiem było przedstawić się, wystąpić i skłonić z większym, choć prawdziwie męskim wdziękiem, niż to uczynił książę. Oklaski nie ustawały, dopóki książę nie zamknął przyłbicy. Wtedy trąby zagrzmiały, obaj przeciwnicy stanęli w pozycyi bojowej, a sędziowie zawołali:
— „Zaczynajcie!“
Dwaj rycerze, spiąwszy ostrogami konie, puścili się ku sobie z całą szybkością swoich rumaków. Obaj uderzyli się wzajem w same piersi. Obie kopie rozprysnęły się w kawałki. Konie stanęły na miejscu, zadrżały, ale żaden z jeźdźców nie wypuścił nawet nogi z strzemienia. Zwrócili się więc obaj rycerze, a powróciwszy na miejsca, wzięli z rąk swoich koniuszych nowe kopie.
Zaledwie przygotowali się do drugiego biegu, trąby zagrzmiały na nowo. Walczący znów naprzeciw sobie poskoczyli, prędzej jeszcze, niż za pierwszym razem, ale obaj też zmienili kierunek i cel swoich ataków. Obaj dotknęli się wzajemnie w głowy, strącili sobie nawzajem hełmy i pobiegli dalej, poczem zwrócili się ku sobie i skłonili po rycersku. Niepodobna było zachować więcej równości w takiej walce, to też sędziowie uznali, że obaj rycerze dzielić po równi powinni honor tego spotkania.
Obaj pozostawili hełmy swoje na środku szranków i powrócili z gołemi głowami, J. M. pan Boucicaut do bramy wjazdowej, a książę de Touraine do swego namiotu.
Okrzyki uwielbienia towarzyszyły temu ostatniemu aż do namiotu, albowiem wydawał się on jakby archaniołem z nieba, tak pięknie mu było z długimi blond włosami, z pięknemi niebieskiemi oczyma, pełnemi łagodności prawie dziecięcej, i z cerą młodego dziewczęcia.
Królowa wychyliła się cala prawie z balkonu, aby go widzieć lepiej i dłużej, a ks. Walentyna, przypomniawszy sobie, co jej mówiła Odetta, patrzyła na Izabellę z przerażeniem, w którem mieściło się przeczucie przyszłości.
Po chwili znowu trąby się odezwały, obwieszczając, że książę gotów już do nowej walki. Chwil kilka pozostały one bez odpowiedzi i pytano się siebie nawzajem, czy piękny ten dzień tym jednym tylko skończy się turniejem dla braku walczących, gdy wtem odezwały się odgłosy innej trąby, wygrywającej fanfarę cudzoziemską. W tejże chwili wrota otworzyły się i ukazał się w szrankach rycerz z przyłbicą spuszczoną i tarczą na ręku.
Ks. Walentyna zadrżała, gdyż nie znała tego nowego przeciwnika; zapowiedź owej walki na ostre wlewała w jej serce obawę i niepokój nieokreślony, który wznawiał za każdym krokiem zbliżający się do namiotu rycerz. Przybywszy pod balkon królewski, rycerz ów wstrzymał rumaka, spuścił kopię do ziemi, oparł się o kolano i naciskając sprężynę swego hełmu, odsłonił głowę. Wówczas zobaczyć można było pięknego dwudziestoletniego młodzieńca, którego twarz blada i dumna obcą była dla większej części zebranych.
— Witamy kuzyna naszego Lancastra, hrabiego Derby — rzekł król, który poznał w tym rycerzu kuzyna króla Ryszarda Angielskiego. — Spodziewamy się, iż wiedziałeś, hrabio, że nie potrzeba było zawieszenia broni, na które zamorski brat nasz Ryszard niech go Bóg zachowa! — zgodził się właśnie, abyśmy cię z przyjemnością na dworze naszym widzieli. Poseł nasz, J. M. pan de Chateau Moraud był zwiastunem tych dobrych nowin.
— Najjaśniejszy panie — rzekł hrabia Derby, kłaniając się znowu — doszła nas wieść na naszej wyspie o cudownych turniejach i walkach, które miały się odbyć na, tutejszym dworze; chociaż jestem Anglikiem duszą i ciałem, zdecydowałem się przeprawić przez morze, aby skruszyć kopię na cześć dam francuskich. Spodziewam się, że Jego Wysokość książę de Touraine zapomnieć raczy, iż nie mam zaszczytu być mu równym stanem; jestem bowiem tylko kuzynem królewskim.
Potem, ukłoniwszy się ostatni raz królowi i Izabelli, włożył napowrót hełm i, zbliżywszy się do namiotu, drzewcem lancy dotknął tarczy pokoju.
Rumieńce, które obawa spędziła z policzków Walentyny, ukazały się na nowo, gdyż dotąd drżała na myśl, że może to nienawiść narodowa Anglii ku Francyi przyprowadziła hrabiego Derby na ten turniej.
Dwaj przeciwnicy, przed rozpoczęciem walki, ukłonili się sobie z rycerską galanteryą, która wrodzoną być musiała dwom tak szlachetnym panom. Zaraz też trąby zagrzmiały, rycerze pochwycili kopie i natarli na siebie.
Zadali oni sobie wzajemnie cios w same piersi, ale zbyt rozpędzone konie nie mogły się powstrzymać, tak, że rycerze puścić musieli kopie, które upadły w szranki. Koniuszy księcia de Touraine i koniuszy hrabiego Derby pośpieszyli podnieść je i podać swoim panom, ale obaj rycerze jednocześnie dali znak i koniuszy angielski podał księciu de Touraine kopię hrabiego, podczas gdy koniuszy francuski kopię księcia podawał hrabiemu. Czyn ten wielkie zyskał oklaski i wszyscy uznali go za prawdziwie rycerski.
Dwaj rycerze znowu się zmierzyli.
Tym razem konie lepiej posłużyły zręczności jeźdźców, gdyż natarli oni na siebie tak gwałtownie, że zdawało się, iż konie łbami się roztrącą; ale i teraz również, jak poprzednio, rycerze, uderzając się wzajemnie z niezwykłą siłą, trafili się obaj w piersi. Kopie rozprysły się w kawałki i każdemu z nich w ręku tylko ułamek drzewca pozostał.
Skłonili się więc sobie znowu; książę wrócił do pawilonu, hrabia Derby wyjechał ze szranków. U wrót oczekiwał nań paź królewski, który w imieniu swego pana przychodził prosić hrabiego, aby raczył przyjąć ofiarowane sobie miejsce na balkonie, obok królowej, po jej lewicy. Hrabia Derby zaszczyt ten przyjął i za chwilę później ukazał się na estradzie w pełnej zbroi, paź tylko w jego kolorach niósł za nim hełm.
Zaledwie zasiadł hrabia na swem miejscu, gdy trąby trzeci raz zagrzmiały.
Tym razem odpowiedź była tak szybką, że można ją było wziąć za echo, ale odpowiedzią tą zagrzmiały długie trąby wojenne, których używano tylko w zamieszaniu wielkich walk i których dźwięk głośny i straszny przerażać miał nieprzyjaciół. Na odgłos, ten wszyscy zadrżeli, a ks. Walentyna przeżegnała się, mówiąc:
— Boże mój, Panie, miej litość nade mną!
Wszystkich oczy zwróciły się ku wrotom, przez które wjechał rycerz zbrojny w cały rynsztunek do walki na ostre potrzebny, a mianowicie: w mocną kopię, w miecz długi, jakim posługiwano się wówczas, i w topór wojenny. Miał on na ręku tarczę, a na szyi zapięty stalowy obojczyk. Na tarczy, jakby w odpowiedzi na dewizę księcia de Touraine, którą, jak wiemy, był kij sękaty z, napisem: „wyzywam“ — widniał hebel, jakoby przeznaczony do zrównania sęków kija z napisem: „Przyjmuję wyzwanie“.
Wszyscy patrzyli na rycerza z ciekawością, jaką zwykle budzą podobne okoliczności, ale spuszczona jego przyłbica nie pozwoliła dojrzeć twarzy. Na tarczy żadnego nie było herbu, ani też zbroi, jeno hełm nosił na sobie pięknie wyrobioną (jako oznakę urodzenia, lub też godności) koronę hrabiowską z czystego złota.
Posuwał on się w szrankach, zmuszając pięknego swego konia, ciężko uzbrojonego, do wykonania rozmaitych ewolucyi, które okazywały przywykłego do takich harców jeźdźca. Przybywszy pod balkon królewski, pochylił on czoło aż do grzywy swego rumaka, a potem wpośród ciszy, w której zdawało się, jakby wszyscy oddychać nawet przestali, postąpił do namiotu księcia de Touraine i z siłą uderzył ostrzem lancy w tarczę wojny. Wyzwanie do walki, które śmiercią skończyć się mogło, drżeniem przejęło wszystkich. Królowa zbladła. Ks. Walentyna nie mogła się wstrzymać od okrzyku przerażenia.
Koniuszy księcia de Touraine ukazał się natychmiast we drzwiach namiotu, uważnie obejrzał broń zaczepną i odporną, potem, kłaniając mu się uprzejmie, rzekł:
— Stanie się, jak żądacie, Mości panie!
Koniuszy wrócił do namiotu.
Rycerz odjechał na drugi koniec szranków, gdzie miał czekać, aż książę de Touraine dopełni swych przygotowań. W dziesięć minut później książę wyszedł z namiotu w tej-że samej zbroi, która mu służyła od rana. Siedział on na koniu rosłym i silnym, a uzbrojony był tak samo, jak jego przeciwnik, w kopię, miecz i topór. Broń ta stanowiła jakby jeden garnitur ze zbroją.
Książę de Touraine dał znak ręką, że jest gotów do walki. Trąby zagrzmiały. Przeciwnicy puścili się ku sobie całym pędem i spotkali się w samym środku pola; z tak równą biegli do boju ochotą.
Natarcie było silne i gwałtowne. Kopia tajemniczego rycerza pochwyciła kask księcia w świetlne otwory i, zdzierając mu go z głowy, odrzuciła o dziesięć kroków w tył poza konia. Tymczasem kopia księcia ugodziła w sam obojczyk, a przebiwszy go, spotkała kirys i, zsunąwszy się po stali, raniła go lekko w lewe ramię. Od uderzenia tego kopia pękła na stopę od żelezca, a ułamek z ostrzem pozostał utkwiony w stalowym obojczyku.
— Mości książę Touraine — zawołał rycerz — niech Wasza Książęca Mość raczy włożyć inny hełm, a ja tymczasem wyjmę to żelazo, które mnie nie rani, lecz tylko przeszkadza.
— Dziękuję, kuzynie de Nevers — odparł książę, który go poznał po tej głębokiej nienawiści, jaką żywili w sercach ku sobie wzajemnie — dziękuję. Daję wam tyle czasu, ile tylko potrzeba, będzie do opatrzenia zranionego ramienia, co do mnie zaś, walczyć będę dalej z odkrytą głową.
— Niech się stanie według waszej woli, Mości książę, ale ponieważ walczyć można równie dobrze z żelezcem kopii w obojczyku, jak z głową odkrytą, więc i ja nie będę żądał więcej czasu, tylko tyle, ile potrzeba do rzucenia kopii, a wydobycia miecza.
I, łącząc czyn ze słowami, w jednej chwili łysnął mieczem w powietrzu.
Książę poszedł za jego przykładem i, porzucając wodze koniowi, zasłonił bezbronną głowę tarczą. Hrabia de Nevers opuścił lewe ramię, którem z trudnością tylko mógł władać z powodu nadwerężenia zbroi. Koniuszowie, którzy zbliżyli się, chcąc nieść pomoc swoim panom, cofnęli się, widząc, że walka znowu się rozpoczyna.
I rzeczywiście, bój zawrzał z większą jeszcze zawziętością. Hrabia de Nevers, mało zważając na to, że nie mógł władać lewem ramieniem, ufny w hart swojej zbroi, silnej i wytrzymałej, nie zasłaniał się od uderzeń przeciwnika, ale bezustannie nacierał na tę obnażoną głowę, którą ochraniała tylko tarcza stalowa. Każde z jego uderzeń rozlegało się, jak uderzenie młota o kowadło. Tymczasem książę de Touraine, więcej może godny podziwu dla swej elegancyi i zręczności, niż dla swej siły, ze wszech stron nacierał na hrabiego, szukając mieczem słabych punktów zbroi i próbując przebić końcem miecza, czego nie spodziewał się przeciąć ostrzem. Dokoła nikt z widzów słowa nie śmiał wymówić; słychać było tylko uderzenia żelaza o żelazo. Zdawało się, że każdy wstrzymuje oddech i że całe życie tych tłumów nieruchomych skoncentrowało się w ich wzroku i przeszło w ich oczy.
Sympatye wszystkich i wszystkich życzenia były za księciem de Touraine, tembardziej, że nikt nie znał nazwiska jego przeciwnika. Głowa księcia, na którą padał cień tarczy, mogłaby była służyć artyście za model do św. Michała Archanioła. Zwykły u niego, obojętny wyraz twarzy znikł, oczy rzucały błyskawice, a włosy, pod powiewem wiatru rozpuszczone, tworzyły jakby aureolę dokoła pięknej tej głowy. Wargi, uchylone nerwowem skrzywieniem ust, odsłaniały lśniącą białość emalii równych, jak perły, jego zębów. Za każdem uderzeniem miecza przeciwnika, który bezustannie spadał na tarczę księcia, dreszcz przechodził wszystkich zebranych, jakby wszyscy ojcowie w nim jednym stracić mieli swego syna, wszystkie kobiety swego kochanka.
Nareszcie ochronna tarcza powoli nadwerężać się, zaczęła. Za każdem uderzeniem odskakiwał z niej kawałeczek stali, jakby wiór z drzewa. Niedługo też pękła ona i książę na ramieniu zaczął uczuwać razy, które dotąd spadały na tarczę; nakoniec miecz hrabiego, osunąwszy się po ramieniu, spadł na głowę, księcia i skaleczył go w skronie.
Wówczas książę de Touraine, widząc, że tarcza ta już nie może być obroną i że miecz jego był za słaby, aby mógł przeciąć zbroję przeciwnika, jednym skokiem konia cofnął się w tył, a odrzucając lewą ręką tarczę złamaną, a drugą miecz nieużyteczny, pochwycił oburącz ciężki topór wojenny, wiszący u siodła, a nacierając na hrabiego prędzej, niż ten mógł przeniknąć jego zamiary, zadał mu nim tak silny cios w hełm, że zawiasy przyłbicy pękły, i chociaż hełm nie spadł, hrabia, de Nevers znalazł się nagle z odkrytą twarzą. Wstrząsnąwszy głową, zrzucił on hełm swój już niczem nie przytwierdzony; wszyscy widzowie wydali okrzyk przerażenia.
W tejże samej chwili, gdy hrabia stanął w strzemionach, chcąc oddać również toporem cios za cios, buławy obu sędziów walki spadły pomiędzy walczących i rozległo się wołanie głośne króla Karola:
— Dosyć, Mości panowie, dosyć!
Gdy bowiem dostrzeżono uderzenie hrabiego de Nevers i gdy po twarzy księcia polała się krew, ks. Walentyna zemdlała, a królowa, blada i drżąca, pochwyciła króla za ramię, prosząc:
— Najjaśniejszy panie, na miłość Boga, każ zaprzestać, już dosyć tej walki!
Jakkolwiek wielką była zaciętość przeciwników, walka jednak natychmiast ustała. Hrabia de Nevers zawiesił miecz swój na łańcuchu, książę de Touraine zaczepił topór o strzemiona. Koniuszowie przypadli, jedni poczęli ocierać krew z czoła księcia, drudzy wydobywali ostrze kopii z obojczyka hrabiego, któremu żelazo ciągle, choć lekko, raniło ramię.
Po odbyciu tych operacyi, ukłonili się sobie nawzajem przeciwnicy z zimną grzecznością, jakby nic się niezwykłego nie stało. Hrabia de Nevers opuścił szranki, a książę de Touraine skierował kroki swe ku namiotowi, chcąc wziąć nowy hełm i na nowo wyzwanie ogłosić. Ale król podniósł się z miejsca swego na balkonie i zawołał głośno tak, aby wszyscy słyszeć mogli:
— Mości panowie, wolą jest naszą, aby tą walką turniej dzisiejszy był zakończony.
Stosując się do woli monarchy, książę de Touraine, zamiast stawać do nowej walki, podjechał ku estradzie królewskiej, by odebrać bransoletę, która miała być nagrodą zwycięzcy. Gdy jednak stanął pod balkonem, Izabella zawołała uprzejmie:
— Pójdźcie tu do nas, Mości książę, gdyż dla nadania większej wartości naszemu darowi, chcemy go własną ręką zapiąć na waszem ramieniu.
Książę zeskoczył lekko z konia i w chwilę później na klęczkach przed królową odbierał od niej bransoletę, która mu była obiecana podczas wjazdu Izabelli; a gdy Walentyna ocierała czoło swego męża, aby się przekonać, czy rana nie była głęboką, gdy król zapraszał hrabiego Derby, przybyłego umyślnie aż z Anglii na turniej parryski, do swego stołu, ręka księcia spotkała rękę królowej i pierwszy grzeszny uścisk zamieniony został między nimi potajemnie.

VI.

Po ukończeniu wszystkich tych uroczystości i turniejów, król pomyślał o rządach i administracji swego królestwa Francyi. Wszystko na zewnątrz było w spokoju i Francya mogła pozostać na chwilę spokojną i bezpieczną pośród swoich sprzymierzeńców. Byli to: od wschodu książę Galeas Visconti, który przez małżeństwo Walentyny z Ludwikiem de Touraine zbliżył się do rodziny, „złotych kwiatów lilii“; od południa — król Aragonu, krewny króla Francyi przez swoją żonę Jolantę z Baru; od zachodu książę Bretanii, wasal niespokojny i nieposłuszny, jednakże nie przeciwnik wyraźny; nakoniec od północy Anglia, najdawniejsza i najzawziętsza nieprzyjaciółka Francyi, która wszelako, czując w sweni łonie zarody wojny domowej, pozwoliła na chwilę zasnąć nienawiści i ucichła, dając jako ulgę rywalce swej trzechletnie zawieszenie broni, o które sama prosićby, jako o łaskę, była powinna. Obecnie więc tylko prowincye wewnątrz kraju domagały się troskliwości królewskiej — ale też domagały się jej gwałtownie. Zrabowane i zniszczone skutkiem następujących po sobie administracyi książąt d’Anjou i de Berri, Langwedocya i Gujenna, wycieńczone z krwi i złota, wznosiły ku panu swemu wychudłe swe i błagalne ramiona. J. M. panowie Jan Lemercier i Wilhelm de la Riviére, radcy królewscy, których radom król najchętniejszego udzielał ucha, dawno skłaniali go do odwiedzenia odległych krańców swojej monarchii. Zgodził się więc na to Karol nareszcie i wyjazd został na, znaczony na dzień św. Michała 29 września 1389 r. Droga wyznaczona została na Dijon i Avignon i dlatego książę Burgundyi i papież Klemens otrzymali zawiadomienie 0 przyjeździe króla.
Dnia wyżej wzmiankowanego wyruszył król Karol z Paryża w towarzystwie księcia Ludwika de Touraine, J. M. pana de Coucy i wielu innych panów i rycerzy.
Właściwym celem podróży królewskiej było naoczne i osobiste przekonanie się o rządach dwóch stryjów swoich, ks. de Berri i ks. d’Anjou, którzy kolejno administrowali Langwedocyą i niszczyli ją w sposób niesłychany i oburzający. Zbiedzony kraj, uciskany przez arbitralnych panów między Rodanem i Żyrondą, musiał około 30,000 liwrów opłacać podatku. Przestrzegano króla już oddawna o złych i opłakanych skutkach tych rządów, które były raczej okrutną swawolą. Poddani byli tak strasznie obciążeni podatkami, że majątki ich zeszły do trzeciej, czwartej, a nawet dwunastej części swej wartości. Coraz nowe ciężary dorzucali jeszcze namiestnicy królewscy. Dał to król poznać stryjom swoim przy spotkaniu, bo w delikatny sposób pozbył się ich towarzystwa i usunął ze swego orszaku.
Ks. d’Anjou zresztą czepiał się tylko bogatych i możnych, ale ks. de Berri, który po nim nastąpił, nie oszczędzając nawet biednych i maluczkich — wszystko kosił i zbierał, co się tylko nadarzyło. Powiadano, że wszystkie te uciski wykonywane były za pośrednictwem skarbnika jego, który pochodził z miasta Béziers, a nazywał się Bétisac, i że ten, zbierając pozostałe po pańskiem żniwie pokłosie, nie zostawiał nawet ludowi tyle ile wieśniak ubogi zostawia ptakom niebieskim na wydziobanie.
Na te glosy żałośliwe odpowiadał Karol, że, jeżeli Bóg mu swej pomocy użyczy, wszystkie te nadużycia ustaną; że nie będzie miał na książąt, swych stryjów, żadnego względu, jakgdyby wcale nie byli braćmi jego ojca, i że co się tyczy ich agentów i doradców, uczyni nad nimi sprawiedliwość i groźne przeciw nim wyprowadzi śledztwo. Po przybyciu do miasta Béziers, w którem znajdował się ów Bétisac, król zalecił tajemnicę co do skarg, jakie doń po drodze zaniesiono, i dla pozoru poświęcił pierwsze trzy, czy cztery dni uroczystościom i zabawom, tajemnie zamianowawszy tymczasem inkwizytorów do zbadania stanu rzeczy. Czwartego dnia, ci delegowani przybyli powiedzieć mu, że przeciw skarbnikowi jego stryja tak ciężkie znajdują się zarzuty, iż przebaczyć mu zbrodni jego niepodobna, albowiem za nie winien on przypłacić głową.
Zebrała się tedy rada królewska i za jej rozkazem pochwycono owego Bétisaca, przyprowadzono go i postawiono przed sądem.
Bétisac usprawiedliwiał się i dowodził, że wszystkie nadużycia popełnił z rozkazu i za wiedzą Swojego pana, ks. de Berri, stryja królewskiego; że wycisnął około trzech milionów liwrów podatku z biednego ludu, ale za kwitami oddał je księciu, sobie zatrzymawszy bardzo nieznaczne okruchy, i to za pozwoleniem swego chlebodawcy. Tłómaczenie to kompromitowało w najwyższym stopniu ks. de Berri i wikłało sprawę.
Jak tylko rozeszła się wieść po kraju, że z królewskiego rozkazu Bétisac w więzieniu osadzony został i że ma być sądzony, cały naród ze wsi okolicznych spłynął do miasta. Nieszczęśliwi, których ograbił, przemocą prawie wdzierali się aż do pałacu królewskiego, żądając sprawiedliwości; a gdy Karol wychodził, na klęczkach stawając u drogi, którą miał przechodzić, zanosili doń prośby i skargi. Były tam dzieci, które uczynił sierotami; kobiety, które uczynił wdowami; dziewice, które uczynił matkami: tam, gdzie namowa nie podołała, używał przemocy. Człowiek ten wszystko wyssał i zniszczył, skarbce, żyły i honor. Król widział, że krew ludu biednego głośno o pomstę wola na sprawcę ucisku; rozkazał, ażeby rada wydała wyrok w jego sprawie.
W chwili, kiedy rada po temu zgromadzona była, weszło do sali dwóch rycerzy; byli JM. panowie de Mantouillet i de Mespin. Przybywali oni w imieniu księcia de Berri uznać wszystko, co uczynił Bétisac i żądać od króla i rady, aby człowieka tego wydano w ich ręce, a sprawę całą, jeżeliby taka była wola króla, zwrócono przeciw księciu.
Rada znalazła się tedy w trudnem położeniu. Książę de Berri mógł kiedykolwiek odzyskać względy i wpływy, jakie u króla był utracił; w przewidywaniu tego, każdy obawiał się mu narazić. Z drugiej strony ucisk ludu i zbrodnie Bétisaca były zanadto jawne i wszystkim znane, tak, że byłaby obraza Boga wypuścić go z więzienia. Odzywały się głosy, aby zakończyć sprawę skonfiskowaniom jego majątków i aby wszystko, co on posiadał, wystawić na sprzedaż, a otrzymane stąd pieniądze rozdzielić pomiędzy lud, poczem jego samego zwrócić księciu zrujnowanego, to jest takiego, jakiego książę przyjął do swoich usług. Ale król nie chciał tej połowicznej sprawiedliwości. Powiedział, że w ten sposób będą mieli zadośćuczynienie tylko ci, których ograbił; rodzinom zaś tym, pomiędzy któremi szerzył śmierć i hańbę, trzeba było innego zadośćuczynienia.
W tym kłopocie zjawił się i stanął przed radą pewien starzec, a dowiedziawszy się, o co chodziło, przyrzekł królowi i sędziom, że sprawi, iż Bétisac wyzna zbrodnię swoją własną, osobistą i taką, za którą ks. de Berri nie będzie mógł przyjąć odpowiedzialności. Zapytano go, co należy uczynić.
— Nic innego — odpowiedział — jak tylko zamknąć mnie w tem samem więzieniu, w którem zamknięty jest Bétisac.
Innych objaśnień żadnych dać nie chciał, mówiąc, że to już jego sprawa, która jego tylko obchodzi, ponieważ on, a nie kto inny, podjął się doprowadzić ją do skutku. Stało się więc tak, jak żądał. Straże odprowadziły go do więzienia publicznie i jawnie, a Stróże, otrzymawszy instrukcyę, wepchnęli go do izby więźnia Bétisaca i drzwi za nim zaryglowali.
Starzec udał, jakoby nie wiedział wcale, że izba ta była zajęta, wyciągnął ręce przed siebie, jak człowiek, który nie widzi jasno, a przypadłszy do ściany przeciwległej, usiadł oparty o mur i, skurczywszy kolana, oparł na nich łokcie i ukrył twarz w dłoniach.
Bétisac, którego oczy od ośmiu dni przywykły do ciemności, przyglądał się towarzyszowi swej niedoli z ciekawością. łatwą do wytłómaczenia w podobnej sytuacyi. Po chwili poruszył się nawet, chcąc zwrócić uwagę starca, ale ten pozostał nieruchomym i zdawał się zatopionym w głębokiem rozmyślaniu. Bétisac zdecydował się nareszcie odezwać i zapytał, skąd przybywa?
Starzec podniósł oczy i dojrzał w przeciwnym rogu izby swojego towarzysza więzienia. Klęczał on i miał ręce złożone, jak do modlitwy. Człowiek ten śmiał jeszcze zanosić modły do Boga! Starzec zadrżał, widząc się tak blizko tego, którego zgubić zamierzał. Bétisac powtórzył swoje pytanie.
— Przybywam z miasta — odpowiedział starzec głuchym głosem.
— Czemże zajmują się w mieście?
— zapytał Betisac, udając obojętność.
— Mówią jedynie o jakimś Bétisacu — odparł starzec.
— I cóż mówią? — zapytał bojaźliwie ów, dla którego ta wiadomość tak wielkie miała znaczenie.
— Mówią, że nareszcie sprawiedliwość będzie wymierzoną i że winny będzie powieszony.
— Chryste Panie! — wykrzyknął Bétisac, zrywając się na równe nogi.
Starzec spuścił znowu głowę na ręce; cisza w celi więziennej przerywana była tylko ciężkiem, tchnieniem przerażonego taką nowiną Bétisaca. Stał on przez chwilę nieruchomy, ale nogi odmówiły mu swych usług; oparł się tedy o mur i ocierał zimnym potem oblane czoło. Potem, po chwili przygnębienia, odezwał się znowu, nie zmieniając postawy i nie ruszając się z miejsca:
— Matko Boża! czyż niema już żadnej dla niego nadziei?
Starzec milczał, jakby nie słyszał zapytania.
— Ja się was pytam, czy niema, żadnej nadziei!? — wykrzyknął Bétisać podbiegając i chwytając go za ramię.
— I owszem, jest nadzieja — odparł spokojnie starzec — ale ta jedynie, że stryczek może pęknąć.
— O Boże mój, Boże! — wykrzyknął Bétisac, załamując ręce — cóż mam uczynić, któż mi da radę dobrą w tej niedoli?!...
— Ach! zawołał starzec, wpatrując się w niego wzrokiem pilnym, jakby nie chciał stracić ani jednego jęku jego rozpaczy. — Więc to wy jesteście tym człowiekiem, którego naród cały przeklina!? Nieprawdaż, że ciężkie są ostatnie chwile takiego, jak wasze, życia?
— A! wrzasnął Bétisac — niech mi wszystko zabiorą, sprzęty, srebra, domy! Niech wszystko rzucą na pastwę temu ludowi, ale niech mi życie zostawią!... Niechbym je zresztą zakończył w więziennej jamie, w kajdanach, bez światła dziennego dla oczu moich! Ale życia! życia! O!... ja chcę żyć!...
Nieszczęsny wił się, jak potępieniec. Starzec przyglądał mu się, nic nie mówiąc; nareszcie, gdy już Bétisac wycieńczony leżał na ziemi, prawie bez czucia — rzekł:
— A gdyby się znalazł ktoś taki, coby wam dał dobrą radę?
Bétisac zerwał się i przykląkł; wpił oczy w starca, jakby chciał czytać na dnie jego serca.
— Co mówicie?
— Mówię, że litość budzą we mnie wasze żale i że jeżeli zechcecie mnie usłuchać, wszystko jeszcze dobrze pójdzie.
— O mówcie! Bogaty jestem! Cały mój majątek, do ostatniego szeląga...
Starzec roześmiał się.
— Tak, tak, cały majątek! Chcesz życie okupić tem właśnie, za co ci je zabrać mają, i myślisz, że staniesz czysty wobec ludzi i Boga?
— Nie, nie! ja wiem, że zostanę mimo to wielkim zbrodniarzem, ja wiem i żałuję w głębi strapionej duszy mojej... Ale mówiliście mi, że jest jeszcze jakiś środek ratunku... Jakiż on jest, powiedzcie?
— Gdybym był na waszem miejscu, od czego broń mnie Boże!... postąpiłbym sobie tak...


Ale życia, życia!... O!... ja chcę, żyć!...

Bétisac chwytał wyrazy w miarę, jak wychodziły z ust mówiącego starca.
— Gdyby mnie jeszcze raz stawiono przed radę królewską, zapierałbym się ciągle...
— Tak, tak — szeptał Bétisac.
— Ale powiedziałbym, że, tknięty żalem z powodu innej zbrodni, chciałbym ją wyznać u konfesyonału dla zbawienia duszy mej. Powiedziałbym wtedy, że oddawna błądziłem przeciw wierze, że jestem heretykiem...
— To nie prawda! — krzyknął Bétisac — jestem dobrym katolikiem, wierzę w Chrystusa i w Dziewicę Maryę.
Starzec mówił dalej, jakby nie słyszał tego, co mówił Bétisac:
— Powiedziałbym więc, że jestem heretykiem, i że trwam w mojem przekonaniu. Wtedy, jako przestępcę, należącego do sprawiedliwości duchownej, a nie świeckiej, wydanoby mnie biskupowi z Béziers, któryby mnie oddał do papieża Awiniońskiego, a ponieważ Święty nasz Ojciec Klemens jest wielkim przyjacielem księcia de Berri...
— Rozumiem! — wrzasnął Bétisac, przerywając. — Tak, pan mój, wielki, potężny książę de Berri, nie pozwoliłby na to, żeby mi tam krzywdę jaką wyrządzono! Ach, tak! zbawienna rada wasza!...
I chciał rzucić się w objęcia starca, ale ten odepchnął go. W tej chwili otworzono drzwi, — weszła straż, wołając Bétisaca przed sąd.
Wówczas pomyślał on, że nadeszła chwila użycia wybiegu, jaki mu na myśl podsunął starzec, a przyklękając na jedno kolano, prosił, aby mu mówić dozwolono.
— Mości panowie — rzekł — w więziennej celi uważniej spojrzałem w głąb przeszłości i sumienia mego i obawiam się, że wielce rozgniewałem na siebie Pana na niebie, ale nie tem, iżbym miał rabować i przywłaszczać sobie pieniądze biednego ludu, gdyż dzięki Bogu wszyscy wiedzą, jakom działał z rozkazu władcy mego, — ale tem, że błądziłem przeciwko wierze.
Sędziowie spojrzeli po sobie ze zdumieniem.
— Tak — mówił dalej Bétisac — tak, Mości panowie, gdyż umysł mój odmawia posłuszeństwa wierze w jakąś tam Trójcę; ani też w to, że Syn Boży poświęcił się na tyle, iż zstąpił na ziemię i począł się z kobiety; ani też w duszę moją, o której myślę, że nic z niej nie zostanie po mojej śmierci.
Dreszcz przerażenia przejął wszystkich zgromadzonych. J. M. pan Lemercier, który był śmiertelnie na obżałowanego zagniewany, podniósł się wreszcie i rzekł.
— Pomyśl, człowiecze, coś wyrzekł. Wyrazy te ranią boleśnie święty nasz kościół chrześcijański, matkę naszą, a na głowę twoją ściągną ogień pomsty Bożej! Zastanów się więc raz jeszcze, zanim je powtórzysz.
— Nie wiem — odparł Bétisac — co tani ściągną moje słowa, ogień czy wodę, ale to wiem, że takie jest moje głębokie przekonanie, od chwili, gdym doszedł do rozumu, i że takież ono będzie, dopóki tego rozumu nie utracę.
Sędziowie przeżegnali się znakiem krzyża świętego, a obawiając się krzywdy na zbawieniu swej własnej duszy, gdyby takiej mowy dłużej słuchali, kazali odprowadzić go napo wrót do więzienia; Bétisac, wszedłszy do swej celi, począł szukać oczyma tajemniczego starca, chcąc mu opowiedzieć wszystko, ale nie znałazł go już w więzieniu. Co działo się w duszy tego człowieka aż do dnia następnego — o tem wie jeno Bóg. To tylko pewna, że nazajutrz mógłby on był z łatwością przeczyć, jakoby był tym samym, co wczoraj, człowiekiem. Bóg zamienił mu godziny te na lata; w przeciągu jednej nocy wszystkie mu włosy zbielały.
Król, dowiedziawszy się o zeznaniu Bétisaca, był bardzo uradowany.
— A! — zawołał — zły to człowiek ten Bétisac; mieliśmy go za prostego złoczyńcę, a oto okazuje się, że jest on heretykiem; sądziliśmy, że zasłużył jedynie na stryczek, a oto on sam domaga się stosu. Niechże więc i tak się stanie; trzeba będzie spalić go i powiesić zarazem. A niechże teraz przybywa nasz stryj de Berri przyjąć na się winy tego człeka. Zobaczymy, czy przyzna się i do tej zbrodni.
Wkrótce echo zeznań Bétisaca rozeszło się po mieście i można było widzieć na ulicach wielkie tłumy narodu rozradowanego, gdyż był on wielce nienawidzony i przeklinany, ale nikt nie był więcej zdziwiony temi wiadomościami, jak dwaj rycerze, którzy przybyli żądać wydania przestępcy w imieniu księcia de Berri. Wiedzieli oni dobrze, że był on już ostatecznie zgubiony, i zrozumieli odrazu, iż podobne wyznanie win, o które go nikt nie pytał, uczynić mógł chyba za radą jakiegoś śmiertelnego wroga. Ale cóż było robić? Zeznanie uczynione zostało, król wydał wyrok, pozostała więc już jedna tylko nadzieja, ta mianowicie, że nazajutrz Bétisac swoje słowa cofnąć zechce. Chcąc mu to poradzić, pobiegli oni do więzienia, lecz stróże odpowiedzieli, że tak im, jak i czterem sierżantom, umyślnie w tym celu przysłanym, nakazane zostało pod karą śmierci, aby nikomu nie pozwalali widzieć się z więźniem. Rycerze w milczeniu spojrzeli po sobie i odeszli; wróciwszy do domu, wsiedli na konie i pojechali zdać sprawę swojemu panu.
Nazajutrz rano, około godziny dziesiątej, zabrano Bétisaca z więzienia. Gdy spostrzegł, że go prowadzono już nie w stronę sądu, ale ku pałacowi biskupiemu, nabrał znowu otuchy. Tu znalazł zebranych inkwizytorów królewskich i dygnitarzy Kościoła świętego. Burmistrz miasta Béziers, obecny temu także, powstał i rzekł:
— Mości panowie! oto jest Bétisac, którego wam oddajemy, jako heretyka i kacerza. Gdyby zbrodnia jego była zbrodnią podległą juryzdykcyi królewskiej, byłaby już sprawiedliwość wymierzona, ale heretyk należy do sprawiedliwości duchownej. Czyńcie z nim, na co winy jego zasługują!...
Bétisacowi błysnęła nadzieja ratunku... Wtem jeden z prałatów zapytał go, czy w istocie jest on tyle występnym, a Bétisac, widząc, że sprawa zdaje się brać dobry obrót, przewidziany przez jego doradcę — odpowiedział: „tak jest!“ Wezwano tedy lud zgromadzony przed pałacem i polecono Betisacowi, aby zeznanie swoje powtórzył, co on też trzykrotnie uczynił, tak go widać oczarował już ów starzec, i po trzykroć naród przyjął je rykiem, jaki wydaje lew, gdy go zaleci zapach krwi... Wreszcie prałat ów dał znak, aby Bétisaca natychmiast oddano w ręce straży zbrojnej, która go z sali wyprowadziła. Tłum zstępował z nim razem po stopniach pałacowych, obejmując go, niby pierścieniem. Bétisac sądził jeszcze, że go wyprowadzają z miasta, aby go odesłać papieżowi. Wychodząc z pałacu, spostrzegł na stopniach siedzącego starca. Twarz jego promieniała radością, co znowu Bétisac na dobre sobie wytłómaczył i skinął mu głową.
— Tak, tak, dobrze idzie, nieprawdaż? — zawołał starzec.
I począł się śmiać, a wstąpiwszy na stopień, wielkim głosem zawołał tak, iżby go słyszano w tłumie:
— Bétisacu! pomnij, kto ci dał tę radę, która cię aż tu przyprowadziła. Pomnij, że to ja!
Potem, schodząc ze stopni z całą szybkością, na jaką mu jego wiek pozwalał, pobiegł jedną z bocznych ulic, prowadzących do królewskiego pałacu. Bétisaca prowadzono tam ulicą główną, ciągle otoczonego tłumami ludu, który od czasu do czasu wydawał okrzyki złowrogie. Winowajca okrzyki te uważał za objaw gniewu tego tłumu, któremu ofiara się wymykała, i dziwił się prawie, iż go spokojnie wyprowadzić pozwolono za bramę miasta Béziers; gdy wtem, wychodząc na wielki plac przed pałacem, usłyszał straszny krzyk ludu, zebranego na placu. Cały naród kupić się począł ku samemu środkowi, gdzie umieszczony był stos, zpośród którego wznosiła straszne swe ramiona szubienica, u której na łańcuchu zawieszona była żelazna obroża, W jednej chwili Bétisac ujrzał się sam wpośrodku czterech ludzi straży zbrojnej. Wszyscy się rozpierzchli, albowiem każdy chciał zająć najlepsze miejsce dokoła rusztowania.
Wtedy dopiero cała prawda ukazała się oczom tego człowieka, któremu pierwszy raz przeczucie śmierci zakołatało w duszy.
— Ach! Mości książę de Berri! — wołał — oto moja ostatnia godzina!... Ratunku!... Pomocy!...
Tłumy na krzyk ten odpowiedziały okrzykiem przekleństwa przeciw księciu de Berri i jego skarbnikowi. Wtedy zbrojni pochwycili opierającego się zbrodniarza w swoje ramiona, Bétisac począł krzyczeć, że nie jest wcale heretykiem; że wierzy w Chrystusa i Dziewicę Maryę. Na świadectwo wzywał Boga i błagał lud o przebaczenie, lecz za każdym razem okrzyki: „Śmierć mu! śmierć!“ były odpowiedzią na jego wołania. Nakoniec zbrojni postawili go u stóp stosu, opierając plecami o jeden ze słupów, który podpierał baryerę. O tę baryerę stał także oparty starzec.
— A! bądź przeklęty! — zawołał Bétisac, spostrzegając go — tyś to zaprowadził mnie na stos! Mości panowie! miłościwi moi! jam jest niewinny, a oto człowiek, który na mnie urok rzucił! Mości panowie, ratujcie mnie!... Ratunku! Pomocy!...
Starzec śmiał się tylko.
— Widzę, że masz dobrą pamięć — rzekł — nie zapominasz przyjaciół, którzy ci dobrą radą służyli. Jeszcze jedną dać ci mogę, a ta napewno dobrą będzie: Bétisacu, pomnij na duszę twoją!
— Tak! tak! on dobrze mówi! — wołał Bétisac, starając się zyskać na czasie — tak, Mości panowie! księdza! księdza!...
— Na co mu księdza?! — wykrzyknął starzec — on sam powiada, że nie ma duszy, więc ksiądz nie ma czego ratować, a ciało i tak przepadło!
— Śmierć mu! śmierć! — krzyczał lud.


A! bądź przeklęty! — zawołał Bétisac....

Kat zbliżył się.
— Bétisacu — rzekł — skazany jesteś na śmierć. Złe twoje czyny zły koniec sprowadziły.
Bétisac stał nieruchomy, oczy mu białkiem zaszły, włosy się na głowie najeżyły. Kat wziął go za rękę, on się dał wieść, jak dziecko. Gdy wstąpił na stos, kat chwycił go za ręce i podniósł, a pomocnicy jego, otwarłszy obrożę na łańcuchu u szubienicy, założyli mu ją na szyję. Skazany zawisł nad stosem, nie na stryczku duszącym, lecz na owej obroży. W tejże chwili ten sam starzec, który mu tak dobrze doradzał, pochwyciwszy pochodnię żywiczną, zapalił stos. Kat i jego pomocnicy zeskoczyli z rusztowania.
Płomień powrócił całą energię nieszczęśliwemu, którego miał wkrótce pochłonąć. Nie krzyknąwszy nawet, i nie wzywając łaski i przebaczenia, obiema rękoma chwycił za łańcuch, na którym wisiał, i po nim wdrapał się na belkę górną szubienicy, której uchwyciwszy się rękoma i nogami, starał się oddalić od ognia, o ile mu na to pozwalała długość szubienicy i łańcucha. Tak u chronił się on od działania płomieni dopóty, dopóki ogień palił się u podstawy stosu, niezadługo jednak płomienie dostały się do górnych części jego i wtedy, jak istota żywa i rozumna, jak wąż sprężysty, ognień podniósł głowę swą ku Bétisacowi, rzucając mu w oczy dym i iskry; wreszcie języki płomienne poczęły go obejmować i zapaliły na nim suknie... Wówczas uroczysta nastała cisza: widzowie wytężyli całą uwagę, nie chcąc nic stracić z owej walki między człowiekiem a żywiołem życia i śmierci. Słychać było jęki żałosne i wesoły trzask ognia. Człowiek i ogień, ofiara i kat, zdawały się obejmować nawzajem, ściskać i skręcać razem; wkrótce jednak człowiek zwyciężony został. Kolana jego puściły belkę, na której szukał ratunku, ręce nie mogły utrzymać rozpalonego do czerwoności łańcucha i, wydając straszny i ostatni krzyk, zawisł znowu na obroży wśród płomieni. Trwało to kilka sekund zaledwie. Ta masa bezkształtna, która była istotą ludzką, konwulsyjnie rzucała się w płomieniach przez chwilę, potem zesztywniała i zawisła bez ruchu. Chwilkę później, obroża przytwierdzona do szubienicy wraz z łańcuchem odpadła, skoro belki zwęglone zostały, i wtedy, jakby do piekieł porwanej zwłoki runęły na dół i zniknęły w masie węgli i popiołu.
Tłumy powoli, w milczeniu, rozchodzić się poczęły, a u stóp stosu pozostał tylko ów starzec tajemniczy. Pytano się, czy to nie szatan we własnej osobie, przychodzący po duszę potępieńca?...
Nie, starzec ów był ojcem dziewicy, zhańbionej przez Bétisaca.

VII.

A teraz, jeżeli czytelnicy pozwolą, dla lepszego przedstawienia wypadków, jakie zobowiązaliśmy się opowiedzieć, wyprowadzimy ich poza mury miasta Béziers. Opuścimy bogate płaszczyzny Langwedocyi i Prowansalii i przeniesiemy się do górzystej Bretanii, w odwieczne jej lasy dębowe; usłyszymy pierwotny jej język i zobaczymy Ocean o wodach głębokich i zielonych; aż w końcu zboczymy o kilka mil od starego miasta Vannes i wstąpimy do jednego z tych zamków obronnych, których w owe czasy mnóstwo było na ziemi francuskiej. Zamek ten jest rezydencyą jednego z tych wielkich a burzliwych lenników, z których każdy gotów był w jednej chwili zmienić się z podwładnego we wroga swojego pana. Tam, uchyliwszy wielkich drzwi rzeźbionych, prowadzących do sali na parterze, która służyła za jadalnię, zobaczymy dwóch ludzi, siedzących przy stole. Pomiędzy nimi duży srebrny dzban cyzelowany, pełen hypokrasu, do którego jeden z nich często zagląda, podczas gdy drugi, z wstrzemięźliwością niezwykłą u mężczyzn owej epoki, odrzuca wszystkie czynione mu propozycye i przykrywa swój kubek ręką, za każdym razem, kiedy towarzysz go do przyjęcia udziału w libacyach namawia. Ten, któregośmy najpierw przedstawili, jeno mniej wstrzemięźliwy, jest człowiekiem około lat pięćdziesięciu kilku. Zestarzał on się pod zbroją wojenną, którą i w tej chwili cały jest okryty. Czoło jego śniade i wysokie, nad którem dzielą się siwiejące włosy, pomarszczone już nie tyle przez wiek, ile przez ciągłe dźwiganie na głowie ciężkiego hełmu. W chwilach wolnych od zajęć przy dzbanie, który, jak widzieliśmy, w wielkiem miał zachowaniu, opierał on oba łokcie na stole, a podbródek na ogromnych dłoniach; usta jego, ocienione gęstymi wąsami, które dolną wargą muskał od czasu do czasu, znajdowały się w równej wysokości z krawędzią kubka, w którym śledził szybki i ciągły ubytek napoju.
Naprzeciw niego, w wielkim rzeźbionym fotelu aksamitnym, z książęcą koroną na poręczy, leżał raczej, niż siedział, piękny i wysoki młodzieniec, cały strojny w atlasy i aksamity. Podniósł on się zaledwie na tyle, aby, jak widzieliśmy, ręką zasłaniać swój kubek w chwilach, gdy stary wojak dzban do niego przybliżał.
— Do pioruna, kuzynie de Craon — mówił starszy, napełniając raz jeszcze swój kubek — prawdę powiedziawszy, jakkolwiek przez kobiety krewnym jesteście króla Roberta, jednakże przyjęliście wielce filozoficznie obrazę, wyrządzoną przez Jego Wysokość księcia de Touraine.
— Eh! — odparł Piotr de Craon, nie zmieniając pozycyi — cóżeście u dyabła chcieli, kuzynie Bretański, iżbym przedsięwziął przeciw bratu królewskiemu?
— No, przeciw bratu królewskiemu, nie mówię; chociaż z tem wszystkiem, jabym tam na to nie zważał; brat króla jest tylko księciem i szlachcicem takim dobrym, jak ja — i gdyby mnie zrobił to, co wam... Ale ja się tam na to nie narażę, więc nie mówmy o tem. Zresztą przypuszczacie, że to nie książę sam. ale kto inny całą sprawę tak urządził...
— Tak myślę — odpowiedział flegmatycznie młodzieniec.
— Ale widzicie, człowiekiem tym, który tu jest winien — mówił dalej książę Bretanii, napełniając znowu swój kubek i podnosząc go do ust — człowiekiem tym... jest... nie kto inny, jak tylko ów niegodny Clisson! Zaręczam wam, że prawdą jest, co mówię — tak, jak prawdą jest, że hypokras ten, który zresztą, jak się zdaje, nie smakuje wam, zrobiony jest z najlepszych gron, jakie zbierają pod Dijonem, z najlepszego miodu, jaki pszczoły składają w okolicach Narbony, i z najaromatyczniejszych ziół, jakie ziemie Azyi wydają!...
Kończąc te słowa, książę wypróżnionym już kubkiem i pięścią zarazem z całej siły w stół uderzył.
— I mnie się tak zdaje, Mości książę — odpowiedział J. M. de Craon ze spokojem. Zdawał się on, jakby umyślnie tem większy okazywać spokój, im więcej zapalał się książę Bretanii.
— I opuściliście Paryż z tem przekonaniem, nie starając się zemścić na tym człowieku? Miałem przez chwilę ten zamiar, ale wstrzymała mnie pewna myśl.
— Jakaż to, jeśli wolno wiedzieć? spytał książę, wyciągając się na fotelu.
— Jaka? — powtórzył Piotr, a oparłszy łokieć o stół tak, jak to czynił książę Bretański, położył podbródek na dłonie i, wlepiwszy wzrok w księcia, tak mówił dalej:
— Jaka — chcecie wiedzieć, Mości książę! Oto taka: Powiedziałem sobie, człowiek ten, który mnie obraził, mnie, prostego rycerza — obraził pewnego dnia ciężej jednego z najpierwszych mężów Francyi, księcia pewnego, i to księcia tak potężnego i tak bogatego, że mógłby był wojnę prowadzić z królem! Książę ten darował razu pewnego zamek de Gare sławnemu wówczas Janowi Chandos; gdy potem powiedział Clissonowi o tej donacyi, którą miał prawo przecież uczynić, Clisson odpowiedział w ten sposób: „Dyabła zje Anglik, Mości książę, zanim będzie moim sąsiadem!“ Tego jeszcze wieczora zamek de Gare był zdobyty, a nazajutrz rano z ziemią zrównany! Nie przypominam sobie, któremu to księciu Wielki Marszałek wyrządził tę zniewagę, to jednak wiem napewno, że ją wyrządził jakiemuś księciu... Zdrowie wasze, Mości książę!
Piotr de Craon podniósł kubek, wypróżnił go jednym haustem i silnie postawił na stole.
— Na duszę mojego ojca! — wykrzyknął książę, blednąc — kuzynie, mówicie to, aby mi dokuczyć! Wiecie dobrze, że mnie się to wydarzyło, ale wiecie także, że w sześć miesięcy później winowajca był więźniem w tym samym zamku, w którym teraz się znajdujemy!
— Tak, był — ale wyszedł stąd zdrów i cały.
— To prawda, lecz zapłacił sto tysięcy liwrów i wydał mi miasto jedno i trzy zamki obronne.
— Tak, ale życie wyniósł swe przeklęte — wrzasnął de Craon — życie, którego nie śmiał mu odebrać potężny książę Bretanii z obawy przed gniewem swego pana! Sto tysięcy liwrów! Miasto! Trzy zamki!... Piękna mi zemsta nad człowiekiem, który posiada około dwóch milionów liwrów, dziesięć miast i dwadzieścia fortów. Nie, nie, kuzynie!... Mówmy otwarcie; mieliście go tu w waszej mocy bezbronnego, skutego w łańcuchy, w głębi jednego z lochów waszego grodu, nienawidziliście go śmiertelnie, a nie śmieliście wziąć mu życia za wasze krzywdy.
— Dałem rozkaz Bavalanowi, ale go Bavalan nie wykonał.
— I miał racyę, Mości książę, gdyż król byłby zażądał wydania go, jako zabójcy Wielkiego Marszałka, a ten, który mu dał rozkaz, nie byłby może śmiał narazić się na gniew królewski! Może by wierny sługa, który był tylko mieczem w waszych rękach, został był opuszczony przez ramię, co go naprzód popchnęło! A z im lepszej sali jest miecz, tem łatwiej go złamać...
— Kuzynie! — zawołał książę, powstając gwałtownie — zdaje się, że o honorze moim powątpiewać śmiecie!? Dałem Balavanowi słowo, że go bronić będę, i na Boga w niebie, byłbym go obronił, choćby przeciw królowi Francyi, choćby przeciw cesarzowi Niemiec, choćby przeciw papieżowi rzymskiemu! Jeden mi tylko pozostał żal w duszy — mówił dalej książę, siadając na swojem miejscu z miną gniewną i pełną nienawiści — ten właśnie, że Balavan nieposłuszeństwem się splamił i że nie znalazł się nikt, któryby chciał uczynić to, czego on zrobić nie śmiał!
— A gdyby też znalazł się ktoś taki, czy mógłby być pewien, że po spełnieniu tego czynu, znajdzie przy księciu Bretanii schronienie i obronę?...
— Schronienie tak pewne, jak pewnem jest sanktuaryum w kościele — rzekł książę głosem uroczystym — obronę tak silną, jak to ramię dać ją może. Przysięgam wam na prochy moich ojców, na tarczę naszą herbową, na głownię mojego miecza. Niech się tylko człowiek taki znajdzie, — słowo jest dane!
— I święte, Mości książę! — wykrzyknął Craon, podnosząc się i ściskając rękę starego księcia z siłą, jakiejby po nim spodziewać się nie było można. — Dlaczegoście, książę, nie mówili tego wcześniej, — jużby było po wszystkiem!
Książę ze zdziwieniem spojrzał na Craona.
— To znaczy — mówił Craon dalej, zakładając ręce — to znaczy, że sądziliście, iż zniewaga owa zsunęła się po mojej piersi, jak ostrze lancy po kirysie... Nie, nie! wdarła się ona w piersi i serce zraniła! Wydałem się wam wesołym i obojętnym — prawda? — ale sami mówiliście nieraz, że pobladłem! Wiedzcie też, iż ta rana serce mi toczyła i toczyć będzie zębami tego człowieka dopóty, dopóki człowiek ten nie zginie! Teraz rumieńce zdrowia i radości powrócą na moje lica; od dziś rozpoczyna się moja rekonwalescencya; za kilka dni, mam nadzieję, zdrów będę zupełnie.
— Jakto? — spytał książę.
Craon usiadł w fotelu.
— Posłuchajcie mnie, książę, gdyż na wasze słowo tylko czekałem, żeby wam wszystko powiedzieć. Mam ja w Paryżu, w blizkości cmentarza Ś-go Jana, duży pałac pod strażą jednego tylko stróża, człowieka zaufanego mi, którego pewny jestem! Przed trzema miesiącami pisałem do niego właśnie i kazałem mu w onym gmachu nagromadzić wielkie zapasy żywności, wina, mąki i solonego mięsiwa; zakupić tyle zbroi, ażeby można było nią uzbroić czterdziestu ludzi, a tych czterdziestu obowiązałem się sam dostarczyć i wybrać, Mości książę. Są to hultaje pierwszego kalibru, bez bojaźni Bożej, którzyby do piekieł zstąpili, gdybym tylko poszedł tam na ich czele.
— Ależ — zakrzyknął książę — spostrzegą was, jeśli z takiem wojskiem wejdziecie do Paryża.
— To też jam znowu nie taki nieoględny! Od dwóch miesięcy, w miarę, jak ich gromadzę, wysyłam jednego po drugim do stolicy. Gdy się raz dostaną do mego pałacu, mają rozkaz niewychodzenia już, a stróżowi kazano niczego im nie odmawiać; jest to pewien rodzaj zakonu, którego członkowie na piekło pracują. A teraz, czy rozumiecie mnie, Mości książę? Ten podły marszałek przepędza prawie wszystkie wieczory u króla. Wychodzi stamtąd o północy i, wracając do swego pałacu, położonego przy wielkiej ulicy Bretańskiej, przechodzi pustemi ulicami Świętej Katarzyny i de Prunes, obok cmentarza Świętego Jana i mojego pałacu.
— Na honor, kuzynie — zawołał książę — rzecz to świetnie obmyślana i rozpoczęta.
— I skończy się dobrze, Mości książę, jeżeli się w to Bóg nie wmiesza, gdyż wszystko to dyabla sprawa!...
— A jakże długo myślicie jeszcze u mnie zabawić, gdzie zresztą pożądanym jesteście gościem?
— Tak długo, jak długo będzie potrzeba do osiodłania mojego konia, Mości książę, gdyż oto mam właśnie list od mego rezydenta, przysłany dziś rano przez jednego ze służby, w którym donosi mi, że ostatni z moich rekrutów już przybył i że kompania jest w pełnym komplecie.
Po tych słowach Piotr de Craon zagwizdał, a gdy wszedł koniuszy, dał mu rozkaz, przygotowania konia.
— Pozostań-że jeszcze noc tę w murach zamku de l’Hermine, mój kuzynie — rzekł książę.
— Wdzięcznym wam jestem wielce, Mości książę, ale w tej chwili, gdy wiem, że wszystko już gotowe i że tylko na moją osobę czekają, jakże możecie żądać, żebym opóźniał się o godzinę, o jedną minutę, sekundę nawet... Jakże chcecie, żebym spoczął na łożu i zasiadł przy stole? Muszę jechać, Mości książę i to jechać najprostszą i najkrótszą drogą. Potrzeba mi powietrza, przestrzeni, ruchu. Żegnam was, Mości książę; pomnijcie, że mam słowo wasze!
— Daję je wam powtórnie!
— Żądać od was powtórnie słowa, byłoby to tyle, co wątpić. Dziękuję!...
Po tych słowach J. M. pan Piotr de Craon przepasał się pasem, na którym wisiał miecz jego, wyciągnął poza kolana długie swoję buty ze skóry czarnej, podbitej czerwonym pluszem i, pożegnawszy raz jeszcze księcia, lekko wskoczył na konia. Jechał tak dobrze i tak szybko, że ku wieczorowi siódmego dnia od czasu swego wyjazdu z zamku de l’Hermine, spostrzegł z dala Paryż. Zatrzymał się umyślnie do ciemnej nocy, a wjechawszy do miasta, przybył do swego pałacu, pocichu, bez zwracania czyjejkolwiek uwagi. Zaledwie jednak przybył i wszedł do swego pokoju, kazał zawołać odźwiernego i polecił mu „pod grozą wyłupienia oczu z głowy,“ jak mówią kroniki, aby nikogo pod żadnym warunkiem nie wpuszczał do pokoju, w którym się znajdował.
Takie zachowawszy ostrożności, J. M. pan Piotr de Craon wybrał najzdolniejszych ze swoich ludzi i wskazał ich odźwiernemu, aby swobodnie wychodzić im pozwalał; wybranym zaś swoim polecił śledzić Wielkiego Marszałka i chodzić za nim trop w trop. W ten sposób każdego wieczora wiedział, co robił Clisson w ciągu dnia i gdzie miał się udać w nocy. Taki stan rzeczy trwał dość długo, bo sposobność do przygotowanej zemsty nie nadarzyła się od 14 maja aż do 18 czerwca, t. j. do uroczystości Bożego Ciała.
Dzień Bożego Ciała król obchodził uroczyście w swoim pałacu Ś. Pawła, a wszyscy baronowie i panowie, którzy się dnia tego znajdowali w Paryżu, zaproszeni zostali na obiad, przy którym obecne były królowa i Jej Wysokość księżna de Touraine. Po owym obiedzie, dla uprzyjemnienia chwil damom, odbył się turniej w zamkniętym podwórcu pałacowym. Później wieczorem, tańczono aż do godziny pierwszej po północy. O tej godzinie goście królewscy zaczęli się rozchodzić. J. M. pan Olivier de Clisson pozostał do samego prawie końca i, jeden z ostatnich pożegnawszy króla, wyszedł przez pokoje księcia de Touraine. Zastał on księcia Ludwika zajętego poprawianiem swej toalety; spytał go z uśmiechem, azali nie pójdzie przepędzić resztę nocy u Paulain’a. Paulain ów był podskarbim księcia i często też dla większej swobody książę, pod pretekstem sprawdzania rachunków w swoim skarbcu, opuszczał z wieczora pałac Ś. Pawła, z którego nie mógłby wyjść w nocy — straż bowiem ścisła trzymaną była w rezydencyi królewskiej — i udawał się na ulicę du Trahoir, gdzie mieszkał Paulain, a stamtąd szedł za swemi przyjemnościami. Książę zrozumiał dobrze, co chciał powiedzieć Wielki Marszałek, a kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł, śmiejąc się:
— Marszałku kochany, nie wiem jeszcze, gdzie noc dziś przepędzę, i czy blizko, czy też daleko pójść mi wypadnie. A może też dziś wcale nie wyjdę z pałacu Św. Pawła! Ale na was już czas, późno jest, idźcie w pokoju!
— Daj, Boże, dobrej nocy — rzekł marszałek.
Dziękuję, chociaż pod tym względem nie mogę się jakoś skarżyć na Pana Boga! Lepiej widać, pamięta o moich nocach, niż o dniach. Dobranoc, Clisson!
Marszałek zrozumiał dobrze, że przeszkodziłby mu, gdyby został dłużej; skłonił się tedy na pożegnanie i zeszedł do swoich ludzi, którzy go oczekiwali u bramy pałacu. Straż ta składała się z ośmiu ludzi i dwóch pachołków z pochodniami. Gdy marszałek dosiadł konia, zapalono światła i orszak puścił się drogą w kierunku wielkiej ulicy Ś. Katarzyny. Pochodnie niesiono przodem, reszta służby postępowała za marszałkiem, oprócz jednego koniuszego, którego przywołał do swego boku, aby mu polecić urządzenie obiadu, jaki miał dać nazajutrz dla księcia de Touraine i kilku innych panów.
W tej chwili nagle dwóch jakichś obcych ludzi przebiegło około świecących i zagasiło im pochodnie. J. M. pan Olivier zatrzymał się, ale przypuszczając, że to nowy żart księcia de Touraine, który go dogonił, zawołał wesoło:
— Mości książę, na honor, to niepięknie z Waszej strony, ale przebaczam wam i to, gdyż młodzi jesteście i wszystko dla was jest zabawą i żartem.
Lecz odwróciwszy się, ujrzał nagle oddział jeźdźców nieznajomych, zamieszanych między jego ludzi, i spostrzegł, że dwu z nich było już zaledwie o kilka kroków od niego samego. Wtedy dopiero począł podejrzewać niebezpieczeństwo jakieś, a stanąwszy, zawołał:
— Kto jesteście i co to ma znaczyć?...
— Śmierć mu! Śmierć Clissonowi! — wykrzyknął ten z pomiędzy nieznajomych, który najbliżej był marszałka.
— Śmierć Clissonowi! — powtórzył marszałek — to zbyt zuchwałe słowa! Któż ty jesteś, ty, któryś je wymówił?
— Jam jest Piotr de Craon, twój wróg! — zawołał rycerz — tyłeś mi już dokuczył, że zemścić się teraz muszę!
I, powstawszy w strzemionach, odwrócił się do ludzi swoich, wołając:
— Oto jest ten, przeciw któremu wyruszyliśmy!... Śmierć mu!...
Z temi słowy rzucił się na Wielkiego Marszałka, podczas gdy towarzysze jego rozpędzali służbę napadniętego. Jakkolwiek bez zbroi i napadnięty niespodzianie, Olivier nie był dzikim zwierzem, łatwym do upolowania. Wydobył on szybko nóż, dwie stopy długi, który wziął ze sobą raczej dla ozdoby, niż dla obrony, i zasłaniając głowę lewem ramieniem, cofnął konia do muru, aby zasłonić się od ataków z tyłu.
— Czy wszystkich pozabijać? — pytali głośno ludzie Piotra de Craon.
— Wszystkich — odpowiedział on, nacierając na Wielkiego Marszałka — ale teraz wszyscy tu! do mnie! Niech raz zginie ten przeklęty Clisson! tu, wszyscy!
Dwu, czy trzech z jego ludzi przybiegło.
Mimo siły i zręczności Clissona, walka tak nierówna nie mogła trwać długo, i podczas gdy on odbijał ciosy lewem ramieniem, a prawem je zadawał, miecz Craona spadł na odsłoniętą głowę jego; Marszałek, głębokie wydawszy westchnienie, wypuścił z ręki nóż i spadł z konia, głową uderzając o drzwi, które się po chwili rozwarły. Tak leżał on wyciągnięty na ziemi, przewaliwszy się połową ciała przez próg drzwi jakiegoś piekarza, który chleb swój rozczyniał, a słysząc wielki hałas i chrzęst zbroi, uchylił drzwi, aby zobaczyć, kto jest zgiełku tego przyczyną. J. M. pan Piotr de Craon próbował wejść przez te drzwi, nie zsiadając z konia, ale zmieścić się z koniem nie mógł.
— Czy zsiąść i dobić go? — zapytał jeden z jeźdźców.
Craon, nie odpowiadając, najechał koniem na nogi i biodra marszałka, a gdy ten nie dawał znaku życia, zawołał:
— Niepotrzeba — ma dosyć!!... Jeśli jeszcze nie jest bez duszy, to pewno nie wiele mu się należy. Dostał tęgo w łeb, a przysięgam wam, dostał z mojej ręki! Teraz w nogi, panowie!... Każdy w inną stronę. Zjedziemy się za bramą Św. Antoniego.
Natychmiast po oddaleniu się złoczyńców, ludzie Wielkiego Marszałka w popłochu zgromadzili się znów około leżącego na ziemi ciała. Piekarz, poznawszy w rannym męża wysokiej godności, z największą chęcią ustąpił swojej izby. Położono go na łożu, przyniesiono światła i wszyscy wielkie poczęli zawodzić żale, gdyż, widząc tak wielką ranę w głowie sędziwego rycerza i tyle krwi rozlanej na twarzy i sukniach, nie wątpili nawet, że żyć przestał. Mimo to, jeden z nich pobiegł do pałacu Sw. Pawła. Gdy tam po barwach poznano, iż należał do służby Clissona, wpuszczono go do króla, który, zmęczony po całodziennych trudach, opuściwszy apartamenta królowej, przygotowywał się do przepędzania nocy w swojej sypialni. Karol już układał się na łożu, gdy wbiegł ów człowiek blady, przerażony, wołając:


Natychmiast po oddaleniu się złoczyńców...

— Panie! ach, Najjaśniejszy panie! Jakiż smutek i co za nieszczęście!...
— Cóż się stało? — zawołał król.
— J. M. pan Olivier de Clisson, wielki Wasz Marszałek, przed chwilą został zamordowany.
— Któż się tej zbrodni dopuścił? — wykrzyknął przerażony król.
— Niestety, Najjaśniejszy Panie, nie wiemy tego, ale nieszczęście to stało się nieopodal pałacu Waszej Królewskiej Mości, w wielkiej ulicy Świętej Katarzyny.
— Czekajcie! zaraz! — zawołał Karol, — Pochodni, służba! Pochodni!... Żywym, czy umarłym jest wielki mój marszałek, chcę go raz jeszcze oglądać!
I zarzucił na siebie naprędce płaszcz, włożono mu na nogi obuwie, a w pięć minut ludzie zbrojni i cała służba była gotowa do drogi. Karol nie chciał czekać nawet, aż mu przyprowadzą konia, i wyszedł pieszo z pałacu Świętego Pawła w towarzystwie dwóch swoich szambelanów, J. M. panów Wilhelma Martele i Heliona de Lignac. Przyśpieszając kroku, stanęli wkrótce przed domem piekarza. Służba ze światłem i szambelani pozostali na ulicy, król zaś wszedł szybko do izby, a podchodząc do łóżka, wziął za rękę rannego i rzekł:
— To ja, mój drogi marszałku, jakże się czujecie?...
— Słabo bardzo, Miłościwy panie — odpowiedział marszałek.
— Któż to was do tego smutnego doprowadził stanu, dzielny mój wodzu?
— J. M. pan de Craon i jego wspólnicy, którzy napadli na mnie bezbronnego zdradziecko.
— Marszałku! — zawołał król uroczyście, podnosząc rękę — przysięgamy ci, że nigdy zbrodnia surowiej ukarana nie była, jak ta ukarana będzie! Ale teraz zajmijmy się przedewszystkiem tobą samym i twoim ratunkiem. Gdzież są lekarze?
— Posłano po nich, Miłościwy panie — odpowiedział jeden ze służby.
W tej-że chwili weszli oczekiwani. Król postąpił naprzeciw nich i zawołał:
— Obejrzyjcie panowie dobrze marszałka i postarajcie się szybko zbadać stan jego, albowiem gorzej strapione jest serce moje ciosami, jakie on otrzymał, niżeli gdyby miecze tych łotrów mnie samego dotknęły.
Lekarze wzięli się do opatrunku, ale Karol tak był niespokojny i niecierpliwy, że, nie dając im dokończyć, wołał co chwila:
— Odpowiedzcież mi raz nareszcie!... Czy życie jego jest zagrożone?!
Wreszcie ten, który wydawał się najbieglejszym pomiędzy nimi, odwrócił się, mówiąc:
— Nie, Najjaśniejszy panie, zaręczam Wam, że za dni piętnaście Wielkiego Marszałka na koń podsadzimy.
Król, usłyszawszy tak dobrą nowinę, nie mając przy sobie ani łańcucha jakiego, lub sakwy, którąby mógł wynagrodzić zwiastuna dobrej wieści, pocałował go. Potem podszedł do łoża Wielkiego Marszałka i zapytał:
— No i cóż, Olivierze, czy słyszysz? — za piętnaście dni będziesz tak zdrów, jakby ci się ten przypadek wcale nie był wydarzył. Dobre daliście nam wiadomości, panowie lekarze, nie zapomnimy też tego wcale. Co do ciebie, marszałku, nie troszcz się o nic, jeno o to, abyś wyzdrowiał; powiedzieliśmy bowiem i powtarzamy raz jeszcze, że nikt nigdy na świecie takiej nie otrzymał kary, jak ta, jaką my wymierzymy, a nigdy zbrodnia ciężej odpokutowaną nie była, nigdy krew rozlana więcej krwi na pomstę nie otrzymała!... Pod tym względem polegajcie na mnie. Rzecz ta do mnie już należy.
— Niech Bóg was ma w swej opiece, Najjaśniejszy panie — rzekł marszałek — i niech was przedewszystkiem wynagrodzi za te odwiedziny, sercu memu tak miłe.
— Nie będą one ostatnie, mój zacny Clissonie; wydam bowiem zaraz rozkaz, aby was przeniesiono do mego pałacu.
Clisson chciał podnieść do ust rękę królewską, ale Karol nachylił się ku niemu i ucałował go, jak brata.
— A teraz już opuścić was muszę — rzekł — kazałem bowiem, aby się stawił w zamku Ś. Pawła prefekt Paryża po moje rozkazy.
Pożegnawszy się z rannym, król wrócił do swego pałacu, gdzie nań oczekiwał już wezwany prefekt, któremu Karol polecił żywego, czy umarłego dostawić zbójcę Craona wraz z towarzyszami.
Poszukiwania narazie były daremne; tylko gwardziści królewscy, przebiegając pola okoliczne, pojmali w pewnej wiosce, w blizkości Paryża, dwóch ludzi zbrojnych i pazia, którzy nie mogli widocznie zdążyć za drugimi z powodu zmęczenia koni. Ludzie ci, schwytani i wprowadzeni do Paryża, zamknięci zostali w więzieniu Châtelet.
W dwie godziny po przybyciu, zostali przyprowadzeni na miejsce zbrodni, na ulicę Świętej Katarzyny, przed dom piekarza. Tam ucięto im ręce, poczem zawiedziono ich na plac targowy, gdzie głowy ich spadły pod mieczem kata, a wreszcie powieszono ich na szubienicy za nogi.
We środę następną taż sama kara spotkała stróża pałacu J. M. Piotra de Craona, który za to, iż zamiaru zbrodni nie wydał, był w oczach sprawiedliwości również winnym, jak ci, którzy go wykonali.
Co zaś dotyczę J. M. pana de Craon, wyrok nad nim wykonany został przez kontumacyę. Dobra jego skonfiskowano, ruchomości wcielono do skarbu, a, posiadłości w ziemi rozdano pomiędzy służbę królewską. Część także wziął książę de Touraine.
Admirał Jan de Vienlie, któremu poleconem zostało zajęcie ziemi i zamku, Bernard zwanego, wszedł tam nocą ze swymi ludźmi. Tam podczas nocy zastawszy Joannę z Chatillon, żonę Piotra de Craon, jedną z najpiękniejszych kobiet swego czasu, wyrzucił ją półnagą, wraz z jej córką za bramy zamku.
Pałac w Paryżu, w którym zamiar zbrodni się wykluł i dojrzał, został zburzony aż do fundamentów; pługi zaorały miejsce, gdzie niedawno jeszcze zamek ów dumne wznosił wieżyce. Grunt został podarowany cmentarzowi Świętego Jana, a ulica Craona, którą właściciel swojem ochrzcił był imieniem, dostała nazwę ulicy „Złych chłopców“ (des Mauvais Garçons), którą nosi do dzisiejszego dnia.
Gdy Piotr de Craon dowiedział się o tem, jaki na niego wydano wyrok, pomyślał sobie, że zamek Sablé, do którego się schronił był po dokonanym napadzie, nie jest dosyć bezpiecznym, i udał się do księcia Bretanii.
Książę ten wiedział już o rezultacie tej chybionej wyprawy, i wiedział, że wspólny ich nieprzyjaciel żyje; to też, gdy spostrzegł wracającego ze wstydem J. M. pana Piotra de Craon do tejże samej sali, z której niedawno wychodził z taką dumą, nie mógł powstrzymać się od zawołania na cały głos:
— Ach! kuzynie miły, widocznie waść jesteś bardzo niedołężnym, skoro nie mogłeś zabić tego człeka, któregoś miał w swej mocy!...
— Mości książę — odparł Piotr de Craon — chyba wszyscy dyabli, którym on dostać się musi kiedyś, ochronili go i wydarli żywym z moich rąk, gdyż ja mu sam zadałem co najmniej sześćdziesiąt ciosów takich, że, gdy spadł z konia, Bogiem się świadczę, miałem go już za trupa. Ale na jego szczęście drzwi, na które runął, były uchylone, więc padł do wnętrza izby... Gdyby był legł na ulicy, bylibyśmy go stratowali kopytami naszych koni.
— Tak, wierzę — odparł chmurnie książę — ale inaczej się stało, nieprawdaż? A ponieważ tu jesteście, pewny jestem, że niedługo też na siebie czekać dadzą posły Jego Królewskiej Mości. Ale mniejsza o to, kuzynie miły; cokolwiek mnie spotka i z kimkolwiek będę musiał walczyć z waszego powodu, macie słowo moje. Przybyliście — pozostańcie, rad wam jestem!
Stary książę podał rękę rycerzowi i zawołał służalca, któremu kazał przynieść dzban hypokrasu i dwa kubki.

VIII.

Książę Bretanii nie mylił się wcale, przypuszczając, że się na wielkie naraża niebezpieczeństwo, dając schronienie i opiekę J. M. panu Piotrowi de Craon. Rzeczywiście, we trzy tygodnie po wypadkach, któreśmy opisali, posłaniec konny w barwach królewskich zatrzymał się u wrót zamku de l’Hermine i, zapytawszy o księcia, oddał mu list z herbowemi pieczęciami Francyi. Był to list władcy i pana do lennika. Król Karol żądał, w imię sprawiedliwości i sądów Paryża, wydania Piotra de Craon, jako zdrajcy i zabójcy — i groził księciu Bretanii w razie odmowy najściem zbrojnem w celu pojmania winnego. Książę wspaniale przyjął posła królewskiego. Zdjąwszy z siebie pyszny łańcuch złoty, włożył mu go na szyję, a ludziom swoim nakazał, aby posłowi na niczem nie zbrakło aż do chwili, w której z odpowiedzią wysłany będzie z powrotem. Nazajutrz odpowiedź owa wręczoną mu została z nowymi dowodami szczodrobliwości książęcej.
Książę w odpowiedzi swej zapewniał, że król mylnie powiadomiony został i że Piotr de Craon nie znajduje się w Bretanii. Dalej pisał książę, iż nie wie nic o miejscu jego pobytu, ani o powodach nienawiści Craona ku J. M. Wielkiemu Marszałkowi. W końcu prosił króla, aby go miał za wytłómaczonego, iż woli jego zadość nie czyni.
Król odebrał ten list podczas rady państwa. Odczytywał go kilkakrotnie, a za każdym razem twarz jego bardziej pochmurniała, wreszcie, zgniótłszy list w ręku i ciskając go na stół, zawołał:
— Mości panowie, wiecie co nam donosi nasz kuzyn z Bretanii? Mówi on i ręczy honorem, że nie wie, gdzieby się znajdował zbój i zdrajca Craon!... Widzi się nam, że ów honor księcia Bretanii mocno tem zaręczeniem na szwank jest narażony... Cóż wy na to, Mości panowie?...
— Mnie się zdaje, Najjaśniejszy mój synowcze — rzekł powstając książę de Berri — że książę Bretanii mówi i czyni to, co powinien i że nie może odpowiadać za J. M. pana de Craon, jeżeli ten u niego się nie znajduje...
— A wy, miły bracie, co o tem myślicie? — pytał dalej król.
— Co do mnie, Najjaśniejszy panie, sądzę, jeżeli się to zdaniu Waszej Królewskiej Mości nie sprzeciwia, że książę Bretanii mówi tak dlatego, aby złoczyńcy dać czas ujścia do Anglii, i....
Król przerwał mu.
— I masz racyę, bracie de Touraine; tak jest, jak mówisz. Co do was, stryju, wiemy dobrze, że Wielki Marszałek nie liczył się do waszych przyjaciół, i słyszeliśmy, chociaż nic wam o tem nie mówiliśmy, że w dniu spełnienia zbrodni był u was jeden z, poufałych J. Mci Craona, który wam, odkrył uknuty spisek; wy zaś, niby nie dając wiary jego słowom i niby dlatego, żeby zabawy nie mącić na dworze naszym, pozostawiliście rzeczy te ich własnemu biegowi! Wiemy o tem wszystkiem, stryju, i wiemy z dobrego źródła!... Zresztą, jeśli zechcecie, jest, sposób łatwy dowiedzenia nam, iż się mylimy; chciejcie nam towarzyszyć do Bretanii, gdzie niebawem pójdziemy na wyprawę. Książę ten, który nie jest ani Anglikiem, ani Francuzem — ani psem, ani wilkiem, już nadużył naszej cierpliwości. Niewiadomo nam było nigdy, czy on szczeka, czy skomli. Bretania zapomnieć nie może, że była królestwem i nie może się pogodzić z losem, iż została, prowincyą; kiedy tak, i kiedy tego trzeba, pójdziemy!... a uderzymy tak silnie i tylekroć w tę książęcą koronę, iż odpadną z niej wszystkie winne liście, a damy ją, jako baronię, któremu z naszych sług wiernych, jak oto w tej chwili dajemy bratu naszemu księstwo Orleanu w zamian za księstwo de Touraine.
Książę ukłonił się na znak podzięki.
— Tak, tak, bracie miły — mówił dalej król — dajemy ci je ze wszystkimi dochodami i przynależnościami i odtąd zwać was już nie chcemy księciem de Touraine, gdyż księstwo to przechodzi od dziś na własność korony, ale księciem Orleanu; od dziś księstwo to do was należy. Słyszeliście, książę i stryju — idziemy wszyscy na Bretanię, ale i wy z nami?...
— Ukochany i Najjaśniejszy królu i synowcze — odparł książę de Berri — zawsze poczytywać sobie będę za szczęście, mogąc towarzyszyć Waszej Królewskiej Mości, ale pozwólcie zwrócić sobie uwagę, że należałoby zabrać z sobą i szwagra naszego, ks, Burgundyi.
— To prawda — rzekł król — poprosimy go, aby nam ten zaszczyt uczynił, a jeśli to nie wystarczy, rozkażemy mu, a jeśli i to jeszcze nie wystarczy, pójdziemy po niego sami!... Przygotujcie się tedy, stryju, do wojennej tej wyprawy. Nim tydzień upłynie — wyruszymy.
Zaraz po tej przemowie król zamknął posiedzenie rady i usunął się do swej komnaty wraz ze swymi sekretarzami. Tegoż dnia jeszcze dwudziestu możnych panów szlachetnego imienia, na czele których byt książę Burgundyi, odebrało rozkazy, aby się stawili z jak najliczniejszymi, jakie zebrać zdołają, pocztami. Rozkaz ten szybko wykonany został, gdyż książę Bretanii był nienawidzony przez wszystkich, którzy do głębi serca byli Francuzami. Mówiono, że oddawna już król powinien był rozpocząć przeciw niemu energiczne kroki i że byłby to uczynił, gdyby mu nie przeszkadzali hrabia Flandryi i książę Burgundyi. Mówiono, że był on raczej Anglikiem i że dlatego tak nienawidził Clissona, iż się ten sfrancuził. Tym razem rozkazy królewskie były jednak tak wyraźne i tak surowe, że skutek musiał być osiągniętym. Wiedziano wszelako, że wielu z tych, którzy iść mieli z królem, nie poszłoby z dobrej woli; wymieniano przytem pocichu nazwiska książąt de Berri i Burgundyi.
W istocie też książę Burgundyi dawał długo na siebie czekać. Mówił, że wyprawa ta obciążała nazbyt jego prowincye i że była to wojna bez racyi, która skończyć się musi źle. Mówił, że wielu jest ludzi, których nieporozumienia Wielkiego Marszałka z J. M. panem Piotrem de Craon wcale nie obchodziły; że niesprawiedliwem było w ciągać tych obojętnych w wojnę i że należało pozostawić im samym do załatwienia ich sprawy bez obciążania dlatego nowymi wydatkami i uciskiem biednych mieszkańców ubogich prowincyi.
Książę de Berri był tegoż samego zdania, ale król, książę Orleanu i cała rada inaczej się na to zapatrywali; z konieczności tedy dwaj książęta musieli się zgodzić na zdanie większości i króla. Zresztą, jak tylko marszałek mógł dosiąść konia, król dał rozkaz wyruszenia z, Paryża.
Z wielkim wojennym przyborem wybrał się król Karol na tę wyprawę, chociaż go lekarze od tego odwodzili, utrzymując, iż zdrowie jego w niezupełnie dobrym jest stanie. Król jednak uparł się i postawił na swojem, zapewniając, że nigdy nie czuł się zdrowszym, jak w tej właśnie porze.
Po dwu dniach oczekiwania w Chârtres, król doczekał się odwlekanego przybycia księcia de Berri i hrabiego de la Marche. Zapytał on ich, azali nie mają jakich wiadomości o księciu Burgundyi. Odpowiedzieli mu, że książę nadciągał poza nimi. Wreszcie, czwartego dnia, zawiadomiono króla, że już chorągwie Burgundyi wkroczyły do miasta.
Król pozostał siedm dni w Chârtres, poczem wyruszył drogą do Mens. Przez całą drogę, co chwila łączyły się z nim orszaki ludzi zbrojnych, przybywających z Artois, Vermandois i z Pikardyi i ze wszystkich stron Francyi, nawet z najodleglejszych, a wszyscy ci ludzie byli mocno oburzeni na księcia Bretanii. Król podsycał ich nienawiść swoją własną i surowym gniewem na zuchwałego Bretończyka. Okazało się, iż król Karol przeceniał swoje siły.
Ciągłe rozdrażnienie, jakie mu sprawiały kłopoty i utarczki z uporem stryjów, tak rozstroiło jego organizm, że przybył do Mens rozgorączkowany, nie mogąc dosiedzieć na koniu. Musiał mimo woli zatrzymać się, jakkolwiek mówił, że spoczynek był mu straszniejszym i okrutniejszym, niż umęczenie; ale doktorowie, stryjowie i nawet sam książę Orleanu, byli tego zdania, iż w tem miejscu zatrzymać się należało ze dwa, lub trzy tygodnie.
Chciano skorzystać z tego wypoczynku i skłoniono króla, aby wysłał jeszcze jedno poselstwo do księcia Bretanii.
Posłowie udali się też natychmiast do Nantes, gdzie książę przebywał.
Przedstawili mu żądanie króla, aby wydał Piotra de Craon, ale, jak za pierwszym razem, książę, bogato obdarzywszy poselstwo całe, odpowiedział, że niepodobna mu wydać człowieka, którego król żąda, albowiem nie wie, gdzie ten się ukrył. Dodał, iż słyszał wprawdzie przed rokiem jeszcze, że J. M. pan de Craon nienawidził Wielkiego Marszałka z całego serca i zaprzysięgał mu walkę śmiertelną, że rycerz ten jemu samemu mówił ongi, iż gdziekolwiek napotka Clissona, bądź dniem, bądź nocą — zabije go; ale powiedział także, że więcej nic nie wie i że wydziwić się nie może, dlaczego król wojnę mu zapowiada o rzecz tak mu obojętną.
Król bardzo był słaby, gdy mu przyniesiono tę odpowiedź, niemniej jednak dał rozkaz do wymarszu i wezwał swych koniuszych, aby go przybrali i uzbroili. W chwili, gdy wstał z łoża, przybył poseł z Hiszpanii. Przynosił on list własnoręczny Jolanty z Baru, królowej Aragonu, Majorki i Sardynii.
Donosiła ona królowi, że zawsze życzliwa i pragnąca wszystko czynić ku jego zadowoleniu, znając powód jego wyprawy i starań, kazała zatrzymać i uwięzić w Barcelonie jakiegoś nieznajomego rycerza, który za cenę złota chciał wynająć statek do Neapolu. Dodawała przytem, iż przypuszcza, jakoby rycerz ów był Piotrem de Craon; podejrzenia swoje komunikuje zaś królowi dlatego, iżby przysłał spiesznie ludzi w celu konfrontacyi z więźniem; list kończył się zapewnieniem, że czułaby się szczęśliwą, gdyby te nowiny sprawiły kuzynowi jej i panu na tronie Francyi przyjemność.
Książęta de Berri i Burgundyi, po oznajmieniu tej wiadomości, zaczęli rozgłaszać, że wojna skończona i że już nie pozostaje nic, jak tylko rozpuścić wszystkich do domów ponieważ człowiek, którego szukano, był bez wątpienia schwytany. Król Karol jednak nie chciał uczynić tego i tyle tylko można było na nim wymódz, iż postanowił posłać kogoś do Barcelony, dla przekonania się o tożsamości jeńca. Po trzech tygodniach wrócił wysłaniec i doniósł, że rycerz, więziony w Hiszpanii, nie był wcale Piotrem de Craon.
Wtedy król wpadł w wielki gniew przeciw swoim stryjom, gdyż wiedział dobrze, iż oni to byli sprawcami tego opóźnienia wyprawy; postanowił, nie słuchając już nikogo, jeno własnego przekonania, wyruszyć naprzód drogą na Angers, przeciw ks. Bretanii.
Nazajutrz pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano, po wysłuchaniu mszy świętej, podczas której król zemdlał (do tego stopnia czuł się już osłabionym), zbierano się do wymarszu. Król wsiadł na konia z wielkim trudem przy pomocy ks. Orleanu. Książę Burgundyi wzruszał ramionami, widząc ten upór i nazywał kuszeniem Boga tę nieprzepartą chęć wojowania, pomimo takich ostrzeżeń. Książę de Berri zaś szepnął mu do ucha:
— Bądźcie spokojni, bracie miły, ja pomyślałem jeszcze o jednem i ostatniem ostrzeżeniu, i jeżeli Bóg nam dopomoże, to wrócimy, mam nadzieję, dziś jeszcze na nocleg do Mens.
— Nie wiem, co przez to powiedzieć chcecie — rzekł książę Burgundyi — ale każdy sposób będzie dobry, który potrafi przeszkodzić tej smutnej wyprawie.
Tymczasem król puścił się w drogę, a za nim inni. Niezadługo oddział królewski wkroczył w wielki i ciemny las, pamiętający jeszcze czasy Druidów. Król był smutny i pogrążony w zadumie; puścił wodze koniowi, i zaledwie odpowiadał tym, którzy się doń zwracali. Szanowano tę jego zadumę i pozwalano mu tak samemu w spokoju i milczeniu jechać naprzód, gdyż zdawał się tego pragnąć. Po godzinie drogi, nagle starzec jakiś z odkrytą głową, całunem białym owinięty, wybiegł z pomiędzy drzew, poza któremi był ukryty, na drogę, a chwytając konia królewskiego za uzdę i zatrzymując go w miejscu, zawołał:
— Królu, ach, królu! stań!... powracaj tą samą drogą, albowiem zdrada cię czeka!...
Król zadrżał na calem ciele na widok tego niespodzianego zjawiska. Rozpostarł ramiona i chciał krzyknąć, ale głos mu zamarł w piersi i zdołał tylko gestami wskazać, żeby usunięto tę marę.
Ludzie zbrojni rzucili się ku starcowi i popchnęli go tak silnie, że puścił cugle konia, ale w tejże chwili przybył mu z pomocą książę de Berri i uwolnił go z rąk żołnierzy, mówiąc, iż nie godzi się bić tak okrutnie nieszczęśliwego waryata, boć przecie każdy pojąć może, że człowiek ten musi być jeno waryatem, któremu trzeba wolność przywrócić.
Wśród ogólnego zamieszania, ów mniemany waryat zdołał umknąć i schronić się bez śladu.
Pomimo wypadku, który na jedną chwilę powrócił całą nadzieję książętom de Berri i Burgundyi, król niczego nie chciał słuchać i w dalszy rozkazał pochód wyruszyć. Gdy się wysunięto z lasu cienistego, słońce w samo południe rozpalało powietrze; a było to w najgorętszych dniach lipca, podczas największego skwaru. Jak daleko wzrok zasięgnął, wszędzie tylko rozścielało się piaszczyste morze, odbijające promienie słoneczne. Konie, najbystrzejsze nawet, pospuszczały łby i rżały smutnie. Najdzielniejsi ludzie nawet upadali na siłach. Król, dla którego obawiano się rosy porannej i chłodu, ubrany był w kaftan z aksamitu czarnego, a na głowie miał czapeczkę z czerwonego sukna, przez której fałdy przewijał się różaniec z dużych pereł, darowany mu na odjezdnem przez królowę... Pozwalano mu jechać w odosobnieniu, aby nie potrzebował oddychać tumanami kurzu; dwóch paziów tylko postępowało za nim. Jeden z nich trzymał hełm świetnie wyrobiony w Montauban ze stali. W hełmie przeglądało się słońce. Drugi trzymałw ręku czerwone drzewce lancy, u której powiewała chorągiewka. Lanca ta miała sławne ostrze, przecudownie szlifowane w pracowni tuluskiej. J. M. pan de la Riviére ostrzy takich jednakowych dwanaście ofiarował królowi w darze, a król dał z nich trzy księciu Orleanu, trzy zaś księciu de Bourbon.
I stało się, że gdy tak jechali powoli, jeden z paziów, ulegając przemagającemu jego siły znużeniu, zdrzemnął się, i wypuścił z rąk lancę, której żelazo uderzyło z ostrym i głośnym dźwiękiem o hełm drugiego giermka. Na ten odgłos król zadrżał na całem ciele, wytrzeszczył oczy przerażone i zbladł, jak chusta. Potem, nagle raniąc konia ostrogami, wyrwał miecz swój z pochwy i rzucił się na swych obu paziów, krzycząc wielkim głosem:
— Za mną! za mną!...
Paziowie, przerażeni, rozbiegli się w różne strony; król jednak pędził dalej i zbliżał się do księcia Orleanu. Ludwik nie wiedział, co miał czynić: czy oczekiwać, czy uciekać od swego brata, gdy posłyszał głos księcia Burgundyi:
— Uciekaj, synowcze, uciekaj! Jego Królewska Mość zabije cię!
I rzeczywiście, król, nadbiegając z całym pędem, wstrząsał ciągle mieczem, jak szalony; książę zaledwie zdążył odskoczyć w bok jednym susem. Król przebiegł obok, ale, spotykając na drodze pewnego rycerza z Gujenny, nazwiskiem Polignac, wbił miecz swój w jego gardło. Krew strumieniem bryznęła; rycerz spadł z konia. Widok krwi, zamiast uspokoić Karola, podwoił jeszcze jego wściekłość. Począł się rzucać w różne strony, kłując konia ostrogami, i, wywijając mieczem, popędzał rumaka i wołał:
— Naprzód! naprzód! Na zdrajców!...
Wówczas rycerze, zakuci w zbrojach stalowych, utworzyli koło, pozwalając mu się bić i nie oddając razów, dopóki nie postrzeżono, że opadł z sił. Wtedy jeden z rycerzy normandzkich, niejaki Wilhelm Marcel, zaszedł mu z tyłu i pochwycił go w pół. Król kilka jeszcze zadał ciosów, wreszcie miecz wypadł mu z rąk, a on sam upadł w tył głową, wydając jęk straszny. Zdjęto go z konia, który cały był zziajany i drżał na całem ciele; zdjęto zeń kaftan i czapeczkę. Stryjowie i brat króla zbliżyli się ku niemu; Karol bowiem stracił zupełnie przytomność, i chociaż oczy jego były otwarte, nie widział nic i nikogo przed sobą.
Zdumienie i strapienie paziów i rycerzy było wielkie; nikt nie wiedział, co mówić, i co czynić. Książę de Berri uścisnął króla za rękę i począł mówić łagodnie, ale król nie odpowiedział ani słowem, ani gestem. Wtedy książę potrząsnął głową i rzekł:
— Mości panowie, teraz nam wrócić do Mens, a wyprawa ta na tem będzie, niestety, skończona.
Związano króla z obawy, aby go nowy atak szału nie napadł; położono go w lektyce i rozpoczęto smutny odwrót; wieczorem na nocleg wrócono do Mens.
Przywołano natychmiast lekarzy; utrzymywali bowiem niektórzy, że król otruty został przed wyjazdem z Mens, inni wyszukiwali jakiejś nadnaturalnej przyczyny tej choroby i mówili, jakoby nań rzucono urok jakiś. Ponieważ zaś tak co do jednego, jak i co do drugiego powodu podejrzenie padać mogło na obu książąt, oni więc sami żądali, aby przeprowadzone było jak najenergiczniejsze śledztwo. Zapytywano tych, którzy usługiwali przy obiedzie, czy król nie jadł zbyt wiele; odpowiedzieli, że zaledwie dotknął dwu, lub trzech potraw, jeno myślał i wzdychał, ściskając od czasu do czasu skronie W obu dłoniach, jakgdyby go głowa bolała.
Śledztwo całe stało się zbytecznem wobec orzeczenia lekarzy, którzy oświadczyli, iż król ma początki waryacyi z przepalenia mózgu.
Książęta de Berri i Burgundyi spojrzeli na siebie wzajem. W razie szaleństwa króla, regencya przypadała w udziale albo im, lub też księciu Orleanu. Ten ostatni zbyt był młodym, ażeby go Rada królewska tak wielką godnością zaszczycić miała. Książę Burgundyi tedy, przerywając ciszę i zwracając się do książąt Orleanu i de Berri, rzekł:


Wbił miecz swój w jego gardło.

— Bracie miły, synowcze kochany — mnie się zdaje, że wypada nam co najprędzej wrócić do Paryża. Król będzie tam lepiej leczony i troskliwiej pielęgnowany, niż gdziekolwiek indziej, a szczególniej w zakątku oddalonym, jak ten tu właśnie. Potem dopiero Rada zadecyduje, w czyje ręce oddać przyjdzie regencyę państwa.
— Jestem i ja tegoż samego zdania — dodał książę de Berri — ale gdzie go tam umieścimy?
— Aby tylko nie do Paryża! — zawołał żywo książę Orleanu. — Królowa jest w błogosławionym stanie i podobny widok wielceby dla niej mógł być szkodliwy.
Książęta stryjowie uśmiechnęli się obaj.
— Jeżeli tak, to najlepiej będzie — rzekł jeden z nich — zawieźć go do zamku de Creil. Powietrze tam dobre, widok piękny, a rzeka płynie u jego stóp. Co się zaś tyczy królowej, synowiec nasz, książę Orleański, ma zupełną słuszność. To też, jeżeli zechce pojechać naprzód i przygotować ją do tej wiadomości, my pozostaniemy jeszcze dzień przy królu i czuwać będziemy, aby mu niczego nie brakło, a potem przyjedziemy za nimi nieco później do Paryża.
— Niech się dzieje, jak radzicie — odpowiedział książę Orleanu.
I wyszedł dla wydania rozkazów do odjazdu.
Przy łożu króla czuwali obaj stryjowie czas jakiś, lecz potem oddalili się, pozostawiając tylko służbę i ks. Orleańskiego, który wszedł pożegnać się z bratem.
Chory drżał na calem ciele; oczy miał w slup zwrócone, a zimny pot spływał mu z czoła. Od czasu do czasu zrywał się na łożu i wykrzykiwał:
— Śmierć! śmierć zdrajcom!...
Potem upadał znowu na łoże bezsilny, aż do nowego ataku gorączki, który powracał mu trochę energii, rozpalając wewnętrznie.
Książę Orleanu, pozostawszy sam, pochylił się nad łożem, wziął króla w objęcia i ze smutkiem patrzał nań przez chwilę. Niezadługo też łzy napełniły mu oczy i spływały po policzkach. Żal jego był słuszny i sprawiedliwy, gdyż nieszczęśliwy szaleniec, który bezwładny leżał na łożu, kochał go serdecznie, a on wyrzucać sobie w tej chwili musiał, że za świętą tę przyjazń płacił mu jeno zdradą i niewdzięcznością, bałamucąc mu młodą żonę. Bez wątpienia, w chwili tej pożegnania, gdy odjeżdżał z myślą dalszej zdrady, badał on sumienie swoje i wyznać musiał w duchu, że po chwilowym namyśle nie tak bardzo zasmucony był nieszczęściem brata, jakby był być powinien. Jest to zresztą rzeczą zwyczajną u ludzi, że złe skłonności przemagają u nich nad dobremi i że często pocieszają się cudzemi nieszczęściami, wyzyskując je na swoją korzyść. Egoizm bowiem bywa lekarzem serca.
Tymczasem stryjowie królewscy wydali rozkaz wszystkim marszałkom, aby wszyscy panowie i ich poczty w spokoju i porządku wracali do swoich zamków i prowincyi, nie czyniąc spustoszeń, ani gwałtów po drodze pod zagrożeniem osobistej odpowiedzialności.
We dwa dni po odjeździe księcia Orleanu, król puścił się w powolną drogę, niesiony w miękkiej i wygodnej lektyce. Wiadomość o smutnym stanie monarchy z niezwykłą rozeszła się szybkością. Złe wieści mają skrzydła orle; każdy też mówił o tem inaczej i każdy innym też przypisywał to przyczynom. Panowie widzieli w tem sprawę dyabelską, księża karę Bożą, stronnicy papieża rzymskiego mówili, że dotknęło króla to szaleństwo za karę, iż uznał papieża awiniońskiego, Klemensa; stronnicy Klemensa zaś utrzymywali, że Bóg zesłał nań ten cios za to iż nie zniszczył schizmy do szczętu i nie rozpoczął wojny z Włochami, jak to był obiecał. Co do ludu zaś, bardzo był on nieszczęściem tem zasmucony, w dobroci bowiem i sprawiedliwości króla Karola wielkie pokładał nadzieje. To też naród zalegał kościoły, gdzie odbywały się modły publiczne, nakazane na intencyę uzdrowienia króla z szaleństwa. Jednemu z świętych patronów ofiarowano figurę króla, z wosku odrobioną, wielkości naturalnej i olbrzymią gromnicę, — ale wszystko to okazało się bezowocne; król przybył do zamku de Creil, lecz nie można było dojrzeć najmniejszego nawet polepszenia w jego stanie.
Przytem nie zaniedbywano żadnych środków leczniczych. Pan de Coucy dowiedział się o jakimś wielce mądrym i skutecznym lekarzu, nazwiskiem Wilhelm d’Hervilly; sprowadzono go też z pewnej małej wioski, nieopodal miasta Laonu, gdzie przemieszkiwał. On tedy objął kierunek nad leczeniem choroby króla, którą, jak mówił, poznał dokładnie.
Regencya i zarząd królestwa, jak to przewidzieć było łatwo, dostały się w ręce stryjów królewskich. Rada po piętnastodniowej dyskusyi oświadczyła, że Jego Wysokość książę Orleanu za młody był do przyjęcia na swe barki tak ciężkiego zadania, skutkiem czego zwrócono się do książąt de Berri i Burgundyi. Następnego dnia po ich nominacyi J. M. pan de Clisson stanął z licznym pocztem ludzi w pałacu ks. Burgundyi.
Wprowadzony na pokoje regenta, marszałek Clisson, zdejmując czapeczkę i kłaniając się, rzekł:
— Przychodzę do Waszej Wysokości po rozkazy i ośmielam się zapytać o dalsze losy kraju i rządu.
— O dalsze losy kraju i rządu, Clissonie? — odparł książę podniesionym ze wzruszenia głosem. — To mnie obchodzi tylko, i nikogo więcej; co się tyczy rozkazów moich, oto są: macie natychmiast opuścić ten pałac, a za godzinę stolicę samą!...
Clisson zbladł, jak ściana. Książę był regentem Francyi — trzeba było być posłusznym bez odpowiedzi.
Tego jeszcze wieczora wydał rozkazy swej służbie i z dwoma tylko ludźmi wyjechał z Paryża. Zatrzymał się dopiero na drugi dzień o zmierzchu w zamku de Montlhéry, który był jego własnością.
W tenże sam sposób, jak książę Burgundyi z Clissonem, postąpiono i z innymi ulubieńcami króla.
Rozpoczęły się działania niecnej reakcyi, spełniło się nad tymi sprawiedliwymi to, co się spełnić miało nad zbójcą Craonem.
Reakcya rozpoczęła się na wielkie rozmiary, ale bez wiedzy króla, którego stan coraz bardziej się pogarszał; w jednej tylko rzeczy pokładano jeszcze nadzieję, a mianowicie w wrażeniu, jakiego się spodziewano przy spotkaniu z królową. Karol ją najwięcej kochał, spodziewano się, że i teraz, chociaż wszystkich zapomniał, ją sobie może jedną przypomni...

IX.

Jak widzieliśmy w poprzedzającym rozdziale, wypadek króla i jego choroba sprowadziły zupełny przewrót w sprawach królestwa. Ci, którzy byli ulubieńcami jego, popadli w niełaskę. Rządy państwa ze słabych rąk jego dostały się w chciwe ręce księcia Burgundyi i de Berri, którzy, czyniąc politykę ogólną zależną od własnych i osobistych interesów i namiętności, pochwycili w dłonie miecz nienawiści i zemsty, zamiast miecza sprawiedliwości. Książę Orleanu jeden tylko mógł był zrównoważyć ich wpływ w Radzie!, ale ten, cały oddany miłości swej dla królowej, z łatwością odstąpił wszystkich swoich pretensyi do rządów i nie czuł w sobie dosyć odwagi do walki z nimi, ani w interesie własnym, ani też w sprawach swoich przyjaciół. Ufny w swą godność brata królewskiego, spoczywał w swej książęcej koronie, pan ogromnych skarbów, młody i nieoględny, używał wielkich swych bogactw, zatrzymując w swych piersiach każdy poryw ambicyi, któryby mógł mu zachmurzyć jego lazurowe niebo. Z całą swobodą teraz mogąc koronowaną panią swego serca i myśli widywać w każdej porze i w każdem miejscu, szczęściem tępi się upajał.
Izabella zaś, jakkolwiek młoda jeszcze, była już tą Włoszką przewrotną, jaką się później wyraźnie okazała — z miłością wilczycy, a nienawiścią lwicy w sercu; znająca jeno samo uczucie namiętne, nie szukająca w życiu nic, jeno potężnych wzruszeń, w sytuacyach zwykłych była jakby nie na swojem miejscu, czuła się jakby nie swoją, jakby jej czegoś niedostawało, pustynią bez palących wichrów, oceanem bez burzy!...
A przytem piękna! Piękna na zatratę wszystkich dusz! I gdyby nie ten odblask piekielny, który czasami w jej oczach się przebijał, byłaby piękną, jak aniołowie niebiescy. Ktoby ją był widział tak, jak my ją teraz zobaczymy, leżącą na łożu, przy którem stoi klęcznik, a na onym klęczniku otwarta książka do modlenia, pomyślałby, że jest to najczystsza z, kobiet, oczekująca o poranku codziennej, macierzyńskiej pieszczoty! A przecież była to żona wiarołomna, oczekująca swego kochanka! A kochankiem tym był brat jej męża, pana i króla — dziś szalonego i umierającego!...
Wkrótce też uchyliły się drzwiczki, ukryte w obiciu, prowadzące do komnat królewskich. W drzwiczkach tych ukazał się książę Orleanu; zajrzał on ostrożnie, czy niema nikogo przy królowej, a widząc, że jest sama, wszedł, drzwi zamknął i szybko postąpił ku jej łożu. Był blady i wzruszony.
— Cóż ci to, piękny mój książę? — zapytała go Izabella, wyciągając ku niemu rękę z uśmiechem. — Powiedzcież, co wam dolega?
— Ach! pani ukochana! Cóż to mi mówią!? zawołał książę, przyklękając na jedno kolano przed łożem królowej i podkładając ramię pod jej głowę. — Czyżby to miało być prawda,. że wzywają cię do Creil i że konieczną jest obecność twoja przy łożu królewskiem?
— Tak jest. Wilhelm d’Hervilly utrzymuje, że moja obecność zbawienny wpływ mieć będzie. Cóż o tem myśli Wasza Wysokość?...
— Ja myślę, że za pierwszym razem, gdy spotkam tego szarlatana w lesie de Beaumont, dokąd chodzi wyszukiwać grzybów prawdziwych, powiesić go każę na pierwszej gałęzi! Nędzny i nikczemny zarozumialec, który w próżności swej chce królowę swą i panią użyć za lekarstwo, nie pomny na niebezpieczeństwo, na jakie ją naraża!
— Czy istotnie, mówisz na seryo?... Powiedz książę, czy mnie tam co złego spotkać może? — pytała królowa, patrząc mu czule w oczy.
— Jakto, pani? Wszak życie swoje narażasz!... Szaleństwo króla jest gwałtowne. Czyż nie wiesz, że w chwili pierwszego napadu tego szału, Karol zabił de Polignac’a, i ranił trzech, czy czterech rycerzy? Czy sądzisz pani, że ciebie pozna, gdy nie poznał mnie, swego brata, i rzucił się na mnie z mieczem wydobytym — tak, że życie moje zawdzięczam tylko rączości mego konia! Zresztą lepiejby mi było, gdyby mnie był zabił!...
— Gdyby was był zabił, Mości książę!?... O nie mówcie tego i więcej ceńcie drogie swoje życie. My się staramy uczynić je wam jak najdroższem przez miłość naszą, a wy sami tak się zdajecie niem gardzić! Czyż to nam miłem być może, powiedzcie sami?...
— O droga Izabello! ależ! czy nie lepiej umrzeć, niż obawiać się o ciebie; drżeć za każdym szmerem, wydobywającym się z tych nieszczęśliwych komnat; lękać się na widok każdego służalca, otwierającego drzwi mego pokoju; wiedzieć, że tyj jesteś z nim tam samą, o każdej godzinie dnia i nocy!...
— O! bądź spokojny, mój książę, niema niebezpieczeństwa. Szczęk zbroi i widok miecza uczynił go szalonym. — Mówiąc to, utkwiła swe spojrzenie w Ludwiku. — Zamiast tego, usłyszy głos mój najczulszy i pozna go; a potem łagodnością i pieszczotami lwa zamienię w baranka! Wiecie przecie, jak mnie kocha!?...
Za każdem jej słowem czoło księcia coraz bardziej się zasępiało; wreszcie podniósł się gwałtownie i wysunął ramię z pod jej głowy.
— Tak, tak! wiem o tem, że cię kocha! — odpowiedział ponuro — i w tem właśnie leży przyczyna mojej boleści. Nic wam, nic złego nie zrobi!... Nic!... Bez wątpienia, nic! Przeciwnie, stanie się, jak przewidujecie; głos wasz go uspokoi, pieszczoty ułagodzą! Głos twój, pieszczoty twoje!... O, Boże mój!...
Ścisnął silnie czoło w dłoniach. Izabella patrzyła nań ciągle na pół podniesiona i wsparta na łokciu.
— A ja, im spokojniejszym go widzieć będę, tem więcej powtarzać sobie nie przestanę: „Ona czułą była dzisiaj, ona go dziś upieściła!...“ I wtedy przeklinać będę to, za co niebu powinienbym być wdzięcznym. Miłość twoja! to był mój Eden, mój raj i przywykłem już być w tym raju sam z tobą! Cóż teraz uczynię, gdy mi go podzielić przyjdzie!? O! zachowaj tę miłość pani, tę miłość fatalną, albo całą dla mnie, lub całą dla niego!
— Dlaczegóżeś mi tego odrazu nie powiedział!? — zawołała Izabella tryumfująco.
— I na cóżby się to zdało? — odparł Ludwik.
— Na co? — Na to, żebym wam odrazu odpowiedziała, iż nie pojadę, do zamku de Creil.
— Nie pojedziesz?... Jakto, królowo! — zawołał książę, podbiegając ku niej.
Potem zatrzymał się nagle.
— A jakżeż to zdołasz się wymówić od tej podróży?... Cóż na to powiedzą książęta stryjowie?
— Czy sądzisz, że oni bardzo pragną powrotu króla do zdrowia?
— Nie! na wszystkie bogi!... Książę Burgundyi chciwy jest władzy, a książę de Berri pieniędzy! Szaleństwo mego brata podwaja potęgę pierwszego i napełnia szkatułę drugiego! Ale oni umieją udawać, oni są obłudni i gdy zauważą, że jechać nie chcesz... A zresztą, czyż to możebne, żeby królowa nie chciała!... O, bracie mój! biedny mój bracie!....
Łzy zalały mu oczy. Królowa podniosła głowę swego kochanka jedną ręką, a drugą ocierając łzy te, rzekła łagodnie:
— Pociesz się, drogi książę. Ja nie pojadę do Creil i król uleczony zostanie, a serce twoje braterskie — dodała powoli z lekkim odcieniem ironii nie będzie sobie miało nic do wyrzucenia. Znalazłam na to środek skuteczny....
Uśmiechnęła się z wyrazem nieopisanej złośliwości...
— I jakiż to środek? — zapytał książę.
— Powiem ci to później, to mój sekret. A teraz uspokój się i spojrzyj na mnie, na kochającą cię królowę, czulszemi oczyma.
Książę podniósł na nią oczy pełne miłości.
— Jakżeś ty piękny, mój książę! — mówiła dalej królowa. — Cery twojej ja ci sama zazdroszczę. Bóg zaczął widać tworzyć kobietę, potem pomyślał, że potrzebniejszym mu będzie mężczyzna, dla któregobym ja zmysły stracić mogła, i stworzył ciebie!
— Izabello moja najdroższa!
— Spojrzyj-no, książę; cóż myślisz o tym obrazku? — przerwała mu, biorąc z pod poduszki ukryty tam medalion.
— Portret twój! — wykrzyknął książę, wydzierając go prawie z jej rąk i przyciskając do ust. — Portret twój, najdroższa, najpiękniejsza!
— Ukryj go szybko... słyszę, że ktoś nadchodzi.
— O, tak! na mojej piersi, na mojem sercu! na teraz i na zawsze!...
Po chwili książę opuścił królowę, a do jej sypialni weszła ksieni klasztoru Św. Trójcy.
— Matko wielebna — rzekła do niej Izabella — chciałam pomówić z wami bez świadków o rzeczy wielkiej wagi, a dotyczącej spraw państwa.
— Ze mną, Miłościwa pani? — zapytała pokornie ksieni — jakżebbym ja, oddalona od świata i cala oddana Bogu, mogła sądzić cośkolwiek o rzeczach ziemskich?
—O! nie trudna to rzecz. Król dotknięty jest, jak wiecie, słoneczną gorączką, szałem... Dotąd otoczony jest ludźmi czarno przybranymi i pod czarnemi maskami tającymi twarze swoję. Ludzie ci wzbudzają w nim przestrach i zmuszają go do posłuszeństwa doktorom, — ale wzruszenie i rozdrażnienie, w jakiem go utrzymują te środki gwałtowne, nie dozwalają mu z lekarstw odnosić zupełnych korzyści. Gdyby tak, naprzykład, jedna z sióstr zakonnych, młodziutka, pełna łagodności, ukazała się tam, pośród tych ludzi czarnych i przerażających? — Lekarze i my jesteśmy przekonania, żeby mu się wydała aniołem z nieba, i że to zjawisko uspokoiłoby jego wzburzone zmysły. Zaraz też pomyślałam o was, aby zaszczyt uzdrowienia króla spadł na wasz zakon. Uzdrowienie to byłoby w znacznej części przypisywane modlitwom waszym i wstawiennictwu u świętej Marty, a także świątobliwości wielebnej matki, której pieczy powierzone jest białe stadko sióstr trynitarek. Oto, dlaczego wezwałam was, matko wielebna. Czyżbym się pomylić miała, sądząc, że podobna prośba będzie wam przyjemną?...
— O! wielka jest dobroć Waszej Królewskiej Mości!... Wasza Królewska Mość zna sama wiele sióstr mego zgromadzenia, niechże Miłościwa pani wskazać mi raczy, której z nich uzna za stosowne powierzyć czuwanie nad drogiem dla całej Francyi zdrowiem Najjaśniejszego Monarchy, o które naród cały błaga Najwyższego Pana na niebie.
— Wybór pozostawiam zupełnie waszej troskliwości, matko wielebna. Wybierzcie, którą zechcecie, siostrę do spełnienia tej misyi. Gołąbki, które Pan pod waszemi umieścił skrzydłami, wszystkie są piękne i czyste; weźcie jedną na los szczęścia; Bóg ręką waszą pokieruje, błogosławieństwo narodu spłynie na wybraną, a łaski królowej otoczą ją i jej rodzinę.
Pobudzona ambicya rozmarszczyła na chwilę pod kapturem czoło starej ksieni.
— Jestem gotowa spełnić rozkazy Waszej Królewskiej Mości — rzekła — wybór już uczyniłam, wskażcie rai tylko, Miłościwa pani, co dalej czynić wypada.
— Jak można najprędzej odwieźć tę wybraną do zamku de Creil. Dane będą rozkazy, aby komnaty królewskie były dla niej otwarte. Reszta jest w ręku Boga.
Ksieni skłoniła się głęboko i zwróciła ku drzwiom.
Królowa zaś kazała się ubrać i sprowadzić lektykę, poczem wyszła dla odwiedzenia przy ulicy Barbette pałacyku, który dopiero nabyła i w którym miała zamiar założyć swą rezydencyę.
Tymczasem król, jak to mówiła królowa, otoczony był dwunastoma służalcami, ubranymi w czarne maski i czarne kostyumy. Wszystko, co robił, robił tylko przymusowo i ze strachu. Pod wpływem czarnej melancholii, dni jego dzieliły się na chwile szału gwałtownego i chwile zupełnej bezsilności i apatyi, stosownie do tego, czy go gorączka napadała, lub też opuszczała. Pod wpływem gorączki zdawał się być palonym wszystkimi ogniami piekła, po jej ustąpieniu drżał, jakby był wystawiony na najostrzejsze zimno. Zresztą nie miał żadnej pamięci wypadków minionych, żadnego sądu o tem, co się wkoło niego działo, żadnego uczucia, oprócz uczucia dręczącego go bólu.
Projekt sprowadzenia królowej powstał w głowie lekarza, który na łagodnem obejściu się z królem i na skłanianiu go pieszczotami fundował swoje nadzieje uleczenia, Karola. Zmianę projektu i podstawienie na miejscu królowej innej jakiejś, obcej kobiety Wilhelm niechętnie przyjął, w każdym jednak razie uważał i to za wielce pożyteczny środek... Wybrana zakonnica przybyła do zamku de Creil o naznaczonej godzinie w towarzystwie przełożonej zakonu. Na widok jej lekarz tem większą powziął nadzieję przeprowadzenia swego planu. Była to właśnie ta twarz piękna, anielskiej łagodności pełna, jaką doktór wymarzył sobie ku temu cudownemu leczeniu. Nie była ona przybrana w poświęcony habit trynitarek; włosy jej, dotąd nożycami nietknięte, dowodziły, że jeszcze ślubów nie spełniła. Doktór Wilhelm, widząc ją tak młodą, uważał z początku za konieczne objaśnić ją, co ma czynić, i uspokoić, ale znalazł ją tak pokorną i tak ku świętemu celowi temu skłonną, że nie pozostało mu nic, jeno ją pobłogosławić. Przygotował był sobie cały szereg różnych zaleceń i ostrzeżeń, ale ani jedno z ust jego nie wyszło i pozostawił wszystko uczuciu i natchnieniu czystej tej duszy, ofiarę z, siebie czyniącej. Odetta, gdyż ona to była, uległa naleganiom swej ciotki, skoro tylko spostrzegła, że przyjęcie tych obowiązków będzie poświęceniem. Zawiedziona miłość w duszy szlachetnej zmienia się prędzej, czy później w jakąś wielką cnotę. Tylko ci, którzy znają tajniki i unoszą zasłony, którą się cnota ta okrywa, poznają w niej miłość, z której powstała. Ogół śmiertelników patrzy i nie widzi, i zwie ją tylko mianem, jakie sobie nadała.
Karol wyszedł był właśnie ze swymi stróżami. Południowe słońce zwiększało jego cierpienia; ranki tylko i wieczory przeznaczone były dlań na przechadzki. Odetta, wprowadzona do komnaty królewskiej, znalazła się w niej sama jedna. Dziwne wtedy uczucie zbudziło się w sercu biednej tej dziewczyny, zrodzonej tak daleko od stopni tronu i popychanej ku niemu ciągle przez fale życia, jak barka przez burze oceanu gnana ku skałom, o które rozbić się miała.
Wszystko w komnacie tej zdradzało płatne usługi i brak zupełny osób ukochanych i kochających. Widok ten wywoływał w niej uczucie wielkiego ubolewania nad tem wielkiem nieszczęściem. Ta godność królewska, kirem okryta, z tronu złożona, wzywająca pomocy i troskliwości biednej dziewczyny z ludu, wydała się wielką i nadziemską. Tak samo Chrystus, zbiczowany i niosący krzyż swój, wydaje się ludziom więcej boskim, niż Chrystus, wypędzający przekupniów ze świątyni.
Komnatę tę przestronną zalegały spokój i cisza. Światło przekradało się tam przez wielkie szyby kolorowe. Wielki kamienny kominek rzeźbiony, w którym ogień płomieniem buchał, chociaż były to właśnie najgorętsze dni lata, znajdował się naprzeciw samego łoża, przysłoniętego kapą z adamaszku zielonego w złote lilie. Firanki i kapa ta, podarte i potargane, zdradzały walki, jakie tu szaleństwo króla staczać musiało. Na podłodze rozrzucone leżały odłamki szabli i skorupy talerzy i naczyń, które król potłukł i połamał w przystępach gorączki, a które uprzątnąć zapomniano. Wszystko zresztą przedstawiało obraz bezmyślnego zniszczenia. Widać było, że w komnacie tej jeno materya żyła, a duch i myśl zupełnie były nieobecne.
Widok ten obudził w Odecie tę bojaźń i lękliwość, która jest jedną z cech kobiecej natury. Poczuła ona, że słaba i bezbronna rzuconą została w lwią jamę. Pojęła, że szaleniec ten, przy którym straż jej oddano, jednem dotknięciem złamać może ją samą tak, jak połamał te szable, których szczątki deptała nogami. Czuła, że nie ma nawet arfy Dawida, aby jej dźwiękiem zachwycić szalonego Saula.
Cała pogrążona w tych myślach, nagle posłyszała krzyk wielki; były to jęki i krzyki takie, jakie wydaje człowiek, obawiający się czegoś. Potem do tego głosu dołączyły się głosy innych wielu, którzy zdawali się gonić kogoś. W istocie król zdołał się wymknąć stróżom swoim i dopiero w sąsiednim pokoju dognany toczył z nimi zaciętą walkę. Słysząc te krzyki, Odetta drżeć poczęła ze strachu i, chcąc umknąć, poczęła, szukać drzwi w obiciu ukrytych, przez które ją tu wpuszczono, a nie mogąc ich odnaleźć, pobiegła ku drzwiom przeciwnym, ale hałas zbliżył się już do nich tak dalece, że od walczących dzieliły ją tylko odrzwia. Przerażona jeszcze bardziej, rzuciła się w kąt poza łóżko, chwytając resztki firanek dla ukrycia się przynajmniej w pierwszej chwili przed okiem rozszalałego króla. Zaledwie też ukryć się zdołała, gdy nagle usłyszała głos doktora:
— Pozostawcie królowi swobodę, niech czyni wedle swej woli!
Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Karol wpadł do pokoju. Włosy miał najeżone, twarz bladą i oblaną potem, ubiór postrzępiony. Pobiegł w głąb pokoju, szukając jakiej broni przeciw napastnikom, a nie znajdując żadnej, zwrócił się napowrót ku drzwiom z wielkiem przerażeniem. Drzwi znalazł zamknięte, to zdawało się ośmielać go nieco i uspakajać. Kilka chwil patrzył na drzwi te ciekawie, następnie pocichutku zbliżył się na palcach, aby nie być dosłyszanym, wreszcie jednym susem poskoczywszy, przekręcił klucz w zamku i zamknął się od wewnątrz. Wtedy począł szukać oczyma innego jeszcze jakiego środka obrony, a spostrzegłszy łoże, pochwycił je za poręcz ze strony przeciwnej tej, za którą ukryta była Odetta, i zaciągnął je pod drzwi, barykadując je przed nieprzyjaciółmi. Nagle zadrżał i począł się śmiać tym śmiechem szalonych, który dreszczem przejmuje słuchacza, a opuszczając ramiona i pochyliwszy głowę na piersi, powrócił powoli i, nie widząc Odetty odsłoniętej w kącie pokoju, usiadł przed kominkiem.
Czy to dlatego, iż opuściła go gorączka, czy też dlatego, że się już nie miał czego obawiać, nastąpiła reakcya. Po szale gwałtownym nastąpiło osłabienie, król osunął się w fotelu, na którym siedział, skarżąc się, jęcząc żałośnie. Wkrótce też począł drżeć na całem ciele, a zęby mu szczękały. Widać było, że musiał cierpieć strasznie. Na ten widok przestrach Odetty w jednej chwili ustąpił. Stawała się tem silniejszą, im bardziej słabł Karol, a wyciągnąwszy ramiona ku niemu, nie podnosząc się z miejsca, zapytała bojaźliwym głosem:
Najjaśiejszy panie, czem mogłabym ci ulgę przynieść?...
Król odwrócił głowę, a spostrzegłszy Odettę, popatrzył na nią tym wzrokiem smutnym a łagodnym, z jakim go często widywano, gdy był zdrów jeszcze, a potem wyrzekł głosem coraz bardziej słabnącym:
— Karolowi zimno... zimno... bardzo zimno!...
Odetta szybko postąpiła ku niemu i wzięła go za ręce. Ręce to były istotnie zimne, jak lód. Poszła tedy do łóżka, a wziąwszy kołdrę, owinęła go nią. Zdawało się, że uczuł pewną ulgę, gdyż zaczął się śmiać, jak dziecko. Dodało to odwagi Odecie.
— Dlaczegóż to zimno królowi? — zapytała.
— Jakiemu królowi?
— Królowi Karolowi.
— A! Karolowi!?
— Tak, dlaczegóż to zimno Karolowi?
— Bo Karol się zląkł.
I znowu zaczął drżeć.
— Jakże być może, żeby Karol, który jest królem potężnym, silnym i odważnym, mógł się lękać? — pytała Odetta.
— Karol jest odważnym i potężnym, i nie boi się ludzi — tu zniżył głos — ale boi się psa czarnego.
Król wymówił te wyrazy z takiem przerażeniem, że Odetta obejrzała się dokoła, czy nie zobaczy gdzie wspomnianego zwierzęcia.
— Nie, nie, on jeszcze nie wszedł — rzekł Karol — wejdzie dopiero, gdy się położę. Dlatego to ja się nie chcę kłaść do łóżka,.. Nie chcę! i nie chcę... Karol chce zostać przy kominku... Bo Karolowi zimno... zimno... bardzo zimno!....
Odetta rozgrzała przy ogniu drugą kołdrę, owinęła nią znowu króla i, siadając u stóp, wzięła ręce jego w swoje dłonie.
— Więc ten pies czarny jest bardzo zły? — zapytała.
— Nie, ale on wychodzi z rzeki i zimny jest, jak lód.
— I dziś rano ten pies czarny gonił Karola?
— Karol wyszedł, bo się w nim paliło i potrzebował powietrza... Zaszedł on do jakiegoś pięknego ogrodu, gdzie było dużo kwiatów... i Karol był bardzo zadowolony...
Król wyrwał obie ręce z rąk Odetty i ścisnął niemi czoło swoje, jakby chciał w nich zgnieść swoją boleść. Potem mówił dalej:
— Karol szedł ciągle po zielonej murawie, pełnej niezapominajek i innych kwiatków polnych... Szedł tak, szedł... szedł, aż się zmęczył... Wtedy zobaczył piękne i wysokie drzewo, na którem były jednak... owoce złote i liście szmaragdowe, i Karol... położył się pod tem drzewem, patrząc w niebo... A niebo było błękitne, a na niem były gwiazdy... brylantowe! Karol patrzał na to długo, bo też to był piękny widok!... Wtem, nagle, posłyszał szczekanie psa, ale jeszcze daleko, bardzo daleko... Wtedy niebo stało się czarne, gwiazdy zrobiły się czerwone... owoce na drzewie trzęsły się, jakby na nie powiał wielki wiatr, za każdym razem wydając taki dźwięk, jaki wydaje ostrze lancy, padając na hełm miedziany. Zaraz też tym owocom złotym porosły po dwa wielkie skrzydła nietoperza i poczęły się ruszać... Potem wyrosły im oczy, uszy, pyski... i stały się jakby trupiemi główkami ze skrzydłami nietoperza... Pies zaszczekał po raz drugi, ale już trochę bliżej... Drzewo zatrzęsło się w swych podstawach, skrzydła poruszyły się, głowy poczęły krzyczeć, liście pokryły się potem, a każda kropla tego potu spadła zimna, zimna, zimna, jak lód, na czoło Karolowi... Wtedy Karol chciał powstać i uciekać, ale pies zaszczekał po raz trzeci... ale już bardzo blizko... tuż, tuż... I Karol uczuł, że pies położył mu się na nogach i obezwładniał go swym ciężarem... i podnosił się coraz, wyżej i wyżej, aż na piersi Karola, a ciężki był, jak góra!... Karol chciał go zepchnąć rękoma, a pies lizał mu ręce językiem swym lodowatym... O! Karolowi zimno... zimno... zimno!...
— Może, gdyby się Karol położył — rzekła Odetta — byłoby mu cieplej?...
— Nie, nie, Karol nie chce, nie chce się położyć! Nie chce! nie chce... Jak tylko Karol się położy do łóżka, pies czarny wbiega, obiega łóżko dokoła, podnosi kołdrę i kładzie mu się na nogi... a Karol wolałby umrzeć!...
Król poruszył się, jakgdyby chciał uciekać.
— No, to nie! już nie! — rzekła Odetta, podnosząc się i otaczając go swemi ramionami. — Kiedy Karol nie chce, to niechaj się nie kładzie...


Ująwszy rękę, którą król pozostawił zwieszoną...

— A jednak Karol chciałby bardzo spać... — rzekł król.
— No to Karol uśnie tu na mojem ramieniu.
Usiadła na poręczy fotelu, podsunęła ramię pod głowę króla i położyła ją na swojej piersi.
— Czy Karolowi tak dobrze? — spytała.
Król podniósł na nią oczy pełne wdzięczności.
— O tak — rzekł — Karolowi dobrze, dobrze... bardzo dobrze!
— No to niech Karol śpi, a Odetta czuwać będzie nad nim, aby nie wszedł pies czarny...
— Odetta? — szepnął król — Odetta!?...
I począł się śmiać, jak dziecię, nie rozumiejące, co mówią do niego.
— Odetta! — powtórzył i, złożywszy głowę napowrót na piersi młodej dziewicy, która pozostała nieruchomą i wstrzymywała oddech, zasnął.
W pięć minut później uchyliły się drzwiczki ukryte i wszedł przez nie doktór Wilhelm. Zbliżył się pocichutku, na palcach ku tej nieruchomej grupie, a wziąwszy rękę, którą król pozostawił zwieszoną przez, poręcz, badał puls, przyłożył ucho do piersi króla i przysłuchiwał się jego oddechowi.
Potem, podnosząc głowę i ukazując twarz, promieniejącą dumą i radością, rzekł cicho:
— Oto król śpi lepiej i spokojniej, aniżeli spał kiedykolwiek od miesiąca. Niech cię Bóg błogosławi, dziewico! cud uczyniłaś!

X.

Wieść o chorobie króla rozeszła się w Anglii równie szybko, jak we Francyi, i jak we Francyi, wielkie sprawiła wrażenie. Król Ryszard i książę Lancaster, którzy mieli wiele sympatyi dla Karola, mocno nią byli zasmuceni, najbardziej zaś Lancaster, który uważał wypadek ten za zgubny nie tylko dla Francyi, ale i dla całego chrześcijaństwa.
— Szaleństwo to jest wielkiem nieszczęściem — mawiał po kilkakroć do otaczających go rycerzy i koniuszych — albowiem Karol był człowiekiem silnej woli i wielkiej potęgi, a pragnął zgody pomiędzy obu królestwami naszemi dlatego jedynie, aby wystąpić mógł przeciw niewiernym. Teraz zaś sprawa ta widzi mi się odroczoną na długo, gdyż on byłby duszą tej krucyaty, która obecnie nie łatwo da się dokonać.
W istocie Murad-Bey, któregośmy z francuska przechrzcili Amuratem, a którego Froissart nazywa w swych kronikach Morabaquin’em, zajął już królestwo Armenii i zagrażał zniszczeniem chrześcijańskiemu Cesarstwu wschodniemu. Król Ryszard i książę Lancaster byli tego zdania, że traktaty i zawieszenie broni, zawarte w czasie wjazdu królowej Izabelli do Paryża, winny być z tego powodu nietylko dotrzymane, ale nawet przedłużone.
Karol tymczasem miał się coraz lepiej. Codziennie rozchodziły się cudowne wieści o polepszeniu jego zdrowia. Jednym z najzbawienniejszych środków przeciw jego apatyi i melancholii był nowy wynalazek pewnego malarza, nazwiskiem Jacquemin Gringonneur, który mieszkał przy ulicy de la Verrerie. Odetta przypomniała sobie o nim, znała go bowiem jeszcze, gdy była przy ojcu, i wysłała doń ze zleceniem, aby przybył i przyniósł ze sobą dziwne obrazki kolorowane, które u niego niegdyś widziała; przybył on rzeczywiście z nimi na zawołanie. Obrazki te nie były niczem innem, jeno kartami do grania.
Króla wielce zabawiły te malatury, na które z początku patrzył z naiwną ciekawością dziecka, ale bawiły go one coraz więcej, w miarę powrotu do zdrowych zmysłów, zwłaszcza, gdy się dowiedział, że każda z tych figur i obrazków ma swoje osobne znaczenie i może odegrać swoją rolę w jakiejś grze allegorycznej, będącej obrazem wojny i rządu. Jacquemin nauczył go, że as powinien mieć pierwszeństwo przed wszystkiemi innemi kartami, a nawet przed królami, ponieważ nazwa jego pochodzi od pewnego wyrazu łacińskiego, który oznacza pieniądze, a każdy wie przecie, że pieniądz jest główną sprężyną wojny. Oto dlaczego król, który nie ma asa, jest tak słaby, że może być pobity przez waleta, który jest z asem. Powiedział mu, że trefl, która jest, jednym z płodów łąk Francyi, przypominać powinna każdemu dowódcy oddziału wojskowego, iż nigdy nie należy rozbijać obozu w miejscu, w którem niema traw i w którem zabraknąć może paszy dla koni jego armii. Nazwa pik na tychże kartach pochodziła od halabard, jakiemi w owej epoce zbrojni byli żołnierze piechoty; karo oznaczało kwadratowe ostrze strzał takich, jakie również wtedy jeszcze z łuków wypuszczano. Kier miał być emblematem odwagi i podniosłości serc walecznych dowódców i żołnierzy. Zresztą cztery nazwiska nadane królom: Dawid, Aleksander, Cezar i Karol Wielki, dowodzić miały, że, jakkolwiek liczne i bitne były wojska, potrzeba zawsze dla pewniejszego zwycięstwa postawić na ich czele wodzów doświadczonych. Ponieważ zaś wielkim wodzom potrzeba zawsze czynnych i sprytnych adjutantów, dodano tym królom czterech waletów i wybrano im nazwiska sławne, a mianowicie: Lancelot i Ogier, którzy byli niegdyś przy Karolu Wielkim, Hector (pan de Galard) i Renaud (starosta de Coucy). Ponieważ zaś tytuł waletów (varlets) nie miał w sobie w owe czasy nic obrażającego, rycerze bowiem nosili go przed zdobyciem ostróg, ciż waletowie przedstawiali szlachtę i mieli pod swymi rozkazami dziesiątki, dziewiątki, ósemki, siódemki i t. d., które nie były niczem innem, jak żołnierzami i ludźmi nizkiego stanu.
Co do dam, Jacquemin nie nadał im żadnych innych imion i nazwisk, tylko nazwiska ich mężów, dając przez to poznać, że kobieta sama przez się jest niczem, i tę tylko ma siłę i znaczenie, jakie na nią spływa przez jej pana i władcę. Damy nazwane zostały dopiero za następnego panowania i to w następujący sposób: Argine, dama treflowa (które to imię jest anagramem wyrazu regiva), oznaczała królowę Maryę z Anjou, żonę Karola VII; piękna Rachela, dama karowa, miała wyobrażać sławną Agnieszkę Sorel; Pallas w postaci damy pikowej przypominała czystą i wojowniczą Dziewicę Orleańską; wreszcie dama kierową, panią serc, pod imieniem Judyty miała być Izabella Bawarska.
Zabawa tymi obrazkami przyczyniła się do uspokojenia króla, a spokój ten powracał mu siły. Niezadługo też począł jeść i pić z przyjemnością. Widma rozognionej wyobraźni ustąpiły powoli razem z nią. Nie obawiał się już zresztą łoża swego i aby tylko Odetta czuwała nad nim, sypiał prawie zupełnie spokojnie: Wreszcie pewnego dnia Wilhelm znalazł go o wiele już spokojniejszym i pozwolił mu dosiąść rumaka. Nazajutrz też przyprowadzono mu konia jego ulubionego, na którym dosyć długą odbył przejażdżkę.
Zresztą na dworze Francyi o niczem innem nie było mowy, jeno o powrocie króla do zdrowia i o cudownym sposobie jego uleczenia. Wiele dam zazdrościło pięknej nieznajomej, której zachowanie się według nich było poprostu wyrachowaniem. Wszystkie, jeżeli im wierzyć można, byłyby tak samo się poświęciły, żadna jednak w dniu nieszczęścia nie uczyniła tego. Obawiano się tej młodej osoby, która, jeżeli tylko choć troszkę była ambitną i żądną władzy, mogłaby na wracającego do rządów króla wielki wpływ wywierać. Królowa nawet zaniepokojona skutkami swego własnego dzieła zawezwała znowu ksienię klasztoru Św. Trójcy, a posławszy bogate dary klasztorowi, zaleciła jej, aby siostrzenicę swą odebrała. Wskutek tego Odetta otrzymała rozkaz powrotu do klasztoru.
W dniu, oznaczonym na jej wyjazd, Odetta zbliżyła się do króla z oczyma łez pełnemi i przyklękła przed nim na jedno kolano. Karol spojrzał na nią bojaźliwie, a myśląc, że ktoś wyrządził jej krzywdę jaką, lub obrarzę, wyciągnął do niej rękę, pytając, czegoby płakała.
— Ukochany królu i panie — rzekła Odetta — płaczę, albowiem przychodzi mi opuścić cię.
— Ty mnie opuścić masz, Odetto!? zawołał król. — I dlaczegóż to, moje dziecię?
— Ponieważ już niepotrzebna wam jestem, Najjaśniejszy panie.
— I boisz się już, i nie chcesz pozostać dłużej przy nieszczęśliwym szaleńcu! O, tak, prawda, już dosyć zabrałem dni z pięknego i wesołego życia twego i zaćmiłem je cieniem smutnej mej egzystencyi! Już za wiele zerwałem kwiatów z wieńca twej młodości, niszcząc je palącemi memi rękoma. Już cię znużyło życie to w zamknięciu, przy mnie niewesołym i dążysz do rozkoszy życia. Idź więc!...
I upadł raczej, niż usiadł na fotelu, ukrywając twarz w dłoniach.
— Królu i panie! Mnie nie rozkosze wzywają, ale woła mnie przełożona zakonu Ś. Trójcy. Do klasztoru powracam!...
— Więc ty nie opuszczasz mnie z własnej chęci, Odetto? — zapytał król, podnosząc żywo głowę.
— Życie moje do ciebie należy, Najjaśniejszy panie, i szczęśliwa byłabym, żebym je poświęcić mogła, aż do ostatniego dnia, do ostatniej kropli krwi mojej.
— I któż się poważa oddalać cię ode mnie?
— Najprzód królowa, o ile mi się zdaje, a potem stryjowie twoi, Najjaśniejszy panie, książęta de Berri i Burgundyi.
— Królowa, stryjowie moi!... Ci, którzy mnie opuścili w dniach moich cierpień! Oni!
— Tak, królu miłościwy.
— Ale nie ty, Odetto! Ty sama nie pragniesz mnie opuścić!?
— Ja nie mam innej woli, jeno wolę pana mojego i króla. Co on rozkaże, uczynię!
— A więc ja ci rozkazuję pozostać! — zawołał wesoło Karol. — Powiedz, Odetto miła, a więc ten pobyt nie jest ciężarem dla ciebie, dziecię drogie?... Więc staranność twoją i troskliwość około mnie nie tylko litość powoduje? Och, gdyby tak było, Odetto! jakże byłbym szczęśliwy! Spojrzyj na mnie, droga, nie ukrywaj swej twarzy przed spragnionym jej widoku wzrokiem moim!
— Królu! Panie! ja umrę ze wstydu!
— Czy wiesz, Odetto — mówił król, biorąc w swe dłonie obie jej ręce i przyciągając ją ku sobie — czy wiesz, żem ja już przywykł widzieć cię ciągle przy sobie; wieczorem, gdy zasypiam; we śnie, gdy marzę; rano, gdy oczy otwieram! Czy wiesz, że ty jesteś aniołem stróżem mego rozumu, żeś ty różdżką czarodziejską rozpędziła duchy nieczyste, które wyły dokoła mnie i w mocy mnie swojej trzymały? Dnie moje tyś rozjaśniła, noce moje tyś uspokoiła! O, Odetto! czy wiesz ty, że wdzięczność nie jest dostateczną dla spłacenia długu tych dobrodziejstw! Odetto! czy wiesz ty, że ja cię... kocham!?
Odetta wydała okrzyk trwogi, wyrwała ręce z dłoni króla, ale cała drżąca odejść z przed jego oblicza nie śmiała.
— Panie mój miłościwy! królu! Cóż to ja usłyszałam!!
— Usłyszałaś tę prawdę — mówił dalej Karol — że teraz niezbędną już jesteś dla mego życia. Wszakże to nie ja poszedłem szukać cię w twojej celi, nie ja cię sprowadziłem do swego boku. Nie wiedziałem nawet, że istniejesz! Tyś sama, duszo anielska, przeczuła, że tutaj cierpienie gości, i tyś przybiegła na ratunek. Winienem ci wszystko, ponieważ winienem ci rozum mój, który jest moją władzą, moją siłą, mojem królestwem, mojem panowaniem! A jeśli pójdziesz, pozostawisz mnie takim, jakim mnie zastałaś! Rozum mój i zdrowie moje odejdzie wraz z tobą. O! czuję już! Na samą myśl, że cię utracę, myśli moje się mieszają...
Podniósł ręce do czoła.
— O Boże mój, Boże! — zawołał z przerażeniem — czyż znowu mam zostać Szalonym!? Boże, Panie wielki, mniej litość nade mną!
Odetta przerażona rzuciła się ku królowi, wołając z przerażeniem:
— O królu! nie mów w ten sposób!
Karol spojrzał na nią oczyma pełnemi strasznej grozy.
— O Panie! nie patrz na mnie tak. To jest ten sam wzrok, jakim w szale swym patrzyłeś na mnie, a który takim mnie strachem i żalem przejmował.
— Zimno mi bardzo — rzekł Karol.
— Odejdź już, Odetto, odejdź, kiedy masz mnie porzucić — rzekł smutnym głosem Karol.
— Nie, nie! — zawołało dziewczę, nie słuchając go — nie, królu; szał ten już wrócić nie może! Bóg zabierze krew moją, Bóg dni moje ukróci, ale tobie zostawi rozum i przytomność! Zostanę przy tobie, panie; nie opuszczę cię nigdy, ani na jedną minutę, ani na sekundę. Będę przy tobie zawsze, zawsze...
— Tak, w moich objęciach? — pytał Karol.
— Tak, jeśli tak żądasz, panie!
— I będziesz mnie kochała? — pytał dalej, zmuszając ją, aby usiadła na jego kolanach.
— Ja! ja! — wołała Odetta, a zamykając oczy, jakby nie chciała patrzeć przed siebie, opuściła główkę na jego ramię.
— O! nie, to być nie może! jam tego nie powinna!
Palące usta Karola zamknęły jej usta pocałunkami.
— Litości, panie, królu, litości!... umieram — wyszeptała jeszcze i zemdlała w jego ramionach.
Odetta została przy Karolu, w zamku de Creil.

XI.

W kilka dni po tem, co opowiedzieliśmy wyżej, podczas gdy Odetta spoczywała u nóg Karola, zapatrzona w jego oczy, z głową wspartą na jego kolanach, doktór Wilhelm wszedł szybko, oznajmiając przybycie królowej.
— Ah! — rzekł Karol — więc nie obawia się już spotkania z biednym szaleńcem?... Powiedziano jej już, że jest przytomny, i zdecydowała się nareszcie zbliżyć do lwiej jamy. Wprowadźcie Jej Mość Izabellę do komnat sąsiednich.
Wilhelm wyszedł.
— Co tobie? — zapytał król Odetty.
— Nic — odpowiedziała, ocierając łzę.
— Szalona! — szepnął król.
Potem pocałował ją w czoło, a biorąc jej główkę w obie dłonie, podniósł się, położył ją na fotelu, ucałował jeszcze raz i wyszedł. Odetta pozostała w tej samej pozycyi w jakiej ją Karol zostawał. Po chwili zdawało jej się, że cień jakiś zasłania, dotąd wpadające do komnaty, promienie słoneczne, i odwróciła się.
— Jego Wysokość książę Orleanu!? — wykrzyknęła, ukrywając twarz w dłoniach.
— Odetta! — zawołał książę.
Oczy Ludwika pełne zdumienia pozostały przez chwilę utkwione w Odecie.
Po chwili milczenia, począł mówić głosem cierpkim i tonem ironicznym:
— A! — więc to pani czynisz takie cuda!? Wiedziałem, że jesteś potężną czarodziejką, ale nie myślałem o tak wielkiej twej sile; wiedziałem, że możesz przywieść człowieka do utraty zmysłów, ale nie sądziłem, iżbyś je powracać mogła!...
Odetta westchnęła.
— Teraz — mówił dalej książę — rozumiem tę cnotę surową i tale silnie obronną. Jakaś cyganka przepowiedziała ci, że zostaniesz królową Francyi, więc miłość pierwszego księcia krwi nie była dla ciebie wystarczającą! To naturalne i zrozumiałe!
— Książę — rzekła Odetta, podnosząc się i ukazując mu twarz spokojną i wzbudzającą szacunek — gdy przybyłam tutaj, przybyłam jako ofiara, która się poświęca, a nie jak ladacznica, szukająca szczęścia. Może być, że gdybym tu, przy królu nieszczęśliwym, zastała kogoś z jego rodziny, byłabym miała więcej sił, ale nie znalazłam nikogo przy łożu tego nieszczęśliwego, nie mającego na czole innej korony, oprócz cierniowej; istotę opuszczoną, od Boga pozbawioną rozumu i instynktu, i nie posiadającego tego nawet poczucia, jakie natura daje ostatniemu ze zwierząt, instynktu zachowawczego.
A jednak, ten człowiek, ten nieszczęśliwy, był wczoraj, jeszcze królem młodym, pięknym, potężnym, w mroku jednej nocy przeżył on lat trzydzieści; między brzaskiem jednego i drugiego dnia czoło jego pokryło się zmarszczkami, jak u starca; z całej jego potęgi nie pozostało nawet pragnienie władzy, gdyż szał jego, zbłąkawszy umysł, odebrał mu pamięć przeszłości. Wówczas, patrząc na tę młodość zgrzybiałą, na tę piękność zwiędłą, na tę wielkość straconą, uniosłam się wielkiem współczuciem dla tak wielkiego nieszczęścia. Król pozbawiony tronu, berła, korony, potomek starożytnego i świętego rodu królów, czołgający się na kolanach, błagał miłosierdzia, a nikt mu nie odpowiadał; on wyciągał ramiona, a nikt mu ręki nie podawał; on płakał, a nikt mu łez nie ocierał. Oh! czułam wówczas, że jestem wybraną, że Bóg mnie do wielkiego celu powołał; czułam, że są położenia, tak dziwnie wychodzące poza obręb zwykłych stosunków ludzkich, w których względy społeczne istnieć przestają; sytuacye takie, że w nich wyraz „cnota“, jest sztyletem, którym dobija się konającego. Czułam, że lepiej zgubić swoją duszę, a ocalić jedno życie, kiedy ta dusza należy do biednej młodej dziewczyny, a to życie jest życiem wielkiego króla.
Książę Orleanu patrzył na nią z podziwem: słuchał tej mowy serca, znamionującej uczucie tak niespodzianie rozwinięte, podobne do tych kwiatów, które rozwijają się w ciągu jednej nocy.
— Zaiste, dziwna z ciebie dziewczyna, Odetto — rzekł książę — byłabyś istotnie aniołem, zesłanym z nieba, gdyby to, co mi mówisz, było prawdą. Ale ja pragnę temu wierzyć: przepraszam, że cię obraziłem, daruj mi, bo i — ja ciebie bardzo kochałem!...
— A ja, panie!... O! żebyś to ty był tym nieszczęśliwym!...
— O! Karolu, Karolu! — zawołał książę, uderzając się w czoło.
W tej chwili wszedł król. Dwaj bracia rzucili się sobie w objęcia; doktór Wilhelm szedł za królem.
— Mości książę — rzekł — chwała Bogu! oto król jest zdrów. Oddaję go wam, lecz od tej pory niechże się strzegą zasmucać go, rozgniewać lub pracą przeciążać, gdyż umysł jego nie jest jeszcze dosyć silny, a zwłaszcza — dodał, spoglądając na Odettę — nie rozłączajcie go z jego aniołem stróżem. Dopóki ona będzie przy nim, ręczę za wszystko.
— Mistrzu Wilhelmie — odpowiedział książę — za mało cenicie potęgę wiedzy waszej, a i ona przecież jest także niezbędną dla króla. I wy przy nim odtąd pozostawać musicie.
— O! miłościwy książę — odparł Wilhelm, wstrząsając głową — ja jestem już siwym i słabym starcem, niezdolnym do znoszenia dworskich trudów. Pozwólcie mi wrócić, Mości książę, do miasta mego Laonu. Spełniłem przeznaczenie moje, teraz odejść mogę w spokoju.
— Mistrzu Wilhelmie — rzekł książę — wynagrodzenie usług waszych należy do książąt stryjów i spodziewam się, że wynagrodzeni będziecie pięknie i hojnie. W każdym jednak razie, gdybyście z nich zadowoleni nie byli, przyjdziecie do Ludwika Orleańskiego, a przekonacie się, że nie darmo głos ogółu dał mu tytuł „szczodrego.“
— Bóg, Mości książę, uczynił już dla mnie więcej, niźli ludzie uczynić mogą — rzekł, pochylając głowę Wilhelm — a cokolwiek po Nim oni uczynić zechcą, będzie zawsze zbyt wiele w porównaniu do zasług, jakie położyłem.
Ukłoniwszy się, mistrz Wilhelm wyszedł i nazajutrz, nie dając się żadnemi prośbami skłonić do zmienienia zamiaru, opuścił zamek de Creil i powrócił do miasta swego Laonu, pod którym miał domek własny. Do Paryża nigdy przybyć nie chciał, chociaż mu dawano tysiąc koron złota i chociaż oddano na jego usługi do podróży cztery konie ze stajen królewskich.
Król, ze swej strony, powrócił do pałacu Ś. Pawła, w blizkości którego dał mały domek Odecie i wszystko wróciło do tego stanu, jak było przed chorobą.
Król, śpieszył się do objęcia rządów, a to dla użyczenia swego wpływu i poparcia, wielkiemu i świętemu przedsięwzięciu, o którem ciągle marzył.
Była to krucyata przeciw niewiernym Turkom.
Ambasadorowie Zygmunta przybyli do Paryża, podczas gdy król był w Creil, i opowiedzieli tam zamiary Bajazeta, który nastąpił po swoim ojcu, zabitym w wielkiej bitwie, stoczonej z Zygmuntem. Sam zdradził on swoje zamysły, głośno mówiąc, że zajmie królestwo Węgier i przebieży wszystkie królestwa chrześcijańskie, pod swoją władzę je zabierając, a pozostawiając każdemu wolę rządzenia się swojemi prawami; następnie dotrze, blaskiem potęgi swej otoczony, aż do Rzymu, aby nasypać obroku koniowi swemu na ołtarz Świętego Piotra... Były to ohydne bluźnierstwa, które powinny były oburzyć przeciw niemu każdego, w którego piersi biło chrześcijańskie serce.
To też Karol zaprzysiągł, że Francya, ta pierworodna córa Chrystusa, nie zniesie takiej profanacyi, chociażby on sam, król i pomazaniec Boży, miał osobiście wyprowadzić zbrojne hufce przeciw niewiernym, jak to czynili jego poprzednicy: królowie Filip August, Ludwik IX i Ludwik VII. Hrabia d’Eu, który miecz Wielkiego Marszałka odziedziczył po Clissonie, i marszałek Bucicaut starszy, który już podróżował po kraju niewiernych, silnie popierali postanowienie króla, mówiąc, że obowiązkiem jest każdego rycerza, noszącego znak krzyża świętego na piersiach, przyłączyć się do wyprawy przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi.
Najwięcej jednak przedsięwzięcie to wziął do serca książę Filip Burgundzki, zachęcony do tego przez syna swego, hrabiego de Nevers, który miał nadzieję zostania wodzem tej wyborowej armii i dokonania z nią i na jej czele świetnych i wielkich czynów. Książę de Berri nie stawiał również ze swej strony żadnej opozycyi w tej sprawie, która też wkrótce ostatecznie na Radzie królewskiej postanowiona została. Odprawiono tedy posłów Zygmunta, wysłano też ambasadorów do cesarza niemieckiego i księcia Austryi o pozwolenie przejścia przez ich kraje. Napisano również do Wielkiego Mistrza zakonu Teutońskiego dla zawiadomienia go, że Jan Burgundzki idzie im na pomoc z tysiącem najwaleczniejszych wojowników, wybranych z pomiędzy rycerstwa Francyi, dla stawienia oporu zbrojnego zamiarom króla Bajazeta, zwanego Amurat-Baquin.
Książę Burgundyi sam zajął się przygotowaniami wojennemi swojego syna pierworodnego; chciał bowiem, żeby wyprawa ta godną była księcia, należącego do „domu złotych lilii“. Pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał, było przydanie mu do boku rycerza doświadczonego wielkiej odwagi i wielkiego męstwa. Napisał tedy do pana de Coucy, który właśnie powracał z Medyolanu, ażeby przybył doń do pałacu d’Artois, w którym książę Burgundyi zamieszkiwał. J. M. pan de Coucy pośpieszył też natychmiast na to wezwanie.
Tak rzeczy zdecydowawszy, książę zajął się staraniami o wynalezienie pieniędzy, aby ułatwić synowi swemu podróż, godną jego stanowiska i rodu. Nałożył więc, z okazyi pasowania syna na rycerza, podatek na wszystkie ziemie orne, na kasztelanów okolicznych i mieszczan, a podatek ten uczynił do stu dwudziestu tysięcy koron złota. Gdy jednak ta suma okazała się niewystarczającą na postawienie wszystkiego na tej stopie, jakiej pragnął, książę nakazał wszystkim rycerzom i damom, w lenności odeń zamki i ziemie trzymającym, aby się gotowali do wyjazdu, jako stanowić mający świtę syna jego w wyprawie krzyżowej, każdemu jednak pozostawiając wolność wykupienia się od tego obowiązku, za stosowną opłatą, która wynosiła dwa tysiące dla jednych, tysiąc dla innych i wreszcie pięćset koron złota, stosownie do dochodów, otrzymywanych z lenn.
Damy, w wieku będące, i podstarzali rycerze, już niezdolni do tak ciężkich niewygód i, jak mówi Froissart, „obawiający się trudów cielesnych“, zapłacili wedle woli książęcej. Co do młodych, tym odpowiedziano, że nie o ich pieniądze, lecz o osoby idzie i że do drogi przygotować się mają swoim kosztem i towarzyszyć w tej wyprawie panu swemu, księciu Janowi. Z tego nowego podatku książę zebrał znowu około sześćdziesięciu tysięcy koron złota.
Wszystko to przygotowywało się z możliwą szybkością tak, że około 15-go maja wszyscy, wybrani do wyprawy, byli już gotowi i hrabia Jan dał hasło do wyjazdu, sam pierwszy ruszając w drogę na czele orszaku tysiąca ludzi. Wszyscy byli szlachetnego urodzenia, wszyscy odznaczali się męstwem i honorem nieskażonym.
W zamku świętego Pawła starano się gorliwie i dokładnie wypełniać zlecenia doktora Wilhelma i spełniano je dobrze, szczególniej pod względem rozrywek i przyjemności, jakich dostarczać królowi trzeba było. Codziennie odbywały się konne przejażdżki, lub też uroczyste, w zamku, lub w Luwrze, a w wieczór tańce w zamku świętego Pawła. Każdy, chcąc przypodobać się królowi i rodzinie królewskiej, trudził głowę, aby wymyślić coś nowego. Najszaleńsze myśli i projekty, jak to często bywa, najlepiej były przyjmowane. Odetta mało udziału brała w tych wszystkich uroczystościach, raz, z powodu, że sam charakter jej oddalał ją od głośnych zabaw, powtóre, dlatego, że ważniejsze i świętsze zajmowały ją myśli.
Odetta miała zostać matką...
Król kochał ją bardzo, tą miłością głęboką dusz podniosłych, zrodzoną z wdzięczności. Nigdy nie minął dzień, żeby Karol nie znalazł chociaż godziny jednej dla swej uzdrowicielki; chwile przy niej spędzone odbijały jasnem światłem na ciemnem tle nudy i znużenia dworskiego życia.
Stało się tedy, że w epoce owej właśnie pewien młody rycerz z prowincyi Vermandois, który należał do otoczenia królewskiego, żenił się z panienką szlachetnego rodu, pochodzącą z Niemiec, a należącą do dworu królowej. Dostojni opiekunowie państwa młodych postanowili wyprawić im uroczyste wesele na zamku świętego Pawła. Postanowiono urządzić bal maskowy. Król starał się skłonić Odettę, aby w tej za, bawię udział wzięła, ona jednak odmówiła stanowczo, tłómacząc się niebezpieczeństwem swego stanu i słabością zdrowia.
Gdy nadszedł dzień wesela, każdy przygotowania poczynił w cichości i tajemnicy, aby tem większe przebraniem swojem, lub strojem zrobić wrażenie. Bal rozpoczął się kadrylem zwykłych masek, ale około godziny jedenastej rozległy się krzyki: „Rozstąpcie się! miejsca! miejsca!...“ i ukazały się dwa walety: pikowy i kierowy z halabardami w rękach — ubrane, jak na obrazkach Jacquemina, i stanęły przy drzwiach. Za nimi przez te drzwi wszedł cały pochód, przedstawiający żywą talię kart do grania. Król Dawid wszedł pierwszy, za nim Aleksander, później Cezar, wreszcie Karol Wielki. Każdy z nich prowadził pod rękę damę tegoż samego koloru, a treny sukien królewskich nieśli niewolnicy. Pierwszy z tych niewolników wyobrażać miał grę w kręgle, drugi bilard, trzeci szachy, a czwarty kości.
Poza nimi, jako dworzanie, szły cztery asy, przybrane za kapitanów gwardyi i dowodzący każdy dziewięcioma kartami.
Pochód zakończyli walet treflowy i karowy, którzy zamknęli za sobą drzwi, dając przez to do zrozumienia, że już nikt więcej nie wejdzie. Zaraz też orkiestra balowa dała hasło do tańców i natychmiast w pięknych zwrotach asy, króle, damy i walety, łącząc się z sobą, poczęli tworzyć tercye, kwarty i inne sekwense i czternastki ku wielkiej uciesze towarzystwa. Nakoniec, gdy wszystkie czarne karty zebrały się po jednej stronie, a wszystkie czerwone po drugiej, balet ten zakończony został kontredansem ogólnym, w którym wszystkie karty się pomieszały, bez różnicy godności, płci i koloru.
Jeszcze nie dosyć się nas miano z tego pomysłu, który się wszystkim niezmiernie wydał dowcipnym, gdy wtem z sąsiedniej sali dał się słyszeć głos donośny, wygłaszający prośbę o wpuszczenie kogoś do sali balowej. Ponieważ zaś wiedziano dobrze, że nie może to być nic innego, jeno jaka nowa maskarada, pośpieszono więc uczynić zadość tej prośbie.
W istocie ten, który żądał wpuszczenia do sali, był to naczelnik Indyan, prowadzący na sznurze pięciu swoich poddanych, związanych razem. Byli oni przyodziani w worki płócienne, na których były naklejone pasma lnu ufarbowanego na kolor włosów, co im nadawało pozór kosmatych satyrów. Damy poczęły krzyczeć i cofać się na ten widok; opróżnił się środek sali, a nowoprzybyli zajęli tam miejsca wolne, wykonywając tańce najprzeróżniejsze i najdziwaczniejsze. Niedługo jednak przestrach ustąpił, i wszystkie te panie poczęły się zbliżać, z wyjątkiem jedynie księżnej de Berri, która ze strachu nie śmiała wyjrzeć nawet z kącika, w którym się skryła; co widząc, naczelnik dzikich zbliżył się do niej w przekonaniu, że ją jeszcze bardziej przestraszy. W tejże chwili rozległ się wielki krzyk w sali. Książę Orleanu przez nieostrożność zbliżył zanadto jedną z pochodni do tańcujących Indyan, chcąc ich lepiej obejrzeć. Od płomienia tego w jednej chwili wszyscy Indyanie, związani ze sobą, stanęli razem w płomieniach. Jeden z nich zdołał się wydrzeć i wybiegł z pokojów, drugi tymczasem, zapominając o strasznym bólu, jakiego doznawał, wykrzyknął na cały głos:
— Ratujcie króla! na miłość Boską! ratujcie króla!...
Wtedy księżna de Berri, domyślając się, że dowódcą owych Indyan jest nie kto inny, jeno zapewne sam Karol, zarzuciła mu ramiona na szyję i tak go zatrzymała, albowiem chciał biedź na ratunek swoim towarzyszom, którym już nic dopomódz nie mógł, sam się na straszne narażając niebezpieczeństwo.
Z płomieni i jęków ciągle ten sam wydzierał się krzyk:
— Ratujcie króla! ratujcie króla!...


— Ratujcie króla! na miłość Boską, ratujcie króla!...

Straszny to był widok tych czterech ludzi, razem złączonych w jednym słupie płomienia, do którego nikt zbliżyć się nie śmiał. Żywiczne gałązki, zdobiące ich kostyum, podsycały ogień i, topiąc się, spływały jakby pot śmiertelny, a kawałki palącego się odzienia odpadały z kawałkami skóry ludzkiej. Froissart mówi, że w tej wielkiej sali zamku św. Pawła, w chwili, gdy północ biła, straszno było i litość brała, widząc i słysząc, co się tam działo. Z czterech, którzy się palili, dwóch już zwęglonych i martwych leżało na podłodze. Byli to: miody hrabia de Joigny i J. M. pan de Poitiers. Dwóch innych wyniesiono na pół spalonych; byli to J. M. pan Henryk de Guisac i nieprawy syn de Foix, który jeszcze umierającym i coraz słabnącym głosem powtarzał ciągle:
— Ratujcie króla! ratujcie króla!...
Piąty, który zdołał się wydrzeć i uciec, był to pan de Nantouillet. Wybiegł on z pałacu cały w płomieniach, lecz przypomniał sobie, że, idąc na maskaradę, widział był w pobliżu zamku piwnicę, w której stały wielkie kadzie z wodą do płukania butelek i dzbanów. Przypomniawszy to sobie, pobiegł w tym kierunku i wskoczył w jedną z tych kadzi. Ta przytomność umysłu ocaliła go.
Król zaś dał się poznać księżnej de Berri, ciotce swojej, która, pokazując mu Izabellę zemdloną na rękach swoich dam honorowych, wymogła na nim, aby pobiegł jak najprędzej do swoich apartamentów i natychmiast się przebrał. Przerażenie, jakiego wszyscy zebrani doznali z jego powodu, przeminęło szybko, gdyż w parę minut wszedł król już bez maski na salę, w ubraniu, jakie zwykle nosił. Izabella otrzeźwiała dopiero, gdy usłyszała głos jego, i długo jeszcze uwierzyć nie chciała, aby to był on sam i aby mu się nic złego nie stało.
Książę Orleanu był prawdziwie w rozpaczy, jako sprawca tak wielkiego nieszczęścia. Wstał on i mówił wszystkim, kto tylko mógł i chciał słuchać, że wszystko na niego samego spaść powinno, i odpowiedzialność, i żal, i kara, i że teraz, gdy widzi, jak wielkie przez, jego lekkomyślność i nieuwagę stało się nieszczęście, dałby życie swoje, żeby mógł cofnąć śmierć tych nieszczęśliwych.
Wieść o tym wypadku szybko rozeszła się po całem mieście. Nie wiedziano tylko, jak to zwykle bywa, o najważniejszej rzeczy, to jest, że król jest uratowany; nazajutrz rano, na wszystkich ulicach wielkie było zbiegowisko ludu, szemrzącego głośno przeciw młodym szaleńcom, którzy króla do takich namawiali wybryków. Wołano już o pomstę nad tymi, którzy się do jego śmierci przyczynili, i głuche zaczęto puszczać pogłoski i podejrzenia przeciw ks. Orleanu, na którego w razie śmierci króla przejść miała korona Francyi. Książęta de Berri i Burgundyi, pierwszy dążąc z zamku de Nesle, drugi z pałacu d’Artois do pałacu św. Pawła, spotkali się u wrót. Przedarli się przez tłumy, z rykiem lwa snujące się po ulicach. Znali oni tego lwa i obawiali się. jego gniewu. Dlatego też obaj udali się do króla i radzili mu, aby konno przejechał się dla uspokojenia mieszkańców po ulicach miasta Paryża, a gdy Karol zgodził się na to, książę Burgundyi, kazawszy otworzyć okno, wyszedł na balkon i donośnym głosem zawołał:
— Król żyje, poczciwi ludzie!... Uspokójcie się!... Ujrzycie go niebawem!...
W chwilę później król wyjechał wraz ze stryjami swymi, a uspokoiwszy lud ukazaniem się na wszystkich ulicach Paryża, zajechał do katedralnego kościoła Notre-Dame, gdzie wysłuchał mszy świętej i bogate na podziękowanie Bogu złożył dary. Po dopełnieniu tego obowiązku, wracał ku zamkowi św. Pawła ulicą des Jardins, gdy wtem posłyszał krzyk straszny, z głębi serca wydobyty, na który i jego serce zadrżało. Krzyk ten wydała młoda jakaś kobieta, stojąca w otwartem oknie poblizkiego domu. Zaledwie król ją dostrzegł, zeskoczył z konia, a stryjom powiedziawszy, aby sami wracali do pałacu, podążył ku owemu domowi; szybko wbiegł na schody i wpadł do pokoju, wołając z przerażeniem:
— Co to jest? co ci się stało, dziecię drogie, że drżysz tak cała i bledniesz?...
— Ach, panie miłościwy — odrzekła Odetta — sądziłam, iż stałeś się pastwą płomieni i oto życie ze mnie ucieka!...

XII.

Odetta, wymawiając te słowa, istotnie sądziła, że umiera, zemdlała bowiem, a Karol wziął ją na ręce i złożył na łóżku, z którego przed chwilą wstała. Joanna prysnęła jej na twarz kilkoma kroplami wody, Odetta otworzyła oczy.
— Ach! — zawołała, zarzucając ręce na szyję kochanka — ach! mój Karolu, mój panie, więc ty żyjesz?...
Całe życie tej anielskiej istoty skupiło się w jej oczach.
— Moje ukochane dziecię — rzekł król — żyję jeszcze i żyję po to, abym cię kochał.
— Abyś mnie kochał?...
— O! tak.
— Jak to miło być kochaną, lżej umierać — wyrzekła smutno Odetta.
— Umierać? — powtórzył król z przerażeniem — umierać? oto już dwa razy powtórzyłaś ten smutny i groźny wyraz. Więc ty cierpisz, więc ty chora jesteś? Dlaczego jesteś tak blada?
— Pytasz się, panie mój? — odrzekła Odetta. — Nie wiesz zatem, że straszna wiadomość rozeszła się po całem mieście, że i tu dostała się tak, jak i wszędzie; nie wiesz, że wśród nocy rozległ się krzyk okropny, krzyk, który słyszano na obu końcach Paryża: „Król nie żyje!“... Czy pojmujesz, panie, że gdy usłyszałam te słowa, wbiły się one, jak sztylet, w moje serce; uczułam wtedy, że coś niezbędnego do życia zerwało się we mnie; byłam z tego bardzo zadowolona, gdyż byłam pewna, że nie przeżyję ciebie, i dziękowałam za to Bogu; a oto teraz ty, panie, żyjesz, a ja tylko umieram; i za to jeszcze składam dzięki Stwórcy, Jego dobroć jest wielką, Jego miłosierdzie jest nieskończone.
— Co mówisz, Odetto?... Szalona jesteś! Umrzeć! ty miałabyś umrzeć! I dlaczegóż to?...
— Dlaczego, już ci powiedziałam; jak, nie wiem jeszcze. Wiem tylko, że dusza moja już miała opuścić ciało i że, dowiedziawszy się, iż ty, panie, żyjesz, prosiłam Boga o jedną rzecz tylko, — o to, bym mogła ciebie zobaczyć; nie chciałam Go prosić o życie, gdyż czułam już, że to napróżno. Ujrzałam ciebie, jestem szczęśliwa i mogę już umierać. O Boże, Boże! przebacz mi, że myślę tylko o nim! Karolu, jakże ja cierpię! O! weź mię w swoje objęcia, niech umrę na twoich rękach!...
Odetta omdlała po raz drugi. Król sądził, że już umarła; przyciskał ją do serca, krzycząc i szlochając. Naraz wstrząsnął się cały, gdyż uczuł dziwne poruszenie; było to dziecię, które poruszyło się w łonie matki.
— O! — zawołał Karol, przychodząc do przytomności o! biegnij Joanno, biegnij po mego doktora, przyprowadź go tutaj. Powiedz mu, jeśli potrzeba, że to ja umieram, ale niech przybywa w tej chwili, natychmiast; ona żyje i może można ją jeszcze uratować!...
Joanna wybiegła z pokoju, spieszyła, o ile jej wiek na to pozwalał, podług adresu, jakiego jej król udzielił. W dziesięć minut była z powrotem, za nią szedł doktór.
Odetta wróciła tymczasem do przytomności, lecz tak była osłabiona, że nie mogła przemówić. Karol, z oczyma w nią utkwionemi, chciwie w nią się wpatrywał. Czoło jego potem było oblane. Od czasu do czasu z piersi Odetty wydzierał się cichy jęk boleści.
— O chodźcie, mistrzu, chodźcie prędzej! — wykrzyknął Karol, spostrzegając wchodzącego doktora. — Chodźcie i ratujcie ją dla mnie, a uratujecie więcej, aniżeli koronę moją; więcej, aniżeli królestwo; więcej, niźli nawet życie moje! Ratując ją, uratujecie tę, która wróciła mi rozum, gdym był szalonym; tę, która przy mnie przez poświęcenie i cierpliwość anielską czuwała przez długie dni i noce bez końca. A gdy ją uratujesz, mistrzu, wtedy żądaj ode mnie, co zechcesz, a otrzymasz, jeżeli to będzie w mocy najpotężniejszego króla chrześcijaństwa.
Odetta patrzyła na króla z wyrazem niewypowiedzianej wdzięczności. Doktór zbliżył się do niej, wziął ją za puls i zmarszczył czoło.
Stan chorej był niebezpiecznym; skutkiem wzruszenia i przestrachu, zajść miała katastrofa, przyśpieszająca zbyt wczesne jeszcze macierzyństwo Odetty.
Król odprowadził na bok lekarza i tam, bacznie śledząc go wzrokiem, odezwał się:
Mistrzu, czy mam się oddalić, abym nie, był świadkiem jej śmierci? Jeżeli tak jest, żadna siła mnie stąd nie poruszy. Jeżeli żywej oddać mi jej nie macie, toż nie odbierajcie, nie zasłaniajcie jej przed wzrokiem serca mego ani na chwilę, ani na minutę...
Lekarz podszedł znowu do łoża Odetty, zbadał jej puls po raz drugi, popatrzył na nią uważnie, potem wracając do króla, rzekł:
— Wasza Królewska Mość może odejść, dziecię to żyć może... do jutra.
Król ścisnął konwulsyjnie ręce lekarza, a dwie ciężkie łzy potoczyły mu się po policzkach.
— Czy podobna, żeby nie było dla niej ratunku? — szepnął głosem ponurym — czy być może, żeby ona umrzeć miała?!... Więc nieodwołalnie już mam ją utracić? Jeżeli tak, to nie opuszczę już jej, póki żyje, ani na chwilę! Nie, nic na świecie stąd mnie odciągnąć nie zdoła.
— A jednak jednem słowem skłonię do odejścia Waszą Królewską Mość. Wzruszenie, wywołane obecnością króla, może uczynić boleśniejszem i trudniejszem do przejścia całe przesilenie, a od tego wszystko zależy. Jeżeli jest jaka choć mała nadzieja, to cała ona w tem jedynie spoczywa.
— Jeżeli tak, odejdę natychmiast!... już idę! zostawiam ją twoim staraniom! — zawołał król.
Potem, zbliżywszy się do Odetty, uścisnął ją serdecznie w swych objęciach.
— Odetto — rzekł — bądź cierpliwą i odważną, chciałbym nie opuszczać cię w tej strasznej chwili, lecz, lekarz utrzymuje, że to jest konieczne. Zachowaj się dla mnie! Powrócę wkrótce.
— Żegnam cię, panie — smutnie rzekła Odetta.
— Ja cię nie żegnam, lecz mówię: do widzenia!
— Oby to Bóg dozwolił — szepnęła, zamykając, oczy i opuszczając głowę na poduszki.
Król powrócił ze łzami w oczach do pałacu św. Pawła, zrozpaczony; zamknął się w swojej komnacie i przebył tam dwie godziny, które wydały mu się dwoma wiekami, napróżno starając się myśleć o czem innem, dręczony bezustannie jedną myślą. Karol sam doznawał w tej chwili dotkliwego bólu głowy, błyskawice przebiegały mu przed oczyma; ściskał dłońmi rozpalone czoło, jakby dla zatrzymania uciekającego rozumu, który od tak niedawna powrócił i znowu go chciał opuścić. Wreszcie po jakimś czasie, nie mogąc dłużej wytrzymać, opuścił swoją komnatę, wyszedł spiesznie z pałacu św. Pawła, skierował się w stronę ulicy des Jardins, lecz gdy już zdala obaczył dom, do którego dążył, zatrzymał się nagle, drżąc na całem ciele. Po chwili poszedł dalej, ale tak wolno, jakby już szedł za pogrzebem. Doszedł nareszcie, zawahał się na progu, gotów wrócić do pałacu i czekać nadejścia wieści, którą mu doktór przysłać przyrzekł. Wreszcie bezwiednie wszedł na schody, doszedł do drzwi, do których przyłożywszy ucho, usłyszał jakieś krzyki.
Po upływie kilku minut krzyki te ucichły, a matka Joanna podniosła nagle zasłonę, poza którą klęczał król.
— Co słychać? — zapytał wtedy z niepokojem. — Odetta, jak się miewa Odetta?
— Już wszystko minęło. Odetta czeka Was, miłościwy królu.
Król wbiegł do komnaty, śmiejąc się i płacząc zarazem, lecz zatrzymał się w jednej chwili przy łóżku, na widok Odetty, która spoczywała, trzymając w objęciach nowo na świat przybyłą dzieweczkę[6]. Biedna Odetta była tak blada, że przypominała posąg, wykuty z marmuru. A jednak, mimo wycieńczenia i bladości, na ustach młodej matki igrał uśmiech pełen słodyczy i nadziei, jeden z tych uśmiechów, jakie tylko matka mieć może dla swego dziecka; uśmiech, na który składały się miłość, modlitwa i wiara.
Widząc wahanie się Karola, zebrała resztki swoich sił, a podnosząc dziecinę, rzekła:
— Oto, miłościwy panie mój — wszystko, co się wam po mnie zostanie.
— O! matka i dziecię żyć będą — zawołał Karol, obejmując je obie razem i przyciskając do piersi. — Bóg pozwoli przecież, aby na jednej łodydze kwitła róża i jej pączek zarazem...
— Najjaśniejszy panie — zauważył lekarz — dobrzeby było, aby chora mogła trochę wypocząć...
— O! zostawcie mi go — zawołała Odetta — spoczynek mi będzie słodszy i pożyteczniejszy, gdy go będę czuła w pobliżu. Nie zapominajcie, że, jeżeli odejdzie, mogę go już nie zobaczyć i że przeżyłam tak długo dlatego jedynie, że natura uczyniła nade mną cud na korzyść dziecięcia, którem go obdarzyć miałam.
Powiedziawszy z wysiłkiem te słowa, Odetta opuściła głowę na piersi Karola. Joanna odebrała od niej dziewczynkę nowonarodzoną. Lekarz wyszedł. Odetta i król pozostali sami.
— A teraz, dziecię moje — rzekł król — ja będę czuwał u wezgłowia twego łoża. boleści, jak ty niegdyś przy mojem łożu czuwałaś. Bóg na twoje prośby uczynił nade mną cud; ja nie jestem tyle, co ty, godzien łaski Jego najświętszej, ale może litość nade mną mieć będzie i pobłażanie. Śpij, ja modlić się będę...
Odetta uśmiechnęła się smutnie, uścisnęła lekko rękę króla i zamknęła oczy. W kilka minut później tchnienie jej ust i równe wznoszenie się jej piersi okazywały, że usnęła.
Karol, nieruchomy i wstrzymujący oddech, wpatrywał się w tę twarz bladą, jakby już należała do zagrobowego świata. Tylko usta karminowe i przyśpieszone bicie pulsów zdradzały, że gorączką skażone życie jeszcze się w niej kołatało. Od czasu do czasu nerwowe drżenia przebiegały całe to słabe ciałko i zaraz po nich krople zimnego potu ukazywały się na jej czole. Nareszcie drżenia te i ruchy stały się coraz częstsze, głucho westchnienia wydobywały się z jej piersi, słabe jakieś i pełne przerażenia okrzyki dowodziły, że walczyła z jakąś marą senną. Karol, widząc, że sen jej stał się ciężkim i że cierpi w nim, obudził ją.
Odetta otworzyła oczy, wzrok jej, już niepewny i jakby przyćmiony, przebiegł po wszystkich przedmiotach, otaczających ją, nakoniec zatrzymał się na królu. Poznała go i wydała okrzyk radości.
— Ach! więc jesteś jeszcze?!... Więc to był sen tylko i jeszcze cię nie opuściłam!...
Karol przycisnął ją do serca.
— Wyobraź sobie, ukochany mój Karolu — mówiła — że zaledwie usnęłam, ukazał mi się we śnie anioł u stóp łoża mego, oto tam. Miał u czoła aureolę świetlną, u ramion miał skrzydła białe, a w ręku palmę. Popatrzył na mnie łagodnie i rzekł mi:
— „Przychodzę po ciebie, wzywa cię Pan!“ Pokazałam mu tedy, iż trzymasz mnie w swem objęciu u serca swego i że cię opuścić nie mogę. On dotknął mnie palmą swoją i poczułam, że i ja mam skrzydła. Potem nie wiem, jak się to stało, ale ja czuwałam, a tyś spał. Wtedy anioł uniósł się ku niebu, a ja podążyłam za nim, widząc cię w moich objęciach... I tak razem dążyliśmy ku niebu. Z początku byłam bardzo szczęśliwa, czułam się silną i lekką, i oddychałam swobodnie, ale wkrótce poczułam, że, dźwigając ciebie, za wielki biorę ciężar. Mimo to, ciągle wznosiłam się ku górze, lecz oddech mój stawał się coraz trudniejszy... Chciałam obudzić cię i nie mogłam, spałeś snem ciężkim, niezbudzonym. Próbowałam krzyczeć, myśląc, że usłyszysz mnie, ale głos zamierał mi w gardle, ramiona drętwiały i czułam, że mi się z rąk wymykasz. Jeszcze dwa ruchy skrzydeł, a już byłabym przy aniele, przewodniku moim, dotykałam go prawie! Wyciągnęłam rękę, aby pochwycić skraj jego szaty; był to ostatni wysiłek. Dłoń moja spotkała jeno obłok z wodnistej pary, nie mający siły, ani nie dający oporu. Ramię, na którem cię niosłam, opadło omdlałe i widziałam ciebie, Karolu, królu mój i panie, lecącego w przepaść bezdenną. Wtedy wykrzyknęłam z przerażenia i w tejże chwili obudziłeś mnie... Dzięki ci, dzięki za to!...


Na krzyk ten wpadła do komnaty Joanna i doktór.

Przycisnęła usta do twarzy Karola i zmęczona snem tym strasznym, ulegając znużeniu, zamknęła znowu oczy.
Król patrzył na nią, gdy zasypiała. Przez, kilka chwil czuwał jeszcze nad nią z obawy, aby jej inna jaka nie dręczyła mara senna. Potem zdawało mu się, że pod jego czaszką dziwne jakieś dzieją się rzeczy; przedmioty, które go otaczały, zaczęły jakby tańczyć i krążyć dokoła; krzesło, na którem siedział, chwiać się zaczęło. Chciałby podnieść się, otworzyć okno, odpędzić od siebie ten owładający nim obłęd, ale potrzeba-by obudzić Odettę — Odettę, która tak spokojnie spała na jego ramieniu, której usta zbladłe lekkie wydawały tchnienie i której dwie godziny snu spokojnego siły wrócić mogły. Król nie miał na to odwagi. Karol położył głowę na poduszce, obok głowy Odetty i zamknął oczy. Po chwili usnął też...
Po godzinie snu obudziło go uczucie lodowatego zimna. Głowa Odetty opadła na jego policzek i w tem właśnie miejscu uczuł to straszne zimno. Poczuł, że ciężar jej ciała przygniata go.
Chciał ją unieść i złożyć na poduszkach i spostrzegł, iż była bledszą, niż przedtem; usta jej nawet zbladły zupełnie. Zbliżył usta do jej ust i nie poczuł jej tchnienia. Rzucił się na nią i począł okrywać ją pocałunkami. Nagle z piersi jego wydarł się jęk wielki.

Na krzyk ten do komnaty wpadła Joanna i doktór. Oboje pobiegli ku łożu, ale Odetty już tam nie było. Obejrzeli się dokoła i spostrzegli w jednym kącie Karola, siedzącego i trzymającego w objęciach ciało nieszczęsnej dziewczyny, owiniętej w prześcieradła. Oczy Odetty były zamknięte. Wzrok króla był nieruchomy i pełen grozy.

Odetta umarła... Karol znów oszalał!

XIII.

W tym samym czasie krzyżowcy, przeprawiwszy się przez Dunaj, weszli do Turcyi. Dokazywali oni cudów waleczności, miasta i zaniki poddawały się na ich łaskę i niełaskę, i nikt ich potędze oprzeć się nie zdołał; przybywszy pod Nikopolis, obiegli miasto, a przypuszczając szturm za szturmem, coraz, je bardziej ściskali nieprzebytym swoich wojsk pierścieniem.
Bajazet, o którym długo nic wcale nie słyszano, po łatwych bojach strawił lato na zbieraniu swej armii. Składała się ona z żołnierzy, zebranych z różnych krajów Azyi. Bajazet obiecywał im takie korzyści i takie nagrody, ze nawet ludzie z głębi Persyi pod jego sztandary przybywali. Jak tylko ujrzał się wodzem i panem tak wielkiej potęgi, natychmiast ruszył w drogę, przebył Dardanelską cieśninę potajemnie, odpoczął w Adryanopolu tyle czasu, ile było potrzeba na odświeżenie armii, i przybył na odległość kilku zaledwie mil od miasta, które rycerstwo chrześcijańskie obiegło. Wtedy polecił Urnus-Begowi. jednemu ze swoich najwierniejszych i najwaleczniejszych, ażeby rozpoznał miejscowość, dostał języka i skomunikował się, jeżeli to jest możebne;m, z Dogan-Begiem, rządcą Nikopolisu. Poseł powrócił niezadługo, mówiąc, że niezliczona armia chrześcijan zamknęła wszystkie przejścia i nie dopuściła go do oblężonego miasta. Bajazet uśmiechnął się pogardliwie, a gdy noc nadeszła, kazał sobie przyprowadzić konia swego rączego, skoczył mu na grzbiet, a przebiegłszy cały obóz chrześcijan uśpionych, lotem błyskawicy, jakby duch wiatru wbiegł na pagórek, wznoszący się nad miastem Nikopolis, a zatrzymując się, wielkim głosem wykrzyknął:
— Dogan Beg!...
Szczęście dowódcy załogi Nikopolisu zaprowadziło go w tej chwili właśnie na wały twierdzy. Rozpoznał on głos, który go wołał, i odpowiedział mu. Wtedy wódz hord azyatyckich zapytał go po turecku o stan miasta, o to: czy i ile znajduje się w twierdzy zapasów żywności i amunicyi. Dogan odpowiedział:
— Z łaski Boga i Jego proroka Mahometa, bramy i mury miasta silne są i dobrze bronione. Żołnierze twoi, panie, jak to sam widzieć możesz świętemi oczyma twemi, czuwają dniem i nocą, i mają dosyć żywności i amunicyi.
Wtedy Bajazet, dowiedziawszy się tego, co chciał wiedzieć, zstąpił ze wzgórza.
Tak zeszedł czas do 28 października, do wilii św. Michała Archanioła, Było około godziny dziesiątej rano. Wszyscy panowie i całe rycerstwo francuskie zebrane było pod namiotem hrabiego de Nevers, który wydawał wielki obiad. Właśnie pito wina Węgier i Archipelagu, a cała ta młodzież gadatliwa i wesoła tworzyła na rachunek przyszłości najpiękniejsze projekty. J. M. pan Jakób de Helly sam jeden był smutny i ponury; szydzono nawet trochę z jego osowiałości. Przez jakiś czas pozwalał on śmiać się. i drwić, wreszcie zniecierpliwiony podniósł czoło, słońcem Wschodu opalone, i rzekł:
— Mości panowie, śmiejcie się i szydźcie, to nic nie szkodzi nikomu. Spaliście wy, gdym ja czuwał, i nic nie widzieliście i nie słyszeliście z tego, com ja widział i słyszał. Nocy minionej, podczas gdy oprowadzałem straże w obozie, widziałem cud niebieski i słyszałem głos ludzki, który mnie strwożył, bo przeczuwam, że niebo i ziemia nic nam dobrego nie wróżą.
Rycerze poczęli się śmiać, drwiąc z Amurata-Baraquina i z jego nieobecności. Niektórzy nawet zapewniali, iż taki pies niewierny, jak on, nie ośmieli się zaczepić i atakować rycerzy chrześcijańskich.
— Król Basaac — tem imieniem bowiem zwą Bajazeta kroniki — jest niewierny, to prawda — odparł J. M. pan de Helly — ale jest to książę otwarty, surowy, waleczny i w swej fałszywej wierze poważny i stateczny. Wypełnia on z taką skrupulatnością przepisy religii fałszywego swego proroka, że daj Boże, abyśmy kiedykolwiek tak wykonywali przykazania prawdziwego Boga naszego. Co zaś do jego odwagi, to kto go zobaczy choć raz w dniu bitwy tak, jak ja go widziałem, ten jej nigdy w wątpliwość nie poda, póki żyw będzie. Wołacie wielkim głosem, aby przybył; nie obawiajcie się, przybędzie on, jeżeli go dotąd jeszcze niema gdzie w pobliżu.
W tejże samej chwili firanki namiotu rozchyliły się i stanął w nich żołnierz, biegnący pędem, cały okryty potem i kurzem. Żołnierz ów od progu wykrzyknął:
— Do broni! miłościwi panowie, do broni!... grozi wam podejście i niebezpieczeństwo wielkie, gdyż oto ośm czy dziesięć tysięcy Turków nadjeżdża na rączych rumakach!...
Wypowiedziawszy to, żołnierz ów wybiegł, niosąc dalej wiadomość tę samą innym wodzom armii.
Rycerze wszyscy porwali się na tę wieść, spoglądając na siebie ze zdumieniem, gdy hrabia de Nevers, wybiegając przed namiot, począł wołać potężnym swym głosem, tak, aby każdy usłyszał:
— Do broni! do broni, mości panowie! do broni! Nieprzyjaciel się zbliża!...
Niezadługo okrzyk ten rozległ się po całym obozie.
Paziowie pośpieszyli siodłać konie, rycerze wezwali swoich koniuszych i, rozgrzani jeszcze winem i biesiadą, rozbiegli się szukać swoich zbroi. Gdy zaś młodzi jeźdźcy doznali trudności przy wkładaniu nóg w strzemiona z powodu szpiczastych swych ciżem, hrabia de Nevers pierwszy dał dobry przykład, obcinając końce zakrzywione trzewików swych ostrzem miecza. W jednej chwili ludzie ci z aksamitnych zmienili się w żelaznych. Każdy wskoczył na swego konia uzbrojony i stanął pod swą chorągwią. Rozwinięto i rozpuszczono na wiatr chorągiew wielką Matki Boskiej, którą odebrał z rąk hrabiego de Nevers admirał Francyi J. M. pan Jan de Vienne.
W tej właśnie chwili rycerz z chorągwią wpadł przed nich, osadzając konia. Na chorągwi rycerza widać było jego herb: w polu srebrnem krzyż czarny w kotwicę rozdzielony. Rycerz ów zatrzymał się pod chorągwią Matki Boskiej, około której zebrani już byli prawie wszyscy baronowie Francyi, i począł głosem wielkim wołać:
— Ja, Henryk d’Eslen Lemhalle, marszałek króla Węgier, przysłany jestem do was, Mości panowie, przez mego króla i pana, który was uprzedza, abyście nie wydawali bitwy, zanim nie dostaniecie innych wieści, gdyż obawia się on, czy armia nieprzyjaciela nie jest o wiele liczniejszą, aniżeli się naszym strażom zdawało. Król wysiał jeźdźców na zwiady po raz drugi. Otóż, Mości panowie, czyńcie, jak wam mówię, gdyż mówię z rozkazu króla, który wam tę radę daje. A teraz opuszczam was i wracam, nie mogąc tu pozostawać dłużej.
Po tych słowach odbiegł również szybko, jak szybko przybył.
Wtedy książę de Nevers spytał J. M. pana de Coucy, co czynić należy.
— Należy iść za radą króla węgierskiego — odpowiedział zapytany — gdyż rada ta dobrą mi się wydaje.
Ale hrabia d’Eu podbiegł ku hrabiemu de Nevers, rozgniewany, że wprzód, aniżeli jego, zapytano o zdani© pana de Coucy.
— Tak! to tak! miłościwy panie — zawołał — król Węgier chce sobie przywłaszczyć i chwałę zwycięstwa. Myśmy mieli przednie straże, on nam je odebrać przychodzi. Niech mu tam będzie posłuszny, kto chce, byle nie ja!
A wyrywając z pochwy, liliami ozdobionej, swój miecz marszałkowski, wykrzyknął do swego chorążego:
— Naprzód z chorągwią! W imię Boże i Świętego Jerzego! naprzód! Niech to dziś będzie okrzyk każdego prawego rycerza!...
Gdy J. M. pan de Coucy widział, jak się rzeczy mają, odwrócił się do pana Jana de Vienne, trzymającego chorągiew główną Matki Boskiej, i zapytał:
— A teraz cóż nam robić wypada? widzisz bowiem waszmość, co się dzieje!
— Co nam robić wypada? — odpowiedział J. M. pan de la Tremouille, przedrzeźniając to pytanie. — Co robić!? Oto niech wiekiem obarczeni rycerze cofną się i pozwolą młodym iść naprzód!...
— Panie de la Tremouille — odparł pan, de Coucy — zobaczymy w bitwie, kto pójdzie naprzód, a kto pozostanie w tyle. Staraj się tylko waszmość, aby głowa waszego konia była zawsze blizko ogona mego rumaka. Ale nie do was mówiłem. Pytałem J. M. pana de Vienne i pytam go powtórnie, co według niego czynić nam wypada?
— Mój kochany — odpowiedział pan de Vienne — gdzie zdania rozumu nie słuchają, tam zapanować musi zuchwalstwo! Tak, bezwątpienia, powinnibyśmy oczekiwać króla Węgier, lub co najmniej trzystu naszych, których wysłałem dziś rano po żywność dla ludzi i koni. Ale ponieważ hrabia d’Eu chce koniecznie iść naprzód przeciw nieprzyjacielowi, musimy iść za nim i walczyć, jak będziemy mogli najlepiej. A zresztą, spojrzyjcie oto, patrzcie, chociażbyśmy się chcieli cofnąć teraz, już byłoby zapóźno!...
W istocie, z prawej i lewej strony rycerzy wznosiły się tumany kurzu, wpośród których od czasu do czasu błyskała zbroja stalowa. Były to dwa skrzydła armii Bajazeta, które, obszedłszy już wojska chrześcijańskie, dążyły w celu złączenia się i zajęcia tyłów tej armii. Wszyscy więc ci, którzy mieli pewne doświadczenia w sprawach wojennych, widzieli, że bitwa przegrana, ale mimo to ruszyli naprzód.
Wszyscy z okrzykiem całym pędem koni rzucili się na Turków. Siedmiuset rycerzy natarło na dwudziestopięciotysięczną armię!...
Tak w pełnym galopie i z, kopiami naprzód pochylonemi wpadli oni na awangardę turecką, która rozstąpiła się, odkrywając szereg zaostrzonych i końcami naprzód ustawionych palisad, o które rozpędzone konie uderzyły piersiami. Podobne fortyfikacye powinnyby były być zdobywane przez piechotę, ale wojska tej broni były wszystkie pod rozkazami króla węgierskiego. Kilku rycerzy zeskoczyło z koni. Poczęli oni, mimo gradu strzał, padających na nich, kopiami swemi rozbijać te palisady. Niezadługo uczynili wyłom, którym przejść mogło w jednym rzędzie dwudziestu ludzi. Było to więcej, niż było potrzeba. Cała armia krzyżowców rzuciła się w ten wyłom, nie troszcząc się, czy będzie on dosyć wygodny do odwrotu. Dopalili oni piechoty tureckiej, przedarli się przez nią, potem zaś, zwracając się w miejscu, przeszli raz jeszcze przez jej szeregi, tratując Turków kopytami swych koni.
Nagle usłyszeli na prawo i na lewo odgłosy trąb i cymbałów. Były to skrzydła armii Bajazeta, które się do siebie zbliżały, podczas gdy jazda turecka, złożona z ośmiu tysięcy ludzi, z której, jak powiedzieliśmy, Bajazet uczynił swą straż przednią, zaatakowała ich z przodu. Gdy zobaczyli wojsko to całe, błyszczące od złota, chrześcijanie pomyśleli, że cesarz sam znajduje się w ich szeregach. Znowu tedy sformowali szyk bojowy, i rzucili się na kawaleryę z takąż samą gwałtownością, jak poprzednio na piechotę. Wojsko to nie stawiło silniejszego, niż pierwsze, oporu i mimo powagi liczebnej, ulegając waleczności francuskich rycerzy, rozbiegło się na wszystkie strony, jak wielkie stado owiec, wpośród które wpadnie zgraja wilków.
Francuzi, goniąc za nimi, wpadli na istotny front bojowego szyku Bajazeta i tutaj dopiero znaleźli opór prawdziwy, gdyż tam właśnie znajdował się sam cesarz.
Jednakże rycerze francuscy, pod ochroną doskonałych swych zbroi, wdarli się w te gęste masy, jak żelazny klin w pień dębowy, ale, jak klin, zostali też niezadługo ściśnięci i przygnieceni skrzydłami wojsk tureckich. Wtedy każdy widział dobrze i zrozumiał, jaki błąd popełniono, że nie czekano na króla Węgier i jego sześćdziesięciotysięczną armię, gdyż garstka rycerzy francuskich tworzyła punkcik zaledwie maleńki w tej masie niewiernych, która tylko zewrzeć się potrzebowała, aby ten punkcik zatopić.
Pomimo bohaterskich wysiłków, bitwa też przegraną została, a wszyscy niemal znaczniejsi rycerze francuscy wyginęli. Dostało się przy tem i Węgrom, których ucieczka nie uratowała, bo Turcy, na lepszych koniach pędząc za nimi, dognali ich i straszną rzeź im sprawili.
Bitwa trwała trzy godziny. Trzeba było trzech godzin stu ośmdziesięciu tysiącom azyatów do zmożenia siedmiuset rycerzy!... Gdy bitwa się skończyła, Bajazet przebiegł na koniu obóz chrześcijański i wybrał dla siebie namiot króla Węgier, w którym znajdowały się naczynia stołowe złote i srebrne, używane do uczty, wyprawionej przez króla w wigilię bitwy. Inne namioty pozostawił swej starszyźnie i żołnierzom, potem kazał sobie zdjąć zbroję, i postanowił wypocząć, bo walczył, jak lew. Zaczem zasiadł przed drzwiami na dywanie, zwyczajem tureckim, i przywołał swoich generałów i przyjaciół, chcąc porozmawiać z nimi o odniesionem zwycięstwie. Oni też natychmiast stawili się na to wezwanie, a ponieważ Bajazet był z dnia tego zadowolony, śmiał się, żartował wiele z nimi, mówiąc, że niezadługo zdobędzie całe Węgry, a potem wszystkie królestwa i kraje chrześcijańskie, gdyż, jak twierdził, chciał naśladować swego poprzednika, Aleksandra Macedońskiego, który przez dwanaście lat trzymał świat cały pod swem panowaniem, czczony i wielbiony przez wszystkich.
W końcu wydał następujące rozkazy: najpierw kazał sobie przedstawić dnia jutrzejszego wszystkich niewolników; powtóre, zebrać ciała poległych, zrewidować je i tych, którzyby się wydawali znakomitszymi, odłożyć razem osobno, gdyż miał zamiar wyprawić ucztę przed tą hekatombą ludzką; po trzecie zaś, kazał wybadać, czy król Węgier uciekł, czy zabity został, lub też wzięty do niewoli.
Gdy nareszcie Bajazet wypoczął, kazał sobie przyprowadzić świeżego konia; powiedziano mu bowiem, że walka była dla jego ludzi wielce morderczą, chciał się przeto osobiście przekonać, o ile te wieści były prawdziwe, i w tym celu postanowił zwiedzić pole bitwy; przekonał się też sam własnemi oczyma, że nie tylko nie przesadzono w raportach poniesione straty, ale nawet zatajono przed nim co najmniej połowę, gdyż na jednego trupa chrześcijańskiego rycerza spotykał trzydzieści i więcej trupów swych dzikich żołnierzy. Był więc tem mocno zagniewany i rzekł:
— W istocie ciężką walkę stoczyliśmy tutaj, a chrześcijanie bronili się, jak lwy, ale bądźcie spokojni, żywi zapłacą za umarłych!... Jedźmy dalej.
A im dalej jechał, tem się bardziej dziwował czynom wojennym nieprzyjaciół. Przybył nareszcie do miejsca, gdzie padli panowie de la Tremouille, ojciec i syn, a dokoła nich nagromadzone były góry trupów niewiernych. Przebiegł drogę, którą przedzierał się Jan de Vienne, i ujrzał ją całą na prawo i na lewo trupami usłaną. Doszedł do miejsca, gdzie rycerz ten poległ, i zobaczył go, leżącego na chorągwi Matki Boskiej, którą tak silnie ściskał w swych zesztywniałych rękach, że trzeba było je uciąć, aby ją z nich wydrzeć.
Dwie godziny stracił tak Bajazet na zwiedzaniu pola bitwy, poczem powrócił do namiotu swego, gdzie nie mogąc oka zmrużyć przez noc całą, przeklinał tych nikczemnych, nad którymi zwycięstwo kosztowało go więcej, niż którakolwiek porażka. Nazajutrz rano, gdy uchylił firanek namiotu, ujrzał zgromadzonych głównych naczelników armii swojej, którzy oczekiwali polecenia jego co do zabranych w niewolę jeńców, gdyż krążyła wieść, iż wszyscy mają ponieść śmierć przez ucięcie głowy i że nikt z nich przy życiu zachowany nie zostanie. Jednakże Bajazet zastanowił się nad okupem, jaki za tak szlachetnych rycerzy dostać może; kazał tedy zawołać dragomanów i tłómaczów, i zapytywał ich: którzyby pomiędzy pozostałymi przy życiu byli najbogatsi i najznakomitsi. Odpowiedzieli mu oni, że sześciu jeszcze podało swoje nazwiska, jako najznakomitsze w rycerskim stanie. Byli to naprzód Jego Wysokość Jan Burgundzki, hrabia de Nevers, wódz i naczelnik wszystkich innych, powtóre J. M. Filip d’Artois, hrabia d’Eu, dalej panowie Eeguerrard de Coucy, hrabia de la Marche, Henryk z Baru i wreszcie J. M. pan Guy de la Trémouille. Bajazet chciał ich zobaczyć, a gdy wszystkich jeńców przed nim stawiono, kazał im przysiądz, że będą mówili całą prawdę i podadzą swe nazwiska prawdziwe. Przysięgli też na jego żądanie. Bajazet dał znak hrabiemu de Nevers, aby się zbliżył.


Dwie godziny stracił tak Bajazet na zwiedzaniu pola bitwy...

— Jeżeli ty jesteś naprawdę tym — rzekł mu przez tłómacza — kim się być mienisz, to jest Janem Burgundzkim, to daruję ci życie, i daruję ci je nie dla imienia twego, ani dla okupu twego, ale dlatego, iż jeden ze znawców przyszłości powiedział mi, że ty sam przelejesz więcej krwi chrześcijańskiej, aniżeli wszyscy Turcy razem wzięci.
— Basaacu! — odparł hrabia de Nevers — żadnej łaski dla siebie nie proszę! Obowiązkiem jest moim podzielić los tych, których poprowadziłem przeciw tobie. Jeżeli oni okup złożyć mają, ja też okup złożę; jeżeli oni umierać mają, i ja z nimi życie położę!
— Stanie się, jak ja zechcę, nie tak, jak się tobie podoba — odpowiedział cesarz.
I kazał odprowadzić go do towarzyszy, a z nimi razem do namiotu, który im służył za więzienie.
Po krótkim namyśle, Bajazet, sprawdziwszy tożsamość osób, pozostawił przy życiu kilku najznakomitszych rycerzy francuskich, resztę towarzyszy niewoli kazał żołnierzom swoim mieczami zarąbać. Około trzystu jeńców straciło w ten sposób życie. Cesarz przypatrywał się sam temu krwawemu widowisku, które trwało przeszło trzy godziny. Ułaskawieni zaś, z J. M. de Nevers na czele, mieli się okupić; w tym celu dozwolono J. M. de Helly wyjechać do Francyi z listami do króla i do rodzin jeńców po pieniądze.
Poseł zaprzysiągł, że dobrowolnie powróci do niewoli, i puścił się natychmiast w drogę.

XIV

W owej właśnie chwili wybuchła w Anglii rewolucya, która miała mieć wielki Wpływ na losy Francyi.
Hrabia Derby, ten sam, którego na początku tego opowiadania widzieliśmy na turnieju, walczącego przeciw książęciu Ludwikowi, podczas uroczystości, dawanej z okazyi wjazdu królowej Izabelli, był, jak powiedzieliśmy, synem księcia Lancastra i miał w Anglii liczne i potężne stronnictwo.
Gdy ojciec jego umarł, król Ryszard z obawy, aby olbrzymia sukcesya, jaka mu się dostać miała, nie posłużyła mu do zyskania sobie nowych stronnictw, postanowił nie wydawać mu jej, mimo niezaprzeczonych jego praw do niej. Hrabia Derby był wówczas we Francyi nie już, jak za pierwszym razem, posłem, od korony, ale wygnańcem na obcej ziemi. Kłótnia jego osobista z hrabią Nottingham dała Ryszardowi pretekst do wygnania z kraju tego, którego zaczynał uważać za swego rywala.
Niesprawiedliwość ta króla względem hrabiego Derby zupełnie inny sprawiła skutek, aniżeli ten, jakiego się Ryszard spodziewał. Cała szlachta i dygnitarze kościoła stanęli po stronie wygnańca. Naród, przyciśnięty podatkami, grabiony przez zbrojne hordy żołnierzy królewskich, którym nie płacono żołdu i które łupiły rolników w ich chatach i kupców w ich handlach, szemrał mocno przeciw tym uciskom, do których nie był przyzwyczajony, i oczekiwał tylko sposobności, aby połączyć się w wspólnej sprawie ze szlachtą przeciw królowi.
Hrabia Derby z oczyma zwróconemi ciągle na Anglię oczekiwał tylko, aby sprawy te doszły wreszcie do punktu kulminacyjnego. Czekał niedługo, bo gdy Ryszard rozpoczął wyprawę przeciw Irlandyi, odebrał hrabia zawiadomienie, że, jeżeli jest dziś odważnym i ryzykownym, aby rozegrać partyę, w której mógł stracić głowę, lub zyskać koronę, niech przybywa. Hrabia Derby nie wahał się ani chwili, a pożegnawszy księcia Bretanii, u którego przebywał, wyjechał z Hawru, a po dwu dniach i dwu nocach podróży wylądował w Yorkshire, pomiędzy Hall i Brintington.
Podróż jego ku Londynowi była prawdziwym marszem tryumfalnym, tak bardzo dawny król był nienawidzony. Mieszkańcy miasta otwierali bramy i na kolanach klucze mu oddawali, trubadurowie i minstrele otaczali go, śpiewając na jego chwałę, a kobiety wysypywały kwiatami drogę, którą miał przejeżdżać.
Gdy wieść o tem doszła Ryszarda, powrócił szybko z armią swoją do stolicy, ale opuszczony przez żołnierzy, nie mogąc ich do walki zachęcić, lub zmusić, musiał się poddać na łaskę i niełaskę zwycięzcy. Odprowadzono go i osadzono w wielkiej wieży zamku londyńskiego, a potem wytoczono przeciw niemu proces. Izby złożyły go z tronu, a hrabia Derby ogłoszony został królem pod imieniem Henryka IV i otrzymał berło i koronę z rąk własnych tego, którego z tronu strącił.
Wiadomość tę przywiozła do Francyi pani de Coucy, która była mistrzynią dworu Izabelli francuskiej, siostry króla Karola, wydanej dla zakończenia sporów i wojny z Anglią za Ryszarda. Biedne to dziecię, które z miłości znało tylko jej smutne strony, z królowania tylko jego nieszczęścia, wracało do Francyi wdową po mężu, żyjącym jeszcze, ale już na śmierć skazanym. Każdy czuł dobrze, że podobna obelga, uczyniona koronie francuskiej, nie mogła pozostać niepomszczoną, a jednak uznawano jednocześnie niemożebność rozpoczęcia wojny; królestwo było bowiem wycieńczone z ludzi i pozbawiono pieniędzy. Książę Orleanu tak wielki czuł gniew o tę obrazę i tak wielką boleść z powodu bezsilności swojej ojczyzny, że posłał w swojem osobistem imieniu wyzwanie nowemu królowi Anglii. Pojechali z tą misyą: Orleans, pierwszy herold, i Cliampagne, mistrz broni księcia, wyzywając króla do wałki osobistej a śmiertelnej w miejscu, które on sam wskaże, z bronią, którą on sam wybierze.
Henryk IV wyzwania nie przyjął.
Tymczasem książę Orleanu spełniał rządy w sposób, jak mówi Juvénal, surowy historyk owej epoki, w sposób dowodzący, iż on sam rządcy i guwernera potrzebował. Dla zaspokojenia zachcianek i marnotrawstwa jego samego i królowej, podatki rosły wciąż z taką szybkością, że nakładano nowe wprzód, nim poprzednie zapłacone zostały. Nareszcie, gdy lud już zupełnie wyssany został, książę nałożył podatek nowy na duchowieństwo.
Prawdą jest, iż, dla zamaskowania wyrządzonego gwałtu i bezprawia, podatek ten ściągany był pod pozorem pożyczki. Sprowadziło to wielkie między prałatami i książętami kościoła nieporozumienia. Jedni formalnie odmówili zapłacenia nałożonej taksy i pozwolili siłą zabierać czwartą część zbiorów, zgromadzonych w śpiżarniach i stodołach, podczas gdy inni, przeciwnie, nabożnie pochlebiając regentom Francyi, rzucali klątwy na nieposłusznych braci. Regent, daleki od uznania skandaliczności takich faktów, odpowiedział na to rozdwojenie kościoła ogłoszeniem nowego edyktu, nakładającego nową taksę ogólną, obowiązującą wszystkich: lud, szlachtę i duchowieństwo. W akcie wyrażone było, iż decyzya ta powzięta została wobec i za zgodą książąt de Bourbon, de Berri i Burgundyi, co było fałszem. Dwaj pierwsi oświadczyli publicznie, że wcale o tej sprawie nic nie wiedzą i niczem się do niej nie przyczynili; ostatni zaś, książę Burgundyi, który już ukończył starania i rokowania o wykup swego syna z tureckiego jasyru i który otrzymał już był wiadomość, że hrabia de Nevers wraca, uwolniony od tych trzech, postanowił sam przybyć do Paryża dla zarzucenia kłamu swemu synowcowi.
Gdy książę Orleanu dowiedział się o zbliżaniu się księcia Burgundyi do Paryża, zrozumiał natychmiast, że niepodobna mu będzie utrzymać się na stanowisku, jakie sobie przywłaszczył; pośpiesznie tedy ogłosił, że król na prośbę jego i Izabelli cofa ostatnio ogłoszony podatek, który pobierany więcej nie będzie. Nie wstrzymało to jednak księcia Filipa; przeciwnie, w tem ustąpieniu regenta widział on uznanie słabości przeciwnika i postanowił skorzystać z tego.
To też za przybyciem do Paryża porozumiał się z książętami de Bourbon i de Berri, których nazwiska były razem z jego imieniem skompromitowane, a przedstawiwszy z wielkim uszanowaniem całą sprawę królowi, uzyskali decyzyę, mocą której Rada państwa zebrać się miała i zdecydować: któremu z książąt ma być powierzona władza; książęta zresztą ofiarowali się dla swobody dyskusyi nie być obecnymi na owem posiedzeniu Rady, jeżeli tylko synowiec ich ze swej strony zgodzi się również nie przybyć. Książę Orleanu przyjął tę propozycyi, gdyż wiedział, że decyzya będzie dlań nieprzychylną. Przyznawano mu bowiem ogólnie wszelkie zalety dobrego i szlachetnego rycerza, ale również ogólnie zaprzeczano mu wszelkich cnót męża stanu. Nie dziwił się też wcale, chociaż czuł żal w sercu, gdy się dowiedział, że stronnictwo księcia Burgundyi przeważyło nad jego stronnictwem i że księciu Burgundyi oddana została regencya królestwa Francyi, którą on sam dotąd sprawował.
Dwaj rywale odnaleźli się więc znowu z jedną nienawiścią więcej w sercu, chociaż już tyle tam było innych nienawiści, że sami nie myśleli, aby nowa mogła się jeszcze w ich piersi pomieścić.
Książę Orleanu zdawał się pocieszać po tem niepowodzeniu, otaczając synowę księcia Filipa, hrabinę de Nevers, swojemi staraniami i galanteryą.
W taki sposób mścił się książę Ludwik Orleański; wkrótce zobaczymy, jak się znów mścił hrabia de Nevers.
Niezadługo potem umarł w zamku de Halle, w sześćdziesiątym trzecim roku życia, Filip Śmiały; wskutek tej śmierci regencya przeszła znów na księcia Orleanu.
Jednocześnie też hrabia de Nevers został księciem Burgundyi.
W jedenaście miesięcy później umarła księżna, i książę Jan Burgundzki został zarazem hrabią Florencyi i d’Artois, panem de Salins, palatynem de Malines, d’Aloit i de Tahmund, to jest jednym z najpotężniejszych książąt chrześcijaństwa.

XV.

Wypadek ten miał odsłonić nieporozumienia, które aż do tej pory różniły te dwie rodziny. Aż dotąd szacunek dla wieku księcia Filipa, jakoteż jego własne doświadczenie i takt, nadawały tym rozterkom książęcym charakter polityczny, który teraz zatracić się miał zupełnie. Nienawiści osobiste, nienawiści ambicyą wywołane, nienawiści zranionej miłości i miłości własnej, nienawiści pałające i krwawe, wszystkie jak hydry podnieść miały swe głowy z masek odarte, jak obnażeni w arenie atleci w poły się pochwycić i walczyć zawzięcie.
Każdy przeczuwał, że przyszłość brzemienną była wielkiemi nieszczęściami, że w powietrzu wrzało coś strasznego, że gdy burza wybuchnie, deszcz będzie padać krwawy. Żaden jednak z książąt nie dawał publicznie poznać swej nienawiści.
Tymczasem ludzie, którzy się ośmielili monitować księcia Orleanu, skorzystali z chwilowego powrotu rozumu u króla, aby mu przedstawić cały stan rzeczy. Przedstawiono mu, iż złoto państwowej i prywatnej szkatuły topi się i przelewa w rękach księcia i królowej, niby w wielkim piecu hutniczym; powiedziano mu o wszystkich skargach ludzi, o nędzy, która się aż do królewskiego pałacu wciskać zaczęła.
Począł tedy król zbierać wiadomości i dowiedział się rzeczy strasznych. Zawołał do siebie ochmistrzynię dzieci swoich, a ona mu wyznała, iż młodzi książęta pozbawieni byli najpotrzebniejszych przedmiotów i że często nie wiedziała, czem dzieci królewskie nakarmić i przyodziać. Przywołać kazał do siebie syna swego, księcia Akwitanii, a dziecię przybiegło na wpół nagie i wygłodzone. Wtedy nieszczęśliwy król westchnął boleśnie i począł szukać pieniędzy, aby je dać ochmistrzyni, lecz nie znalazłszy nic w kieszeniach i szufladach, oddał jej do sprzedania kielich złoty, z którego zwykł był pijać.
Z odbłyskiem rozumu na chwilę wróciła energia, biednemu szaleńcowi. Nakazał, aby się zebrała Rada państwa w celu obmyślenia najlepszych środków zaradzenia chorobie państwa; potem, nie mówiąc nic nikomu, kazał napisać do księcia Burgundyi, zapraszając go na owe narady.
Nazajutrz też książę wyruszył z Arras z ośmiuset ludźmi i szedł na Paryż.
Przybywszy do Lugdunu, odebrał listy, które mu donosiły, że książę Orleanu i królowa, dowiedziawszy się o jego marszu ku Paryżowi, opuścili to miasto i schronili się do Melun, a dalej do Chârtres, zostawiając rozkaz księciu Ludwikowi Bawarskiemu, aby im tam dowiózł księcia Akwitanii, Delfina Francyi.
Mimo ważności tych nowin, książę był tak zmęczony, że musiał stanąć, dla przespania się parę godzin. Nazajutrz, o świcie, ruszył dalej ku Paryżowi, ale przybył zapóżno: Delfina już wywieziono.
Wtedy książę Burgundyi, nie odpoczywając już ani chwili, puścił konia galopem i kazał ludziom swoim towarzyszyć sobie. Tak przebiegł Paryż w całej szerokości, wydostał się na gościniec, prowadzący do Fontainebleau i dogonił Delfina pomiędzy Villeneuf i Corbeil. Młodemu księciu towarzyszyli: wuj jego, książę Ludwik Bawarski, margrabia de Pont, hrabia de Damartin, pan de Montaigu, wielki mistrz ceremonii w pałacu królewskim i wielu innych panów. W tejże samej karecie, przy boku jego siedziała siostra jego, księżniczka Joanna, i pani de Préaux, żona księcia de Bourbon. Książę Burgundyi, zbliżywszy się do karety, skłonił się przed Delfinem i prosił go, aby powrócił do Paryża, mówiąc, iż ma mu do powiedzenia rzeczy, wielce go dotyczące. Wtedy książę Bawarski, widząc, iż młody książę miał istotnie ochotę wrócić z Janem Burgundzkim, zgodnie z jego prośbą, wystąpił i rzekł:
— Niech Wasza Książęca Mość raczy dozwolić księciu Akwitanii, siostrzeńcowi naszemu, udać się do królowej matki i do księcia Orleanu, stryja, gdyż jedzie on tam za zgodą króla, ojca swego.
Przytem książę Ludwik wydał głośno zakaz surowy, iżby nikt nie ośmielił się zwrócić z drogi, i kazał woźnicy zaciąć konie. Wówczas książę Burgundyi sam własną ręką, schwyciwszy konie za munsztuki, zawrócił je w stronę Paryża, a dobywając miecza, wykrzyknął:
— Dalej w drogę, woźnico! Idzie tu o życie twoje! W drogę, a żywo!
Woźnica, drżący ze strachu, popędził konie, a wojsko księcia Burgundyi otoczyło karetę. Podczas gdy książę Akwitanii wracał do stolicy w towarzystwie wuja swego, który nie chciał go opuścić, inne towarzyszące mu dotąd osoby śpieszyły do Corbeil, w celu doniesienia księciu Orleanu i królowej o całem wydarzeniu.
Czyn ten dowodził, na ile poważyć się zdołał książę Burgundyi. Książę i królowa, którzy właśnie siadali do stołu, przerwali obiad i, usiadłszy do powozu, kazali się zawieźć do bezpieczniejszego, bo obronnego miasta Melun.
Przybywszy z Delfinem do Luwru, książę Burgundyi pozostał przy nim, chcąc dobrą i pewną w zamku tym straż urządzić.
Nadzór ten był mu tem łatwiejszy, że na rozkaz jego i jego braci zbrojni ludzie przybywali ze wszech stron państwa. W kilka dni później książę Jan znalazł się na czele około sześciu tysięcy wojska, całkiem mu oddanego pod dowództwem hrabiego de Cléves i biskupa Liége, który się zwał Janem Bezlitosnym.
Książę Orleanu, ze swej strony, nie tracił czasu. Posłał on wysłańców swoich do wszystkich księstw swoich i hrabstw z rozkazem dostarczenia mu jak największej ilość koni zbrojnych, i to w jak najkrótszym czasie. Wkrótce też przybyli: J. M. pan de Harpedanne z ludźmi z Boulońskiego, książę Lotaryngii z ludźmi z okolic Chârtres i Dreux i wreszcie hrabia d’Alençon z rycerzami i gminami księstwa Orleanu.
Wszystkie te przemarsze wojsk były wielce uciążliwe dla biednego ludu w okolicy Paryża. Zbrojne oddziały obu stronnictw przebiegały prowincye la Brie i I’lle de France, rabując i niszcząc wszystko. Ludzie księcia Orleanu przyjęli za chorągiew kij sękaty, który był dewizą księcia przy turniejach z temi słowny: „wyzywam“, a Burgundczycy kupili się około chorągwi księcia Jana, noszącej hebel i napis: „przyjmuję wyzwanie“.
Oba wojska stały wszędzie prawie naprzeciw siebie i chociaż pomiędzy książętami nie było żadnego wypowiedzenia wojny, wszelki jednak rozsądny człek czuł, dobrze, że prosta kłótnia osobista pomiędzy dwoma żołnierzami wystarczy do wywołania starcia pomiędzy dwoma armiajmi i wojny domowej w całej Francyi.
Stan ten trwał już czas jakiś, gdy książę Orleanu postanowił przerwać go stanowczym krokiem. Skutkiem tego postanowienia wydany był rozkaz Orleańczykom, aby się posunęli na Paryż.
Książę Burgundyi był właśnie w swoim pałacu d’Artois, gdy mu dano znać o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Książę Jan, przywdziawszy szybko zbroję, wskoczył na konia również uzbrojonego i stanął z swymi ludźmi, gotowy do walki odpornej.
Widząc księcia, rycerzy jego i zbrojnych ludzi, przebiegających ulice Paryża, mieszkańcy stolicy mocno się zaniepokoili. Książę Orleanu nadużyciami swemi taką sobie wyrobił złą sławę, iż chodziły pogłoski, jakoby celem jego wyprawy na Paryż miał być rabunek tego miasta. To też w jednej chwili całe mieszczaństwo podniosło się i stanęło u bram Paryża; studenci i ucząca się młodzież zbrojno wyszła z uniwersytetu. Zburzono wiele domów na przedmieściach, aby z ich gruzów powznosić barykady na gościńcu, jednem słowem: wszystkie przedsięwzięto środki, aby dopomódz księciu Burgundyi do zwalczenia księcia Orleanu.
Zanim wszelako przyszło do spodziewanego starcia, z porady rozumniejszych członków Rządu królewskiego rozpoczęto z ks. Ludwikiem układy, które trwały cały tydzień i wreszcie do pewnego porozumienia się bez rozlewu krwi doprowadziły. Książęta zgodzili się, iż każdy wojska swe rozpuści i zda pretensye swoje na sąd Rady królewskiej. Przysięgi z jednej i z drugiej strony złożone zostały na Ewangelię, a rozpuszczenie wojsk miało być dowodem wykonania umowy.
Jak tylko Paryż został uwolniony od zbrojnych obu stronnictw, królowa postanowiła odbyć wjazd do miasta, Ten dowód zaufania, jaki dawała Izabella, przybywając znowu pomiędzy mieszkańców Paryża w tak burzliwej chwili, z wielką był przyjęty radością. Tłumy narodu wesoło i radośnie wyległy naprzeciw niej. Królowa siedziała w pierwszym, jaki na świecie zbudowany był, powozie, na resorach wiszącym, który jej w darze ofiarował książę Orleanu. Damy jechały za nią w karocach; dwaj książęta, niby pogodzeni, jechali na koniach, obok siebie, trzymając się za ręce i niosąc każdy tarczę swego przeciwnika.
Odprowadziwszy Izabellę do pałacu królewskiego, obaj udali się do kościoła katedralnego Notre-Dame, gdzie komunikowali się jedną hostyą, na pół przełamaną, ucałowali się u stóp ołtarza, a dla większego dowodu wzajemnego zaufania i zgody, książę Burgundyi prosił na tę noc o gościnność księcia Orleanu. Ludwik nie tylko gościnność, ale połowę własnego łoża mu ofiarował. Jan Burgundzki ofiarę tę przyjął. Naród, uwiedziony pozorami, odprowadził ich, krzycząc „Noel!“ do nowego pałacu księcia Orleanu, który znajdował się poza zamkiem Św. Pawła.
Ci dwaj ludzie, którzy przed tygodniem, w stal okuci, pod nienawistnemi chorągwiami szli przeciw sobie, weszli teraz wsparci jeden na ramieniu drugiego do pałacu, jakby dwaj najserdeczniejsi przyjaciele, po długiem niewidzeniu się spotykający.
W pałacu znajdowali się już wujowie ich, książęta de Berri i de Bourbon, którzy nie wiedzieli, czy wierzyć mają uszom swym i oczom. Książę Burgundyi zapewnił raz jeszcze o szczerości zawartej zgody, a książę Orleanu powiedział, że nigdy dzień Boży nie wydał mu się tak pięknym, jak ten, który się miał właśnie ku schyłkowi.
Dwaj książęta, pozostawszy sam na sam, przechadzali się jeszcze po komnatach, rozmawiając ze sobą. Przyniesiono im wina grzanego z korzeniami, które zapijali, zmieniając kubki. Książę Jan był szczególniej wesół i swobodny. Chwalił on wielce urządzenie sypialnej komnaty, ze szczególną drobiazgowością przyglądał się obiciom i portyerom, a wskazując palcem mały kluczyk, który tkwił w utajonych drzwiach, pytał, śmiejąc się, czy drzwiczki te nie prowadzą przypadkiem do apartamentów ks. Walentyny.
Książę Orleanu szybko zagrodził mu drogę, a kładąc rękę na kluczyku, rzekł:
— O, wcale nie, drogi kuzynie; przeciwnie, jest jej surowo zabronionem wchodzić za te drzwiczki. Prowadzą one do oratoryum, w którem odbywam tajemnie praktyki moje pobożne.
Potem, śmiejąc się i żartując, jakby przez nieuwagę, wyjął klucz z zamku, bawił się nim przez chwilę tak, jakby nie wiedział, co właściwie w ręku trzyma, nakoniec wsunął go do jednej z kieszonek swego bogatego kaftana, mówiąc tonem żartobliwym i jak najnaturalniejszym:
— A możebyśmy się już położyli, jak myślicie, kuzynie?
Za całą odpowiedź książę Jan odpiął pas złoty, który podtrzymywał jego sztylet i kieszonkę, i położył go na jednym z foteli. Książę Orleanu począł się także rozbierać, a ukończywszy to wcześniej, położył się pierwszy w głębi łoża, pozostawiając brzeg, czyli stronę honorową, księciu Burgundyi, który też wkrótce ją zajął.


...i wyciągnął rękę ku sztyletowi, który...

Dwaj książęta czas jakiś rozmawiali jeszcze o wojnie, turniejach i miłości, nareszcie książę Jan zdawał się już zwyciężony snem. Książę Orleanu, widząc to, zaprzestał mówić, a popatrzywszy przez chwilę jeszcze wzrokiem życzliwym na kuzyna swego, który prędko zasnął, sam też, przeżegnawszy się i odmówiwszy szeptem cichym modlitwę jakąś, zamknął oczy.
Po godzinie takiego nieruchomego spoczynku otworzył się oczy księcia Jana. Odwrócił powoli głowę w stronę kuzyna swego. Ludwik spał, jakby wszyscy aniołowie niebiescy czuwali nad nim.
Gdy się przekonał, że sen jego był rzeczywistym, książę Burgundyi ostrożnie podniósł się na łokciu, wysunął jedną nogę, potem drugą, końcem palców dotknął podłogi i pocichutku wydobył się całkowicie z pod przykrycia.
Wyszedłszy i oglądając się ciągle na śpiącego Ludwika, podszedł do fotelu, na którym tamten złożył swoje rzeczy, schwycił jego kaftan i wynalazł w nim ów kluczyk, który przed chwilą Ludwik był schował, wziął lampę ze stołu, na którym ją służący postawił, i wstrzymując oddech, jak mógł najciszej posunął się ku drzwiczkom tajemniczym. Potem wsunął z całą ostrożnością kluczyk w zamek... drzwiczki się otworzyły i książę Jan wszedł do tajemnego gabinetu.
W chwilę później wyszedł stamtąd blady i z brwiami ściągniętemi, zatrzymał się chwilę, jakby się namyślał, co mu czynić wypadało, i wyciągnął rękę ku sztyletowi, który złożył był na fotelu...
Nagle jednak zmienił zamiar, cofnął rękę i postawił lampę na stole.
W tej chwili książę Orleanu obudził się.
— Czy potrzebujecie czego, kuzynie? — spytał Jana Burgundzkiego.
— Nie, Mości książę, nic — odpowiedział Jan — ta lampa, w oczy mi świeciła, podniosłem się tedy, aby ją zgasić.

Mówiąc to, dmuchnął na światło i, wróciwszy do łoża, położył się napowrót.

XVI.

W kilka miesięcy po tej nocy pojednania, wieczorem, dnia 23 listopada 1407 roku, dwóch ludzi, jadących konno, zatrzymało się przy ulicy Barbette, naprzeciw domu, w którego ścianie frontowej znajdował się osadzony obraz Matki Boskiej. Ludzie ci rozglądali się w około przez chwilę, chcąc dobrze rozpoznać miejscowość, nareszcie jeden z nich rzekł:
— To tutaj.
Potem obaj zsiedli z koni i przywiązali je do słupa, który podtrzymywał stojącą obok szopę, sami zaś poczęli przechadzać się w milczeniu. Po chwili nadjechało znowu dwóch innych ludzi. Ci tak samo, jak pierwsi, zbadali uważnie miejscowość, zsiedli również z koni, a spostrzegłszy w cieniu błyszczące stalowe zbroje, podeszli ku dwom przechadzającym się. Me upłynęło dziesięć minut, gdy znów usłyszano tentent koni nowoprzybywających zbrojnych jeźdźców; w przeciągu pól godziny zebranie to, powiększając się stopniowo, liczyło już ośmnaście osób.
Od kwadransa zgromadzenie było już w pełnym komplecie, gdy nagle w górnej części ulicy rozległ się tentent galopującego konia. W chwili, gdy jeździec dojeżdżał do wspomnianego domu z obrazem, głos jakiś z wnętrza szopy zawołał:
— Czy to ty, panie de Courtheuse?
— Ja — odrzekł jeździec, osadzając konia w miejscu. — Kto mnie woła? Przyjaciel, czy nieprzyjaciel?
— Przyjaciel — odpowiedział ten, który zdawał się być naczelnikiem zebranych, wychodząc z cienia i zbliżając się do J. M. pana de Courtheuse. — No, jakże, jesteśmy gotowi?
I oparł rękę na szyi konia.
— A! to ty, Raulu d’Octouville! — odrzedł jeździec. — Dobrze! czy wszyscy nasi już się zebrali?
— Wszyscy już są i oczekujemy was dobre pół godziny.
— Opóźniono się z rozkazem. Zdaje mi się, że w chwili czynu stracił odwagę.
— Jakto? czyżby zaniechał zamiaru?
— E, nie!...
— I dobrze zrobił, gdyż uczyniłbym to na własny rachunek. Nie zapomniałem ja, że książę ten — niech go piekło pochłonie! — odebrał mi za swoich rządów urząd jeneralski, którym mnie król obdarzył na prośbę nieboszczyka Filipa Burgundzkiego. Pochodzę z Normandyi, wiedz o tem wasze, panie Tomaszu, i jestem zawzięty; nie pożałuję mu więc co najmniej dwóch, lub trzech dobrych pchnięć szpadą, bądźcie tego pewni! Pierwsze będzie dotrzymaniem przyrzeczenia, jakie księciu dałem, drugie będzie zadośćuczynieniem przysiędze, którą sam sobie złożyłem.
— Dotrwaj w tem dobrem usposobieniu, mój poczciwcze! Zwierzyna, na którą polujemy, jest już wyszczutą, za kwadrans ci ją tu napędzę.
— Tak, to rozumiem! — zawołał Raul, uderzając dłonią konia, którego też zaraz jeździec wypuścił galopem.
Raul zaś udał się do towarzyszy.
Później powrócimy do jeźdźca i celu jego wyprawy, a tymczasem wstąpmy do pałacyku królowej.
Śliczny to był ten pałacyk, który królowa nabyła od pana do Montaigu, i do którego usunęła się po wypadku, gdy król w napadzie szaleństwa pokaleczył jej ręce ostrzem miecza. Od tej pory przybywała ona do zamku św. Pawła tylko w ważnych okolicznościach i bawiła tam tylko tak długo, jak tego konieczna wymagała potrzeba. W ten sposób wiele więcej miała swobody w stosunkach z księciem.
Wieczorem dnia tego, królowa, jak zwykle, była w swoim pałacyku, lecz zostawała w łóżku, nie będąc jeszcze dosyć silną po przedwczesnem porodzeniu dziecięcia, które martwe na świat przyszło. Książę Orleanu siedział u jej wezgłowia. Podano właśnie kolacyę, którą powrót chorej do sił i zdrowia czynił bardzo wesołą, gdy Izabella, patrząc w oczy kochanka wzrokiem, w którym miłość błyszczała, rzekła:
— Mój drogi książę, trzeba będzie, gdy już zupełnie wyzdrowieję, abyś wyprawił dla mnie ucztę w swoim pałacu, tak jak ja przyjmuję cię u siebie. Potem będę cię chciała prosić o pewną łaskę.
— Powiedz raczej, miłościwa pani — odparł książę — że dasz mi rozkaz, i bądź pewna, że spełnię go na klęczkach.
— Niekoniecznie, mój książę — ciągnęła dalej królowa, tym razem jednak patrząc nań z pod oka z powątpiewaniem — i lękam się nawet, że, gdy się dowiesz o mojem żądaniu, odmówisz mi stanowczo.
— Nie możesz, najdroższa, żądać nic takiego, coby mi było cenniejszem nad życie, a wiesz dobrze, że ono całe do ciebie należy...
— Do mnie... i do Francyi: każda z nas ma prawo swej części się domagać; pamiętają też o tem moje damy honorowe...
Książę Orleanu uśmiechnął się.
— Czy to zazdrość? — zapytał.
— O! nie, jest to tylko ciekawość i nic więcej; dlatego też bardzo mnie coś ciągnie i bardzobym pragnęła zwiedzić pewien gabinecik, przylegający do sypialnego pokoju Jego Wysokości, księcia Orleanu, gdzie, jak mówią, znajdują się portrety wszystkich jego... kochanek...
— I chciałabyś pani wiedzieć?...
— Ciekawa jestem, czy się tam znajduję w dobrem towarzystwie.
— Z przyjemnością, droga Izabello, zobaczyłabyś siebie tam samą jedną, jak samą jesteś w sercu i na sercu mojem.
Po tych słowach wydobył ukryty na piersiach portret, który mu niegdyś dała Izabella.
— O! to dowód, którego się nie spodziewałam. Jakto? masz jeszcze ten portret?
— Rozłączą mnie z nim chyba po śmierci.
— Nie mów książę o śmierci; na to słowo dreszcz mnie przejmuje, krew mi się w żyłach ścina i dziwne przed oczyma przebiegają błyski!... Ach! kto tu?... kto śmiał wejść! po co?...
— Pan Tomasz de Courtheuse, kamerdyner króla, pragnie się widzieć z księciem — odpowiedział paź, który przed chwilą drzwi uchylił.
— Czy pozwalasz, piękna moja królowo, żeby wszedł tutaj? — zapytał książę Orleanu.
— Naturalnie; ale czego on chce? Ja drżę cała!...
J. M. pan Tomasz wszedł.
— Miłościwy książę — rzekł, kłaniając się — Jego Królewska Mość pragnie, abyście niezwłocznie przybyli do niego, gdyż życzy sobie natychmiast rozmówić się z Waszą Wysokością o rzeczach ważnych, dotyczących wielce jego i was.
— Spiesz waść naprzód, panie Tomaszu, powiedz Jego Królewskiej Mości, że dążę tuż za tobą.
Tomasz dosiadł konia i popędził galopem, a mijając dom z obrazem Matki Boskiej, rzucił te słowa:
— Na stanowiska, strzelcy! bo zwierzyna, tuż, tuż.
I zniknął.
W tej chwili pod szopą dały się słyszeć ciche i ostrożne ruchy, słychać było szczęk zbroi, gdyż ukryci tam ludzie dosiadali koni, potem hałas ustał i znowu zapanowała cisza. Po kilku minutach, ciszę przerwał głos miły, który dochodził z ulicy du Temple, a który śpiewał piosenkę Froissart’a; w chwilę potem można już było dojrzeć śpiewającego, gdyż poprzedzało go dwóch lokal z pochodniami. Przed nimi jeszcze jechało dwóch giermków na jednym koniu, a za nim dwóch paziów i czterech zbrojnych. Wesoły ów jeździec ubrany był w długą suknię z czarnego adamaszku i siedział na mule, który szedł stępa, co pozwalało jego panu zabawiać się wyrzucaniem w górę i chwytaniem w lot rękawiczki z łosiowej skóry.
Gdy się zbliżali do szopy, koń, na którym siedzieli, giermkowie, zarżał, inne rżenie dało się słyszeć od strony szopy, odpowiadając, jakby echem.
— Hej! jest tam kto? — zapytał jeden z giermków.
Nikt nie odpowiedział.
Wtedy obaj jeźdźcy ścisnęli kolanami konia, lecz ten stanął dęba; ukłuli go tedy ostrogami i wtedy dopiero koń rzucił się szalonym pędem, jakby przez ogień przebiegał.
— Trzymaj się, Szymonie — krzyknął ich pan, śmiejąc się z ich nieudolności. — A powiedzcie tam w zamku, że nadjeżdżam, gdyż jeśli tak dalej, jak teraz, pędzić będziecie, to z pewnością staniecie na miejscu o jaki kwadrans wcześniej ode mnie.
— To on! — dał się słyszeć głos od szopy.
W tej samej chwili dwudziestu ludzi rzuciło się w ulicę; jeden z nich pędził wprost na księcia, wołając:
— Śmierć mu! śmierć!...
I rzucając się nań, jednem uderzeniem topora odciął mu ramię.
Książę jęknął boleśnie i krzyknął:
— Co to jest? co to ma znaczyć? jestem księciem Orleanu!


...wtedy otoczyli go inni, zadając mu rany rozmaitą bronią...

— Tego nam właśnie potrzeba — odpowiedział człowiek, który go ranił.
I zadając powtórne cięcie toporem, rozpłatał mu prawy policzek od skroni aż do szczęki. Książę Orleanu jęknął i upadł.
Jednakże podniósł się jeszcze na kolana; wtedy otoczyli go inni, zadając mu rany rozmaitą bronią, jedni mieczem, drudzy oszczepem, inni sztyletem. Jeden z paziów w obronie księcia padł raniony śmiertelnie, ciosy podzieliły się teraz pomiędzy dziecię i pana; drugi paź, lekko raniony mieczem, skrył się do jakiegoś sklepu w ulicy des Bosiers, wzywając ratunku. Żona jakiegoś szewca otworzyła okno, a widząc dwudziestu ludzi, mordujących dwóch bezbronnych, poczęła krzyczeć i wzywać ratunku.
— Cicho bądź! — zawołał jeden z morderców.
A gdy ta krzyczeć nie przestawała, porwał łuk i, zmierzywszy się, strzelił, lecz strzała utkwiła w okiennicy, którą owa kobieta uchyloną w ręku przytrzymywała.
Pomiędzy mordercami był jeden, w dużym czerwonym kapeluszu, który mu część twarzy zasłaniał; ten własną ręką nie zabijał, ale patrzył na zabijających. Gdy dostrzegł, że książę leży bez ruchu, wtedy przybliżył się dopiero, podniósł z ziemi pochodnię, a świecąc nią w twarz zabitego, rzekł:
— Dobrze już, stało się, już nie żyje!...
Wymawiając te słowa, rzucił pochodnię na pęk słomy, położony naprzeciw domu z obrazem Matki Boskiej.
Płomień ogarnął szybko słomę, tworząc słup płomienisty, a wtedy człowiek ów wskoczył na koń i, krzycząc: „gore!“ popędził cwałem w stronę ulicy, prowadzącej ku ogrodom pałacu książąt d Artois. Towarzysze jego popędzili za nim, krzycząc, jak on: „gore! gore!“ i rzucając poza siebie zawały dla przeszkodzenia pogoni.
Tymczasem koń dwóch giermków uspokoił się i niezręczni jeźdźcy zdołali go nareszcie zawrócić ku miejscu, w którem się rozbiegał. Wracając tak, spotkali muła, na którym jechał był książę Orleanu, pędzącego bez pana; sądzili, że muł zrzucił księcia; chwycili go tedy za uzdę ujrzeli księcia, wyciągniętego na ziemi, bez życia. Tuż obok leżała odcięta jego ręka, a w rynsztoku walała się część mózgu z rozbitego czerepu.
Wtedy popędzili, ile im sił starczyło, do pałacyku królowej, krzycząc okropnie; do pałacu wpadli bladzi, jakby z grobu wstali, rwąc sobie włosy z głowy. Jednego z nich wprowadzono natychmiast do pokoju królowej, która pytała, coby się stało.
— Nieszczęście, straszne nieszczęście!... w tej chwili książę Orleanu został zamordowany w ulicy Barbette, naprzeciw pałacu marszałka de Rieux.
Izabella zbladła śmiertelnie, potem, biorąc w jedną rękę woreczek, pełen złota, który się pod jej poduszką znajdował, a drugą chwytając za ramię przybyłego, zawołała:
— Widzisz to złoto!? Wszystko to będzie twoje, jeżeli zechcesz.
— Cóż mam czynić? — zapytał giermek.
— Pędź natychmiast na miejsce, gdzie leży twój pan, zanim ktokolwiek ciało zabierze, rozumiesz?
— Rozumiem, a dalej co?
— Dalej? zerwiesz z piersi jego portret mój, który w medalionie ma na sercu, i powrócisz do mnie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




I.

Od zamordowania księcia Orleanu upłynęło lat dziesięć. Dziesięć lat w życiu człowieka to wiek cały; w morzu wieczności to zaledwie jedna kropla.
Było to więc w końcu miesiąca, maja 1417 r., gdy dnia pewnego, około godziny siódmej rano, krata bramy św. Antoniego otwarła się, aby przepuścić kilkunastu konnych, którzy skierowali się ku drodze, prowadzącej do Vincennes. Na czele orszaku jechało dwu panów, inni wyglądali więcej na straż przyboczną, niż na towarzyszy, i straż ta trzymała się o kilka kroków poza panami, regulując z wyraźnemi oznakami szacunku bieg swoich rumaków do woli jadących przodem. Z tymi ostatnimi postaramy się poznajomić czytelnika.
Ten, który jechał po prawej stronie drogi, siedział na mule hiszpańskim, przyuczonym do równego kłusa. Muł ów zdawał się odgadywać usposobienie swego pana, tak chód jego był delikatny, spokojny i równy.
Rzeczywiście, jeździec, chociaż w istocie nie miał więcej nad czterdzieści dziewięć lat, wydawał się już starcem zgrzybiałym i skołatanym cierpieniami. Zaufanie jego w spokojność muła było tak wielkie, że od czasu do czasu opuszczał zupełnie cugle i ruchem konwulsyjnym ściskał głowę obydwiema rękoma. Chociaż ranek był chłodny i mgła wilgotna opadała na płaszczyznę, kapelusz jego zawieszony był u siodła i nic nie osłaniało jego czoła przed rosą, której krople drżały na zwojach rzadkich jego siwych włosów, spuszczających się na skronie wzdłuż twarzy bladej, wychudłej i melancholijnej...
Zimne te krople nie tylko przykremi mu nie były, jakby się to zdawać mogło, ale przeciwnie: robiły mu przyjemność widoczną; chłód ten czynił ulgę w cierpieniu, zmuszającem go do tego ruchu gwałtownego, o którym wyżej wspomnieliśmy, a który mu już był właściwym.
Co zaś do stroju, ten niczem nie różnił się od ubiorów, jakie nosili wiekowi ludzie szlachetnego startu tej epoki. Był to pewien rodzaj sukni czarnej, aksamitnej, z przodu otwartej i obłożonej futrem gronostajowym. Przez rękawy tej sukni, szerokie i spadające, widać było obcisłe mankiety kaftana z ciężkiej, złotem tkanej materyi, którego bogactwo i elegancya znacznie straciły przez długie usługi właścicielowi. Z pod sukni zwieszały się nogi jeźdźca, wyjęte ze strzemion, obute w pewien rodzaj butów futrzanych i śpiczastych. Ustawiczne kołysanie się nóg tych mogło wyprowadzić z cierpliwośći spokojne zwierzę, któremu jeździec zaufał w zupełności, gdyby nie zapobiegnięto temu przez zdjęcie długich ostróg, które w epoce owej były oznaką dostojeństwa panów i rycerzy.
Obraz, który tu podajemy, tak bardzo różni się od tego, jaki przedstawiliśmy na początku tej powieści, że z pewnością czytelnicy nie poznaliby w opisanej osobie króla Karola VI, udającego się do Vincennes, dla odwiedzenia królowej Izabelli. Dziesięć lat, jak powiewiedzieliśmy, stanowi wiele w życiu człowieka, a tembardziej w życiu króla, w którego królestwie przez te lat dziesięć wszystko ku gorszemu się skłoniło.
Po lewej stronie i prawie w tej samej linii, co król, jechał, z trudnością powstrzymując swego dzielnego rumaka, rycerz postawy olbrzymiej, cały kryty zbroją, jakgdyby wyruszał na wojnę. Zbroja jego giętkością, z jaką poddawała się ruchom jego ciała, dowodziła zręczności i doskonałości w swym kunszcie robotnika medyolańskiego, który ją wykonał. Przy łęku, u siodła, po stronie prawej, zwieszała się maczuga kolczasta, która widocznie bogato kiedyś była nabijana złotem. Ozdoby te utraciła jednak przy częstem zetknięciu z hełmami nieprzyjacielskimi, na jakie ją narażał jej właściciel, nie tracąc przytem nic jednak ze swej mocy i trwałości. Ze strony przeciwnej siodła i jakby dla równowagi przyczepiona była broń, również zasługująca na uwagę pod każdym względem. Był to miecz o ostrzu szerokiem od góry i zwężającem się dalej, jak sztylet. Lilie, któremi zdobną była pochwa, okazywały, że miecz ten należał do Wielkiego Marszałka Francyi. Gdyby właściciel chciał był wydobyć miecz swój z bogatego pokrycia, w którem wisiał w tej chwili, to szczerby na stali przez całą długość ostrza przekonałyby o cięciach, jakie nim zadawano. W tej chwili jednak, tak maczuga, jak i miecz, wzięte były więcej przez ostrożność, niż dla potrzeby. Wisząc u siodła, pełniły obowiązki wiernych sług, którym nie wolno opuszczać panów w żadnej godzinie dnia, ani nocy, i którzy zawsze winni być gotowi do posługi w potrzebie i do obrony w niebezpieczeństwie; lecz, jak to powiedzieliśmy, żadne niebezpieczeństwo obecnie nie groziło, a jeżeli twarz rycerza, którego opisujemy, wydawała się posępną, było to raczej skutkiem jakiejś uparcie dręczącej go myśli. Wreszcie cień, który padał od przyłbicy, zakrywając czarne jego oczy, podnosił jeszcze więcej surowość oblicza. Z wydatnego jednak nosa orlego, z cery spalonej w wojnach z Lombardami, ze szramy, ciągnącej się wzdłuż policzka, której początek krył się w łuku brwi czarnej, a koniec ginął w gęstej siwiejącej brodzie, gdyż tyle tylko z tej marsowej twarzy widać było, od pierwszego rzutu oka poznałeś, że dusza, zamieszkująca tę powłokę ze stali, była zahartowaną i nieugiętą, jak ona.
Jeżeli obraz skreślony nie wystarcza czytelnikom do rozpoznania w rycerzu tym Bernarda VII, hrabiego d’Armagnac, Wielkiego Marszałka Francyi, jeneralnego gubernatora miasta Paryża, kapitana wszystkich warowni królestwa, w takim razie niech spojrzą na małą świtę, postępującą w ślad za nim, a w pośrodku nich ujrzą giermka w sukni zielonej z krzyżem białym, trzymającego tarczę swego pana, pośrodku której widnieje herb jego rodowy: cztery lwy domu Armagnaców, a nad nimi unosi się korona hrabiowska. Kto posiada choć cokolwiek wiedzy heraldycznej, tak ogólnie rozpowszechnionej w owej epoce, a dziś zaś tak ogólnie zapoznanej, dla tego widok tej tarczy wszelkie rozproszy wątpliwości.
Obadwaj jeźdźcy jechali w milczeniu od bramy Bastylii aż do krzyżujący się dróg, z których jedna wiodła do klasztoru św. Antoniego, a druga do Croix-Faubin.
Tu muł, na którym jechał król, pozostawiony, jak już powiedzieliśmy, własnemu instynktowi, zatrzymał się na środku drogi. Zmyślne zwierzę często w tym punkcie drogi zwracane to drogą do Vincennes, dokąd obecnie jechał król, to znów drogą do klasztoru św. Antoniego, dokąd król często udawał się na nabożeństwo i rekolekcye, stanęło, oczekując teraz, jaki kierunek drogi pan jego wybierze. Król jednak znajdował się w tym przystępie niemocy, która nie dozwalała mu domyślić się, czego właściwie muł od niego żądał; pozostał tedy nieporuszony na miejscu, nie dając poznać najlżejszem poruszeniem, iż zauważył, co się stało. Hrabia Bernard próbował obudzić króla, zaczynając z nim rozmowę, lecz, starania te były bezskuteczne. Wtedy spróbował wyjechać naprzód, przypuszczając, że muł własnowolnie pójdzie w ślad za koniem, lecz z, wierzę podniosło tylko głowę, popatrzyło za odjeżdżającym, potrząsnęło dzwonkami, zawieszonymi u szyi, i pozostało nieruchome w miejscu. Zniecierpliwiony hrabia Bernard zsiadł nareszcie z konia, rzucił cugle giermkowi i zbliżył się do Karola. Wielkim był jeszcze widocznie wrodzony szacunek dla królewskiego majestatu, gdyż hrabia d’Armagnac, mimo swego dostojeństwa i wysokiego stanowiska, zaledwie pieszo ośmielił się podejść i poprowadzić za cugle muła biednego i bezsilnego Karola Szalonego. Szacunek i dobre chęci nie zostały jednak i teraz dobrym uwieńczone skutkiem, gdyż zaledwie król dostrzegł człowieka, ujmującego cugle, krzyknął przeraźliwie, począł szukać broni w miejscu, w którem powinien był być zawieszony miecz i sztylet, a nie znajdując ich, zaczął krzyczeć ostrym i przerywanym z przerażenia głosem:
— Batunku!... do mnie!... ratunku, książę Orleanu! ratunku!
— Miłościwy panie — rzekł Bernard d’Armagnac, łagodząc, o ile mógł, swój głos szorstki — dzięki byłyby Bogu i św. Jakóbowi, żeby brat wasz, książę Orleanu, znajdował się między żyjącymi! nie dlatego jednak, aby was, miłościwy panie, ratować, gdyż ja nie jestem widmem, ani marą żadną i nie grozi tobie, panie miłościwy, żadne niebezpieczeństwo, lecz dlatego, aby was wsparł swem dzielnem ramieniem i dobrą radą przeciw Anglikom i Burgundom.
— Mój bracie! mój bracie! — wołał król, którego przerażenie zdawało się zmniejszać, lecz oczy błędne i włosy najeżone świadczyły, że rozdrażnione nerwy nie prędko się uspokoją — bracie mój, Ludwiku!
— Nie przypominasz więc sobie, miłościwy panie, że blizko dziesięć lat temu brat wasz ukochany zdradziecko zamordowany został, na ulicy Barbette, przez księcia Jana Burgundzkiego, który w tej chwili zbliża, się, jako wasal zbuntowany przeciwko Waszej Królewskiej Mości!? Nie pomnisz-że, królu, że jam jest gorącym obrońcą wiary, króla i ojczyzny, czego dowiodę w swoim czasie i miejscu, przy pomocy Boga Najwyższego i św. Bernarda, patrona mego i mego miecza?
Król wlepił wzrok pełen nieokreślonego wyrazu w Bernarda i jakby z całej rozmowy nie słyszał nic więcej, zapytał głosem, w którym czuć jeszcze było ślady rozdrażnienia:
— Powiedziałeś, kuzynie, że Anglicy wylądowali na brzegach naszego królestwa Francyi?
I mówiąc to, pociągnął za cugle muła, kierując go ku drodze, prowadzącej do Vincennes.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział hrabia, dosiadając konia i zajmując poprzednie miejsce obok króla.
— Gdzie?
— W Touques, w Normandyi. I powiedziałem także, że książę Burgundyi zajął Abbeville, Amiens, Montdidier i Beauvais.
Król westchnął głęboko.
— Bardzo jestem nieszczęśliwy, mój kuzynie — rzekł, ściskając rękoma głowę.
Bernard zostawił mu chwilę do namysłu, albowiem sądził, że zdolność myślenia powróci i dozwoli mu prowadzić dalej rozmowę, tak ważną dla zbawienia monarchii.
— Tak, bardzo jestem nieszczęśliwy — powtórzył król, opuszczając ze zniechęceniem ręce i pochylając głowę na piersi. — Cóż czynić zamierzasz, kuzynie, aby odeprzeć dwóch naraz nieprzyjaciół?... gdyż... ja... ja za słaby jestem, abym ci mógł dopomódz.
— Miłościwy panie, przedsięwziąłem środki, które raczyłeś uznać za dobre. Delfin Karol mianowany został jeneralnym namiestnikiem królestwa.
— Prawda... lecz zwracałem twoją uwagę, że on jest jeszcze bardzo młody; zaledwie piętnaście lat liczy. Dlaczego nie przedstawiono na tę godność jego starszego brata, Jana?
Wielki Marszałek spojrzał ze zdziwieniem na króla, z szerokiej piersi wydobyło się westchnienie, smutno potrząsnął głową. Król powtórzył zapytanie.
— Miłościwy panie, czyż są cierpienia ludzkie tak wielkie, żeby przy nich ojciec o śmierci syna mógł zapomnieć?
Król zadrżał, ścisnął znów konwulsyjnie rękoma głowę, a gdy opuścił je znowu, hrabia Bernard zobaczył dwie łzy, płynące po zwiędłych policzkach.
— Tak, tak... przypominam sobie — powiedział — on umarł w mieście Compiégne.
Potem dodał ciszej:
— A Izabella powiedziała mi, że został otruty... Ale cicho!... nie trzeba tego powtarzać... Mój kuzynie, sądzisz-że, że to może być prawdą?
— Nieprzyjaciele księcia Anjou oskarżali go, obwinienie to opierając na tem, że śmierć ta zbliżała do tronu Delfina Karola, jego zięcia; lecz król Sycylii niezdolny jest popełnić taką zbrodnię i jeżeli ją nawet popełnił, to Bóg nie pozwolił mu kosztować owoców jej, gdyż książę Anjou przeniósł się do wieczności w sześć miesięcy po śmierci tego, którego, jak mówią, był mordercą.
— Tak, śmierć!... i śmierć!... To słowo powtarza się, jak echo, w około mnie, gdy przywołuję synów mych i blizkich moich. Wiatr, wiejący w około tronu, jest śmiertelny, mój kuzynie, i oto z całej tej licznej rodziny książąt pozostała tylko młoda latorośl i stary pień... Tak tedy, mój ukochany Karol?...
— Objął ze mną razem dowództwo nad wojskami, i żebyśmy tylko posiadali pieniądze, by nowe siły pod broń powołać...
— Pieniądze, kuzynie? Alboż to nie mamy w zapasie skarbów, przechowywanych na potrzeby państwa?
— Strwonione zostały, miłościwy panie.
— Przez kogo?
— Szacunek wstrzymuje oskarżenie na moich ustach...
— Mój kuzynie, nikt prócz mnie nie miał prawa rozporządzać tym skarbem i nikt nie mógł go sobie przywłaszczyć bez kwitu z moim podpisem i naszą królewską pieczęcią.
— Miłościwy panie, osoba, która go zabrała, posiadała kwity z królewską pieczęcią, chociaż podpis wasz uważała za zbyteczny.
— Tak, tak, uważają mnie już za umarłego. Anglicy i Burgundczycy dzielą się mojem królestwem, a żona moja i syn mojemi pieniędzmi. Tak!... tylko ona, lub on dopuścić się mogli tej kradzieży. Boć przecież jest to kradzież, zbrodnia przeciw państwu, ponieważ państwo te pieniądze posiadało, a dziś ich nie ma w chwili, gdy właśnie potrzebuje.
— Miłościwy panie, Delfin Karol zanadto ma szacunku dla swego ojca i pana, aby mógł w tak ważnej sprawie nie czekać jego rozkazów i nie zastosować się do jego woli.
— A więc, hrabio, sądzisz, że to królowa?...
Westchnienie głębokie wydobyło się z piersi króla.
— Królowa!... No, to zobaczę się z nią i zażądam zwrotu tych pieniędzy; zrozumie przecież, że musi je zwrócić.
— Miłościwy panie, pieniądze te obrócone zostały na zakupienie nowych mebli i klejnotów.
— Cóż więc czynić, mój drogi Bernardzie? Nałóżmy nowe podatki na lud!
— I tak już lud twój, królu i panie, jest wyniszczony.
— To może mamy jeszcze jakie brylanty?
— Te chyba, które zdobią królewską koronę! Oto wszystko! Miłościwy panie, za słabi jesteście względem królowej; ona kraj gubi, a przed Bogiem ty za to odpowiesz. Patrz oto, czy nędza ogólna zmniejszyła zbytki!?... Przeciwnie, zwiększają się one zarówno z uciskiem ludzi. Panie i panny jej dworu nie odmawiają sobie niczego, robią olbrzymie wydatki, a bogactwo ich strojów świat cały zadziwia. Hafty i koronki, jakie przy strojach noszą otaczający ją młodzi panowie, wystarczyłyby na zapłacenie wojsku całemu rocznego żołdu.
Pod pozorem niebezpieczeństwa, jakie jej niby grozi z powodu wojny, zażądała od rządu straży, nieużytecznej krajowi, a za którą przecież kraj płaci. Panowie de Graville i de Giac, dowodzący tą strażą, bezustannie otrzymują od królowej w darze pieniądze i brylanty. Są to zbytki. Najjaśniejszy panie, na które szemrzą wszyscy pragnący dobra kraju.
— Marszałku — rzekł król, tonem człowieka, czującego dobrze, iż niewłaściwą wybrał porę do udzielenia pewnej wiadomości, a który nie może jednak opóźniać się z jej wypowiedzeniem — marszałku, wczoraj obiecałem mianować intendentem zamku Vincennes kawalera de Bourdon. Nominacyę jego dasz mi do podpisu.
— Uczyniłeś to, Najjaśniejszy panie?
Oczy marszałka ogniem zapalały. Król wyszeptał prawie niedosłyszalnie: tak, jak dziecię, czujące, że źle zrobiło, i obawiające się nagany.
Właśnie w tej chwili dojeżdżali do wzgórza Croix-Faubin; stąd droga była już prosta, i widok daleki. Drogą tą zbliżał się ku jadącym młody człowiek, ubrany z całą elegancyą według wymagań ostatniej mody. Miał on na głowie kapelusik niebieski, a jak wiadomo, kolor ten był ulubionym kolorem królowej. Wstążki spadające wiatr skłaniał na lewe ramię, a utworzoną z nich szarfą młody człowiek bawił się, trzymając jej końce w prawej ręce. U boku wisiała szpada stalowa, tak lekka, że służyć mogła raczej za ozdobę, niż za broń. Na sobie miał krótki i otwarty kaftan z czerwonego aksamitu, a pod nim piękną jego figurę obejmował obciśle niby żupan z aksamitu niebieskiego, przewiązany w pasie złotym sznurem. Spodnie wązkie z materyi krwawego koloru, trzewiki czarne aksamitne, tak spiczaste i zakrzywione. że z trudnością wchodziły w strzemiona, dopełniały stroju, który każdy z najbogatszych i najwięcej za modą się uganiających panów za wzór mógł brać. Dodajcie do tego blond włosy w pukle zwinięte, postawę swobodną i wesołą, ręce małe, jak u kobiety, a będziecie mieli dokładny portret kawalera de Bourdon, ulubieńca, a jak niektórzy mówić śmieli po cichu, nowego kochanka królowej.
Wielki Marszałek zaledwo spojrzał, poznał go natychmiast. Nienawidził on Izabelli, która równoważyła wpływ jego u króla; wiedział przytem, że Karol jest wielce zazdrosny, i postanowił skorzystać ze sposobności dla doprowadzenia do skutku dawno powziętych politycznych projektów, dających się streścić w tych dwóch wyrazach: wygnanie królowej! Mimo to jednak, że tak ważne sprawy ważyły się w jego umyśle, żaden muskuł twarzy jego nie drgnął i niczem nie zdradził, że Wielki Marszałek wie dobrze, co to za jeździec zbliża się ku oddziałowi królewskiemu.
— Życzę sobie, abyście, kuzynie, zawiadomili tego młodego człowieka, że nominacyę jego podpisałem — dodał król. — Uczynicie to śpiesznie, nieprawdaż?
— Mnie się zdaje, miłościwy panie, że i bez mego zawiadomienia dowie się on o tem bardzo wcześnie.
— Któż-by mu tę nowinę zwiastował?
— Taż sama osoba, która Waszą Królewską Mość tak natarczywie o to prosiła.
— Królowa?
— Najjaśniejsza pani tyle ma zaufania w odwadze tego rycerza, że z powierzeniem mu komendy zamku nie miała cierpliwości czekać na królewską dlań nominacyę.
— Co chcecie przez, to powiedzieć, kuzynie?
— Niech Wasza Królewska Mość raczy spojrzeć przed siebie.
— Kawaler de Bourdon!
Król zbladł. W sercu jego nagle odezwały się podejrzenia.
— Jest tak wcześnie — mówił dalej marszałek — że kawaler chyba noc musiał w zamku przepędzić! Niepodobna, żeby już o tej godzinie mógł wracać z Vincennes, wyjechawszy dzisiaj z Paryża.
— To prawda, macie racyę, hrabio. Co też mówią na dworze moim o tym młodym człowieku?
— Mówią, że ma wiele szczęścia u kobiet i że się wszystkim damom dworu podoba, Powiadają nawet, że żadna mu się oprzeć nie zdoła.
— I żadnego nie robią wyjątku, hrabio!?
— Żadnego, Najjaśniejszy panie.
Król tak bardzo zbladł, że hrabia wyciągnął ręce, obawiając się, aby nie spadł. Król odepchnął go lekko.
— Czyżby dlatego — rzekł ponurym głosem — ona tak bardzo pragnęła, aby Vincennes jemu pod straż było oddane!? — Zuchwalec! Bernardzie! Wszakżeż on ma na głowie kapelusz niebieski?
— Tak, Najjaśniejszy panie, kolor niebieski jest kolorem królowej.
W tej chwili kawaler de Bourdon był już tak blizko nich, że można było słyszeć słowa śpiewki, którą nucił. Był to sonet, napisany przez Alain’a Chartier na cześć królowej. Widok króla i marszałka nie zdawał się być dostatecznym powodem do przerwania tej melodyjnej śpiewki. Usunął tylko zręcznie konia na skraj drogi, a gdy się znalazł na równi z królem, skłonił mu się lekko, skinieniem głowy.
Na ten widok w starcu odezwała się w jednej chwili cała energia młodzieńcza. Zatrzymał na miejscu rumaka i zawołał silnym głosem:
— Z konia, młokosie! Nie w ten sposób oddaje się cześć, należną królewskiemu majestatowi! Z konia! i na kolana!...
Kawaler de Bourdon, zamiast usłuchać rozkazu, spiął konia, ostrogami i w kilku podskokach znalazł się o dwadzieścia kroków od króla, poczem, powściągając go, począł jechać dalej powolnym krokiem, rozpoczynając śpiewkę swoją od miejsca, w którem ją przerwał gniewny wykrzyknik Karola VI.
Król szepnął kilka słów hrabiemu d’Armagnac, a ten powtórzył głośno rozkaz królewski.
— Tanneguy — zawołał, zwracając się do prefekta Paryża, który miał przy sobie kilku ludzi zbrojnych od stóp do głów ze swej milicyi, — każ aresztować tego młodego człowieka!... Król tak chce!
Tanneguy dał znak i dwóch ludzi puściło się natychmiast w pogoń za kawalerem de Bourdon.
Te nieprzyjazne mu przygotowania nie uszły uwagi kawalera, chociaż nie zdawało się, żeby go one wielce obchodziły; oglądał się tylko od czasu do czasu. Jednakże, gdy spostrzegł dwóch ludzi ze straży prefektoryalnej, zbliżających się ku niemu i gdy nie mógł mieć żadnej wątpliwości co do celu ich wyprawy, nagle zwrócił się twarzą ku nim i osadził konia w miejscu. Żołnierze znajdowali się już tylko o dziesięć kroków od niego.
— Hola! mości panowie! — wykrzyknął — ani kroku dalej, jeżeli mnie tak gonicie! Ostrzegam was, bo inaczej zaręczam... skonacie bez spowiedzi!
Dwaj zbrojni, nie odpowiadając nawet, zbliżali się coraz bardziej i przybiegli już tak blizko, że jeden z nich wyciągnął rękę, aby go pochwycić.
— Poczekajcie trochę, mości panowie! — zawołał, odskakując w tył — chwilkę jeszcze!... dajcie mi pole do rozpędu, a zaraz się spróbujemy!
Mówiąc te słowa, wypuścił konia tak szybkim galopem, że można było przez chwilę sądzić, iż rączości jego powierzył zbawienie swego życia. Żołnierze, widząc, że wszelkie wysiłki ich dla dogonienia go byłyby bezskuteczne, stanęli w miejscu, jak oszołomieni, śledząc go tylko oczyma i nie wołając nawet za nim, aby stanął. Zdziwienie ich zdwoiło się jeszcze, gdy w kilka sekund spostrzegli, że kawaler zwraca konia i pędzi cwałem wprost na nich.
Jedna chwila wystarczyła zuchwałemu Bourdonowi do przygotowania się do walki. Przygotowania te były o tyle proste, o ile były krótkie. Szarfy niebieskie, które wisiały mu od kapelusza, nawinięte na lewe ramię, stanowić miały rodzaj tarczy, a w prawej ręce trzymał podniesiony miecz, na którym zdala połyskiwał w słońcu rowek do spływania krwi wyżłobiony. Cugle konia zaczepione już były o łęk siodła, a rozumne zwierzę, jakby odgadując myśli swego pana, posłuszne było rozkazom, wydawanym ruchami kolan, pozostawiając rycerzowi całą swobodę rąk, której tak bardzo miał potrzebować.
Żołnierze zawahali się chwilę, czy mają przyjąć ten atak. Kazano im aresztować kawalera de Bourdon, ale go zabić nie kazano, a przygotowania, jakie poczynił, okazywały, że nie ma wcale ochoty dostać się żywym w ich ręce.
To wahanie się ich dodało jeszcze odwagi kawalerowi.
— No, mości panowie! jestem gotów! Dalej! miecz w dłoń! a przy pomocy Boga i św. Michała Archanioła wkrótce krew gorąca i czerwona zbroczy te białe kamienie!
Obaj żołnierze wydobyli miecze i puścili się ku niemu, pozostawiając pomiędzy sobą wolną przestrzeń tak, aby go zaatakować mogli z dwóch stron jednocześnie.
Szybkim rzutem oka śmiałek ten zauważył, że przez to wolne miejsce przesunąć się zdoła; wraziwszy więc ostrogi w brzuch koniowi, puścił się naprzeciw nim z szybkością niezrównaną, a gdy już zbliżał się na długość ich mieczów, pochylił się nagle na szyję rumaka, jakgdyby chciał coś podnieść z ziemi, nie puszczając strzemion. Ciało jego przyjęło poziomą pozycyę. W biegu tym prawą ręką trzymał się grzywy końskiej, a tymczasem lewą pochwyciwszy za nogę jednego ze swoich nieprzyjaciół, przerzucił go na drugą stronę konia. Miecze dwóch żołdaków powietrze tylko przecięły.
Gdy ten, który dał w tej chwili taki dowód zręczności, zdołał wstrzymać konia i odwrócić się, spostrzegł, że zrzucony przezeń żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia, w którem zatrzymał się ostrogą. Koń jego, który go wlókł po bruku, przerażony szczękiem, jaki wydawała odbijająca się od kamieni zbroja nieszczęśliwego, pędził coraz szybciej, a krzyki żołnierza i wołania o pomoc stawały się dlań nową przyczyną przestrachu.
Wszyscy widzowie tej walki śledzili ją oczyma, z sercem ściśniętem, tamując oddech, drżąc za każdym szczękiem zbroi, jaki wiatr do ucha przynosił, i wyciągając ramiona, jakby chcieli zatrzymać pędzącego rumaka. Koń jednak pędził ciągle i coraz prędzej, podnosząc kopytami tumany kurzu, a każde uderzenie zbroi o bruk iskry wydawało. Po drodze, którą przebiegł, widzieć było można kawały kirysa, które poodpadały i świeciły na słońcu. Niezadługo straszny ten szczęk stał się mniej wyraźnym, bądź to z powodu odległości, jaką rumak ubiegł, bądź też dlatego, że już cała zbroja odpadła i tylko ciało i kości tłukły się po bruku. Wreszcie, na zakręcie drogi, na krzyżownicy, o której wyżej wspominaliśmy, koń i jeździec zniknęli, jak zapadające się w przestrzeni widmo.
Piersi wszystkich ciężkie wydawały tchnienia, a grzmiący głos Bernarda d’Armagnac po raz drugi dał się słyszeć:
— Tanneguy Duchatel!... Aresztować tego człowieka! król tak chce!


...Żołnierz nie zdążył wydobyć nogi ze strzemienia...

Drugi żołnierz prefektoryalny, słysząc ten nowy rozkaz, rzucił się na kawalera z wściekłością, którą podnosiła jeszcze śmierć straszna jego towarzysza. Pan de Bourdon zdawał się cały pogrążony w podziwianiu przepysznego widoku, jaki się przed nim roztaczał. Oczy jego utkwione były w punkt, w którym zniknął koń i jeździec, i widocznem było, że sobie nie zdawał sprawy z ważności walki, jaką rozpoczął. Spostrzegł się dopiero w chwili, gdy nad głową jego mignęło coś, jak błyskawica. Był to miecz, który drugi z jego nieprzyjaciół oburącz trzymając, młynkiem puścił nad jego głową, dla dania mu siły i rozpędu. Pomiędzy mieczem tym i czołem Bourdona było już tylko najwyżej dwie stopy, zaledwie sekunda czasu, mgnienie oka od uderzenia i śmierci... Jeden skok konia zbliżył kawalera do żołdaka, który stał na strzemionach i już miał uderzyć, gdy Bourdon pochwycił go lewą ręką, a raczej lewem ramieniem za kark tak, że ramieniem tem owinął i głowę jego i ręce z siłą, o jaką posądzać go było trudno; od pierwszego szarpnięcia powalił go na grzbiet konia, szukając okiem w stalowem okuciu miejsca, przez któreby się ostrze miecza przecisnąć mogło. Wygięta pozycya, do jakiej go przez ten nacisk zmusił, podniosła cokolwiek gardlicę kasku żołdaka i pomiędzy dwoma częściami zbroi pokazała się szparka tak wązka, że zaledwie tylko tak cienkie, ostrze, jak szpada kawalera, przecisnąć się mogło. Przecisnęło się ono, przecisnęło dwukrotnie i dwakroć wydostało się krwią zbroczone.
Wreszcie lewa ręka puściła głowę żołnierza, a prawą Bourdon otrząsnął swój miecz z krwi po nim cieknącej; ciężkie westchnienie, jakie się z, pod kaska wydobyło, było ostatniem tchnieniem nieszczęśliwego.
Bourdon stanął na środku drogi, zwrócił głowę konia ku oddziałowi straży królewskiej, a rozzuchwalony podwójnym swym tryumfem, począł drwić i wyszydzać, Duchatel wahał się, azali ma wydać jeszcze rozkaz któremu ze swoich, aby aresztowali kawalera, lub też czy sam ma pokusić się o spełnienie tego rozkazu królewskiego, gdy hrabia d’Armagnac, rozgniewany temi opóźnieniami, dał znak; otaczający go rozstąpili się, a olbrzym wolnym krokiem zbliżył się ku kawalerowi de Bourdon i stanął o dziesięć kroków od niego.
— Kawalerze de Bourdon — zawołał głosem, w którym niepodobna było odnaleźć śladu nawet wzruszeniu. — w imieniu króla wzywana cię, oddaj swój miecz! Jeżeliś się wzbraniał oddać go dwom żołnierzom prefektury, to może mniej upakarzajacem uznasz, dla siebie złożyć go w ręku Wielkiego Marszałka Francyi.
— Nie oddam go — odparł dumnie Bourdon — chyba temu, kto się ośmieli zabrać mi go przemocą.
— Szalony! — mruknął Bernard.
W tejże chwili ruchem tak szybkim, jak myśl sama, porwał wiszącą u siodła maczugę, o której już wspominaliśmy. Ciężka broń, jak proca mignęła nad jego głową, a wypadając z rąk jego ze świstem i szybkością kamienia, wyrzuconego przez maszynę wojenną, jak trzcina zgięła się na głowie konia śmiałego Bourdona.
Zwierzę, śmiertelnie ugodzone, z zakrwawionym łbem, podniosło się na tylnych kopytach, zachwiało się i w jednem mgnieniu oka koń i jeździec upadli na wznak i pozostali bez ruchu na kamieniach.
— Idźcie i podnieście tego młokosa! — rzekł Bernard.
I powrócił na miejsce swoje u boku króla.
— Zabiłeś go? — spytał Karol.
— Zdaje mi się, że tylko omdlał.
Tanneguy potwierdził zdanie Marszałka.
Przyniósł on papiery, znalezione przy kawalerze de Bourdon. Pomiędzy nimi znajdował się list jakiś, którego adres napisany był ręką Izabelli Bawarskiej.
Król pochwycił list ten konwulsyjnie.
Natychmiast też otaczający go panowie usunęli się przez dyskrecję, śledząc jednak oczyma coraz bardziej wzrastającą boleść w twarzy Karola VI.
Kilkakrotnie podczas czytania ocierał on pot, spływający mu z czoła, a gdy skończył, podarł pismo to w drobne kawałeczki i rzucił na pastwę wiatrom; poczem rzekł głosem przytłumionym, jakby wychodzącym z piersi trupa:
— Kawalera odstawić do Chaâtelet, królowę do Tours! a ja... ja... pójdę do opactwa Św. Antoniego. Nie Czuję się dość silnym, abym mógł wrócić do Paryża.
W istocie, był on tak blady i tak drżący, że zdawał się być blizkim śmierci.
W chwilę potem, według danych rozkazów, oddział królewski rozdzielił się na trzy części, stanowiące jakby trzy wierzchołki trójkąta. Dupuy, prawa ręka Bernarda d’Armagnac, i dwóch kapitanów, stanowili jedną część, tę mianowicie, która miała się udać do Vincennes i królowej oznajmić wolę królewską; na czele drugiej części, odprowadzić mającej do Châtelet więźnia, ciągle jeszcze zemdlonego, stał Tanneguy Duchatel; trzecią część oddziału stanowił król sam z hrabią d’Armagnac i przez niego podtrzymywany, udał się na przełaj przez pola do mnichów Św. Antoniego, z prośbą o przytułek, spoczynek i modlitwy...

II.

Podczas gdy ciężkie bramy opactwa Św. Antoniego otwierają się przed królem, a cięższe jeszcze wrota więzienia w Châtelet zamykają się za kawalerem de Bourdon. podczas gdy Dupuy zatrzymuje się o staję od Vincennes, aby zaczekać na posiłki trzech kompanii straży, które mu miał nadesłać z prefektury Tanneguy Duchatel, my przenieśmy czytelnika do zamku Izabelli Bawarskiej.
Wejdziemy i, zwróciwszy się na lewo, Wstąpimy na schody kamienne, z piękną w koronkę rzeźbioną baryerą. Na pierwszem piętrze uchylimy drzwi osadzone w pół owalnych futrynach, miniemy pierwszą komnatę, którąby w dzisiejszym rozkładzie mieszkań nazwano przedpokojem, i pocichutku, wstrzymując oddech, podniesiemy bogatą portyerę, w złote kwiaty haftowaną, a oddzielającą przedpokój ten od następnej komnaty; wtedy przedstawi się oczom naszym widok, zasługujący istotnie na uwagę.
W paradnej komnacie kwadratowej, jak wieża, której stanowi ona pierwsze piętro, a do której światło z trudnością się dostaje przez wązkie, a wysokie gotyckie okna, o szybach różnokolorowych, przysłoniętych firankami z materyi haftowanej w złote kwiaty, na łożu wielkiem i szerokiem, w stylu gotyckim, wspartem na cyzelowanych kolumnach, leży w puchach i śpi kobieta jeszcze piękna, chociaż przebyła już granice młodości.
Półcień, panujący w pokoju, zdaje się być wymysłem kokieteryi. W istocie bowiem nic nie odejmuje on pełności jej kształtów, ale owszem, łagodzi kontury i jest zarazem cudownym sprzymierzeńcem białej jej ręki, wysuniętej z pod przykrycia; tej świetności, godnej Rubensowskiego pędzla główki, schylonej na obnażone ramię; delikatności rozpuszczonych włosów, których jedna część rozrzucona jest na pościeli, a druga, idąc w ślad za ręką, stanowi jej tło i spada aż na dywan kosztowny, stopnie łoża przykrywający.
Czyż potrzeba jeszcze pod tym portretem dać podpis, i czyż czytelnicy po opisie tym nie poznali w śpiącej kobiecie Izabelli, na której twarzy lata rozkoszy lżej się zaznaczyły, niż lata. boleści na czole jej męża?...
Po krótkiej chwili wargi pięknej tej kobiety rozwarły się z odgłosem, jakby pocałunku, oczy jej otworzyły się, a w nich nad zwykłą surowością wyrazu przeważać się chwilowo zdawała jakaś bezgraniczna, rozkoszna, niemoc, którą winna była ostatniemu przed obudzeniem się marzeniu, a raczej wspomnieniu rozkoszy.
Światło, jakkolwiek słabe, wydało się jeszcze zbyt silnem dla jej zmęczonych oczu; przymknęła więc je na chwilę, podniosła się, a oparłszy na łokciu, drugą ręką szukać poczęła pod poduszkami łoża maleńkiego zwierciadła z polerowanej stali. Znalazła je, przejrzała się i uśmiech zadowolenia zaigrał na jej ustach. Następnie, położywszy zwierciadło to na stojącym w pobliżu stoliku, wzięła zeń gwizdawkę srebrną i zagwizdała dwukrotnie, a jakby wyczerpana tym wysiłkiem, upadła napowrót na puchy z, westchnieniem zmęczenia raczej, niż smutku.
Zaledwie ucichło echo gwizdnięć królowej, uniosła się portyera, zawieszona u drzwi, i wsunęła, się główka pięknej młodej panienki dziewiętnasto- lub dwudziesto-letniej.
— Królowa pani mnie wzywa? — zapytała głosem łagodnym i bojaźliwym.
— Tak, Karolino, wzywałam cię.
Młoda dziewczyna weszła do pokoju, stąpając tak cicho i tak starannie, jakgdyby się przyuczała do takiego kroku.
— Staranną jesteś i pilną, Karolino — rzekła królowa z uśmiechem.
— Obowiązkiem to jest moim, miłościwa pani.
— Zbliż się, zbliż... bliżej jeszcze...
— Wasza Królewska Mość życzy sobie wstać?
— Nie, porozmawiać chcę chwilkę.
Karolina aż się zarumieniła z rozkoszy; miała bowiem prosić królowę o pewną łaskę i wiedziała, że koronowana jej pani jest właśnie w chwili takiego usposobienia, w którem potężni tej ziemi trzymają otworem łask swych skarbnice.
— Co to za hałas słychać w podwórzu? — mówiła dalej królowa.
— To koniuszowie i paziowie krzyczą i śmieją się, miłościwa pani.
— I inne jeszcze jakieś słyszę głosy.
— To są głosy panów de Graville i de Giac.
— A kawalera de Bourdon niema tam z nimi?
— Nie, pani, jeszcze się nie ukazał.
— I nic nowego tej nocy nie zakłóciło spokojności zamku?
— Nie, Tylko na chwil kilka przed brzaskiem dnia warta spostrzegła cień jakiś, sunący wzdłuż muru. Żołnierz krzyknął: „kto idzie!“ — Człowiek, gdyż istotnie to był człowiek jakiś, przeskoczył na drugą stronę fosy, mimo odległości i wysokości spadku. Wtedy strażnik z łuku strzelił za tym człowiekiem...
— No i cóż? — spytała królowa.
Gdy pytała, rumieńce z jej policzków znikły zupełnie.
— Otóż to, że Raymund jest niezdarny! Rozumie się, nie trafił, a dziś rano dostrzegł strzałę swoją utkwioną w jednem z drzew, w rowie rosnących.
— A! — zawołała Izabella, oddychając swobodniej pełną piersią.
— Szalony! — dodała, jakby odpowiadając swej tajemnej myśli.
— Tak, miłościwa pani, musiał to być albo szalony, albo szpieg, gdyż na dziesięciu, dziewięciu by się było zabiło w tym skoku. A najdziwniejsze w tem jest to, że się to zdarza już po raz trzeci! Niepokojące to wieści dla mieszkańców w zamku, nieprawdaż, pani?
— Tak, moje dziecię, ale poczekaj, jak kawaler de Bourdon zostanie dowódcą tej twierdzy, to się już więcej te rzeczy nie powtórzą.
I niedostrzegalny prawie uśmiech przesunął się po ustach królowej, podczas gdy rumieńce jej na nowo powoli występować poczęły.
— O! — rzekła Karolina — kawaler de Bourdon jest tak odważny....
Królowa uśmiechnęła się.
— A! więc lubisz go?
— Z całego serca — odparła naiwnie młoda dziewczyna.
— Powiem mu to, Karolino, i jestem pewna, że dumny z tego będzie.
— O, pani miłościwa, nie wspominaj mu o tem; mam właśnie prośbę do niego i nie ośmieliłabym się nigdy, gdyby wiedział...
— Ty, prośbę do niego?
— Tak, pani, ja!
— Cóż to takiego?
— O, pani!...
— No, nic nie szkodzi, powiedz mi, czego żądasz.
— Chcę... O! kiedy się boję...
— Czegóż!?... No, mów!
— Chcę prosić go o miejsce koniuszego.
— Dla siebie? — spytała znów królowa.
— O!... — zawołała Karolina, rumieniąc się i spuszczając oczy.
— Twój zapał dowodzi mi, że wielce cię to interesuje. Dla kogóż więc?
— Dla pewnego młodego człowieka.
Karolina wyszeptała te słów kilka tak cicho, że królowa zaledwie usłyszeć je mogła.
— A! i któż to taki?
— Pani miłościwa!... Wasza Królewska Mość nigdy nie raczy...
— No, nie wzdragajże się i powiedz mi, co on za jeden! — zawołała królowa z pewnym rodzajem niecierpliwości.
— Mój narzeczony! — szybko odpowiedziała przelękniona dziewczyna, a dwie łzy zatrzęsły się na czarnych jej rzęsach.
— Więc ty kochasz,! moje dziecię!? — zawołała królowa tonem tak łagodnym i słodkim, jakby matka, wypytująca własną córkę.
— O tak! pani miłościwa! kocham nad życie...
— Nad życie!... No, kiedy tak, Karolino, to ja tę sprawę biorę na siebie. Ja poproszę Bourdona o to miejsce dla, twego narzeczonego, w ten sposób będziecie zawsze razem! Tak, rozumiem cię, słodko jest i rozkosznie przebywać zawsze z tym, którego się kocha.
Karolina upadła na kolana, całując ręce królowej, której twarz, zwykle tak dumna i wyniosła, miała w tej chwili wyraz słodyczy iście anielskiej.
— O! jakże łaskawą raczy być na mnie Jej Królewska Mość! — zawołała. — Ileż wdzięczności mieć będę! Niech Bóg Wszechmocny i Karol święty błogosławieństwo swe na głowę Jej ześlą!... Dzięki, ach, dzięki!... Jakże on będzie szczęśliwy!... Pozwól, miłościwa pani, niech mu tę wieść pomyślną zaniosę.
— Więc on tu jest?
— Jest — odrzekła, spuszczając głowę ze wstydem — jest, powiedziałam mu wczoraj, że pan de Bourdon ma zostać komendantem Vinceńskiej fortecy, a tej nocy przyszło mu na myśl to, o czem przed chwilą.mówić się poważyłam Waszej Królewskiej Mości... Dziś więc rano przybiegł podzielić się ze mną swemi myślami.
— Gdzież on jest?
— Tu, w przedpokoju.
— I tyś śmiała?!...
Czarne oczy Izabelli zaświeciły błyskawicą. Karolina, klęcząca u łoża królowej, cofnęła się z przerażeniem.
— O, łaski! przebaczenia!... — wyszeptała.
Izabella zamyśliła się.
— Człowiek ten byłby całem sercem przywiązany do mnie i szczerze oddany moim interesom, nieprawdaż?... — zapytała.
— O! po tem, co mu miłościwa pani przyobiecać raczyła, w ogień by skoczył dla Waszej Królewskiej Mości.
Królowa uśmiechnęła się.
— Wprowadź go tu, Karolino, chcę go widzieć.
Karolina schwyciła się za głowę obiema rękoma, jakby się przekonać chciała, że nie śni; potem powoli podniosła się z ziemi, spojrzała na królowę ze zdziwieniem. a otrzymawszy powtórny rozkaz, wyszła z komnaty.
Królowa zsunęła firanki łóżka, a przez pozostawiony otwór wytknęła głowę, ujmując ręką fałdy firanek pod brodą. Wiedziała ona dobrze, że piękności jej nie zaszkodzi wcale odbłysk czerwonego światła od jaskrawej materyi kolorowej.
Zaledwie zdążyła tak zabezpieczyć wstydliwość swoją, weszła Karolina, a za nią jej kochanek.
Był to przystojny młody człowiek, lat dwadzieścia do dwudziestu dwu mieć mogący, o czole szerokiem i otwartem, o oczach niebieskich, żywych bardzo. Włosy miał blond i cerę bladą; ubrany był w kaftan z sukna zielonego z rękawami przeciętymi i bufiastymi według mody ówczesnej; spodnie tegoż samego koloru, obcisłe mocno, odznaczały muskuły jego nóg. Pas ze skóry żółtej podtrzymywał miecz ze stali, o szerokiej klindze; rękojeść miecza błyszczała, mocno wytarta. Były to ślady przyzwyczajenia, jakie miał młodzieniec, wspierając na niej jedną rękę, tak jak w tej właśnie chwili, podczas gdy w drugiej trzymał kapelusz filcowy w rodzaju ówczesnych czapeczek myśliwskich.
Wszedł i, postąpiwszy dwa kroki, stanął. Królowa jednym szybkim rzutem oka objęła całą tą postać. Bez wątpienia, egzamin ten miłościwej Izabelli trwałby był dłużej, gdyby mogła była przewidzieć, że stoi przed nią jeden z tych ludzi, którym los przeznaczył w życiu jedną taką godzinę, w ciągu której mają być narzędziem woli Najwyższego, zmieniającej losy narodów. Ale, jak powiedzieliśmy, nic w nim nie zdradzało podobnie wielkiego przeznaczenia i w tej chwili był to sobie poprostu przystojny, młody chłopiec, blady, bojaźliwy i zakochany.
— Jak się nazywasz? — spytała królowa.
— Perrinet Leclerc.
— Czyim jesteś synem?
— Ławnika Leclerc’a, klucznika bramy Saint-Germain.
— Czem się trudnisz?
— Handluję żelastwem na małem mieście.
— I porzuciłbyś to zajęcie, aby wejść w służbę kawalera de Bourdon?
— Wszystko-bym porzucił, miłościwa pani, aby być tylko ciągle razem z Karoliną.
— I nie będzie ci trudno przyzwyczaić się do obowiązków nowej służby?
— W sklepie moim, jako handlarza żelastwem, jest broń wszelkiego rodzaju, od maczugi aż do sztyletu i od łuku do kopii. Każdą bronią przeto nauczyłem się władać, miłościwa pani, i umiem to wszystko tak dobrze, jak najlepszy rycerz.
— A jeżeli otrzymasz to miejsce, będziesz-że mi wdzięczny i rozkazom moim posłuszny?
Młody chłopak podniósł oczy, śmiało spojrzał w oczy Izabelli i rzekł z pewnością siebie:
— Będę, miłościwa pani, wdzięczny bez granic i posłuszny, o ile zgodzi się to z tem, co winien jestem Bogu i Najjaśniejszemu, nam panującemu królowi Karolowi, tak mi Panie Boże dopomóż!
Królowa zmarszczyła czoło.
— Dobrze więc — rzekła — możesz uważać rzecz te za skończoną.
Kochankowie wymienili między sobą spojrzenie pełli miłości i szczęścia.
W tejże chwili gwałtowny hałas dał się słyszeć w podwórzu.
— Co to jest? — zawołała królowa.
Karolina i Leclerc pośpieszyli do okna.
— O Boże Wielki! — zawołała młoda dziewczyna z przerażeniem.
— Co to jest? co się dzieje? — powtórnie zawołała królowa.
— O, pani nasza! Całe podwórze napełnione zbrojnymi, którzy rozbroili naszą załogę! J. M. panowie de Giac i de Graville są aresztowani.
— Byłżeby to napad Burgundczyków?... — wykrzyknęła Izabella
— Nie. Najjaśniejsza pani — rzekł Leclerc — są to ludzie hrabiego d’Armagnac. Oto poznaję ich białe krzyże!
— A tam ich dowódca! — zawołała Karolina — pan Dupuy! Towarzyszy mu dwóch kapitanów... Pytają o apartamenta królowej, bo widzę, jak im te okna wskazują... Oto idą, już weszli, już są na schodach...
— Czy mam ich wpuścić? — krzyknął Leclerc, wydobywając do połowy swój sztylet.
— Nie, nie! — żywo zawołała królowa. — Skryj się, młodzieńcze, do tego gabinetu... Być może, że będziesz mógł być mi użytecznym, ale to stać się może jedynie pod warunkiem, że nie będą powiadomieni o twojej obecności, inaczej sam zginiesz i mnie się na nic nie przydaszdasz!...
Karolina popchnęła Leclerca do małego, ciemnego pokoiku, znajdującego się w pobliżu łoża Izabelli, Królowa wyskoczyła z łóżka, zarzuciła na siebie szeroką suknię z brokateli, przybraną futrem, a w pośpiechu za całą przepaskę służyły jej skrzyżowane ręce. Włosy jej rozpuszczone spadały na ramiona i dosięgały prawie kolan. W tej chwili Dupuy, w towarzystwie dwóch kapitanów, podniósł zasłonę i, nie zdejmując kapelusza z głowy, zwrócił się do Izabelli:
— Najjaśniejsza pani, jesteś moim więźniem.
Izabella krzyknęła; w krzyku tym odbijał się gniew i zdziwienie; potem, czując, że nogi chwieją się pod nią, upadła na łóżko, spojrzała na tego, który mówił do niej z takim brakiem szacunku, i wymówiła z cierpkim uśmiechem:
— Czyś stracił zmysły, panie Dunuv?...
— To król nasz i pan, niestety, utracił je — odpowiedział — gdyż, gdyby je posiadał dotychczas, byłbym miał sposobność powiedzieć pani to wcześniej, co przed chwilą powiedziałem.
— Mogę być uwięzioną, ale jeszcze jestem królową, a gdybym nią nawet nie była, to zawsze jestem kobietą; przemawiaj waszmość do mnie z głową odkrytą, jakbyś mówił do swego marszałka, gdyż przypuszczam, że to on cię tu przysyła.
— Nie mylisz się, pani, przychodzę z jego rozkazu — odpowiedział Dupuy, zdejmując powoli kapelusz, jak człowiek, czyniący zadosyć swej własnej woli, a nie cudzemu rozkazowi.
— Dobrze odrzekła królowa — ponieważ jednak oczekuję króla, to zobaczymy jeszcze, kto tu jest panem: marszałek, czy król...
— Król nie przybędzie.
— Powiadam panu, że ma przyjechać.
— Na połowie drogi król spotkał pana de Bourdon...
Królowa drgnęła; Dupuy zauważył to i uśmiechnął się.
— Cóż stąd? — powiedziała królowa.
— To, że spotkanie to zmieniło zamiary króla, a zapewne i zamiary rycerza, gdyż spodziewał się pewno wracać sam, a tymczasem w tej chwili jedzie pod dobrą strażą, miał on zapewne zamiar wrócić do swego pałacu my tymczasem przeznaczyliśmy mu mieszkanie w Châtelet.
— W więzieniu! za co?...
Dupuy uśmiechnął się.
— Musisz pani wiedzieć lepiej, aniżeli my, za co!
— Mam nadzieję, że życiu jego żadne nie zagraża niebezpieczeństwo?...
— Niedaleko jest z Châtelet na plac de la Gréve — rzekł, śmiejąc się, Dupuy.
— Czyżby go śmiano zamordować?!...
— Przypomnij sobie, królowo — rzekł Dupuy, patrząc na nią wzrokiem dumnym i surowym księcia Orleanu. Był on pierwszym w królestwie po królu naszym i panu, miał czterech lokai, niosących kopie, dwóch paziów, dźwigających miecze ostatniego wieczora, gdy przebywał ulicę Barbette, wracając od pani z wieczerzy. A skoro obadwaj jedną popełnili zbrodnię, czemużby nie miał spotkać ich los jednaki?
Królowa podniosła się z wyrazem najstraszniejszego gniewu; krew nagle uderzyła jej do twarzy, zdawało się, iż wytryśnie wszystkimi porami. Wyciągnęła rękę ku drzwiom, postąpiła krok naprzód i głosem ochrypłym z wściekłości, wymówiła jedno tylko słowo:
— Precz!...
Dupuy, niezmieszany, usunął się krok w tył.
— Dobrze, pani, lecz zanim wyjdę, muszę dodać jeszcze, że wyraźny jest rozkaz króla i marszałka, aby pani natychmiast wyjechała do miasta Tours.
— Zapewne w pańskiem towarzystwie?
— Nieinaczej.
— Więc to panu powierzono godność mego dozorcy? Zaszczytne zaiste stanowisko i spełniasz je godnie!
— Obowiązek zasuwania zamków za królową Francyi jest także pewnego rodzaju stanowiskiem w państwie.
— Sądzisz może — rzekła Izabella — że i kat, któryby mi ściął głowę, zyskałby szlachectwo tym czynem?
Odwróciła się, jakby zmęczona mówieniem, i nie chciała więcej odpowiadać.
Dupuy zgrzytnął zębami.
— Kiedy będziecie gotową do wyjazdu, pani?
— Zawiadomię was o tem.
— Pamiętajcie, że czas nagli.
— Pamiętaj waść, że jestem królową i że rozkazałam ci wyjść stąd!
Dupuy mruknął kilka wyrazów; ponieważ jednak wszyscy znali przewagę, jaką królowa Izabella, miała nad słabym monarchą, lękał się teraz, dopóki znajdowała się tak blizko, aby chwilowo utraconej władzy nie odzyskała na nowo. Skłonił się więc z większym, niż go dotąd okazywał, szacunkiem i wyszedł, stosując się do rozkazu królowej.
Zaledwie spuściła się za nim i jego dwoma towarzyszami zasłona, królowa padła na fotel; Karolina wybuchnęła płaczem, a Perrinet Leclerc wybiegł z ukrycia.
Bledszy był, niż zwykle, lecz widocznem było, że bladość ta pochodzi raczej z gniewu, niż z obawy.
— Czy mam zabić tego człowieka!? — wymówił przez zaciśnięte zęby, trzymając w ręku obnażony sztylet.
Królowa gorzko się uśmiechnęła. Karolina rzuciła się do nóg jej z płaczem. Grom, który uderzył w królowę, był również dotkliwym ciosem dla tych dwojga młodych ludzi.
— Zabić go! — rzekła królowa, sądzisz, więc, młodzieńcze. że do tego potrzebowałabym twojej ręki i twego sztyletu? Zabić go!... i po co?... patrz, w podwórzu pełno żołnierzy... zabić go... czyż to ocali Bourdona?
Karolina obfite łzy wylewała. Ze współczuciem dla królowej i pani swojej, łączyły się w jej sercu własne i niemniej dotkliwe cierpienia i obawy. Królowa, traciła to, co posiadała; Karolina traciła nadzieję ziszczenia swych pragnień, i ona więcej, niż królowa, godną była pożałowania.
Królowa mówiła dalej:
— Płaczesz, Karolino... ty płaczesz,!... a pozostaje ci przecież ten, którego kochasz!... Rozstanie wasze będzie tylko chwilowe!... Ty płaczesz! a jednak, ja, królowa Francyi, chętnie los mój zamieniłabym z tobą!... Ty płaczesz! nie wiesz chyba, że ja, która płakać nie mogę, kochałam pana de Bourdon tak, jak ty kochasz twego Perrineta! Oni go zabiją, pojmujesz ty to?! zabiją go, gdyż oni nie przebaczają nigdy!... Tego, którego ja kocham tak, jak ty kochasz tamtego, zabiją, a ja nic uczynić nie mogę, aby przeszkodzić temu morderstwu, nie będę nawet wiedziała, kiedy utopią sztylet w jego sercu, i teraz już wszystkie godziny mego życia będą mi się wydawały godzinami jego śmierci. Powtarzać będę bezustannie: „Być może w tej chwili on mnie wzywa, woła mnie, tarza się w krwi własnej, kona w męczarniach, a ja, ja jestem tu! i nie mogę nic dla niego uczynić, a przecież jestem królową, królową Francyi!...“ Przekleństwo!... nawet nie płaczę i płakać nie mogę!...
Królowa łamała ręce, a dwoje tyćh dzieci prawie, przed któremi się skarżyła, płakało już nie nad swoją niedolą, ale nad cierpieniem królowej.
— O!... cóż my uczynićbyśmy mogli — mówiła Karolina.
— Rozkazuj, miłościwa pani — mówił Leclerc.
— Nic, nic... Ah! piekło całe jest w tem jednem słowie. Być gotową oddać krew swoją, życie, aby ocalić ukochanego. i nie módz nic... nic zupełnie uczynić! Ah! gdybym miała w swej mocy tych ludzi, którzy już po raz drugi z udręczeń serca mego igraszkę sobie czynią! Nic przeciwko nim uczynić nie mogę, nic dla niego! A jednak byłam wszechwładną, w przystępie szaleństwa króla mogłam wymódz na nim podpisanie wyroku śmierci na marszałka i nie zrobiłam tego. Oh! bezrozumna! powinnam to była uczynić!... Teraz on, dumny d’Armagnac, oczekiwałby wyroku śmierci, jak oczekuje go Bourdon, tak piękny, tak miody! on, który nic im nie zawinił!.... Ah! oni go zabiją, jak już zabili Ludwika Orleańskiego, który również nic im złego nie uczynił... A król?... król, który widzi te morderstwa, który stąpa we krwi, a gdy się potknie, opiera się na mordercach! Król szalony, król bezrozumny!... Oh! mój Boże! mój Boże! miej litość nade mną!... Ocal mnie! pomścij mnie!...
— Miłosierdzia! — wzywała Karolina.
— Przekleństwo! — wołał Leclerc.
— Ja mam wyjechać!... Oni chcą, żebym wyjechała! Oni sądzą, że ja wyjadę!... Nie, nie... Wyjechać, nie wiedząc, co się z nim stało!... O, nie! Poszarpią mnie chyba w kawałki! Zobaczymy, czy ośmielą się podnieść rękę na swoją królowę. Uczepię się tych sprzętów rękoma i zębami... Ah! muszą mi powiedzieć, co się z nim stało, albo lepiej, gdy noc ciemna zapadnie, sama pójdę do więzienia...
Królowa wzięła do ręki szkatułkę i otworzyła ją.
— Patrzcie, mam złoto!... dosyć złota na okup człowieka, ciała jego, krwi jego i duszy jego; a jeśli tego za mało, mam jeszcze klejnoty, perły, za które kupićby można całe królestwo! Wszystko to oddam dozorcy więzienia i powiem mu: „Oddaj mi go żywego!... oddaj go, nie dotknąwszy jednego włosa z jego głowy, a wszystko to złoto, perły, brylanty, wszystko to będzie twoje! twoje!... boś mi darował więcej, niż to wszystko warte, i pozostanę jeszcze dłużniczką twoją i dam ci więcej jeszcze skarbów“.
— Najjaśniejsza pani — rzekł Leclerc — jeśli rozkażesz, pójdę do Paryża. Mam przyjaciół, zbiorę ich i uderzymy na Châtelet.
— Tak, tak — rzekła królowa z goryczą — i przyśpieszycie śmierć jego, nieprawdaż?!... A jeśli nawet zdołacie się dostać do więzienia, znajdziecie tam w głębi lochu podziemnego już tylko zwłoki skrwawione i ciepłe jeszcze, gdyż mniej potrzeba czasu na utopienie sztyletu w piersiach człowieka, aniżeli do wyłamania dziesięciu drzwi... dziesięciu drzwi żelaznych!... Nie, siłą nic nie zrobimy; zabilibyśmy go... Idź, jedź, przepędź noc całą przed zamkiem Châtelet; jeśli prowadzić go będą żywego do innego więzienia, idź za nim aż do drzwi; jeśli go zamordują, idź za jego zwłokami aż, do grobu, a w pierwszym, czy drugim wypadku, powróć do mnie, abym wiedziała, gdzie jest: żywy, czy zabity?!...
Leclerc chciał już odejść, królowa zatrzymała go.
— Tędy — rzekła, kładąc palec na ustach.
Otworzyła drzwi przyległego pokoiku, nacisnęła sprężynę, usunęło się obicie, otworzyły się drzwiczki i ukazały się schody wykute w murze.
— Chodź za mną — powiedziała.
Dumna Izabella, potężna królowa, była w tej chwili zwykłą kobietą, drżącą i lękliwą. Ujęła rękę skromnego handlarza żelastwem, w nim bowiem w tej chwili położyła całą nadzieję; prowadziła go tak, idąc naprzód sama, badając grunt własną stopą i ostrzegając o każdym załamku w ciasnym i ciemnym, w granicie wykutym korytarzu, przez który przechodzili. Po przebyciu kilku zakrętów, przez szparę w drzwiach ujrzał Leclerc światło dzienne; królówa otworzyła je; drzwi te wychodziły na ogród otoczony murem. Królowa śledziła wyrokiem za młodym człowiekiem, który wszedł na mur, zrobił ostatni raz ręką znak, wyrażający szacunek i nadzieję, i zniknął, zeskakując w rów.
W zamku zamieszanie było tak wielkie, że nikt tego nie spostrzegł.
Podczas gdy królowa wraca do swoich komnat, przypatrzmy się, co robi Leclerc. Przebiegł on przez pola aż do Bastylii, wszedł na ulicę Św. Antoniego, wydostał się na plac de la Gréve, chwilę zatrzymał się i wzrokiem ciekawym wpatrzył się w szubienicę, która wyciągała swe wychudłe ramiona od strony rzeki. Śpiesząc dalej, zatrzymał się chwilę na moście Notre-Dame dla odpoczynku i dopadł nareszcie do rogu ulicy Grande-Boucherie, a zauważywszy, że nikt do Châtelet wejść ani wyjść stamtąd nie zdoła, aby on z tego miejsca go nie dostrzegł, wmieszał się w tłum mieszczan, rozmawiających o aresztowaniu rycerza.
— Upewniam cię, panie Bourdichon — mówiła stara kobieta do mieszczanina, którego dla zwrócenia większej uwagi trzymała za guzik od kaftana — upewniam pana, że odzyskał przytomność; wiem to od Klary, córki dozorcy z Châtelet; ona mi mówiła, że ma tylko trochę stłuczoną głowę i nic więcej.
— Ja się nie sprzeczam z wami, Joanno — odpowiedział mieszczanin — ale z tem wszystkiem nie wiem, za co jest aresztowany.
— Ba! to łatwo odgadnąć: był w zmowie z Anglikami i Burgundami, zdradzał, chciał spalić miasto, mordować ludzi, bić pieniądze z naczyń kościelnych... Co więcej, mówią, jakoby królowa Izabella namawiała go do tego; od zamordowania księcia Orleanu, ona nienawidzi Paryżan do tego stopnia, iż, jak powiada, dopiero wtedy będzie zadowoloną, gdy z ziemią zrównają ulicę Barbette i spalą dom z obrazem Matki Boskiej.
— Posuńcie się! puszczajcie! — zawołał rzeźnik jakiś — oto właśnie kat idzie.
Człowiek w ubraniu czerwonem przeszedł pośród tłumu, który z instynktownem przerażeniem rozsunął się. Gdy się zbliżał do Châtelet, drzwi otworzyły się same, jakby go poznały, i natychmiast zamknęły się za nim.
Wszyscy ścigali go wzrokiem; w tłumie zapanowała cisza, po której znowu wrócono do przerwanej rozmowy.
— Ach! to dobrze — mówiła kobieta, puszczając guzik od kaftana Bourdichona — znam córkę dozorcy i może będę mogła widzieć, jak go będą badali...
I pobiegła do Châtelet z szybkością, na jaką pozwalał jej wiek zgrzybiały i nogi nie jednakowej długości.
Zaczęła pukać do drzwi; otworzyło się małe okienko i młoda dziewczyna, blondynka, wysunęła okrągłą wesołą twarzyczkę. Wszczęła się krótka rozmowa, której rezultat nic był jednak taki, jakiego spodziewała się stara Joanna, bo drzwi pozostały zamknięte, tylko młoda dziewczyna wyciągnęła rękę przez kratę i wskazała otwór w ścianie, pozostawiony dla odświeżania powietrza w podziemiach, i zniknęła. Stara zrobiła znak ręką, aby się zbliżono. Kilkanaście osób z tłumu oddzieliło się. Przed otworem uklękła stara kobieta, mówiąc do otaczających:
— Chodźcie tutaj, oto otwór do odświeżania powietrza, stąd nic widzieć nie będziemy, ale słyszeć można będzie jego krzyki, a i to coś warte.
Wszyscy rzucili się do otworu, który łatwo można było wziąć za czeluść piekielną, gdyż nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, gdy rozległ się brzęk łańcuchów, wściekłe krzyki i dojrzeć można było błyski ognia.
— Ach! widzę ruszt — mówiła kobieta. — Patrzcie, kat wkłada szczypce żelazne... A teraz rozdmuchuje ogień...
Za każdem poruszeniem miecha, buchał pod rusztem płomień tak żywy i silny, że sprawiał wrażenie jakiejś błyskawicy podziemnej.
— Patrzcie! słuchajcie! Teraz kat bierze szczypce! O! jak one okropnie są rozpalone, aż palce mu parzą... Idzie teraz do głębi więziennej celi, już tylko nogi jego widzę!... Cicho!... zamilknijcie... usłyszymy pewno coś ciekawego!...
Krzyk straszny rozległ się w powietrzu... Wszystkie głowy nachyliły się nad otworem lochu.


Wszyscy rzucili się do otworu...

— O! słuchajcie! Sędzia go bada! — zaczęła znowu stara, która, jako pierwsza przybyła, pierwsze też najmowała miejsce, wetknąwszy głowę pomiędzy żelazne kraty okienka. — Nie odpowiada!... O łotr!... Odpowiadaj, zbóju!... Mów, morderco! Wyznaj twe zbrodnie!
— Cicho! — wołali z tłumu ciekawi.
Kobieta wydobyła głowę z pomiędzy krat, ale rękoma się ich uchwyciła, zapewniając sobie możność powrotu do tej dawnej pozycyi, a odwracając się do tłumu, rzekła z tą pewnością siebie, która zdradzała, przyzwyczajenie jej i obycie z podobnemi sprawkami:
— Wiecie przecie, że jeżeli się do niczego nie przyzna, nie będą mogli go powiesić!
Nowy jęk, wydobywający się z lochu, zmusił ją do powrotu na stanowisko.
— Aha! — zawołała, teraz będzie co innego! Kat rzucił szczypce na bok... O! leżą tam przy ruszcie!... — Cóż to znaczy, czyżby się już zmęczył oprawca?
Usłyszano uderzenia młota.
— Ah! teraz rozumiem, biorą go między deski!
Był to inny rodzaj tortury. Na nogi nieszczęśliwego zakładano dwie deski w całej długości i krępowano je silnie grubymi i mocnymi powrozami. Następnie pomiędzy nie wbijano gruby klin żelazny, który miażdżył ciało i kruszył kości torturowanego.
Kawaler jednak mimo bólu strasznego nie wymówił nic, uderzenia młota bowiem rozlegały się z ciągle wzrastającą siłą i szybkością. Kata gniewać to zaczynało.
Niezadługo jednak wszystko ucichło, uderzenia młota ustały, kilka razy tylko jęki boleści rozdarły powietrze, ale i to wkrótce umilkło.
Stara Joanna podniosła się, a otrzepując pył z kolan i poprawiając czepiec, rzekła:
— Na dziś skończone badanie, omdlał, nic nie wyznawszy!
I odeszła w przekonaniu, że dłuższe oczekiwanie byłoby bezużyteczne.
Głęboka znajomość, jaką stara okazywała co do zwyczajów w podobnych razach, tak była przekonywająca, że cały tłum, otaczający okienko, rozproszył się, a pozostał o mur oparty jeden tylko człowiek; był to Periniet Leclerc.
W chwilę potem, jak przewidziała stara Joanna, kat wyszedł.
Przed wieczorem wprowadzono do więzienia księdza.
Gdy już zupełna noc zapadła, rozstawiono zewnątrz straże; jeden z wartowników zmusił Leclerca do usunięcia się nieco dalej. Usiadł on na kamieniu nad brzegiem rzeki, tuż przy tak zwanym moście Młynarzy.
Dwie godziny upłynęły, a chociaż noc była ciemna zupełnie, oczy Leclerca tak już przywykły do ciemności, że z łatwością rozpoznawał na szarych murach czarne miejsce, w którem znajdowały się drzwi Chatelet. Nie wymówił on przez ten czas ani jednego słowa, nie zdjął ręki ze sztyletu i nie pomyślał nawet o posiłku i napoju.
Wybiła godzina jedenasta.
Dźwięk ostatniego uderzenia zegara drżał jeszcze w powietrzu, gdy drzwi więzienia otworzyły się, a na progu ukazało się dwóch żołnierzy. Każdy z nich w jednej ręce trzymał miecz, a w drugiej pochodnię, za nimi postępowało czterech ludzi, dźwigających jakiś ciężar; orszak zamykał człowiek, którego twarz zasłaniał czerwony kapelusz. Orszak ten zbliżał się w milczeniu do mostu owego, na którem siedział Leclerc.
Kiedy już doszli do mostu, Perrinet dostrzegł, iż ludzie ci niosą szeroki worek skórzany, i usłyszał wydobywające się z worka tego jęki, które dochodziły aż do niego. Wątpliwość wszelka znikła.
W jednej chwili z wydobytym sztyletem w ręku młodzian rzucił się na niosących ciało ludzi; dwóch z nich powalił o ziemię i worek rozciął w całej długości. Z worka wypadł na bruk człowiek.
— Uciekajcie, szlachetny panie! — zawołał Leclerc.
I korzystając z wrażenia, jakie niespodziany ten napad sprawił, Leclerc zsunął się ze stromego brzegu ku rzece i zniknął z oczu osłupiałych żołnierzy.
Ten, któremu Perrinet z tak szaloną odwagą chciał wolność powrócić, próbował uciekać. Podniósł się, ale nogi, w których kości były zgruchotane, odmówiły mu posłuszeństwa i upadł zemdlony, wydając jęki boleści i rozpaczy.
Człowiek w kapeluszu czerwonym dał znak; ci ze straży, którzy nie byli ranni, wzięli więźnia na ramiona, a gdy doszli do środka mostu, przewodniczący stanął i zawołał:
— Stójcie! tu wrzućcie go do rzeki!
Rozkaz natychmiast został wypełniony; przedmiot jakiś bez kształtu zakręcił się na przestrzeni między mostem a rzeką, potem rozległ się plusk wody i wszystko ucichło...
W tej samej chwili do miejsca, w którem upadło ciało, zbliżyła się łódka, kierowana przez dwóch ludzi, i płynęła wzdłuż z biegiem rzeki. W chwilę potem, podczas gdy jeden z nich wiosłował, drugi na haku, spuszczonym do wody, wyciągał na powierzchnię jakiś ciężar i już go miał umieścić na łodzi, gdy przy poręczy mostu ukazał się człowiek w kapeluszu czerwonym i głosem silnym a ponurym wymówił te uroczyste słowa:
— Niech się spełnią sprawiedliwe wyroki króla!...
Wioślarz zadrżał i mimo próśb towarzysza rzucił napowrót do rzeki ciało kawalera de Bourdon.

III.

Około sześciu miesięcy upłynęło od wypadku opisanego w rozdziale poprzednim.
Noc zapadała nad wielkiem miastem i z wierzchołka bramy Saint-Germain widzieć można było, jak powoli, w miarę zbliżania się północy, niknęły w mroku dzwonnice i wieże, któremi jeżył się był Paryż w 1417 roku; wkrótce wreszcie wszystko utonęło zupełnie we mgle, która wznosiła się z Sekwany falującej i podrywanej przez wiatr. Przez chwilę jeszcze dojrzeć mogło oko przez zasłonę mgły stary Louvre z kolumnadą wież, katedrę Notre-Dame i wysmukłą dzwonnicę Sainte-Chapelle; potem cień rzucił się na uniwersytet, okrył wieże Saint-Germain, doścignął Sorbonny, spoczął chwilę na dachach domów, spuścił się na ulicę, przestąpił wały, rozpostarł się na całej przestrzeni, a idąc dalej, zatarł na horyzoncie czerwonawą linię, jaką pozostawiło zachodzące słońce, niby ostatnie pożegnanie ziemi, na której kilka minut przedtem odznaczały się jeszcze czarne sylwetki trzech dzwonnic opactwa Saint-Germain-des-Prés.
Jednakże na linii murów, obejmujących jakby pasem uśpionego olbrzyma, rozróżnić można o jakie sto kroków warty rozstawione, a strzedz mające jego bezpieczeństwa. Miarowy i monotonny odgłos kroków tych wart porównać-by można do pulsacyi krwi w żyłach tego olbrzyma, świadczących, że życie w nim wre, chociaż chwilowo pokryte pozorami śmierci. Od czasu do czasu krzyki: „Baczność! czuwajcie, straże!“ — dają się słyszeć w jednym punkcie i jak echo przebiegają stopniowo cały okrąg murów i wałów miasta i powracają znowu do miejsca, z którego wyszły.
Pod cieniem, padającym od bramy Saint-Germain, wznoszącej się wysoko nad mury, przechadza się strażnik smutniejszy i cichszy od innych. Po ubiorze jego na pół wojskowym, a na pół mieszczańskim łatwo odgadnąć, że, jakkolwiek chwilowo pełniący obowiązki żołnierza, człowiek ten należy raczej do korporacyi rzemieślników, która na rozkaz marszałka d’Armagnac dostarczyła pięciuset ludzi do straży miasta. Od czasu do czasu zatrzymuje się on, opiera na ciężkiej halabardzie, którą jest uzbrojony, zapuszcza niepewne spojrzenie w przestrzeń, potem z westchnieniem na nowo zaczyna się przechadzać. Wtem zwrócił jego uwagę głos człowieka, znajdującego się z zewnętrznej strony okopów, proszący o otworzenie bramy Saint-Germain. Osobistość opóźniająca, się liczyła widocznie na uprzejmość wartownika, który na własną odpowiedzialność mógł po godzinie dziewiątej wpuścić przybysza. Przypuszczać należy, że nie mylił się co do wpływu, jaki posiadał, gdyż młody wartownik, zaledwie głos posłyszał, zszedł po wewnętrznej spadzistości wału fortecznego i zapukał do małego okienka, przez które przedzierało się światełko lampy, wołając dosyć głośno, aby go można było usłyszeć wewnątrz:
— Ojcze, wstańcie prędko i otwórzcie bramę panu Juvénalowi des Ursins.
Zmiana kierunku światła dowodziła, że wyrazy te dosłyszane zostały; starzec, z lampą w jednej i pękiem kluczy w drugiej ręce, wyszedł z domu; i zbliżał się w towarzystwie młodziana, który go wołał, pod sklepienie, wznoszące się nad ciężką w żelazo okutą bramą. Jednakże, przed włożeniem klucza w zamek, jakby zapewnienie syna było niedostatecznem, starzec zapytał człowieka, stojącego z przeciwnej strony i pukającego nogą o bramę.
— Kto tam?
— Otwórzcie, ojcze Leclerc, jestem Jan Juvénal des Ursins, radca parlamentu pana naszego i króla. Zapóźniłem się u przeora opactwa Saint-Germain-des-Pres; ponieważ jednak jesteśmy starzy znajomi, więc liczyłem na waszą uprzejmość.
— Tak, tak — mruknął Leclerc — jesteśmy starzy znajomi, jakkolwiek jam starzec, a wy dziecko prawie jeszcze. Ojciec twój, młodzieńcze, miał prawo mówić do mnie w ten sposób, gdyż obadwaj rodziliśmy się w mieście Troyes, w 1370 roku, a znajomość nasza sześćdziesięcioośmioletnia zasługiwała na miano dawnej i trwałej.
Wymawiając te słowa, dozorca zakręcił dwa razy klucz w zamku, obrócił na osi ciężką sztabę żelazną, zamykającą bramę, w ten sposób, aby przyjęła kierunek pionowy, a jedną ręką popychając, drugą ciągnąc ku sobie, uchylił dwie połowy olbrzymich drzwi, dając przejście młodemu człowiekowi, mogącemu liczyć od dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu lat.
— Dziękuję wam, ojcze Leclerc — rzekł młodzian, uderzając po ramieniu starca z gestem, wyrażającym szacunek i życzliwość — dziękuję, a przy sposobności liczcie na mnie, jak ja obecnie liczyłem na was.
— Panie Juvénal — rzekł młody żołnierz — w usłudze, jaką wam ojciec mój wyświadczył, i ja też udział brałem, gdyż, gdybym go był nie zawiadomił, mógłbyś pan z łatwością przepędzić noc po drugiej stronie wałów.
— Ah! to ty, Perrinecie! cóż ty robisz w tem ubraniu i o tak późnej porze?
— Jestem na warcie z rozkazu marszałka, a ponieważ wolno mi było obrać sobie stanowisko, przyszedłem więc na obiad do mego starego ojca.
— Był też pożądanym gościem — dodał staruszek — gdyż jest to szlachetny chłopiec, bogobojny, szanuje króla i kocha swoich rodziców.
Stary Leclerc wyciągnął do syna rękę pomarszczoną i drżącą. Perrinet uścisnął ją w swoich dłoniach; Juvénal ujął drugą rękę starca.
— Dziękuję ci raz jeszcze, stary przyjacielu; nie stój już dłużej na chłodnem powietrzu; mam nadzieję, że drugi natrętnik nie będzie już twej uprzejmości wystawiać na próbę.
— I dobrzeby uczynił, panie des Ursins, gdyż nawet dla miłościwego pana naszego Delfina Karola, którego niech Bóg uchowa, nie zrobiłbym tego, co dla was uczyniłem. W tych burzliwych czasach jest to wielka odpowiedzialność mieć pod swoją opieką klucze miasta. To też, gdy czuwam, nie opuszczają one mego boku. a gdy spoczywam, mojej poduszki.
Po tej pochwale, jaką oddał własnej przezorności, staruszek ostatni raz jeszcze uścisnął ręce, które trzymał w swoich, podniósł z ziemi latarnię i poszedł do domu, pozostawiając obu młodym ludziom całą swobodę rozmowy.
— Chciałeś czegoś ode mnie, Perrinecie? — rzekł Juvénal, opierając się na ramieniu młodego handlarza żelastwa, którego widzieliśmy już w rozdziale poprzednim, a którego tu znowu odnajdujemy.
— Chciałem zasięgnąć od pana wiadomości. Pan, który jesteś radcą parlamentu, musisz wiedzieć o wszystkiem, co się dzieje, a ja wszystkiego tego jestem ciekawy. Powiadają, że ważne rzeczy dzieją się w Tours, gdzie się znajduje królowa.
— Rzeczywiście — rzekł Juvénal — nie mogłeś lepiej się zwrócić, gdyż posiadam najświeższe nowiny.
— Wejdźmy, jeśliś pan łaskaw, na wały; prawdopodobnie marszałek odbywać będzie ront nocny, a gdyby mnie nie znalazł na stanowisku, mógłbym oberwać rzemieniem po biodrach.
Juvénal oparł się przyjacielsko na ramieniu Perrineta i za chwilę ukazali się znowu na pustym pomoście.
— Oto jak się rzecz miała. — rozpoczął Juvénal.
Perrinet zaczął słuchać z natężoną uwagą.
— Wiesz, że królowa była uwięziona w Tours, pod strażą kapitana Dupuy, najpodejrzliwszego i najmniej uprzejmego ze stróżów więziennych. Pomimo jednak całej jego przezorności, królowa znalazła sposób napisania listu do księcia Burgundzkiego. w którym prosiła go o pomoc. Książę łatwo zrozumiał, jakim potężnym sprzymierzeńcem będzie dlań Izabella Bawarska, gdyż w oczach wielu bunt jego przeciwko królowi mógł być odtąd uważany za rycerską opiekę, udzieloną kobiecie.
Ponieważ córki królewskiej, którą zwano po prostu „Madame“, i księżnej Bawarskiej nie strzeżono tak pilnie, jak królowej, przeto znalazła ona sposób otrzymywania wiadomości od księcia. Dowiedziały się wreszcie, że książę obiegł Corbeil i że wojska jego dotarły aż do Chartres; nie traciły więc nadziei wyzwolenia się. W tej myśli królowa udała szczególniejsze nabożeństwo do relikwii, złożonych w opactwie Marmontiers, i zaleciła swej córce, aby ta wyjednała pozwolenie kapitana dla królowej, księżniczki i dam honorowych do bywania na mszy świętej w Marmontiers. Dupuy, jakkolwiek szorstki, nie śmiał tego odmówić córce królewskiej, zwłaszcza, że nic w tem zdradliwego nie widział. Królowa nieznacznie przyzwyczaiła swego stróża do tych codziennych, nabożnych pielgrzymek. Udawała, że nie spostrzega jego zuchwałości, i często z nim nawet rozmawiała łagodnie. Dupuy, zadowolony, że przed jego wolą ugięła się duma królowej, zaczął być bardziej uprzejmym. Nie opierał się już i na każde żądanie królowej pozwalał na wycieczki owe do opactwa; przez ostrożność tylko sam zwykle jej towarzyszył i po drodze rozstawiał straże, chociaż zdawało mu się, że niema, żadnej potrzeby tak bardzo się krępować i tak bardzo być przezornym, tembardziej, że nieprzyjaciel był jeszcze o mil pięćdziesiąt odległy.
Ale królowa zauważyła, że straże, w przekonaniu, iż są stawiane dla prostej tylko formy, spełniały obowiązki swe bardzo niedbale i że w razie niespodzianego napadu wszystkoby się udało pomyślnie. Pomyślała tedy, że dobrzeby było, aby książę Burgundyi napadł na Marmontiers, porwał ją i uwiózł. O projekcie tym znalazła sposobność zawiadomić go przez jednego ze swych sług wiernych, dając przytem wszelkie potrzebne objaśnienia. Projekt ten podobał się wielce księciu, o czem gdy tajnie zawiadomioną została, królowa przez innego znowu posłańca oznaczyła dzień, w którym miała zamiar udać się do opactwa. Przedsięwzięcie było ryzykowne; trzeba było przebyć szybko i cichaczem pięćdziesiąt mil; odważyć się na zamach z małym oddziałkiem wojska było niebezpiecznie, gdyż Dupuy miał pod swymi rozkazami dosyć znaczną siłę, aby mógł stawić opór; wybrać się znów z wielkiem wojskiem było także nie dobrze, gdyż niewątpliwie Dupuy, uprzedzony o zbliżaniu się nieprzyjaciela, uwiózłby sam królowę i osadził w której z twierdz, w innej jakiej prowincyi, bardziej odległej, naprzykład w Maine, w Berri, lub w Anjou. Książę Burgundzki nie cofnął się jednak przed trudnościami. Rozumiał on wybornie, że jedynym środkiem podtrzymania swego stronnictwa było: osłonić swe działania imieniem Izabelli, i przedsięwziął środki po temu tak przezornie, że dotarł do celu, nie zostawszy odkrytym. Oto jak się rzecz miała....
Perrinet Leclerc słuchał z coraz większą uwagą i ciekawością.
— Wybrał on z armii swej dziesięć tysięcy jeźdźców, ludzi najwaleczniejszych, a mających konie najwytrzymalsze, kazał nakarmić obficie ludzi i konie, i nocą, ósmego dnia po rozpoczęciu oblężenia zamku Corbeil, na czele tego wojska puścił się w drogę do Tours. W głębokiem milczeniu jechano noc całą, zatrzymano się tylko na godzinę przed świtem dla posilenia koni, a potem znowu pojechano dalej; jazda dalsza trwała piętnaście godzin bez odpoczynku z większą jeszcze ostrożnością, niż w nocy. Pod wieczór znowu się zatrzymali na godzinę, a byli już tylko o sześć mil drogi od Tours. Armia ta wzbudzała podziw wszędzie, gdzie się ukazała; wszystkich zastanawiała jej tajemniczość i pośpiech. Na drugi dzień rano książę Burgundzki, obawiając się, aby, mimo środków ostrożności, stróże królowej nie byli uprzedzeni, przybył o godzinie ósmej rano do Marmontiers, otoczył kościół i rozkazał Hektorowi de Saveuse wedrzeć się do wnętrza. Gdy Dupuy ujrzał zbrojnych, w których po krzyżu czerwonym na piersiach poznał Burgundczyków, rozkazał królowej iść za sobą, chcąc ją wyprowadzić bocznemi drzwiami, gdzie oczekiwała jej kareta; ale królowa odmówiła stanowczo. Dał tedy znak dwom ze straży, aby ją porwali siłą, lecz królowa uczepiła się kraty, przy której klęczała, wyciągnęła ręce poza ogrodzenie, klnąc się na Chrystusa, że wprzód pozwoli się zabić, aniżeli uprowadzić.
Damy dworu i księżniczki, które jej towarzyszyły, biegały tu i owdzie, jakby oszołomione, wzywając ratunku i wołając pomocy tak dalece, że, J. M. pan de Saveuse, widząc, że wszelkie wahanie na nic się nie przyda, przeżegnał się znakiem krzyża świętego, aby Bóg, w którego przybytku się znajdował, wybaczył mu ten czyn, i wydobył miecz z pochwy, co widząc, jego ludzie uczynili toż samo.
Dupuy zrozumiał, że wszystko już było stracone; uciekł tedy przez furtkę, dosiadł konia i galopem wpadł do miasta Tours, gdzie zaalarmował straże, które natychmiast całą załogę do obrony wezwały.
Gdy Dupuy zniknął, pan de Saveuse zbliżył się do królowej i pokłoniwszy się jej z głębokim szacunkiem, powitał ją w imieniu księcia Burgundyi.
— Gdzież książę? — zapytała królowa.
— Czeka was przede drzwiami kościoła, miłościwa pani.
Królowa i księżniczki szły ku wielkim drzwiom pośród szpaleru ludzi, wołających:
— Niech żyje królowa i Jego Królewska Wysokość Delfin, następca tronu Francyi!
Książę Burgundyi, spostrzegłszy królowę, zsiadł z konia i przykląkł na jedno kolano.
— Drogi mój kuzynie — rzekła, zbliżając się z wdziękiem i podnosząc go — powinnam kochać was nad wszystkich w całem państwie. Porzuciliście wszystko, aby uczynić zadosyć mej prośbie, i wyswobodziliście mnie z więzienia. Bądźcie pewni, że nie zapomnę wam tego nigdy. Widzę teraz dobrze, że wy najlepiej musieliście zawsze kochać króla, rodzinę jego, królestwo i sprawy kraju.
I mówiąc to, podała mu swą rękę do pocałowania.
Książę odpowiedział kilka słów pełnych szacunku i zapewnień życzliwości, pozostawił przy królowej pana de Saveuse z tysiącem koni, a z pozostałą armią napadł nagle na miasto Tours, zanim ono oprzytomnieć zdołało. Nie stawiono mu żadnego oporu i podczas gdy większa część jego ludzi wciskała się przez najciaśniejsze przejścia, sam książę wjeżdżał bramą, którą żołnierze kapitana Dupuy pozostawili otworem. Dupuy sam był wzięty do niewoli.
— Cóż się z nim stało? — zapytał Perrinet.
— Około południa został powieszony — odpowiedział Juvénal.
— A królowa?
— Powróciła do Chartres, później pojechała do Troyes w Szampanii, gdzie przebywa ze swym dworem. Stany jeneralne, obradujące w Chartres, złożone z jej popleczników, ogłosiły ją regentką, tak nawet, że kazała przygotować sobie pieczęć, na której z, jednej strony wyrżnięte były splecione herby Francyi i Bawaryi, na drugiej zaś jej portret z napisem: Izabella, z Bożej łaski królowa-regentka Francyi.
Polityczne te szczegóły bardzo mało interesowały Perrineta Leclerc, gdy przeciwnie widocznem było, iż chciałby posiadać inne wiadomości, o które nie śmiał się zapytać; wreszcie po chwili milczenia, widząc, że Juvénal już się pożegnać zamierza, zapytał go głosem, któremu pragnął nadać ton jak najobojętniejszy:
— Mówiono, że jakiś wypadek wydarzył się damom, które towarzyszyły królowej.
— Nie było żadnego wypadku — odpowiedział Juvénal.
Perrinet odetchnął swobodniej.
— W której stronie miasta królowa utrzymuje swój dwór?
— W zamku.
— Ostatnie jeszcze pytanie. Pan, który jesteś uczonym, znasz łacinę, grecki język i geografię, powiedz mi z łaski swojej, w którą stronę nieba mam się zwrócić, aby to było w kierunku miasta Troyes?
Juvénal zastanowił się chwilę, potem biorąc lewą ręką głowę Perrineta, skierował ją ku pewnemu punktowi przestrzeni, na który w tej samej chwili prawą ręką wskazywał.
— Patrz — mówił — widzisz dwie dzwonnice Saint-Yves i Sorbonny, cokolwiek na lewo za księżycem, który wschodzi poza niemi: widzisz tę gwiazdę bardziej błyszczącą od innych?
Perrinet dał znak głową, że widzi.
— Nazywają ją Merkury. A więc, gdybyś przeprowadził linię prostopadłą od miejsca, w którem wydaje ci się, że się ta gwiazda znajduje, aż do ziemi, linia ta upadłaby w samym środku miasta, o które się pytasz.
Perrinet nie żądał już bliższych objaśnień astronomicznych, które mu się nie bardzo zrozumiałemi wydały. Z wykładu astronomiczno-geometrycznego młodego radcy parlamentu zrozumiał tylko tyle, że, patrząc cokolwiek w lewo od wierzchołka wieży Sorbonny, oczy jego zwrócone będą ku temu punktowi świata, gdzie żyje i oddycha Karolina. Mało go obchodziła reszta; miejsce to było dla niego całym światem i rajem na ziemi. Po oddaleniu się Juvénala, Perrinet, wsparty o drzewo, oddał się rozmyślaniom o ukochanej, i tak dalece w nich się zatopił, iż nie słyszał nawet tententu koni zbliżającego się oddziału ulicą Pawią i nie widział kilkunastu jeźdźców, zbrojny oddział ten składających, choć już wjechali byli na wały, nad którymi straż jemu powierzona była.
Dowódca tego patrolu nocnego dał znak swym ludziom, aby się zatrzymali, a sam zbliżył się do muru. Przybywszy pod mur, wzrokiem począł szukać warty, która się w tem miejscu znajdować była powinna, i niebawem dojrzał Perrineta, który w tej samej postawie, pogrążony w marzeniu, nie zauważył nic, co się około niego działo.
Dowódca patrolu szedł wprost do tego nieruchomego cienia i podniósł końcem miecza pilśniową czapkę, okrywającą głowę Leclerca. Widzenie nagle zniknęło, jakby jaki pałac brylantowy zaczarowanych krain, coś, jakby iskra elektryczna, przebiegło po ciele wartownika, i ruchem instynktownym halabardą swą odtrącił miecz, wołając:
— Do mnie, straże!
— Nie rozbudziłeś się jeszcze zupełnie, młodzieńcze, to też przez sen bredzisz — rzekł marszałek d’Armagnac, przecinając jak trzcinę ostrzem swego miecza broń żelazną, którą się nań Leclerc zamierzył, a której ostrze, padając, w piasek się zaryło.
Leclerc poznał głos naczelnego wodza armii Paryża, wypuścił z rąk pozostałą część wytrąconej mu broni, skrzyżował ręce na piersiach i spokojnie oczekiwał wyznaczenia przez marszałka zasłużonej kary.
— Ha! panowie mieszczanie — mówił podniesionym głosem hrabia d’Armagnac — wy tak zaszczyt ten cenić umiecie i tak wywiązujecie się z włożonych na was obowiązków?
Hej! żołnierze! — zawołał, zwracając się do oddziału, z którym przybył — niech się tu zbliży trzech ludzi.
Trzech żołdaków wystąpiło z szeregów.
— Niech jeden z was zastąpi tego niedołęgę — rzekł.
Jeden z żołnierzy zsiadł z konia w milczeniu, rzucił cugle na ręce jednemu z towarzyszy i poszedł zająć, pod cieniem bramy Saint-Germain, miejsce Leclerca.
— Wy zaś — ciągnął marszałek, zwracając się do dwóch żołnierzy, oczekujących na rozkazy — zsiądźcie z koni i pochwami waszych mieczów wyliczcie temu nicponiowi dwadzieścia pięć razów.
— Panie — rzekł spokojnie Leclerc — może to być kara dobra dla żołnierza, ale ja żołnierzem nie jestem.
— Wykonać, co powiedziałem — dodał marszałek, kładąc nogę w strzemię.
Leclerc podszedł ku niemu i, przytrzymując go za rękę, rzekł:
— Niech się pan marszałek zastanowić raczy!
— Powiedziałem dwadzieścia pięć, ani mniej, ani więcej — odpowiedział marszałek sucho.
I wskoczył na siodło.
— Panie — rzekł Leclerc, chwytając za cugle konia — panie, jest to kara niewolników i wasalów, a ja nie jestem ani jednym, ani drugim: jestem człowiekiem wolnym i obywatelem miasta Paryża, skaż mnie na piętnaście dni, na miesiąc więzienia, a poddam się temu bez oporu.
— Patrzcie! — wykrzyknął marszałek — dla tych nędzników jeszcze wybierać trzeba karę, wedle ich upodobania! Precz!
Po tych słowach spiął konia, który poskoczył naprzód, a w tej samej chwili d’Armagnac uderzeniem ręki w żelaznej rękawicy w odkrytą głowę Leclerca powalił go u nóg dwóch żołnierzy, którzy mieli być wykonawcami wyroku przed chwilą wydanego.
Podobne zlecenia żołnierze spełniali z ochotą, jeżeli winny był stanu mieszczańskiego. Pomiędzy żołnierzami a mieszczaństwem istniała prawdziwa nienawiść, której wspólna służba państwowa nie była w stanie stłumić, bardzo rzadko też zdarzało się, aby wieczorem mieszczanin, spotkawszy żołnierza, nie poturbował go kijem i na odwrót — żołnierze mieszczanina mieczem. Przyznać musimy, że Perrinet Leclerc nie był jednym z tych, którzy ustępują z drogi, aby się nie narazić na tego rodzaju spotkanie.
Wykonanie więc wyroku owego było prawdziwą gratką dla marszałkowskich ludzi, tak, że gdy Perrinet potoczył się im do nóg, rzucili się nań obadwaj, a gdy przyszedł do przytomności, był już rozebrany do pasa, z rękoma związanemi i skrzyżowanemi nad głową i zawieszony na gałęzi drzewa w ten sposób, że zaledwie palcami dotykał ziemi; potem żołnierze odpasali miecze, poskładali ostrza na trawie i pochwami giętkiemi i elastycznemi zaczęli wymierzać razy z niewzruszonym spokojem i równością.


Trzeci żołnierz zbliżył się i liczył razy.

Trzeci żołnierz zbliżył się i liczył razy.
Pierwsze uderzenia odbijały się z dźwiękiem od tego białego i jędrnego ciała i zdawało się, że nie robiły na bitym żadnego wrażenia, chociaż przy świetle księżyca widzieć było można sine pręgi; wkrótce każda pochwa, owijając się w kółko na tych plecach zbitych, unosiła z sobą kawałeczki ciała. Nieznacznie odgłos razów się zmienił; z ostrego i świszczącego naprzód, stał się głuchym i tępym, jakby razy uderzały w błoto, potem pod koniec egzekucyi żołnierze zmuszeni byli bić tylko jedną ręką, drugą zasłaniali sobie twarze od krwawej rosy i strzępków odskakującego za każdem uderzeniem ciała.
Po wyliczeniu skrupulatnie dwudziestu pięciu razów, oprawcy zatrzymali się. Ukarany nie krzyknął ani razu, ani razu nie jęknął.
Wtedy, po wypełnieniu rozkazu, jeden z żołnierzy podniósł swój miecz i powoli włożył go do pochwy, drugi zaś przeciął mieczem powróz, na którym delikwent wisiał dotychczas.
Gdy sznur został przecięty, Perrinet Leclerc, który tylko zawieszony w ten sposób trzymał się na nogach, padł twarzą na ziemię i zemdlał.

IV.

Od opisanego zdarzenia upłynął miesiąc, wielkie przewroty polityczne spełniały się wokoło Paryża.
Nigdy monarchii francuskiej nie groziła tak blizka zguba, jak w owej chwili: silnymi zębami rozdzierano Francyę na trzy części, szło tylko o to, kto najbogatszą część jej zabierze: Henryk, król angielski, książę Burgundyi, czy król Karol.
Podczas gdy armia burgundzka, pod wrodzą Hektora de Saveuse, zbliża się w milczeniu ku bramom Paryża, my tymczasem wprowadzimy czytelnika do wielkiej sali zamku Troyes w Szampanii, gdzie przebywa Izabella ze swoim dworem, otoczona szlachtą burgundzką i francuską.
Każdego z panów otacza tłum paziów strojnych bogato w ich kolory. Paziowie ci, również jak ich panowie, tylko ciszej nieco, prowadzą między sobą rozmowę o łowach i o miłości.
Wśród szmeru ogólnego, jaki sprowadziły te szepty z oddzielnych rozmów złożone, od czasu do czasu podnosił się głos królowej. Wtedy wszystko się uciszało i każdy słyszał wyraźnie zapytanie, zwrócone do któregoś z panów i odpowiedź, jaką na pytanie owo dawano. Potem znów rozmowa stawała się ogólną.
— Powiadacie więc, mości panie de Graville — rzekła królowa, zwracając się na wpół do młodego pana, który się szczycił tem nazwiskiem, a który z panem de Giac siedział poza nią — powiadacie więc, że kuzyn nasz d’Armagnac przysiągł na Chrystusa i Matkę Boską, że nigdy za życia nosić nie będzie czerwonego krzyża Burgundyi, który my przyjąć raczyliśmy za godło związku naszych dzielnych i walecznych obrońców?...
— Tak, są to własne jego słowa, miłościwa pani — odpowiedział zapytany.
— I wy, panie de Graville, nie wtłoczyliście mu ich napowrót w gardło mieczem swym, lub sztyletem — rzekł pan Villiers de I’lle Adam tonem, w którym przebijało się uczucie zazdrości.
— Najprzód nie miałem ani sztyletu, ani miecza, gdyż byłem jego więźniem, panie de Villiers, a potem człowiek tak dzielny i waleczny, jak Wielki Marszałek, wzbudza zawsze w najodważniejszym nawet pewien rodzaj szacunku; zresztą znam kogoś, wobec którego hrabia wyrzekł jeszcze sroższe słowa, niż te, które powtórzyłem, a ten ktoś był wolny, miał u boku maczugę i miecz, a przecież nie śmiał, jak się zdaje, wykonać tego, co mi obecnie radzi z taką śmiałością, której jednakże nieobecność Marszałka wiele ujmuje zapewne w oczach Jej Królewskiej Mości.
Fo tych słowach pan de Graville spokojnie kończył rozpoczętą z panem de Giac rozmowę.
Pan de Villiers poruszył się, królowa zatrzymała go.
— Czy nie moglibyśmy zmusić marszałka do złamania przysięgi, panie de Villiers? — rzekła.
— Miłościwa pani — odrzekł l’Ile Adam — przysięgam tak, jak on, na Chrystusa i Matkę Jego, że nie zasiądę do stołu, nie spocznę na łóżku, dopóki na własne oczy nie zobaczę Marszałka d’Armagnac z krzyżem czerwonym Burgundyi na piersiach, a jeśli ślub ten złamię, niechaj Bóg nie ma litości nad duszą moją w tem i przyszłem życiu.
— Pan de Villiens — rzekł baron Jan de Vaux, obracając i patrząc nań ironicznie przez ramię — uczynił ślub, który bez trudu może być spełniony, gdyż bardzo prawdopodobnie, zanim apetyt i chęć spoczynku nadejdzie, dowiemy się wieczorem, że książę Burgundzki wszedł do stolicy, a gdy się to stanie, Marszałek będzie szczęśliwy, gdy, przykląkłszy na oba kolana, odda klucze od bram miasta królowej.
— Oby cię Bóg wysłuchał, baronie — rzekła Izabella Bawarska. — Czas-by już był nareszcie, aby to piękne królestwo Francyi odzyskało trochę spokoju i spoczynku, i szczęśliwą jestem, że zdarzyła się sposobność odzyskania Paryża bez narażania się na losy boju, w którym odwaga wasza, mości panowie, zapewniłaby nam bezwątpienia zwycięstwo, lecz w którym każda kropla krwi wylanej z obu stron byłaby krwią naszych poddanych.
— Panowie — zapytał de Giac — na jakiż dzień naznaczony będzie wjazd nasz uroczysty do stolicy?
W tej chwili usłyszano z zewnątrz wielki hałas, jakgdyby znaczna liczba jeźdźców przybywała w pełnym galopie. Pospieszne kroki dały się słyszeć w krużganku, obie połowy drzwi otwarły się, i rycerz uzbrojony od stóp do głów, okryty kurzeni, w hełmie poszczerbionym od ciosów, stanął na środku sali i rzucił na stół z klątwą na ustach zakrwawiony swój szyszak.
Był to książę Burgundyi we własnej osobie; wszyscy obecni wydali okrzyk podziwienia i przestrachu, spostrzegłszy jego twarz bladą.
— Zdradzony! — zawołał, uderzając się w czoło rękoma w żelaznych rękawicach — zdradzony przez nędznego kuśnierza!... Widzieć Paryż, dotykać go, Paryż, moje miasto, być od niego o pół mili, tak blizko, że tylko rękę trzeba było wyciągnąć, aby go dosięgnąć, i być zmuszonym cofnąć się!... Nie dopiąć celu, wskutek zdrady jednego nieszczęsnego mieszczucha, który nie mógł w swem ciasnem sercu zmieścić tajemnicy!... Ależ tak! tak, panowie! patrzycie na mnie z podziwieniem! Sądzicie zapewne, że w tej chwili pukam do wrót Luwru, lub do pałacu Saint-Paul? Otóż nic z tego! ja, Jan Burgundzki, którego Nieustraszonym przezwano, ja uciekłem! Tak, panowie, uciekłem! i zostawiłem na placu Hektora de Saveuse, który uciec nie mógł! i zostawiłem w mieście ludzi, których głowy spadają w tej chwili z okrzykiem: Niech żyje Burgundya! a ja im z pomocą przyjść nie mogę! Rozumiecie to, panowie? Należy nam się straszny odwet i nie zaniechamy go, nieprawdaż? I wtedy my z kolei... no, tak, my z kolei damy robotę katowi, i my widzieć będziemy spadające głowy z okrzykiem: Niech żyje d’Armagnac! I na nas przyjdzie kolej, klnę się na piekło i wszystkich szatanów! i na nas przyjdzie kolej! O! przekleństwo Marszałkowi! Ten człowiek doprowadzi mnie do szaleństwa, jeżeli jeszcze szalonym nie jestem!
Książę Jan wybuchnął strasznym śmiechem, potem okręcił się wokoło, tupiąc nogami, rwąc garściami włosy z głowy, wreszcie padł raczej, niż usiadł na stopniach, przy fotelu królowej.
Izabella przerażona w tył się cofnęła.
Książę Burgundzki, wsparty na obu rękach, spojrzał na nią, wstrząsając głową, na której gęste włosy jeżyły się, jak lwia grzywa.
— Królowo — rzekł — dla ciebie przecież dzieje się to wszystko. Nie mówię o krwi mojej — tu przeciągnął ręką po czole zranionem — mam jej jeszcze dosyć, jak pani widzisz, aby nie żałować przelanej, ale żałuję krwi tylu ludzi, którą użyźniamy pola w okolicach Paryża, tak, że urodzaj na nich będzie pewno podwójny, a wszystko to walka Burgundyi przeciw Francyi, siostry przeciwko siostrze! Tymczasem nadciągają Anglicy, Anglicy, których nikt nie wstrzymuje, nikt nie zwycięża! Oh! wiecie panowie, myśmy chyba poszaleli wszyscy!...
Łatwo było zrozumieć, że książę w tak szalonym jest gniewie, że nie zniósłby uwag, ani rady; to też nikt mu nie przerywał, gdyż wszyscy wiedzieli, że wkrótce powróci do swej nienawiści dla króla i Marszałka, i do swego ulubionego zamiaru — zdobycia Paryża.
— Straszno mi pomyśleć zaprawdę, że ja już w tej chwili mógłbym być w pałacu Saint-Paul, gdzie przebywa Delfin, że mógłbym wsłuchiwać się z lubością w okrzyki: „Niech żyje Burgundya!“ wydawane przez tę dzielną ludność Paryża, której trzy części do mnie przecież należą, że ty, królowo, mogłabyś już całej Francyi rozkazywać, podpisywać prawdziwe edykta królewskie! że już w tej chwili nikczemny d’Armagnac napróżnoby błagał łaski mej i litości! O! straszno pomyśleć! A jednak przyjdzie do tego i to się stać musi, nieprawdaż, mości panowie? Tak chcę i tak będzie, a jeśli który z was powie mi, że nie, ten kłamstwo to głową imi swoją przypłaci!
— Mości książę — przerwała królowa — uspokójcie się. Każę przywołać doktora., aby rany wasze opatrzył, lub też, jeżeli wolicie, ja sama...
— Dziękuję — odpowiedział książę — jest to tylko lekkie draśnięcie i oby Bóg dał, żeby mój dzielny Hektor de Saveuse cięższych ran nie poniósł.
— Czy ciężko został raniony?
— Alboż ja wiem? albo miałem czas zsiąść z konia, by pójść dowiedzieć się, czy umarł, czy też żyje jeszcze? Nie; widziałem go, jak padał, a strzała z łuku tkwiła mu w samym środku piersi i sterczała, jak tyka wpośród winnicy. Biedny Hektor! krew Helyona de Jacqueville spada na niego! Mości panie de Vaux, strzeżcie się! popełniliście to morderstwo wspólnie z Hektorem, żebyście i kary wspólnie z nim nie odnieśli. A możebne to, jeśli jeszcze do walki przyjdzie!
— Bardzo dziękuję za ostrzeżenie! — rzekł Jan de Vaux. — Czy się tak stanie, nie wiem, ale to pewna, że moje ostatnie tchnienie wydam za szlachetnego pana mego, Jana Burgundzkiego, a ostatnią myśl poświęcę miłościwej królowej Izabelli Bawarskiej.
— Dobrze, dobrze, kochany baronie — rzekł uśmiechając się Jan Nieustraszony, którego gniew ustępował powoli. — Wiemy, że jesteście odważni i że, jeżeli w ostatniej chwili życia waszego Bóg duszy waszej nie przyjmie, gotowi jesteście z dyabłem się o nią pobić i, zwyciężywszy go, zostać jej posiadaczem nadal, minio drobnych grzeszków, które szatanowi pewne prawa nad wami dają.
— Zrobię, jak będzie można najlepiej, miłościwy panie.
— Dobrze, a teraz, jeżeli królowa pani nie ma nam nic do rozkazania, mości panowie, jeśli chcecie iść za mojem zdaniem, odpocząć warto, odpoczynek ten przyda nam się do nabrania sił na jutro. Tu nową wojnę napocząć trzeba i Bóg wie, kiedy się ona skończy.
Królowa Izabella podniosła się, skinieniem dała znać, że przyjmuje propozycyę księcia Burgundyi, poczem wyszła z sali, wsparta na ramieniu pana de Graville.
Książę Burgundyi, zapominając o wszystkiem, co się stało, jakby to snem tylko było, szedł za nimi, śmiejąc się z Janem de Vaux i nie zwracając najmniejszej uwagi na otwartą ranę na czole, z której krew się sączyła. Za nimi postępowali J. M. panowie Chastelluse, de Laon i de Bar, wreszcie de Giac i Ile-Adam; ci ostatni we drzwiach się spotkali.
— Cóż pańska przysięga? — rzekł, śmiejąc się, de Giac.
— Com powiedział, uczynię — odrzekł Ile-Adam — poczynając od dnia dzisiejszego.
Wszyscy wyszli.
W kilka minut potem sala, przed chwilą pełna tłumionych szmerów i błyszczących świateł, stała się przybytkiem ciemności i ciszy.
Jeżeli umieliśmy dokładnie przedstawić czytelnikom charakter Izabelli Bawarskiej, to łatwo im będzie wyobrazić sobie, że wiadomość, jaką przed chwilą przywiózł Jan Burgundzki, a która odbierała jej, chwilowo przynajmniej, wszystkie nadzieje, wywarła na niej wpływ wręcz przeciwny temu, jaki sprawiła na księciu; z zimnej krwi w boju przeszedł on do gniewnego uniesienia, które z kolei również przeminęło, zaledwie przebrzmiały groźne słowa, miotane przez niego. Izabella, przeciwnie, słuchała opowiadania i patrzyła na gniew księcia ze spokojem duszy pełnej nienawiści, lecz zarazem i politycznych wybiegów; dolało to jeszcze więcej żółci do tego serca żółcią przepełnionego, gdzie tyle namiętności gromadziło się w cichości, w tajni przed wzrokiem wszystkich, aby wreszcie wybuchnąć razem, podobnie jak krater wulkanu, który w dniu wybuchu, wraz z wnętrznościami własnemi, wyrzuca wszystkie obce ciała, które ręka ludzka podczas jego spokoju wrzuciła.
Dopiero, gdy w swych komnatach znalazła się już samą, nie panując dłużej nad sobą, załamała ręce, zęby zacięła. Zbyt wzruszona, aby usiąść mogła, zbyt drżąca, aby się utrzymać na nogach, objęła z nerwową gwałtownością filar swego łoża, opuściła głowę na ręce, i tak w pół przechylona, z piersią ściśnioną i gniewem wrzącą, przywołała Karolinę.
Kilka sekund upłynęło bez odpowiedzi, żaden ruch w sąsiednim pokoju nie oznajmiał, że wołanie to usłyszane było.
— Karolino! — powtórzyła, tupiąc nogą, głosem głuchym, który więcej przypominał krzyk dzikiego zwierza, aniżeli głos ludzki.
Prawie w tej samej chwili na progu ukazała, się młoda dziewica, strwożona i drżąca, w głosie swej pani, dobrze jej już znanym, czując ogrom gniewu i groźby.
— Czy nie słyszałaś mego wołania? — wykrzyknęła królowa — i czy zawsze potrzeba wołać cię dwa razy?
— Miłościwa pani przebaczyć mi raczy, rozmawiałam tam właśnie...
— Z kim?
5 — Z młodym człowiekiem, którego Wasza Królewska Mość już zna, którego widziała już... którego losem w łaskawości swej raczyła się nawet interesować.
— Więc któż to jest taki? kto!?... mów prędzej.
— Perrinet Leclerc.
— Leclerc? — powtórzyła królowa — skądże przybywa?
— Z Paryża.
— Chcę go zobaczyć.
— On również pragnął miłościwą panią widzieć i mówić z nią, lecz ja nie śmiałam...
— Wprowadź go! słyszysz! Niech przyjdzie zaraz, natychmiast! Gdzież on jest?
— Tam — odpowiedziała młoda dziewica.
I podnosząc zasłonę, zawołała:
— Perrinet!
Perrinet wbiegł raczej, aniżeli wszedł do komnaty; królowa i on stanęli naprzeciw siebie.
Drugi to już raz biedny handlarz żelastwa stawał na równi z dumną królową Francyi; drugi już raz, mimo różnicy stanowiska, jednakie uczucia ich sprowadzały z dwóch krańców drabiny społecznej, jedno ku drugiemu. Po raz pierwszy przyczyną tego zrównania była miłość, a po raz drugi żądza zemsty.
— Perrinet! — zawołała królowa.
— Pani — odrzekł zagadnięty, patrząc bystro i śmiało, i nie spuszczając oczu przed swoją monarchinią.
— Odkąd zniknąłeś wówczas, nie widziałam cię więcej — dodała Izabella.
— Po cóż miałem wracać! — powiedziałaś mi pani: jeżeli go żywym przeprowadzą do innego więzienia, masz iść za nim aż do bramy; jeżeli ciało jego złożą do grobu, masz towarzyszyć mu aż do mogiły, a czy zostanie żywym, czy umarłym, masz powrócić i powiedzieć: On tam jest! Królowo! oni przewidzieli jednak, że więźnia oswobodzić, że mogiłę możesz odkopać, rzucili go więc żywego z połamanymi członkami do Sekwany.
— Nieszczęśliwy! dlaczego nie ocaliłeś go, lub nie pomściłeś?
— Byłem sam, a ich było sześciu: dwóch z nich zabiłem. Zrobiłem, co mogłem. Obecnie chcę coś więcej uczynić.
— Cóż takiego? — spytała królowa.
— Marszałek jest wam nienawistny, Paryż chcielibyście posiadać? nieprawdaż, pani! Sądzę więc, iż ten, któryby wam obiecał te dwie rzeczy: zemstę nad marszałkiem i wydanie Paryża, mógłby napewno liczyć, że uzyska łaskę waszą! Wszakże tak!?
Królowa uśmiechnęła się z wyrazem twarzy, sobie tylko właściwym.
— Ach! — odpowiedziała — człowiekowi temu dałabym wszystko, czegoby żądał!... wszystko!... połowę dni mego życia, połowę krwi własnej. Lecz gdzie, go znajdę? — Kogo?...
— Człowieka takiego!
— Ja nim jestem, królowo!...
— Ty? ty? — spytała Izabella zdziwiona.
— Tak jest, ja.
— Jakim-że tego dokonasz sposobem!?
— Jestem synem klucznika Leclerca; ojciec mój podczas nocy chowa pod poduszkę klucze od bramy miasta; mogę pójść któregokolwiek wieczora odwiedzić go, mogę zasiąść z nim do stołu, ukryć się w domu jego, a potem, w nocy wszedłszy do jego pokoju, mogę skraść klucze i bramy otworzyć.
Karolina krzyknęła; Perrinet zdawał się nie słyszeć tego, królowa zaś tak była zajęta tem, co mówił Perrinet, że nie zwróciła wcale uwagi na krzyk Karoliny.
— Tak, to prawda — rzekła Izabella, namyślając się.
— I spełnię to, co powiedziałem — dodał Leclerc.
— Ale — przerwała nieśmiało Karolina — jeżeli w chwili, gdy będziesz brał klucze, ojciec twój się obudzi?
Na czoło Leclerca zimny pot wystąpił, włosy stanęły mu na głowie, lecz po drwili podniósł rękę, ujął i wyciągnął do połowy sztylet i wymówił te tylko słowa:
— Uśpię go napowrót.
Karolina krzyknęła powtórnie i padła na fotel.
— Tak — rzekł Leclerc, nie zwracając uwagi na zemdlona, prawie kochankę — tak, mogę zostać zdrajcą i ojcobójcą, ale zemścić się muszę!
— Cóż oni tobie zrobili? — zapytała Izabella, zbliżając się do niego, biorąc go za — rękę i patrząc z uśmiechem kobiety, rozumiejącej zemstę, chociażby najokrutniejszą za jakąkolwiek cenę.
— Co was to obchodzić może, królowo. Jest to moja tajemnica. Pani ode mnie tyle tylko wiedzieć możesz, że dotrzymam mojej obietnicy, jeżeli pani swojej dotrzymać zechcesz.
— A więc, o cóż idzie, czego żądasz? Czy Karoliny, którą kochasz?
Perrinet wstrząsnął głową z gorzkim uśmiechem.
— Chcesz złota? dam ci, ile zechcesz.
— Nie — odpowiedział Perrinet.
— Może pragniesz szlachectwa, tytułów, zaszczytów? Jeżeli zdobędziemy Paryż, oddaję ci dowództwo nad miastem i hrabią cię uczynię.
— Wszystko to nie to — mruknął Leclerc.
— Więc czegóż żądasz? mów! — zawołała królowa.
— Jesteś pani regentką Francyi.
— Tak.
— Rozkazałaś pani zrobić pieczęć królewską, za pomocą której przelać możesz władzę swą na tego, któremu dasz w ręce pergamin pieczęcią tą opatrzony?
— Cóż dalej?
— Oto potrzebuję tego pergaminu i tej pieczęci; pergamin ów uczyni mnie władcą życia pewnego człowieka, z którem to życiem będę mógł zrobić, co mi się podoba, z którego nie potrzebowałbym zdawać rachunku przed nikim i które będę miał prawo wydrzeć nawet katowi.
Królowa zbladła.
— Ale życie to, którego żądasz, nie jest życiem Delfina Karola, lub króla samego?
— Nie.
— Podajcie mi zatem pergamin i pieczęć moją królewską! — zawołała żywo Izabella.
Leclerc wziął ze stołu jedno i drugie i podał królowej, która, własnoręcznie napisała, co następuje:
„My, Izabella Bawarska, z Bożej laski regentka Francyi, z powodu innych zajęć króla dzierżąc w rękach naszych władzę zarządu i administracyę królestwa, nadajemy Perrinetowi Leclerc nasze prawo władania życiem i śmiercią nad...
— Nazwisko? — zapytała Izabella.
— Nad hrabia. d’Armagnac, Wielkim Marszałkiem królestwa Francyi, gubernatorem miasta Paryża — odpowiedział Leclerc.
— Ach! — zawołała Izabella, upuszczając pióro — a życia tego żądasz dlatego, aby mi je odebrać, nieprawdaż?
— Tak jest.
— I powiesz mu w godzinie śmierci, że ja mu odbieram jego Paryż, jego stolicę, w zamian za życie mego kochanka, które on mnie odebrał? będzie to głowa za głowę, oko za oko; powiesz mu to? Czy powiesz? mów!...
— Bez warunków, królowo — rzekł Leclerc.
— Inaczej nie dam pieczęci — rzekła królowa, odsuwając pergamin.
— Powiem wszystko, co zechcesz, tylko kończ pani prędzej.
— Przysięgnij na twoją duszę!
— Na moją duszę przysięgam!...
Królowa wzięła znów do ręki pióro i pisała w dalszym ciągu:
„Przelewamy na Perrineta Leclerc, handlarza żelastwa. przy ulicy Petit-Pont, nasze prawo życia i śmierci nad hrabią d’Armagnac, Wielkim Marszałkiem królestwa Francyi, gubernatorem miasta Paryża, zrzekając się raz na zawsze wszelkiego prawa do życia i śmierci wspomnianego marszałka‘“.
Gdy skończyła, podpisała i przyłożyła pieczęć obok swego podpisu.
— Masz — powiedziała, oddając mu pergamin.
— Dziękuję — szepnął Leclerc, odbierając go z rąk królowej.
— Piekielny zamiar! — krzyknęła Karolina.
Młoda dziewica, niewinna i czysta, wydawała się aniołem zmuszonym do obecności przy układach pomiędzy dwoma szatanami.
— A teraz — dodał Leclerc — potrzebuję człowieka, z którym mógłbym umówić się i porozumieć; czy szlachcicem on będzie, czy nędznym chłopem, wszystko mi jedno, byleby mógł i chciał...
— Karolino, zawołaj służącego.
Karolina spełniła rozkaz, na progu ukazał się służący.
— Idź i powiedz J. M. panu Villiers de l’Ile-Adam że go oczekuję w tej chwili, i przyprowadź go tutaj.
Służący ukłonił się i wyszedł.
L’Ile-Adam, wierny swej przysiędze, rzucił się na posadzkę, owinięty w płaszcz swój wojenny, nie potrzebował więc nic więcej, jak powstać, by módz stanąć przed królową.
W chwilę później wszedł do jej pokoju.
Izabella podeszła ku niemu i, nie zwracając uwagi na ukłon pełen szacunku, jaki jej składał, rzekła:
— Panie de Villiers, oto jest młody człowiek, który mi wydać chce klucze od bram Paryża. Potrzebując człowieka odważnego, energicznego i nie cofającego się przed niczem, któremu mogłabym je oddać, pomyślałam o panu.
Pan de 1’Ile-Adam zadrżał, oczy jego błysnęły, zwrócił się do Leclerca, wyciągając rękę do uścisku, gdy spostrzegł wszelako z ubioru handlarza żelastwa, jak nizkie było pochodzenie tego, któremu chciał dać dowód równości, ręka jego opadła, a cała postawa przybrała zwykły wyraz dumy, która go była na chwilę opuściła.
Żaden z tych ruchów nie uszedł uwagi Leclerca, pozostał jednak nieruchomym, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, tak w chwili, gdy pan de l’Ile-Adam rękę ku niemu wyciągnął, jak również, gdy ją cofał.
— Twej ręki mi nie potrzeba, zachowaj ją do walki z wrogami, panie de l’Ile-Adam — rzekł, śmiejąc się Leclerc — chociaż mam pewne prawo do jej dotknięcia, gdyż tak samo, jak ty, sprzedaję króla mego i moją ojczyznę. Nie podawaj mi ręki, panie de Villiers, chociaż jesteśmy braćmi w zdradzie.
— Młodzieńcze! — krzyknął pan de l’Ile-Adam.
— Dajmy temu pokój, mówmy o czem innem. Czy ręczysz mi pan za pięciuset kopijników?
— Posiadam tysiąc ludzi zbrojnych w mieście Pontaire, którymi dowodzę.
— Połowa będzie dostateczną, jeżeli to są ludzie odważni. Wprowadzę ich z panem razem do miasta. Na tem się kończy moje zobowiązanie. Nie żądaj pan niczego więcej ode mnie.
— Ja biorę resztę na siebie.
— A więc jedźmy, nie tracąc czasu, a podczas podróży objaśnię pana, jakie są moje zamiary.
— Powodzenia wam życzę, panie de l’Ile-Adam — powiedziała królowa.
Pan de l’Ile-Adam przykląkł na jedno kolano, ucałował wyciągniętą doń rękę swej monarchini i wyszedł.
— Pamiętaj o twej obietnicy, Perrinecie — dodała królowa. — Niech się dowie przed śmiercią, że to ja, śmiertelna jego nieprzyjaciółka, odbieram Paryż w zamian za życie mego kochanka.
— Będzie wiedział — odpowiedział Leclerc, ukrywając na piersiach pergamin i zapinając z wierzchu kaftan.
Bądź zdrów, Perrinecie — rzekła półgłosem Karolina, lecz młody człowiek nie słyszał już tego i wybiegł z komnaty, żadnej nie dając odpowiedzi.
— Niech im piekło w pomoc przyjdzie, byle tylko dopięli celu! — zawołała królowa.
— Niech ich Bóg ma w swej opiece! — szepnęła Karolina.
Obadwaj młodzi ludzie weszli do stajni. Pan de l’Ile-Adam wybrał dwa najlepsze bieguny; każdy z nich osiodłał swego i wsiedli na koń.
— Gdzie dostaniemy innych koni, gdy te padną? — zapytał Leclerc — w drodze, którą przebyć mamy, zwierzęta te nie wytrwają i doniosą nas zaledwie do połowy.
— Dam się poznać wojskom burgundzkim, które spotkamy po drodze, i od nich dostaniemy konie.
— Zgoda!
Jeźdźcy zarzucili cugle na szyje koniom, spięli je ostrogami i pędzili, jak wicher.
Zaprawdę, gdyby kto ich tak zobaczył przy świetle iskier z pod kopyt końskich wytryskujących, w cieniu tej szarej nocy, pędzących jeden obok drugiego z szybkością niezrównaną, ktoby był widział najeżone od wiatru grzywy koni i ich włosy, tenby przez długie lata opowiadał, że był świadkiem naocznym podróży nowego Fausta z Mefistofelesem, pędzących na swych fantastycznych rumakach na jakieś piekielne zebranie.

V.

Chwila, którą Perrinet Leclerc przeznaczył na wykonanie swego zamiaru wydania Paryża, była jak najlepiej wybrana: rozjątrzenie mieszczan było już u szczytu i wszyscy obwiniali Marszałka, którego srogość i okrucieństwo względem Paryżan z każdym dniem zwiększało ich oburzenie. Żołnierze okrutnie obchodzili się z mieszkańcami, a sprawiedliwości w ich wodzu szukać nawet nie było po co. Od czasu, jak Marszałek zmuszony był odstąpić od oblężenia zamku Senlis, byli oni jeszcze okrutniejsi i rozjątrzeni doznaną porażką. Nikt nie mógł wyjść z miasta, a jeżeli ktokolwiek chciał to uczynić, pomimo rozkazów, był przez żołnierzy chwytany, ograbiony lub zbity, a gdy poszkodowany szedł ze skargą do Marszałka, lub do prefekta, otrzymywał w odpowiedź: „Dobrze ci tak, pocóżeś tam chodził!“ lub: „Nie skarżyłbyś się tak, gdyby cię byli zbili, lub okradli twoi przyjaciele Burgundczycy“ i inne tym podobne rzeczy.
Dziennik ówczesny Journal de Paris opowiada, że te gwałty rozciągały się aż do sług i ludzi z pałacu królewskiego. Kilku z nich poszło dnia 1 maja dla obchodzenia według zwyczaju uroczyście narodzin tej pięknej pory roku do lasku Bulońskiego. Zbrojni marszałkowscy, którzy trzymali straż w Ville l’Evéque napadli na nich, rozproszyli ich. jednego położywszy trupem i zraniwszy wielu innych.
Nie na tem jednak koniec. Ponieważ był wielki brak pieniędzy, Marszałek postanowił wyciskać je, skądby się tylko dało. Kazał tedy zabierać ozdoby i kosztowności kościelne, wota pobożnych, a nawet naczynia święte z katedry w Saint-Denis.
Wsie zrabowane i wyniszczone nie mogły już dostarczać zapasów żywności. Do pracy na wałach obronnych i u maszyn wojennych zmuszano robotników i rzemieślników, którym nie płacono, a których bito i nazywano hołotą, gdy się ośmielili dopominać zapłaty. Wszystkie te uciski pochodziły wprost od hrabiego d’Armagnac i powodowały owe zebrania uciśnionych na narady i żale na ulicach stolicy. Pogłoski najdziwniejsze krążyły na tych zebraniach i były przyjmowane okrzykami nienawiści i zemsty, ale na krzyki te nagle okazywał się oddział wojska, który zajmował całą szerokość ulicy, a dobywszy miecze z pochew i puszczając konie galopem, rąbał i tratował wszystko i wszystkich, których na drodze napotkał.
Wieczorem, d. 28 maja 1418 jedno z takich zebrań odbywało się na placu Sorbony. Zgromadziło się tu mnóstwo żaków uzbrojonych w kije, rzeźników z nożami u boku, rzemieślników różnych fachów z narzędziami roboczemi, które w rękach ludzi tak zrozpaczonych mogły się łatwo zamienić w środki obrony, lub napaści. Kobiety, licznie tu zgromadzone, grały także rolę czynną, która nie była wolna od niebezpieczeństwa, gdyż zbrojni bili żelazem i ostrzem wszystkich bez różnicy, mężczyzn, kobiety, dzieci i starców, nie zważając na to, czy się bronili, czy nie.
— Czy wiecie, mistrzu Lambercie — pytała, stara jakaś kobieta, podnosząc się na tej ze swoich nierównych nóg, która była dłuższą, aby dosięgnąć łokcia mężczyzny średniego wzrostu, ku któremu słowa swoje zwracała — czy wiecie, dlaczego zabrali gwałtem wszystkie płótna ze składów kupieckich? Powiedzcie, czy wiecie?
— Domyślam się, matko Joanno — odparł Lambert, który był konwisarzem i nie cierpiał nigdy podobnych zebrań ludowych — że dlatego, aby mieć z, czego, jak mówi nikczemny Marszałek, porobić namioty i stajnie połowę dla wojska i koni.
Otóż mylicie się, mości Lambercie! Zabrali płótno, bo chcą z niego poszyć worki, po zaszywać w nie wszystkie kobiety i potopić w rzece!
— Czy być może? — rzekł Lambert — który zdawał się o wiele mniej zgorszony tą wieścią, niż matka Joanna. — To niepodobna!
— Wiem z pewnością!
— No, gdyby to jeszcze tylko takie nieszczęście — wtrącił jeden z mieszczan.
— Czegóż wam jeszcze więcej trzeba, mistrzu Bourdichonie? — zawołała stara kobieta.
— Nie bab się boją marszałkowscy, ale korporacyi naszych! To też wszyscy, którzy do nich należą, mają być, jak słyszałem, w pień wycięci. Co tylko z życiem ujdą, którzy z góry przysięgną, że będą woleli wydać Paryż Anglikom, niż Burgundczykom.
— Śmierć im, śmierć! precz, z marszałkiem i z prefektem! Niech żyją Burgundczycy!
Krzyki te więcej znalazły odgłosów i wkrótce powtarzały je wszystkie usta.
W tej chwili przy rogu ulicy Ś-go Jacka ukazała się kompania wrlna kawaleryi, złożona z Genueńczyków, a stanowiąca straż osobistą Wielkiego Marszałka.
Zaraz, też rozpoczęła się jedna z tych scen, o których wyżej wspominaliśmy, a której opisywać nie mamy potrzeby w przekonaniu, że każdy z czytelników może ją sobie z łatwością wyobrazić. Mężczyźni, kobiety i dzieci uciekać poczęli ze strasznym krzykiem. Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy i, jak huragan miecie liśćmi z drzew spadającymi na jesieni, zmiotło przed sobą ten marny proch ludzki, bijąc jednych ostrzem, drugich drzewcem swych lanc, tratując innych kopytami koni, wymiatając z każdego załamka ulicy, z każdej framugi drzwi i okien, z zaciętością i okrucieństwem, jakiego zwykle się dopuszczają zbrojni, gdy mają do czynienia z mieszczanami.
W chwili, gdy wojsko się ukazało, wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony, jeden tylko, młody jakiś człowiek, najspokojniej zwrócił się tylko ku jednej z bram, a podważywszy sztyletem zamek otworzył furtkę, wszedł i przymknął ją za sobą. Potem, gdy tentent koni, coraz bardziej słabnący, ucichł nareszcie zupełnie, i gdy niebezpieczeństwo minęło, młodzieniec ten otworzył napowrót furtkę i wysunął głowę na plac. Spostrzegł on, że, oprócz kilku zabitych i kilku dogorywających, ulica była pusta i droga wolna; wyszedł tedy z kryjówki, kierując swe kroki ulicą des Cordeliers, którą doszedł aż do wału Saint-Germain, gdzie, zbliżywszy się do małego domku, o wał wspartego, nacisnął tajemną sprężynę i drzwi sobie otworzył.


Wojsko rozwinęło się na całą szerokość ulicy.

— A! to ty, Perrinecie? — rzekł starzec, przy stole siedzący.
— Tak, to ja, ojcze. Przyszedłem zaprosić się do was na kolacyę.
— Rad ci jestem, mój kochany, i owszem!
— A oprócz tego, mój ojcze, ponieważ dziś wielki w Paryżu panuje niepokój i niewiadomo, czem się to skończy, a stąd ulice miasta nie są w nocy bezpieczne, chciałbym też przenocować.
— Masz tu przecież ciągle, teraz jak i dawniej, swój pokoik i swoje łóżko nietknięte i miejsce twoje u naszego stołu. Czy żeś mnie słyszał kiedy, abym się skarżył, że przychodzisz zbyt często?
— Nie, ojcze rzekł młody człowiek, padając raczej, niż siadając na krześle i opierając głowę, na ręku — nie, dobrym dla mnie jesteś ojcem i kochasz mnie.
— Ciebie też mam jednego i tyś mi nigdy żadnego nie sprawił zmartwienia.
— Ojcze mój — rzekł Perrinet, podnosząc się — czuję się jakoś cierpiącymi. Pozwól, że pójdę do mego pokoju i położę się trochę. Nie będę mógł jeść z wami kolacyi.
— Idź, mój synu, wszakże we własnym jesteś domu: czyń, jak ci się podoba.
— Ten chłopak jest jakiś dziwny od dni kilku — szepnął sam do siebie starzec z westchnieniem po odejściu syna.
I zasiadł do wieczerzy sam, a postawione za przybyciem młodzieńca nakrycie zostało nietkniętem.
Przez czas jakiś przysłuchiwał się on odgłosowi kroków swego syna, przechadzającego się po swoim pokoju; niezadługo jednak, nie słysząc już nic i przypuszczając, że Perrinet spać się położył, sam też, odmówiwszy pacierze, poszedł na spoczynek, nie zapomniawszy jednak wsunąć według zwyczaju swoich kluczy, pieczy jego powierzonych, pod poduszkę, na której spocząć miała jego głowa. Godzina mniej więcej upłynęła i cisza, jaka panowała w domu starego klucznika, niczem przerwana nie została. Wtem lekkie skrzypnięcie dało się słyszeć w pierwszym pokoju, otworzyły się drzwi i podłoga skrzypnęła pod stopami Perrineta, bladego jak śmierć i wstrzymującego oddech, aby nie być usłyszanym; stanął i słuchać począł, a gdy żadnego nie usłyszał szelestu, posunął się na palcach, ocierając pot zimny z czoła, ku komnacie swojego ojca. Drzwi nie były zamknięte, popchnął je więc tylko.
Latarnia, której starzec używał, gdy wypadkiem kiedy w nocy otworzyć komu bramę przychodziło, stała zapalona na kominku, a słabe jej światło na tyle oświecało pokój, iż gdyby się był klucznik obudził, byłby odrazu mógł rozeznać, że nie sam się w izbie znajduje. Perrinet nie chciał jej zgasić, a to dlatego, że obawiał się w ciemności potrącić o jaki przedmiot i zbudzić starca ze snu; pozostawił tedy lampę zapaloną.
Straszne to było!... ten młody człowiek, z włosami najeżonymi, z czołem zlanem potem, z lewą ręką opartą na sztylecie, prawą opierający się o mur, zatrzymujący się na każdym kroku, aby namacać końcem nogi miejsce, gdzie ją ma postawić, posuwający się powoli, ale ciągle ku łożu, z którego ani na chwilę nie spuszczał pałających ogniem oczu, drżący za, każdym szelestem, powstrzymujący oddech i tłumiący bicie swego serca, którego drgnienia przez, kaftan policzyćby było można...
Nareszcie Perrinet doszedł do łożnicy starca, a napół zsunięte firanki zasłaniały mu twarz, jego. Posunął się jeszcze kilka kroków, wyciągnął rękę, oparł się o kolumnę łóżka, i zatrzymał się chwilę, gdyż oddech mu zamarł w piersiach, potem, przyklękając, wsunął rękę pod poduszkę. Ręka ta była drżąca i wilgotna od potu, który pokrył całe jego ciało. Na szczęście dla ojca i dla syna, głowa starca pochylona była nieco w tył łóżka, tak, że postępując z największą ostrożnością i posuwając rękę jak najwolniej, młodzieniec dosięgnął nareszcie kluczy. Czuł on dobrze, i to go właściwie zgrozą przejmowało, że jedno drgnienie, jeden ruch, jedno westchnienie starca mogło go uczynić ojcobójcą!
Gdy nareszcie poczuł zimno żelaza i zdołał palcem zahaczyć za kółko, na którem klucze owe były zaczepione, począł z tąż samą ostrożnością ciągnąć je ku sobie. Wydobył je, pochwycił obiema rękoma, ścisnął tak, aby dźwięku nie wydały, i rozpoczął, również na palcach, dokoła przy ścianie odwrót ku drzwiom; po chwili stanął przy drzwiach, jako szczęśliwy posiadacz skarbu, który miał mu zapewnić nasycenie jego zemsty.
U drzwi tych Perrinet mało nie upadł zemdlony, zebrawszy jednak resztki sił, wysunął się z pokoju i padł na schodach, prowadzących na wały. Zaledwie przytomność powracać mu zaczęła, gdy zegar na wieży klasztoru Kordelierów począł wydzwaniać jedenastą.
Za jedenastem uderzeniem, Perrinet zerwał się z miejsca; wiedział on, że właśnie o tej godzinie pan de l’Ile-Adam na czele pięciuset zbrojnych winien się znajdować o kilka kroków za wałami.
Leclerc wbiegł na schody, a gdy się znalazł u ich szczytu, posłyszał tentent zbliżającego się oddziału jezdnych. Odgłos ten dochodził od strony miasta.
— Kto idzie!? — krzyknął wartownik.
— Ront nocny! — odpowiedziano głosem grubym, po którym Perrinet poznał marszałka d’Armagnac.
Perrinet rzucił się twarzą na ziemię. Oddział przebiegł o dwie stopy od niego. Warta zmienioną została, inny żołnierz stanął na tem miejscu. Marszałek na czele oddziału pojechał dalej.
Perrinet czołgał się, jak wąż, ku środkowi drogi, którą wartownik przebywać musiał; potem, gdy żołnierz przeszedł obok niego, podniósł się nagle i, zanim ten zdążył się zastawić i wezwać pomocy, wepchnął mu w gardło sztylet aż po rękojeść.
Żołnierz jęknął tylko i upadł.
Perrinet zaciągnął zwłoki w miejsce, na które padał gruby cień od sklepienia bramy, i wziąwszy szyszak i halabardę zabitego, aby w razie potrzeby ujść za wartownika, zbliżył się do muru, długo i uważnie wpatrywał się w przestrzeń i, gdy oczy jego przywykły już do ciemności, zdawało mu się, iż dostrzega linię czarną i ścieśnioną, posuwającą się w milczeniu.
Perrinet zbliżył obie ręce do ust i wydał krzyk, naśladujący głos puszczyka.
Takiż sam krzyk odpowiedział mu z drugiej strony. Był to znak umówiony.
Perrinet zeszedł i otworzył bramę. Zewnątrz bramy stał już jakiś człowiek, oparty o furtę; był to pan l’Ile-Adam, który wyprzedził wszystkich innych.
— To dobrze, dotrzymałeś słowa — wymówił półgłosem.
— Gdzie są wasi?
— Oto właśnie nadchodzą.
W istocie pod dowództwem J. M. pana de Chevreuse, Ferry de Mailly i hrabiego Lyonnet’a de Bournouville ukazała się na rogu ostatniego domu przedmieścia Saint-Germain kolumna wojska. W chwilę potem wchodziło wojsko to przez otwartą bramę, wsuwając się cicho do miasta. Perrinet zamknął drzwi za nimi, wszedł znowu na wały i rzucił klucze do rowu pełnego wody.
— Coś uczynił? — zapytał l’Ile-Adam.
— Odebrałem panu możność odwrotu — odpowiedział Leclerc.
— Idźmy tedy naprzód — rzekł l’Ile-Adam.
— Tędy wam droga — rzekł Leclerc, wskazując ulicę Pawią.
— A ty?
— Ja!... ja inną drogą się udam.
Po tych słowach zwrócił się w ulicę Cordeliers, a doszedłszy do mostu Notre-Dame. przebiegł przezeń, przeszedł ulicę Św. Honoryusza aż do pałacu d’Armagnac i skrył się za węgłem muru, gdzie pozostał nieruchomy, jak statua kamienna.
W tym samym czasie pan de l’Ile-Adam zbliżał się do Châtelet; przybywszy tam, podzielił swoich ludzi na cztery oddziały: pierwszy pod dowództwem pana de Chevreuse udał się w kierunku pałacu Delfina, który mieszkał przy ulicy de la Verrerie; drugi pod wodzą pana Ferry de Mailly skierował się ku ulicy Św. Honoryusza, aby otoczyć pałac d’Armagnac i pojmać marszałka, którego pan de l’Ile-Adam, pod karą śmierci, żywego dostawić rozkazał; trzeci pod rozkazami samego wodza wyprawy, pana de l’Ile-Adam, zbliżał się do pałacu Saint-Paul, w którym król przebywał; czwarty z panem Lyonnet de Bournouville na czele pozostał na placu Châtelet, aby mógł pośpieszyć z pomocą w razie potrzeby któremukolwiek z trzech oddziałów.
Wszyscy wołali głośno:
— Matko Boska!... Niech żyje król! Niech żyje Burgundya! wszyscy, którzy pokoju pragną, niech biorą broń i idą z nami!...
Na te krzyki wzdłuż całej drogi otwierały się okna, wychylały się głowy przerażone i blade w pomroce, które słuchały tych krzyków, rozpoznawały kolory i krzyże Burgundyi i odpowiadały okrzykami: Śmierć marszałkowi! Niech żyją Burgundowie! I pospólstwo, mieszczanie, żacy, przeprowadzali każdy z tych oddziałów zbrojno i z wielkim orszakiem.
Wielką to było nieoględnością ze strony dowódców krzykami takimi budzić miasto całe, gdyż najznakomitsze osoby, które pojmać pragnęli, krzykami tymi ostrzeżone, umknąć zdołały. Tanneguy Duchatel, gdy tylko pierwsze wrzaski doszły uszu jego, pobiegł do pałacu Delfina, a zwyciężywszy wszystkie przeszkody, jakie mu stawały na drodze, dotarł aż do sypialni królewskiego syna i znalazłszy go wspartego na łóżku i wsłuchującego się w tę wrzawę, która już aż do niego dochodziła, nie tracąc ani chwili, nie odpowiadając na pytania, zawinął go w kołdrę, porwał na ręce, jak piastunka dziecię, i uniósł. Robert le Massou, jego porucznik, trzymał już konia w pogotowiu; Tanneguy wsiadł nań natychmiast z swym drogocennym ciężarem, a w dziesięć minut potem bramy niezdobyte Bastylii zamknęły się za nimi, kryjąc w potężnych murach fortecy jedynego potomka i spadkobiercę starej monarchii francuskiej.
Ferry de Mailly, który zbliżał się do hotelu d’Armagnac, nie był szczęśliwszym od pana de Chevreuse; marszałek, którego widzieliśmy na czele patrolu nocnego, usłyszał krzyki Burgundów i zamiast powracać do pałacu, gdy się przekonał, że wszelka obrona byłaby bezskuteczną, pomyślał także o własnem bezpieczeństwie. Schronił się więc do domu pewnego biednego murarza, wyznał kim jest, i przyobiecał mu nagrodę odpowiednią ważności usługi, jakiej od niego żądał. Murarz ów ukrył go i przyrzekł, iż nie zdradzi tajemnicy. Oddział, który spodziewał się zejść marszałka niespodzianie, dotarł do pałacu d’Armagnac i zaczął wywalać zabarykadowane wejście. W chwili, gdy drzwi runęły pod uderzeniami, człowiek jakiś, dotąd bezczynnie oparty o przeciwległy mur, nagle rzucił się naprzód, roztrącił wszystkich i pierwszy wpadł do pałacu, tak, że pan Ferry de Mailly dopiero za nim podążyć mógł.
W tym samym czasie pan de l’Ile-Adam, szczęśliwszy od innych, wtargnął po słabym oporze straży do pałacu Saint-Paul, przebiegł wszystkie komnaty i dotarł aż do sypialni króla Karola VI. Nieszczęśliwy monarcha, z którego drwiła służba i którego rozkazów dawno już nikt nie słuchał, tego wieczora zupełnie przez nią zapomniany został. Dopalająca się lampa słabo oświecała komnatę, resztki dogorywającego ognia, który nie wystarczał na ogrzanie i usunięcie wilgoci z tego obszernego pokoju, dogasały w rogu szerokiego gotyckiego komina. Na prostym drewnianym stołku siedział skulony starzec wpół nagi, drżący z zimna...
Był to król Francyi.
Pan de l’Ile-Adam wbiegł do pokoju i, nie widząc go, poszedł wprost do łoża, które zastał pustemu, a odwróciwszy się, dopiero spostrzegł osowiałego monarchę, który, pochylony nad ogniskiem, rękoma wychudłemi i drżącemi poprawiał resztki niedopalonych głowni.
L’Ile-Adam zbliżył się doń z uszanowaniem i pozdrowił go w imieniu księcia Burgundyi.
Król odwrócił się, ręce jego jednak wyciągnięte pozostały w stronę komina, spojrzał niepewnym wzrokiem na mówiącego i rzekł:
— Jak się ma mój kuzyn, książę Burgundzki? Bardzo dawno już go nie widziałem.
— Miłościwy panie, książę przysyła mnie do was, aby wszystkim klęskom, trapiącym Wasze królestwo, koniec położyć.
Król odwrócił się do ognia, nie odpowiadając nic.
— Miłościwy panie — dodał l’Ile-Adam, widząc, że w tej chwili nieprzytomności król nie może nic zrozumieć, ani zastanawiać się nad niczem miłościwy panie, książę Burgundzki, prosi was, abyście raczyli wsiąść na koń i ukazali się przy moim boku na ulicach stolicy.
Karol VI podniósł się machinalnie, oparł na ramieniu pana de l’Ile-Adam i poszedł za nim bez oporu, gdyż nieszczęśliwy ten monarcha stracił już zupełnie pamięć i rozum, mało go więc obchodziło, jakie rozkazy wydają w jego imieniu i w czyje on sam ręce popadnie. Nie rozumiał już nawet, co znaczą te nazwy: hrabia d’Armagnac. lub książę Burgundyi.
Pan de l’Ile-Adam ze swym jeńcem królewskim skierował się ku Châtelet. Dowódca wyprawy tej zrozumiał, że obecność monarchy pośród Burgundczyków, była dowodem upoważnienia królewskiego na wszystko, co się stać miało, oddał więc więźnia panu Lyonnet de Bournouville, rozkazując strzedz go pilnie, lecz zalecając zarazem zachowanie wszelkich, względów, Jego Królewskiej Mości należnych. Spełniwszy ten czyn polityczny, popędził galopem w ulicę Sw. Honoryusza, zeskoczył z konia przy drzwiach pałacu d’Armagnac, w którego wnętrzu rozlegały się krzyki i przekleństwa, a wbiegając na wschody, potrącił człowieka jakiegoś, schodzącego z nich właśnie, tak silnie, że obadwaj zatrzymać się musieli, aby nie upaść. Wtedy poznali się wzajem.
— Gdzie marszałek? — zapytał pan de l’Ile-Adam.
— Szukam go właśnie — odpowiedział Perrinet Leclerc.
— Przekleństwo Ferremu de Mailly za to, że uciec mu pozwolił.
— Marszałek wcale nie wracał do pałacu.
Obaj, jak szaleni, wybiegli z bramy, każdy w inną stronę i każdy pobiegł w pierwszą ulicę, jaką po drodze napotkaj.
Tymczasem na ulicach miasta krew się lala. Słychać było jeno same okrzyki: „śmierć! śmierć marszałkowi! Precz z d’Armagnac’iem! Bić, zabijać! Wyrżnąć ich wszystkich!...“ Tłumy żaków, mieszczan i rzeźników przebiegały ulice, burzyły domy, o których wiedziano, iż należą do stronników marszałka, a właścicieli zabijano i ćwiertowano mieczem i toporem. Bandy kobiet i dzieci biegły w ślad za bijącymi, z nożami zakrwawionymi w rękach i dobijały tych, którzy jeszcze drgali.
Naród, jak tylko uczuł się uwolnionym z pod jarzma marszałka, mianował J. M. pana de Bar prefektem Paryża w miejsce znienawidzonego Duchatela. Nowy urzędnik, którego obowiązkiem było trzymać nadzór nad porządkiem w mieście, widząc Paryżan tak rozwścieczonych i tak zaciętych w swej nienawiści, nie śmiał im stawiać oporu i chociaż widział wszystkie to nadużycia, powtarzał tylko łagodnie:
— Przyjaciele moi, czyńcie, co się wam podoba!
Pośród tej rzezi i tych gwałtów, człowiek jakiś, bledszy, niż inni, więcej zdyszany i więcej niż inni potem oblany, rzucał się na wszystkie strony, biegał we wszystkich kierunkach.
— Marszałek! — wołał on — gdzie jest marszałek! Czy tu niema marszałka!?
— Nie! — odpowiadano mu.
— Gdzież on?
— Niewiadomo, panie Leclerc! Kapitan de l’Ile-Adam ogłosić kazał, że da tysiąc talarów w złocie nagrody temu, który znajdzie jego kryjówkę.
Perrinet nie słuchał więcej, dopadł jednej z drabin, przystawionych do murów wieży, spuścił się po niej i po chwili znalazł się na ulicy.
Kompania łuczników genueńskich pochwycona została w blizkości klasztoru Świętego Honoryusza i chociaż wszyscy się poddali, choć im przyobiecano darować życie — rozbrojono ich i wymordowano. Nieszczęśliwi śmierć ponosili na klęczkach, błagając zmiłowania. Burgundczycy, jak o zaszczyt, dopraszali się o to, kto ich ma zabijać. Dwóch jednak pomiędzy nimi było takich, którzy nie zabijali wcale, ale każdemu z skazanych na śmierć zrywali z głowy hełmy i przyglądali się im, pozostawiając innym trud zabijania. Oddawali się oni tym poszukiwaniom z zaciętością, zdradzającą pragnienie nasycenia zemsty. Spotkali się wśród tłumu i poznali się.
— Marszałek? — zapytał de l’Ile-Adam.
— Szukam go właśnie — odparł Perrinet.
— Panie Leclerc! — zawołał w tej chwili głos z tłumu.
Perrinet odwrócił głowę.
— Co takiego, Thibércie — rzekł — czego chcesz ode mnie?
— Czy nie mógłbyś mi pan powiedzieć, gdzie się znajduje pan de l’Ile-Adam?
— Jestem tu! — zawołał wódz wyprawy.
Człowiek ten, ubrany w kaftan uwalany wapnem i cegłą, zbliżył się.
— Czy prawdą jest — zapytał — że obiecałeś pan tysiąc talarów w złocie nagrody temu, kto wyda marszałka?
— Tak, prawdą jest — odparł kapitan.
— Wypłaćcie mi pieniądze — rzekł murarz — a wskażę wam dom i miejsce, gdzie się kryje hrabia d’Armagnac.
— Nastaw fartuch — wykrzyknął pan de l’Ile-Adam.
I garściami począł rzucać złoto.
— A teraz mów, gdzie on!
— U mnie! Chodźcie, zaprowadzę was.
Poza — nimi rozległ się wybuch szatańskiego śmiechu. Pan de l’Ile-Adam odwrócił się, chcąc zawołać Leclerca, ale go już nie było.
— Chodź prędzej, człecze — zawołał na Thiéberta — prowadź mnie!
— Poczekajcież chwilę — rzekł Thiébert — potrzymajcie pochodnię, niech pieniądze przeliczę!...
Pan de l’Ile-Adam, drżący z niecierpliwości, poświecił murarzowi, który powolnie policzył talary jeden po drugim aż do ostatniego. Brakowało pięćdziesięciu.
— Niema tyle! — zawołał Thiébert.
Kapitan rzucił mu na kupę złota jeszcze łańcuch złoty, który miał na szyi, a który wart był najmniej sześćset talarów. Thiébert poszedł naprzód.
Przed nimi jednak przybył na miejsce Perrinet Leclerc.
Zaledwie posłyszał targi, które się toczyły pomiędzy wodzem a murarzem, gdy zaśmiał się szatańsko i puścił pędem w kierunku schronienia marszałka. Zatrzymał się przed drzwiami domu Thiéberta. Drzwi te były zamknięte; sztylet jego oddał mu i tutaj tę samą usługę, jaką oddał już poprzednio na placu Sorbony; drzwi otworzyły się.
Wszedłszy, posłyszał szelest jakiś w drugim pokoju.
— On jest tam!... — rzekł Perrinet sam do siebie.
— Czy to wy, mój gospodarzu? — szepnął półgłosem marszałek.
— Tak, to ja — odpowiedział Leclerc — ale zagaście światło, panie marszałku, zdradzić was ono może!
Zaraz też spostrzegł przez szparę drzwi, że ciemności ogarnęły izbę, w której marszałek się znajdował.
— A teraz otwórzcie mi!...
Drzwi się uchyliły, Perrinet rzucił się na marszałka, który krzyknął. Sztylet Leclerca przeszył mu prawe ramię.
Walka śmiertelna rozpoczęła się pomiędzy tymi dwoma ludźmi.
Marszałek, który się czuł bezpiecznym, na słowa Thiéberta, był bezbronny i na pół rozebrany. Mimo tej niższości, byłby marszałek z łatwością udusił Leclerca w swych potężnych ramionach, gdyby (nie rana, którą mu, wpadając do komnaty, zadał Perrinet; niemniej jednak tem ramieniem, które mu pozostało, pochwycił młodzieńca i, przyciskając go do piersi z całych sił, rzucił go na ziemię w nadziei, że, padając na cegłą wyłożoną podłogę, rozbije sobie czaszkę.
Upadek był istotnie gwałtowny i stałoby się, jak chciał marszałek, gdyby nie szczęście Perrineta, które sprawiło, iż upadł na materac rozciągnięty na ziemi.
Marszałek krzyknął strasznie. Perrinet bowiem, który w całem tem szamotaniu się nie wypuścił z ręki sztyletu, zadał mu nim ranę w drugie ramię.
D’Armagnac z bólu puścił Leclerca i, zatoczywszy się, upadł na stół, który się znajdował na środku pokoju. Z ran w obu ramionach krew lała się strumieniem.
Perrinet podniósł się, a prawie w tej samej chwili, w drzwiach ukazał się rycerz w zbroi z pochodnią w ręku i oświecił tę scenę.
Był to pan de 1’Ile-Adam.
Perrinet rzucił się znów na marszałka.
— Stój! — zawołał rycerz — stój! Jeśli ci życie miłe, wstrzymaj się!
I chwycił go za ramię.
— Panie de l’Ile-Adam, życie tego człowieka do mnie należy — rzekł Leclerc. — Królowa mi je darowała! Oto jej pieczęć! Zostawcież mnie w spokoju!
Wydobył pergamin z kieszeni kaftana i pokazał go rycerzowi.
Hrabia d’Armagnac przewrócony leżał na stole nieruchomy, z powodu ran niezdolny wcale opierać się. Patrzał on tylko na tych dwóch ludzi, nie mogąc nawet podnieść rąk zakrwawionych.
— Dobrze — rzekł pan l’Ile-Adam — ja jego życia nie żądam, więc porozumiemy się łatwo.
— Przysięgnij na twoją duszę, że mi go żywego oddasz! — wykrzyknął Leclerc.
— Przysięgam! Ale daj mi spełnić ślub, który uczyniłem!
Leclerc odstąpił, założył ręce i czekał spokojnie, patrząc na to, co się stać miało. Pan de l’Ile-Adam wydobył miecz z pochwy, wziął ostrze w ręce przy samym końcu tak, że tylko na cal występowało poza wielki palec ręki rycerza, i zbliżył się do marszałka.
Ten, mniemając, że już ostatnia jego godzina wybiła, zamknął oczy, przechylił głowę w tył i począł się modlić.
— Marszałku Francyi — rzekł pan de l’Ile-Adam, zrywając koszulę, która okrywała piersi d’Armagnaca — pamiętasz, jakeś wykonał przysięgę dnia onego na Chrystusa i Dziewicę Maryę, że nigdy za życia nie będziesz miał na piersi czerwonego krzyża Burgundyi!?
— Pamiętam — odpowiedział marszałek — i dotrzymałem przysięgi, bo oto już śmierć moja nadchodzi.
— Hrabio d’Armagnac! — mówił dalej pan de l’Ile-Adam, końcem miecza orząc mu pierś wzdłuż i wszerz w kształcie krzyża — skłamałeś, jak pies, gdyż oto żyw jesteś i masz na piersiach czerwony krzyż Burgundyi! Tyś nie dotrwał w przysiędze, a ja swoją spełniłem!
Marszałek tylko ciężkie wydał westchnienie. Pan de I’lle-Adam włożył miecz do pochwy.
— Oto wszystko, czegom żądał od ciebie! — zawołał. — A teraz giń, jak pies i krzywoprzysiężca!... Teraz na ciebie kolej, Perrinecie.


Teraz na ciebie kolej, Perrinecie.

Konetabl otworzył oczy i powtórzył tylko słabym głosem:
— Perrinet Leclerc!
— Tak — rzekł ten, rzucając się znowu na nieszczęśliwego hrabiego d’Armagnaca, już prawie konającego z bólu — tak, Perrinet Leclerc, tak, ten sam, którego ciało kazałeś poszarpać pochwami twoich żołnierzy! Jak widzisz, każdy tu jakąś przysięgnę wykonał. Ja, słuchaj mnie, hrabio, ja wykonałem dwie przysięgi: przysiągłem powiedzieć ci, zanim umrzesz, że to królowa Izabella Bawarska odbiera ci Paryż w zamian za życie kawalera de Bourdon. któreś ty jej wydarł. Spełniłem, com spełnić zaprzysiągł, bo oto dowiedziałeś się już o tem. Ślubowałem sobie zaś, hrabio d’Armagnae, że umrzesz z mojej ręki, dowiadując się o tem, i oto — dodał, zatapiając mu sztylet w piersi — ślub mój spełniony! Niech w tem i przyszłem życiu Bóg pomaga wszystkim, którzy uczciwie słowa swego dotrzymują!...

VI

Pewnej nocy ciemnej, ku końcowi miesiąca czerwca, podczas gdy straże czuwały u czterech rogów Bastylii, dwóch łudzi wstępowało po schodach wązkich i kręconych na platformę wieży fortecznej. Pierwszy, który się ukazał na tarasie, był to człowiek, lat czterdzieści dwa do czterdziestu pięciu mający. Wzrost jego był olbrzymi, a siła kolosalna. Był on cały okryty zbroją ciężką, chociaż w miejsce broni zaczepnej u pasa, zamiast miecza, wisiał mu tylko sztylet krótki i wązki, jeden z tych, które nazywano „sztyletami łaski“. Lewa jego ręka z przyzwyczajenia opierała się na tym sztylecie, podczas gdy w prawej trzymał z uszanowaniem czapkę aksamitną, futrem przybraną, jaką zwykle w chwilach odpoczynku rycerze zastępowali w owe czasy ciężkie szyszaki wojenne, które ważyły nieraz czterdzieści, a nawet i czterdzieści pięć funtów.
Głowa jego była nienakryta, Pod gęstemi brwiami widać było oczy ciemno-niebieskie. Nos miał orli, cerę opaloną od słońca. Wszystkb to razem nadawało tej fizyognomii wyraz surowości i stałości przekonań, a wyrazu tego nie łagodził wcale długi zarost czarny, lekko tylko na samym dole przystrzyżony.
Zaledwie człowiek, którego portret naszkicowaliśmy, wstąpił na platformę, natychmiast odwróciwszy się, wyciągnął ręce ku otworowi, przez który na nią się wydostał. Z otworu tego ukazała się ręka biała, pulchna i delikatna, która pochwyciła dłoń silną i żylastą pierwszego rycerza i zaraz też z pomocą tej podpory niewzruszonej wyskoczył na taras młodzieniec lat szesnaście, lub siedmnaście mieć mogący. Był on cały przybrany w aksamity i jedwabie, włosy miał długie blond, członki delikatne, postawę wysmukłą. Jak tylko wszedł na taras, począł przez przyzwyczajenie, jakby tą krótką podróżą bardzo się zmęczył, szukać miejsca, na któremby usiąść mógł i spocząć. Widząc jednak, że tego rodzaju sprzęt, jak krzesło, uważane było za zbyteczne na tarasie fortecy, zdecydował się nareszcie stać, oparłszy się o ramię swego towarzysza.
Tak rozpoczęli przechadzkę po tarasie, którą młodzieniec zdawał się raczej odbywać przez ustępstwo dla starszego i przez łagodność charakteru, aniżeli z własnej woli i inicyatywy.
Kilka chwil upłynęło w milczeniu, którego ani jeden, ani drugi przerwać się nie ważył. Małe rozmiary tej platformy czyniły przechadzkę ową wielce uciążliwą.
Odgłosy kroków tych dwóch ludzi tworzyły razem tylko jeden odgłos, z taką łatwością lekki chód dziecka łączył się i niknął z ciężkiem stąpaniem żołnierza. Możnaby było sądzić, że obaj stanowili jedno ciało i jeden cień i że jeden z nich tylko żył za obydwu.
Nagle rycerz zatrzymał się, stanął z twarzą zwróconą ku Paryżowi, zmuszając w ten sposób i swego towarzysza do zatrzymania się. U stóp ich rozciągało się wzburzone miasto.
Była to właśnie jedna z tych nocy, pełnych wrzasku i scen burzliwych, jakie staraliśmy się opisać powyżej. Najprzód z platformy rozróżnić było można tylko niewyraźne sylwetki domów, ciągnących się od wschodu na zachód, których dachy w ciemności zdawały się trzymać jedne drugich, jakby tarcze armii, idącej do szturmu. Czasami, gdy jakiś tłum ludzi zagłębiał się między szeregi budynków, światło pochodni, oświecając jedną całą ulicę, zdawało się ćwiertować miasto. Cienie czerwone cisnęły się w tem świetle z głośnymi okrzykami i ze śmiechem. Potem u pierwszego lepszego placyku, na którym się zbiegało kilka krzyżownic, tłum się rozpraszał w różnych kierunkach, światła niknęły, ale krzyki nie przycichały. Wszystko pogrążało się w ciemność, a zlano w jeden chaos głosy te zdawały się być żałośliwymi jękami miasta, któremu wojna domowa rozdzierała wnętrzności ogniem i mieczem.
Widok ten i hałasy sprawiały na żołnierzu silne wrażenie, bo i tak ponura twarz jego bardziej posępny przybrała wyraz. Czoło jego się zmarszczyło tak, że brwi końcami łuków się zetknęły, wyciągnął ramię w kierunku Luwru, a usta tak mu się zaciskały, że towarzyszący mu młodzieniec zaledwie usłyszeć zdołał z trudem wymówione wyrazy:
— Oto, miłościwy panie, miasto wasze. Czy poznajecie je?
Twarz młodzieńca przybrała wyraz melancholiczny, do którego przed chwilą wydawał się niezdolnym. Zwrócił wzrok swój na stojącego obok rycerza i, popatrzywszy tak chwilę w milczeniu, rzeki:
— Mój drogi Tanneguy, patrzyłem na nie często o takiej samej porze z okien pałacu Saint-Paul, jak patrzę na nie obecnie z tarasu Bastylii. Widywałem je czasami spokojnem, lecz, nie sądzę, bym je widział kiedykolwiek szczęśliwem.
Tanneguy zadrżał; odpowiedzi takiej nie spodziewał się od młodego Delfina. Pytał go, sądząc, że mówi do dziecka, a on odpowiedział, jak człowiek dojrzały.
— Wasza Wysokość niech mi przebaczyć raczy — rzekł Duchatel — lecz do tej pory myślałem, że więcej was zajmują przyjemności, niż interesa Francyi.
— Mój ojcze (od czasu, jak Duchatel ocalił go z rąk Burgundczyków, młody Delfin tak go nazywał), wymówka ta w połowie tylko jest słuszną. Dopóki przy tronie Francyi widziałem moich dwóch braci, którzy teraz znajdują się przy tronie Boskim, to rzeczywiście w umyśle moim było tylko miejsce na rozrywki i szaleństwa; lecz od chwili, gdy podobało się Najwyższemu powołać ich do siebie w sposób tak nagły i niespodziany, zapomniałem o mej lekkomyślności i pamiętam tylko o tem, że po śmierci najdroższego ojca mego (którego niech Bóg zachował) to piękne królestwo Francyi nie ma, prócz mnie — innego pana.
— A więc, mój lwie młody — rzekł Tanneguy z widoczną oznaką radości — jesteś gotów bronić tego królestwa pazurami i zębami przeciw Henrykowi Angielskiemu i Janowi Burgundzkiemu?
— Przeciw każdemu z osobna, kochany Tanneguy, lub przeciw obu razem.
— Ach! miłościwy panie, słowa wasze są natchnieniem Bożem, aby ulżyć sercu starego przyjaciela. Oto, od lat trzech, po raz pierwszy pełną piersią oddycham. Gdybyś wiedział, panie, jakie wątpliwości dręczą serce człowieka takiego, jak ja, gdy monarchia, której poświęcił swe ramię, życie, a może nawet i honor swój, dotknięta jest tak strasznymi ciosy, jak te, przeciw którym wy dziś ostatnią tarczą jesteście; gdybyście wiedzieli, miłościwy panie, ile razy zapytywałem siebie, czy nie przyszły jeszcze czasy, że dynastya ta ustąpić musi innej, i czy dążenia do jej podtrzymania nie są grzechem i buntem przeciwko woli Boga Najwyższego, który, zdawało się, sam już ją opuścił, gdyż... niech mi Bóg przebaczy, jeżeli bluźnię, gdyż, od lat trzydziestu, ile razy zwrócił oczy swe na wasz ród szlachetny, to na to tylko, aby jej cios zadać, a nie po to, aby ją przed ciosami uchronić! Tak — ciągnął dalej — można sądzić, że jest to wróżba fatalna dla dynastyi, gdy jej naczelnik chory na ciele i na duszy, jak to się dzieje z naszym panem i królem; sądzić można, że wszystko już upada, gdy się widzi pierwszego wasala korony, odcinającego toporem i mieczem gałęzie ze szczepu królewskiego, jak to uczynił ten zdrajca Jan ze szlachetnym księciem Orleańskim, stryjem waszym. Można sądzić wreszcie, że państwo blizkie jest zagłady, gdy się widzi dwóch szlachetnych młodzieńców, braci starszych Waszej Wysokości, ginących śmiercią nagłą i nienaturalną. Teraz cała nadzieja tylko w Waszej Wysokości, wy musicie podjąć się ciężkiego zadania i odeprzeć nieprzyjaciół Francyi wewnątrz i zewnątrz jej granic; tylko czy wam na to wątłe, młodociane siły pozwolą?...
Młody Delfin, nie odpowiadając rycerzowi, wysunął rękę z pod jego ramienia i poszedł wprost do czuwającego u jednej z wieżyczek Bastylii wartownika. W jednej chwili pas, który podtrzymywał kołczan łucznika, opasał wątłe ciało Delfina, łuk z rąk żołnierza przeszedł w ręce młodego księcia i cała jego postawa przybrała jakiś pozór prawdziwej męskości i siły moralnej, jakiej w nim dotąd nikt nie przypuszczał. Tak się przebrawszy, zwrócił się do Duchatela zdziwionego i milczącego, i rzekł:
— Ojcze mój, spodziewam się, że zaśniesz spokojny, chociaż noc ta będzie pierwszą nocą warty twego syna.
Duchatel już miał mu coś odpowiedzieć, już usta otwierał, gdy nagle scena, która poczęła się rozwijać u stóp Bastylii, zmieniła kierunek jego myśli.
Od kilku chwil hałas jakiś słyszeć się dawał w pobliżu, a wielkie czerwone światło obejmować poczęło ulicę de la Cerisaie. Niepodobna jednak było jeszcze rozróżnić, skąd pochodziły te wrzaski i to światło; ulica bowiem ciągnęła się równolegle do murów fortecy, a domy, które ją tworzyły, były zbyt wysokie, aby wzrok mógł się przedostać aż do ziemi samej, nawet z takiej wysokości, na jakiej znajdowali się Tanneguy i młody książę. Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze i nagle z ulicy de la Cerisaie na ulicę Św. Antoniego wybiegł człowiek jakiś pół nagi, uciekający co sił starczyło i wołający ratunku. Za nim w niewielkiej odległości, doganiając go, biegło kilku ludzi z mieczami i nożami dobytymi, wołając i wrzeszcząc:
— Śmierć mu! Niech ginie marszałkowski! Bij Armagnaca.
Na czele tych, którzy ścigali nieszczęśliwego, rozpoznać było można mistrza Cappelucha, który od innych odróżniał się mieczem swoim ogromnym, zakrwawionym kaftanem jaskrawej barwy i gołemi nogami; uciekający, którego biegowi strach dodawał nadludzkiej szybkości, byłby może zdołał ujść swym katom, gdyby mógł skręcić zaraz za rogiem ulicy Św. Antoniego i schronić się za mur pałacu du Tournelle. Nieszczęściem jednak dla niego nogi zaplątały mu się w łańcuch, którym na noc zamykano ulicę. Zachwiał się biedak na nogach, potoczył się jeszcze kilka kroków i nareszcie upadł w odległości strzału z łuku od murów Bastylii. Ci, którzy go gonili, ostrzeżeni już jego upadkiem, przeskoczyli przez łańcuch, lub pod nim się przesunęli tak, że gdy ofiara ich podnieść się chciała i zerwać do dalszego biegu, nad głową jej zabłysł straszny miecz Cappelucha. Zrozumiał nieszczęsny, że nie było już dla niego ratunku, upadł więc na oba kolana, wołając: „łaski!“, której już nie od ludzi, ale od Boga tylko mógł się spodziewać.
Od pierwszej chwili, w której scena ta przeniosła się już na ilicę Św. Antoniego, żaden ze szczegółów, któreśmy opisali, nie uszedł uwagi Duchatela, ani też Delfina. Karol szczególniej, przyzwyczajony do podobnego widoku, konwulsyjnymi ruchami i niewyraźnymi wykrzyknikami zdradzał ogromne zainteresowanie się tem, co się działo w dole przed jego oczyma.
Z tą samą szybkością, z jaką Cappeluche podniósł miecz swój nad głową nieszczęśliwego, młody książę wyrwał strzałę z kołczana i założył ją między dwa palce na cięciwę łuku. Łuk wygiął się, jak wiotka trzcina. Książę opuścił lewą rękę, a prawą przyciągnął cięciwę do ramienia. Trudno było osądzić wzrokiem, co prędzej do celu przybędzie: czy miecz Cappelucha do karku ofiary, czy strzała Delfina do piersi oprawcy, gdy nagle Tanneguy, wyciągając szybko rękę, pochwycił strzałę w pół i złamał ją prawie w ręku królewskiego łucznika.
— Co robisz, Tanneguy? co robisz!? — krzyknął Delfin, tupiąc nogą — czyż nie widzisz, że ten nędznik zabije jednego z naszych! że Burgundczyk zamorduje marszałkowskiego!
— Niech raczej wprzód zginą wszyscy marszałkowscy, miłościwy panie, aniżelibyś Wasza Wysokość splamić miał to żelazo krwią takiego człowieka!
— Ależ Tanneguy! Patrz! Ach, patrz, Tanneguy!...
Na krzyk Delfina, Duchatel zwrócił znowu oczy ku ulicy Św. Antoniego. Głowa owego mniemanego, czy prawdziwego stronnika d’Armagnaców leżała już o dziesięć kroków od drgającego jeszcze tułowu, a mistrz Cappeluche ocierał spokojnie krwią zbroczony miecz swój olbrzymi, gwiżdżąc śpiewkę Burgundów:

Wspaniały, wielki, mężny
Burgundyi książę potężny!

— Patrz, Tanneguy, patrz — powtarzał Delfin, płacząc z bezsilnej wściekłości patrz, co się stało! Ach, gdyby nie ty! gdyby nie ty!
— No, tak, rzeczywiście, Mości książę — widzę, co się stało — rzekł Tanneguy — ale powtarzam raz jeszcze, człowiek ten nie mógł zginąć z rąk Waszej Królewskiej Wysokości.
— Ależ na Boga! któż to jest, ten człowiek!?
— Ten człowiek, Mości książę, jest to mistrz Cappeluche, kat miasta Paryża.
Delfin opuścił ramiona i schylił głowę na piersi.
— O, mój kuzynie! potężny książę Burgundyi! — zawołał głosem głuchym — nie chciałbym, za cztery największe królestwa chrześcijaństwa, używać ludzi i środków, jakich ty używasz, aby mnie pozbawić tych resztek, które mi pozostają jeszcze z mego królewskiego dziedzictwa! Tymczasem człowiek jakiś ze świty mistrza Cappelucha, pochwyciwszy jeszcze ręką za włosy odciętą głowę, podniósł ją i przybliżył do trzymanej w drugiej ręce pochodni. Światło padło na twarz, a śmiertelne kurcze nie tak bardzo wykrzywiły rysy nieszczęśliwego, aby Tanneguy z tarasu Bastylii nie mógł rozeznać w nich rysów Henryka de Marle, przyjaciela swego od dzieciństwa, najgorętszego i najwierniejszego stronnika Armagnaców. Głębokie westchnienie wydobyło się z jego piersi.


...pochwyciwszy odciętą głowę za włosy, podniósł ją...

— Niech piorun trzaśnie, mistrzu! — zawołał jeden z ludu, pokazując katowi głowę — to z was dopiero tęgi robotnik! Odcinacie głowę pierwszemu kanclerzowi Francyi zupełnie tak samo, jakby to był pierwszy lepszy szewc z przedmieścia.
Kat uśmiechnął się pobłażliwie... On także miał swoich pochlebców.
Tejże nocy, na dwie godziny przed brzaskiem jutrzenki, mały oddziałek zbrojny, nie liczny, lecz dobrze uzbrojony i na silnych koniach, wyszedł ostrożnie zewnętrzną bramą z Bastylii, w milczeniu zwrócił się ku mostowi pod Charenton, przebył go i przez ośm godzin z rzędu, bez odpoczynku, postępował prawym brzegiem Sekwany. Przez cały ten czas ani jeden wyraz nie został wymówiony, ani jedna przyłbica na chwilę nie została podniesioną.
Nakoniec, koło godziny jedenastej przed południem, zbrojni owi ujrzeli miasto jakieś, jeżące się obronnymi murami.
— Teraz, Mości książę — rzekł Tanneguy do rycerza, jadącego na koniu tuż obok niego — teraz możecie podnieść przyłbicę i zawołać: „Dzięki Bogu i Świętemu Karolowi! Niech żyje Francya!“ bo oto biała chorągiew Armagnaców! Znajdujesz się u wrót wiernego twego miasta, które się zowie Melun...
Tak to Delfin Karol, któremu później historya dała przydomek „Zwycięzcy“, odbył pierwszą swą nocną wartę i pierwszy marsz wojenny.

VII.

Dnia 14 lipca 1418 r. Paryż obudzony usłyszał radosne odgłosy dzwonów. Książę Burgundyi i królowa Izabella przybyli do wrót miasta i zatrzymali się u przedmieścia Św. Antoniego. Cała ludność wyległa na ulicę. Wszystkie domy, około których orszak miał podążać, udając się do pałacu Saint-Paul, zostały ozdobione dywanami i makatami, tak, jakby Bóg miał tędy przechodzić. Wszystkie sienie, bramy, schody, nysze, przystrojone były kwiatami, we wszystkich oknach i na balkonach zasiadały kobiety. Sześciuset mieszczan, ubranych w płaszcze niebieskie i prowadzonych przez J. M. panów de l’IleAdam i de Giac, wyszło aż przed bramę Św. Antoniego i oddało księciu Burgundyi i królowej, jakby zwycięzcom — klucze miasta. Tłumy niezliczone ludu towarzyszyły temu orszakowi mieszczan, wszystkie korporacye wystąpiły każda ze swoją chorągwią. Lud krzyczał: „Noel!“, zapominając o tem, że wczoraj był głodny i że jutro też głodny będzie.
Po powitaniu przybyłych, tłumy rozeszły się z okrzykami: „Niech żyje król! Niech żyje Burgundya!“ i wieczór dopiero wszyscy spostrzegli się, że im było głodno tak samo, jak wczoraj.
Nazajutrz, jak zwykle, potworzyły się wielkie zbiegowiska. Ponieważ dzień ten nie był wcale uroczystem świętem, ani też nie było żadnego turnieju, ani orszaku, na któryby patrzeć można, naród podążył do pałacu Saint-Paul, ale już nie z okrzykami radości. Nie wołano już: „Niech żyje król! Niech żyje Burgundya!“ — ale wołano: „Chleba! Chleba!“
Książę Jan ukazał się na balkonie i przemówił do ludu, zapewniając go, że dokłada starań, aby zmniejszyć głód i nędzę, trapiącą Paryż, ale dodał też, że było to bardzo trudne, a to z powodu rabunków i gwałtów, jakich się dopuszczali marszałkowscy w okolicach stolicy.
Naród uznał słuszność tej relacyi i zażądał, aby mu wydano więźniów zamkniętych w Bastylii, gdyż w przekonaniu narodu ci, których trzymają w więzieniu, zawsze się za złoto wykupią, a okup zapłaci lud.
Książę odpowiedział im, że stanie się według ich życzenia.
W istocie też, zamiast chleba, wydano ludowi siedmiu więźniów. Byli to J. M. panowie Enguerard de Marigny, męczennik z męczenników, Hektor de Chartres, ojciec arcybiskupa z Reims, i Jan Taranne, bogaty mieszczanin. Historya zapomniała nazwisk czterech innych.
Naród ich zamordował i w ten sposób chwilowo się zaspokoił. Książę ze swej strony stracił w tej rzezi siedmiu nieprzyjaciół swoich i zyskał jeden dzień spokoju. Był to jego czysty zysk.
Dnia następnego nowe zbiegowiska, nowe krzyki, wydanie nowej partyi więźniów; ale tym razem tłum bardziej był żądny chleba, aniżeli krwi. Przeprowadzono tylko czterech nieszczęśliwych z Bastylii do więzienia Châtelet, i oddano ich prefektowi, a naród pobiegł rabować pałac książąt de Bourbon i gdy tam znalazł chorągiew jakąś, na której wyhaftowany był smok, kilkuset z ludu poszło za chorągwią tą do księcia Burgundyi, pokazać mu w ten sposób nowy dowód związku między marszałkowskimi i Anglikami, a podarłszy chorągiew ową w szmaty, strzępy te walał w błocie, wołając: „Śmierć marszałkowi! Śmierć Anglikom!“ — Dnia tego nikogo nie zabito.
Jednakże książę widział, że powoli zbliża się chwila, kiedy na naród rozjuszony żadnego już mieć nie będzie wpływu. Obawiał się, że tak długo czepiając się pozornych przyczyn złego, naród ten w końcu przetrze oczy i dojrzy przyczyny istotne. Dlatego też nocą sprowadził do pałacu Saint-Paul kilku znakomitych mieszczan Paryża, którzy mu przyobiecali, że, jeśli zechce przywrócić porządek, pokój i dawny ład, oni mu w tem będą pomocni. Książę spokojniejszy już oczekiwał dnia następnego.
Nazajutrz słyszeć można było jeden tylko krzyk, jak jedną była ogólna potrzeba: „Chleba! chleba!“
Książę ukazał się na balkonie i chciał mówić, ale wrzaski zagłuszyły głos jego; zszedł więc, rzucił się bez broni z odkrytą głową w środek tego zgłodniałego i wynędzniałego ludu, podając rękę wszystkim, rzucając złoto pełnemi garściami. Tłum zamknął się za nim, dusząc go i cisnąc swą masą, przerażając zarówno swą lwią miłością, jak swym tygrysim gniewem. Książę czuł już, że jest zgubiony, jeśli moralnym wpływem słowa nie stawi oporu tej przerażającej sile fizycznej; znowu tedy spróbował mówić, lecz głos jego przebrzmiał nieusłyszany, wreszcie zwrócił się do jakiegoś człowieka z tłumu, który zdawał się mieć pewien wpływ na masy. Człowiek ten wszedł na kamień i zawołał:
— Uciszcie się! książę chce mówić, posłuchajmy go!
Tłumy posłuszne ucichły. Książę miał na sobie kaftan aksamitny, złotem haftowany i kosztowny łańcuch na szyi; człowiek zaś ów miał tylko na głowie stary czerwony kapelusz, kaftan koloru krwi i nogi gołe. Jednakże ten oberwaniec uzyskał to, czego uzyskać nie zdołał potężny Jan książę Burgundzki.
Człowiek ten równie szczęśliwym był w innych rozkazach, jak w pierwszym. Kiedy spostrzegł, że cisza już zapanowała, rzekł:
— „Rozstąpcie się i stańcie kołem!
Tłum się rozsunął. Książę, gryząc wargi aż do krwi ze wstydu, że musiał uciekać się do takich środków i posługiwać się takim człowiekiem, wszedł znowu na balkon, żałując, że z niego schodził. Człowiek ów z tłumu szedł za nim, rzucił wzrokiem po tłumie, aby się przekonać, czy gotów jest słuchać tego, co chciano mu oznajmić, potem, zwracając się do księcia, rzekł:
— Mów teraz. Mości książę, słuchają was!...
I położył się u stóp księcia, jak pies u nóg swego pana.
W tym samym czasie kilku panów, przychylnych księciu Burgundyi, wyszło z wnętrza, pałacu Saint-Paul i stanęło za nim, w pogotowiu do niesienia mu pomocy, gdyby tego zaszła potrzeba. Książę zrobił znak ręką; rozkazujące i przeciągłe „pst!“ wydobyło się z ust człowieka w kaftanie czerwonym i książę zaczął mówić:
— Moi przyjaciele — rzekł — żądacie ode mnie chleba. Nie mogę wam go dostarczyć, gdyż zaledwie król i królowa mają go na swym stole królewskim. Zamiast nadaremnie przebiegać ulice Paryża, lepiejbyście zrobili, gdybyście poszli zdobywać Marcounis i Moutlliéry, gdzie się delfińczycy znajdują; zabralibyście zapasy żywności, której dużo jest w tych miastach, wypędzilibyście wrogów królewskich, którzy pustoszą i rabują okolicę i zuchwale podsuwają się aż pod bramy miasta i żniw dokonać nie dozwalają.
— My nie żądamy niczego więcej — wrzasnął tłum jednogłośnie — jak tylko walki, lecz niechże ktoś nas do boju prowadzi!
— Panowie de Cohen i de Rupes — zawołał książę, obracając się i patrząc przez ramię na panów, stojących poza nim. — Mówiliście, że armii wam potrzeba. Oto ją macie.
— Tak, Mości książę, pragnęliśmy i przyjmujemy! odrzekli, podchodząc, zagadnięci.
— Moi przyjaciele — ciągnął książę, zwracając się do tłumu i przedstawiając mu wyżej wymienionych panów — czy przyjmujecie tych oto szlachetnych rycerzy za waszych wodzów? Daję wam ich.
— Wszystko nam jedno! Ci, lub inni, byleby tylko szli naprzód!
— A więc, mości panowie, siadajcie na koń — rzekł książę głośno — i nie zwlekajcie — dodał półgłosem.
Książę chciał wejść do pałacu, ale człowiek, leżący u stóp jego, powstał i wyciągnął ku niemu rękę. Książę podał mu swoją.
— Kto jesteś i jakie jest twoje rzemiosło? — zapytał książę.
— Jestem katem miasta Paryża.
Książę. Jan wyrwał rękę z dłoni Cappelucha, jakgdyby się był dotknął rozpalonego żelaza, cofnął się dwa kroki wstecz i zbladł straszliwie. Najpotężniejszy książę chrześcijański wobec całego Paryża jakby umyślnie wybrał sobie to miejsce na podniesieniu dla zawarcia przymierza z oprawcą miejskim!...
— Kacie — rzekł książę głosem drżącym i surowym — idź do więzienia Châtelet, będziesz mi tam potrzebny.
Cappeluche usłuchał tego rozkazu bez zdumienia, jako polecenia, do którego był przyzwyczajony.
— Dobrze, panie — rzekł.
Potem, schodząc z balkonu, dodał głośno:
— Książę nasz, jest szlachetnym panem, wcale nie dumny i kocha biedny lud.
— Panie de l’Ile-Adam — rzekł książę, wskazując oddalającego się kata — niech kto idzie za tym człowiekiem, gdyż jedno z dwóch nastąpić musi: albo mnie odciąć trzeba rękę prawą, albo jemu głowę.
Tego samego dnia panowie de Cohen, de Kupes i pan Gauthier Kaillard wyruszali z Paryża, zabierając z sobą armaty i różne narzędzia oblężnicze. Więcej, niż dziesięć tysięcy najzuchwalszych z pospólstwa poszło z nimi dobrowolnie; za nimi zamknięto bramy Paryża, a wieczorem zaciągnięto łańcuchy na wszystkich ulicach, jak również po obu brzegach rzeki. Mieszczanie wspólnie z żołnierzami podjęli się wartowania i po raz pierwszy od dwóch miesięcy cała noc upłynęła i miasto nie zostało zbudzone okrzykami: „Ratunku! mordują!“, albo też: „Ratunku! palą!“
Tymczasem Cappeluche, dumny z powodu, iż książę podał mu rękę i wydał mu polecenie poufne, skierował kroki swoje ku więzieniu Châtelet, marząc o egzekucyi, mającej się odbyć zapewne nazajutrz, i o wielkim zaszczycie, jaki go mógł spotkać, gdyby — jak się to czasem trafiało — przy wykonaniu wyroku dwór był obecny. Ktokolwiek spotkałby go w tej chwili, byłby odgadł w nim człowieka zadowolonego; ręką prawą przecinał powietrze w rozmaite strony, jakby odbywał próbę przedstawienia, które według jego przewidywania miało się odbyć nazajutrz, a w którem on miał tak niezbędną odegrać rolę.
Idąc tak ciągle powoli i spokojnie, doszedł wreszcie do Châtelet i zapukał do bramy raz jeden tylko, lecz pośpiech, z jakimi drzwi się otworzyły, dowodził, że stróż więzienny rozpoznał odrazu w pukającym tego, który miał przywilej nie czekania długo.
Dozorca, jadł właśnie kolacyę z rodziną swoją, zaprosił więc Cappelucha, aby się z nimi posilił; kat przyjął zaproszenie z wyrazem pobłażliwej wyższości, bardzo naturalnej w człowieku, który przed chwilą ściskał rękę pierwszego wasala korony francuskiej. Położył swój wielki miecz przy drzwiach, a sam zasiadł na pierwszem miejscu.
— Mości Ryszardzie — rzekł Cappeluche po chwili — jak się nazywają najwięksi dygnitarze, przebywający obecnie w waszym hotelu?
— Na honor, mistrzu — odrzekł Ryszard — od bardzo niedawna tu jestem, przybyłem tu po śmierci mego poprzednika i jego żony, którzy zostali zabici wtedy, gdy Burgundczycy opanowali Châtelet. Wiem dobrze, jaką ilość porcyi posyłam więźniom, lecz, nie znam nazwisk ludzi, jedzących moją zupę.
— A czy znaczna ich jest liczba?
— Jest ich stu dwudziestu.
— A zatem, mości Ryszardzie, jutro będzie ich tylko stu dziewiętnastu.
— Jakto? Czy znowu są jakie nowe rozruchy pomiędzy ludem? — spytał prędko dozorca, obawiający się powtórzenia scen, których poprzednik jego padł ofiarą. — Gdybym wiedział, który to z nich, uporałbym się z nim naprzód, aby naród nie czekał.
— Nie, nie — rzekł Cappeluche — nie zrozumiałeś mnie; naród jest teraz pod murami Marcounis i Moutlhéry, a stąd wnosić można, że tyłem jest zwrócony do więzienia Châtelet. Nie idzie w tej chwili o żadne rozruchy, lecz o egzekucyę.
— Jesteś waść pewnym tego, co mówisz?.
— Mnie się o to pytasz? — odparł, śmiejąc się, Cappeluche.
— Ach! prawda, otrzymałeś waść rozkaz od prefekta.
— Nie, wiem o tem z lepszego jeszcze źródła, bo wprost z ust księcia Burgundyi.
— Księcia Burgundyi!
— Tak — ciągnął dalej Cappeluche, przechylając się i niedbale kołysząc na tylnych nogach krzesła — tak, wprost od księcia Burgundyi; książę nie dalej, jak pół godziny temu, podał mi rękę i powiedział: „Cappeluche, mój przyjacielu, zrób mi tę przyjemność, idź jak najśpieszniej do więzienia Châtelet i czekaj tam moich rozkazów“. Odpowiedziałem mu na to: Mości książę, Wasza Wysokość może polegać na mnie, jestem waszym na śmierć i życie! Widocznem jest, że jutro bezwątpienia poprowadzą którego ze znakomitszych marszałkowskich na plac de la Gréve; ponieważ książę ma być obecnym na tej hecy, więc chce, aby się to przyzwoicie odbyło, i dlatego mnie wybrał do spełnienia swej woli. Gdyby zaś miało być inaczej, rozkaz byłby przyszedł od prefekta i wtedy poleciłby to memu pomocnikowi Janowi Gorju.
Gdy tych wyrazów domawiał, dały się słyszeć z zewnątrz dwa uderzenia młotkiem we drzwi i dozorca poprosił Cappelucha o pozwolenie zabrania lampy. Cappeluche kiwnął głową na znak zezwolenia. Dozorca wyszedł, pozostawiając współbiesiadników w ciemności.
W dziesięć minut powrócił, zatrzymał się na progu pokoju, zamykając za sobą drzwi starannie, wpatrzył się się z wyrazem szczególnego zadziwienia w twarz gościa swego, wreszcie rzekł doń, nie wracając już na swoje miejsce.
— Mistrzu Cappeluche, trzeba iść ze mną.
— Zgoda! — odpowiedział ten, wypróżniając resztę wina ze szklanki i cmokając językiem, jak człowiek, który ocenia przyjaciela wtedy, gdy go traci — dobrze, rozumiem, Co to znaczy.
Mówiąc to, podniósł się i poszedł za dozorcą; po drodze jednak zabrał swój olbrzymi miecz, który przed chwilą przy drzwiach był położył.
Przeszedłszy kilkanaście kroków zimnym i wilgotnym korytarzem, doszli do schodów tak wązkich, że każdy przyznałby, iż budowniczy, stawiający więzienie, uważał schody za zbyteczne dodatki w więzieniu stanu. Cappeluche schodził z łatwością, jak człowiek dobrze znający tę drogę, pogwizdując ulubioną swoją śpiewkę, zatrzymując się na każdem piętrze i mówiąc, gdy dozorca prowadził go jeszcze dalej:
— Tam do dyabła! to musi być jakiś wielki dygnitarz.
W ten sposób zeszli w dół przez jakie sześćdziesiąt stopni.
Tu dozorca zatrzymał się, otworzył drzwi tak nizkie, że Cappeluche, który był wzrostu zwykłego, musiał się dobrze nachylić, aby módz wejść do lochu, do którego drzwi te prowadziły. Przechodząc, zauważył, że drzwi te były mocne i dobrze zamknięte. Miały one grubości na cztery palce, okute były blachą żelazną, a łańcuch gruby je zamykał. Widząc to, Cappeluche kiwnął głową na znak. że to dla niego nie nowość — i wszedł. Loch był pusty.
Cappeluche spostrzegł to od pierwszego rzutu oka, lecz sądził, że ten, do którego został wezwany, jest teraz w sali badań, lub na torturach. Postawił więc miecz swój w kącie z zamiarem oczekiwania więźnia.
— To tutaj — rzekł dozorca.
— Dobrze — odpowiedział krótko Cappeluche.
Ryszard chciał odejść, zabierając lampę, Cappeluche prosił, ażeby mu ją zostawił. Ponieważ dozorcy nie wydano rozkazu, aby go bez światła zostawił, uczynił więc zadosyć temu żądaniu. Zaledwie Cappeluche wziął lampę do ręki. zabrał się do roboty, a w poszukiwaniach, jakie czynił, nie słyszał, że klucz obrócono w zamku dwa razy i drzwi zamknęły się za nim na dwa spusty.
Na łóżku w słomie znalazł to, czego szukał tak pilnie.
Był to kamień, który jakiemuś więźniowi służył za poduszkę.
Cappeluche przeniósł kamień na środek lochu, przysunął do niego stary drewniany stołek, postawił na nim lampę, podniósł swój miecz z miejsca, na którem go był położył, zwilżył kamień resztką wody, znajdującej się w dzbanku, a usiadłszy na ziemi, objął nogami kamień i zaczął z powagą ostrzyć swój miecz, który stępił się trochę w częstych usługach, jakie swemu panu od kilku dni oddawał. Robotę swoją Cappeluche przerywał tylko wtedy, gdy próbował ostrza, przeciągając z lekka po nim palec, poczem z nowym zapałem powracał do przerwanej czynności.
Tak był zatopiony w tem małem zatrudnieniu, iż nie spostrzegł nawet, że drzwi otworzyły się i zamknęły, i że jakiś człowiek zbliżył się do niego, przypatrując mu się z niemem podziwieniem. Wreszcie nowoprzybyły przerwał milczenie.
— Do dyabła, mistrzu — rzekł — dziwną, widzę, macie robotę!
— A! to ty, Gorju? — rzekł Cappeluche, podnosząc oczy, które natychmiast spuścił na kamień, całą jego uwagę pochłaniający. — Co ty tam gadasz?
— Mówię, żeście okrutnie poczciwi, mistrzu, kiedy się zajmujecie takimi drobiazgami.
— Cóż chcesz,, moje dziecko — rzekł Cappeluche — na świecie nic się nie robi bez miłości własnej, a w naszym stanie równie jest ona potrzebną, jak w innym. Miecz ten, jakkolwiek wyszczerbiony, mógł jeszcze służyć w rozruchach ulicznych, gdyż tam idzie tylko o to, żeby zabić, a nikogo to nie obchodzi, czy się uderza raz czy dwa razy; lecz czynność, do której ten miecz ma być użyty jutro, nie może się porównać z robotą, jaką wykonywał od miesiąca, i wszelkie starania moje nie będą tu zbyteczne, byłem się tylko nie powstydził.
Po tych słowach Cappeluche podniósł znowu oczy na swego towarzysza.
— Więc ty nie wiesz o tem, że jutro ktoś ma zostać ścięty?
— Owszem, owszem — odpowiedział — wiem doskonale.
— A więc... czemuż się dziwisz?...
Cappeluche znowu wziął się do przerwanej roboty.
— A wy nie wiecie, mistrzu — zapytał Gorju — nazwiska skazanego na śmierć?
— Nie — odpowiedział Cappeluche, nie przestając ostrzyć miecza — to mnie nie obchodzi, byle tylko skazany nie był garbaty. Wtedy trzebaby było, żebym wiedział, z powodu trudności pewnych przy wykonaniu wyroku.
— Nie, mistrzu — odpowiedział Gorju — skazany ma kark taki, jak ja i wy, i rad jestem z tego, gdyż, nie posiadając waszej wprawy...
— Co mówisz?
— Mówię, że, ponieważ mianowany zostałem katem dopiero dziś wieczorem, to bardzoby się nieszczęśliwie zdarzyło, gdybym po raz pierwszy natrafił na...
— Ty... katem? — rzekł ze zdumieniem Cappeluche, przerywając mu i opuszczając miecz.
— No, tak! cóż w tem dziwnego, mój Boże? Przed pół godziną wezwał mnie prefekt do siebie i wręczył mi nominacyę na to dostojeństwo.
Wymawiając te słowa, Gorju wyjął z kieszeni kaftana pergamin i pokazał go Cappeluchowi.
Jakkolwiek Cappeluche nie umiał czytać, lecz po herbach Francyi i pieczęci prefektury poznał, porównywając w myśli to, co widział z patentem, jaki posiadał sam, że pergamin ten był zupełnie do tamtego podobny.
— Ach! — wymówił z przygnębieniem — w wigilię publicznego wykonania wyroku zrobili mi taki wstyd.
— Ależ niepodobna, byście byli wykonawcą wyroku.
— A to dlaczego?


— Więc ty nie wiesz o tem, że jutro ktoś ma zostać ścięty?

— Gdyż nie moglibyście wykonać go sami na sobie. Byłoby to prawdziwie ciekawe, ale chyba po raz pierwszy by się wydarzyło.
Cappeluche zaczyna! pojmować. Podniósł zdziwione oczy na swego pomocnika, włosy mu powstały na głowie, a z pod włosów spłynęły wzdłuż wykrzywionych policzków grube krople potu.
— A więc to ja jestem skazany? — rzekł.
— Tak, wy, mistrzu — odpowiedział Gorju.
— A ty?...
— Tak, ja, mistrzu.
— Któż taki rozkaz wydał?
— Książę Burgundzki.
— Niepodobna! przed godziną podawał mi rękę.
— No tak, a teraz — rzekł Gorju — w zamian bierze wam głowę.
Cappeluche podniósł się powoli, chwiejąc się na nogach, jak człowiek pijany, i poszedł wprost do drzwi, ujął zamek w swe szerokie ręce, wstrząsnął nim tak silnie, iż, gdyby drzwi nie były tak mocne, z pewnością wyskoczyłyby z zawias.
Gorju śledził go oczyma, a wyraz twarzy jego, o ile twarz ta czarna i pomarszczona wyraz mieć mogła, zdradzała politowanie nad losem Cappelucha.
Gdy wreszcie Cappeluche przekonał się, że usiłowania jego były bezskuteczne, powrócił na miejsce, na którem go zastał Gorju, podniósł miecz i wziął się znowu do ostrzenia go.
— Jeszcze? — zapytał Gorju.
— Jeśli moją głowę ma ściąć ten miecz, — odpowiedział głosem głuchym Cappeluche — to tem bardziej starać się muszę, aby ciął dobrze.
W tej chwili weszli do lochu pan Vaux de Bar, prefekt Paryża, i ksiądz i dla formy rozpoczęto śledztwo. Mistrz Cappeluche przyznał się do ośmdziesięciu sześciu morderstw, nie licząc w to egzekucyi, dokonanych ze stanowiska swego urzędu; prawie trzecią część między ofiarami okrucieństwa Cappelucha stanowiły kobiety i dzieci.
W godzinę potem prefekt wyszedł, pozostawiając ze skazanym księdza i nowomianowanego kata.
Nazajutrz, od godziny czwartej rano wielka ulica Saint-Denis, ulica aux Féres i plac Pilori, były przepełnione tłumami. We wszystkich oknach pełno było ludzi. Parkan około Grande-Boucherie i sztachety pałacu, mur cmentarza Saints-Innocents w pobliżu hall, zdawały się załamywać pod ciężarem ciekawych. Godzina siódma wyznaczona była na egzekucyę.
O szóstej i pół dreszcz elektryczny przebiegł wszystkich. Hałas wielki, który się podniósł od strony więzienia Châtelet, uwiadomił zebranych na placu Pilori, że skazany przestąpił próg więzienny. Wyprosił on sobie u swego byłego pomocnika, a dziś zastępcy, od którego ta ostatnia łaska zależała, że nie wieziono go na ośle, ani też na czarnym wozie. Szedł krokiem pewnym pomiędzy księdzem i nowym katem i kłaniał się ręką tym, których poznawał.
Nakoniec orszak przybył na plac du Pilori i wszedł w koło, utworzone przez, oddział łuczników królewskich. W środku koła stał pieniek obok kupy piasku. Koło, które się rozwarło dla skazanego i jego orszaku, zamknęło się znów za nim. Krzesła i ławki ustawione były dla tych, którzy, zanadto oddaleni, widziećby nie mogli przez głowy wcześniej przybyłych. Wszyscy zajęli swoje miejsca na tym zaimprowizowanym okrągłym amfiteatrze, którego najwyższe piętro stanowiły dachy domów okolicznych i którego środkiem i punktem głównym był ów pień i owa kupa piasku.
Cappeluche przystąpił wprost do pieńka, przysunął go do kupy piasku, od której zdawał mu się być zanadto oddalony, popróbował, czy dobrze stoi i nie waha się na kamieniach bruku, i raz, jeszcze ostrość miecza katowskiego palcem sprawdził. To wszystko z wielkim spokojem uczyniwszy, ukląkł i począł się modlić po cichu. Ksiądz podał mu krucyfiks do ucałowania. Gorju stał tuż obok skazanego, wsparty na mieczu. Zegar siódmą godzinę wydzwaniać zaczął. Mistrz Cappeluche, podniósłszy ręce do nieba, zawołał: „Łaski, Panie na Niebie!“ i położył głowę na pieńku.
Ani jeden okrzyk nie wydarł się z niczyjej piersi, wszystkie usta były zamknięte, wszyscy stali, jak wryci, wstrzymując oddech; całe życie tych tłumów w oczach ich się skupiło.
Wtem miecz Jana Gorju błysnął w powietrzu. Z ostatniem uderzeniem zegara miecz spadł i głowa byłego kata potoczyła się na kupę piasku, gryząc ją zębami i krwią brocząc.
Tułów, jak zwykle w podobnych razach, ruchem wstecznym się cofnął i upadł z drugiej strony pieńka. Krew tryskała z arteryi szyi, jak woda przez sito polewaczki.
Z piersi całego tłumu jeden wspólny i jednoczesny wydarł się krzyk. Oddech, przez chwilę zaparty, powracał stu tysiącom widzów tej strasznej sceny.

VIII.

W kilka miesięcy po opisanych powyżej wypadkach, książę Burgundyi pewnego razu wszedł na salę Rady i zasiadł, jakby dla wypróbowania roli, którą kiedyś spodziewał się odgrywać, na tronie króla Karola VI.
Jego tylko przybycia oczekiwano dla wprowadzenia posła z Rouen.
Był to ksiądz, siwy staruszek. Przyszedł on z Rouen boso i z kijem pielgrzymim w ręku, jak przystoi na człowieka, przychodzącego szukać pomocy. Postąpił na środek i, złożywszy głęboki ukłon księciu Burgundyi, już miał zacząć zdawać sprawę ze swojego poselstwa, gdy nagle dał się słyszeć wielki hałas od strony małych drzwiczek, pokrytych ciężką firanką i prowadzących do apartamentów króla. Wszyscy w tę stronę zwrócili oczy i ze zdziwieniem spostrzegli króla Karola VI, który, wyrywając się z rąk swoich stróżów, wszedł do sali, w której nikt go nie oczekiwał, i z oczyma pałającemi gniewem postępował krokiem pewnym wprost ku tronowi, na którym przedwcześnie zasiadł książę Jan Burgundzki.
To niespodziewane zjawisko przejęło wszystkich zebranych dziwnem jakiemi uczuciem trwogi i szacunku zarazem. Książę Burgundzki szczególniej się przeląkł i w miarę, jak Karol się przybliżał, on podnosił się z tronu, jakby go nadnaturalna jakaś do powstania zmuszała siła, tak, że gdy król stawiał nogę na pierwszym stopniu tronu, aby nań wstąpić, książę z drugiej strony stawiał nogę na ostatnim.
Wszyscy w milczeniu i przerażeniu oczekiwali, przyglądając się temu dziwnemu wahadłu władzy.
— Tak, mości panowie, tak, rozumiem — rzekł król — powiedziano wam, że jestem szalony, a może, nawet, że już nie żyję.
Zaśmiał się strasznym śmiechem.
— Ale tak nie jest, nie, byłem tylko uwięziony, lecz dowiedziałem się, że odbywa się posiedzenie Rady i postanowiłem przybyć na nie. Kuzynie mój Burgundzki, spodziewam się, że z przyjemnością przekona cię stan mojego zdrowia, iż mogę jeszcze przewodniczyć sprawom królestwa.
Potem zwracając się do księdza, rzekł:
— Mówcie, mój ojcze, król Francyi słucham was.
I zasiadł na tronie.
Ksiądz przykląkł na jedno kolano przed królem, czego nie uczynił poprzednio przed księciem Burgundyi, i w tej pozycyi począł mówić:
— Panie nasz miłościwy — rzekł — Anglicy, wasi i nasi wrogowie, obiegli miasto wasze Rouen.
Król zadrżał.
— Anglicy już w sercu kraju, a król o tem nic nie wie! — zawołał — Anglicy oblegają Rouen!... Rouen, moje miasto!... Jeden z sześciu klejnotów mojej korony!... O, zdrada! zdrada! — wyszeptał głuchym głosem.
Ksiądz mówił dalej:
Potężny monarcho i panie, poleconem mi zostało przez mieszkańców nieszczęsnego miasta, abym ku wam, Najjaśniejszy Panie, wyciągnął ręce i wielki podniósł lament, i dał wam znać o wielkim ucisku, jakiego od Anglików doznają. Mówią oni przez, moje usta i zapewniają was, że, jeżeli z waszej winy i z braku pomocy od was będą musieli zostać poddanymi króla Anglii, to w takim razie nie będziecie mieli na ziemi i pod słońcem zaciętszych wrogów, a jeżeli będą mogli, zgubią was i wasz ród.
— Ojcze mój! — zawołał król, powstając — spełniliście misyę waszą i przypomnieliście mi moje obowiązki. Powracajcie ku szlachetnym mieszkańcom Rouen i powiedzcie im w imieniu naszem, że ocalimy ich siłą, lub zgodą. Ocalę ich, choćbym miał dać córkę moją, Katarzynę w małżeństwo królowi Anglii, choćbym miał stanąć do walki na czele armii przeciw wrogom sam we własnej osobie, choćbym do boku mego powołać miał całą szlachtę królestwa!
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział ksiądz z głębokim ukłonem — dziękuję wam za waszą dobrą dla nas wolę i proszę Boga, aby żadna inna obca wola jej nie zmieniła. Ale, czy to drogą układów, czy siłą miecza ocalić ich pragniecie, trzeba się śpieszyć, panie miłościwy, gdyż tysiące już mieszkańców naszego miasta umarło z głodu, a od dwóch miesięcy żyjemy już mięsem, jakie Bóg stworzył nie do jedzenia dla ludzi. Dwanaście tysięcy biednych, mężczyzn, kobiet i dzieci, wygnanych zostało za mury miasta, gdzie żywią się w fosach fortecznych korzonkami i wodą, tak, że, jeżeli która z nieszczęśliwych kobiet matką zostanie, ludzie litościwi muszą wyciągać nowonarodzone niemowlę na sznurach w koszykach i, ochrzciwszy je, oddawać matkom, aby przynajmniej biedne dzieciny na łonie kościoła zmarły.
Król westchnął głęboko i zwrócił się do księcia Burgundyi:
— Czy słyszycie? — rzekł, rzucając mu spojrzenie pełne niewypowiedzianego wyrzutu — niema nic dziwnego, że ja, król, znajduję się w tak smutnym stanie na ciele i umyśle, gdy tylu nieszczęśliwych, sądząc, że nieszczęście ich z mej winy pochodzi, podnosi ku tronowi najwyższego Boga tak głośne złorzeczenia, iż się przed niemi cofnąć musi anioł miłosierdzia. Idźcie, mój ojcze — rzekł jeszcze, zwracając się do księdza — wracajcie do waszego miasta, któremu, gdybym mógł, podałbym własny mój chleb; powiedzcie mieszkańcom jego, że nie za miesiąc, nie za tydzień, nie jutro, ale dziś, w tej chwili ambasadorowie wyjadą do Pont de l’Arche, w celu traktowania o pokój i że ja, król, dziś jeszcze udam się do Saint-Denis po chorągiew świętą Francyi i poczynię przygotowania wojenne.
Zaraz też posiedzenie Rady zamknięte zostało.
W dwie godziny później król zażądał od księcia Burgundyi, aby mu wskazał rycerza, jakiego, znanego z imienia i z odwagi; książę przedstawił jednego z panów.
— Imię wasze? — zapytał król, oddając w jego ręce świętą chorągiew Francyi.
— Zowię się de Montmort — odpowiedział rycerz.
Król chwilę pomyślał, przypominając sobie, do jakiego wielkiego czynu i do jakiego szlachetnego pnia nazwę tę przywiązaćby się dało.
Po chwili namysłu nareszcie wypuścił z rąk chorągiew z głębokiem westchnieniem. Po raz to pierwszy człowiek tak mało sławnego imienia miał sobie powierzony skarb tak drogocenny.
Nie wracając sam do Paryża, król polecenia swe posiał ambasadorom. Jeden z nich, a mianowicie kardynał des Ursins, otrzymał oprócz tego portret pięknej Katarzyny, który miał pokazać królowi angielskiemu.
Wieczorem d. 29 października, 1418 r., dwór cały nocował w Pontoise, gdzie oczekiwać miano rezultatu układów w Pont de l’Arche. Do Pontoise też wezwani byli wszyscy rycerze, koniuszowie, aby przybyli zbrojno ze swoimi ludźmi.
Pan de Giac był jednym z pierwszych, którzy na to wezwanie stanęli. Ubóstwiał on swoją żonę, a jednak na krzyk rozpaczy, który w imieniu Francyi wydał jej król, wszystko opuścił. Opuścił piękną Katarzynę, opuścił uśmiechające się doń dziecię w kołysce, zamek w Creil, którego każda komnata zawierała w sobie rozkoszne wspomnienia, park, zamek ten otaczający, którego aleje zaścielać zaczęły zżółkłe liście, pierwszym wietrzykiem jesieni strącane, a których melancholijny szelest tak harmonijny stanowił akord z jego własnemi marzeniami, pełnemi miłości, nadziei i szczęścia.
Książę przyjął go nader przyjaźnie i wydał tegoż dnia obiad na jego przyjęcie, na który zaprosił młodych panów i szlachetnych rycerzy. Wieczorem również bawiono się u księcia. De Giac był bohaterem wieczoru, tak jak był bohaterem dnia. Każdy pytał go o piękną i młodą, niedawno poślubioną jego małżonkę, z domu pannę de Thian, która pozostawiła wspomnienie niezatarte jeszcze w wielu młodzieńczych sercach.
De Giac, chcąc uniknąć komplementów i niezbyt smacznych żartów, oraz odpocząć nieco i ochłonąć, przechadzał się z przyjacielem swoim, panem de Graville, po jednej z komnat, których cały szereg stanowił apartament księcia.
W zgiełku i rozruchu, jaki w całym pałacu panował, zdołał na pokoje książęce, niepostrzeżony i niewprowadzony przez nikogo, wejść wieśniak jakiś, który, zwróciwszy się do pana de Giac, zapytał go, w jaki sposób mógłby doręczyć do własnych rąk księcia Burgundyi list jakiś.
— Od kogo? — zapytał de Giac.
Wieśniaka zaambarasowało to pytanie, powtórzył więc tylko, że chce widzieć księcia osobiście.
— Jakżeby tedy zrobić, jasny panie? — pytał zakłopotany.
— Dać mi list i czekać tu na odpowiedź.
I, zanim włościanin ów namyślić się zdołał, już de Giac, uchwyciwszy w dwa pałce liścik, wyjął go z rąk nieokrzesanego posłańca i, wsparłszy się na ramieniu de Graville’a, postąpił ku sali gry.
— Do pioruna! — rzekł de Graville — sądząc ze sposobu złożenia tego bileciku, z delikatności i zapachu papieru, na którym jest napisany, możnaby przypuszczać, że to być może jakiś miłosny bilecik.
De Giac uśmiechnął się, machinalnie rzucił okiem na list i w jednej chwili stanął, jak wryty. W pieczątce, która list zamykała, poznał on odcisk pierścionka, który żona jego nosiła jeszcze za panieńskich czasów i o którego znaczenie często bezskutecznie jej pytał. Na kamieniu wyryta była gwiazda wpośród zachmurzonego horyzontu z dewizą: „Taż sarna!“
— Co tobie jest? — zapytał de Graville, widząc bladość jego twarzy.
— Nic, nic — odparł de Giac, uspakajając się natychmiast i ocierając czoło, z którego spływały krople zimnego potu — nic, to tylko tak... Jakieś osłabienie, znużony jestem... Chodźmy oddać ten list księciu.
I pociągnął de Graville’a za sobą tak raptownie i szybko, że w umyśle jego powstały obawy o zdrowe zmysły de Giaca.
Książę znajdował się w swoich apartamentach w głębi. Siedział na pięknym i bogatym fotelu, odwrócony plecami do kominka, na którym palił się ogień. De Giac podał mu list, mówiąc, że przywiózł go człowiek jakiś, który czeka na odpowiedź.
Książę odpieczętował list. Pewne zdziwienie przemknęło się po jego twarzy, gdy czytać począł, ale z siłą charakteru, jaką posiadał, natychmiast powstrzymać je zdołał. De Giac stał przed nim, nie spuszczając oka z twarzy księcia, na której nic już dojrzeć nie było można, krom zupełnej obojętności. Gdy skończył czytać, zwinął niby bezwiednie papier w palcach i rzucił go poza siebie, w ogień.
De Giac byłby chętnie gołemi rękoma wydobył pisanie to z gorejącego ogniska, ale powstrzymać się musiał.
— A odpowiedź? — zapytał głosem, w którym mimo jego usiłowań przebijał się niepokój, jaki go ogarnął.
Spojrzenie szybkie i badawcze wybiegło z oczu niebieskich księcia Jana i spoczęło na twarzy de Giaca, jakby zwierciadlane odbicie jego własnego spojrzenia.
— Odpowiedź? — powtórzył spokojnie. — Graville, idź-no, powiedz temu człowiekowi, że odpowiedź zawiozę sam.
Mówiąc te słowa, wziął pod ramię de Giaca, niby dla oparcia się na nim, a w istocie dlatego, aby go przy sobie zatrzymać, i wprowadził na salę, gośćmi przepełnioną.
Wszystka krew szlachetnego rycerza wzburzyła się i zbiegła mu do serca, gdy poczuł rękę księcia opartą na swojem ramieniu. Nie słyszał już nic, oczy mu się zaćmiły, w szale wściekłości byłby był chciał zabić potężnego tego pana natychmiast, wpośród tego świetnego towarzystwa, przy blasku tych świateł, wpośród tych salonów jego własnego mieszkania, ale zdawało mu się, że sztylet jego zrósł się z pochwą! Wszystko kręciło mu się w oczach, pod nogami nie czuł ziemi i był jakby w zaczarowanem ognistem kole, a gdy książę po powrocie de Graville’a puścił jego ramię, upadł na poblizki fotel, nie mogąc się na nogach utrzymać, jakby rażony piorunem.
Gdy mu przytomność wróciła, spojrzał na to bogate żebranie, na stroje pełne złota i drogich kamieni, na twarze pełne wesołości i zapomnienia o jutrze, na ludzi tych, bawiących się szalenie i nie pojmujących, że wpośród nich znajdować się może choćby jeden taki, który nosi piekło w swem łonie.
Księcia już nie było w salonie.
Jakby sprężyną jaką postawiony na nogi, de Giac zerwał się z miejsca, na które padł przedtem, i przebiegł cały apartament i wszystkie komnaty, jak szaleniec, z oczyma, iskrzącemi się, z czołem zimnym potem zroszonem, pytając wszystkich, czy nie wiedzą, gdzie jest książę Burgundyi.
Wszyscy mu odpowiadali, iż dopiero co widzieli księcia, jak przechodził.
De Giac zbiegł ze schodów i, gdy się znalazł na ostatnim stopniu, zobaczył zdaleka wybiegającego już z podwórza człowieka jakiegoś na koniu, owiniętego w obszerny i ciemny płaszcz.
De Giac słyszał tentent konia tego, pędzącego galopem, i widział iskry, sypiące się a pod jego podków.
— To książę! — zawołał.
I pędem wbiegł do stajni.
— Ralff! — wykrzyknął — do mnie! Ralff! gdzie jesteś?!
Wśród wszystkich tych koni, stojących tam dziesiątkami, jeden zarżał, podniósł głowę i szarpnął się, chcąc zerwać więzy, które go przy żłobie zatrzymywały. Był to piękny koń hiszpańskiej rasy, czystej krwi. Gęsta, grzywa, nieco ciemniejsza, jeżyła mu się na karku, a żyły na nogach nabrzmiały i wyglądały, jak sieć postronków.
— Chodź. Ralffie! — zawołał Giac, przecinając sztyletem uzdeczkę.
Koń uwolniony, pełen radości podskoczył, jak młody jelonek.
De Giac tupnął nogą i rzucił straszne przekleństwo. Przelękniony Ralff na głos swego pana stanął, jak wryty. De Giac wskoczył mu na siodło, założył uzdę i ubódł go ostrogami, wołając:
— A teraz pędź, jak wiatr, mój rumaku!
Koń pomknął, jak błyskawica.
— Dalej! prędzej! Ralffie! trzeba go doścignąć! — wolał de Giac do konia swego, jakby szlachetne to zwierzę rozumieć go mogło — prędzej, prędzej! Jeszcze prędzej!...
I Ralff zdawał się pochłaniać przestrzeń, nie dotykając ziemi, jeno w ciągłych skokach wyrzucając pianę nozdrzami i skry oczyma.
— O! Katarzyno! Katarzyno! ty, której usta są tak czyste, której wzrok jest tak słodki, a głos tak pieszczący, ty tyle zdrady w głębi serca chować umiałaś!... Powłoko anielska szatańskiej duszy! Dziś rano jeszcze, na wyjezdnem, obsypywała mnie pieszczotami i pocałunkami, dziś rano, głaszcząc twoją grzywę, Ralffie, piękną swoją rączką, dziś ci mówiła: „Ralffie! drogi Ralffie! przynieś mi ukochanego mego jak najprędzej!...“ O przekleństwo jej! To wszystko było udanie i zdrada!... Prędzej, Ralffie! prędzej!...
Uderzał konia zaciśniętemi pięściami w to miejsce właśnie, gdzie rano spoczywała ręka pięknej Katarzyny. Z rumaka pot się lał strumieniem.
Rumak zarżał, dotknięty ostrogą. Rżenie innego konia odpowiedziało mu i de Giac dojrzał jeźdźca, jak on, pędzącego cwałem. Jednym susem Ralff prześcignął rywala, jak jednym ruchem skrzydeł orzeł prześciga sępa. De Giac poznał księcia. Księciu się zdawało, że mu się jakieś piekielne widmo przemknęło przed oczyma.
Tak, książę Jan pędził do zamku de Creil. W kilka sekund rumak i jeździec, który go prześcignął, zniknęli zupełnie w cieniach nocy, a umysł potężnego Burgunda, przepełniony obrazami miłości i namiętnych pragnień, nie zdołał większej nań zwrócić uwagi.
Księciu uśmiechała się myśl, że oto znajdzie chwilę spoczynku po walkach politycznych i znojach obozowych.
— Żegnajcie mi — mówił sobie — trudy fizyczne i troski moralne! Spocznę teraz na łonie pięknej mojej kochanki, miłość mi czoło owionie! Tylko lwie serca, ludzie żelazni kochać umieją!
Nareszcie przybył do wrót zamku. Wszystkie światła były pogaszone, jedno tylko okienko błyszczało światłem, a za firankami jego widać było cień jakiś ludzkiej postaci. Książę przywiązał rumaka swego do jednego z pierścieni u wrót przytwierdzonych, a wziąwszy rożek z kości słoniowej, który mu wisiał na piersiach, wydobył z niego kilka tonów.
Światło w oknie owem poruszyło się, opuściło komnatę, w której błyszczało, i przebiegło cały długi szereg okien, kolejno je oświecając. Po chwili oczekiwania, książę usłyszał z drugiej strony muru drobne i lekkie kroki biegnącej po trawie i suchych liściach kobiety. Słodki i świeży głosik szeptem zapytał:
— Czy to wy, mój książę!?
— Tak, to ja, nie bój się niczego, piękna moja Kasiu! Otwórz, to ja!
Drzwi otworzyły się; młoda kobieta drżała na pół z trwogi, na pół z zimna.
Książę zarzucił jej swój płaszcz na ramiona i przyciągnął ją ku sobie, zawijając się wraz z nią w jego fałdy. Tak przeszli podwórze wśród ciemności. U stóp schodów w lampie srebrnej gorzała oliwa pachnąca. Katarzyna podniosła lampę tę. Nie śmiała ona wyjść z nią na podwórze, raz dlatego, aby jej kto nie dojrzał, a powtóre, aby wiatr płomienia tego nie zdmuchnął i nie pogrążył jej w zupełnej ciemności. Weszli na schody, jedno w objęciach drugiego.
Aby dostać się do sypialni, przejść trzeba było długi i ciemny korytarz. Katarzyna jeszcze bardziej przycisnęła się do swego kochanka.
— Czy uwierzyłbyś, mój drogi książę — rzekła półgłosem — że sama tędy przejść się odważyłam.
— O! ja wiem, żeś ty, najdroższa, odważna, jak rycerz!
— Jak tu nie mieć odwagi, gdy się idzie otworzyć drzwi tobie?
Katarzyna oparła głowę o ramię księcia, który usta przycisnął do jej czoła. Tak przeszli długi korytarz; lampa tworzyła koło nich świetlne kręgi drżące, w których widniała surowa i opalona twarz, księcia obok świeżej twarzyczki pani de Giac. Zdawaćby się mogło, że to ożywione płótno Tycyana się przesuwa. Doszli tak nareszcie do drzwi sypialnej komnaty, z której wydobywała się atmosfera pełna rozkosznych woni... Drzwi zamknęły się za nimi, wszystko w ciemność zapadło.
Przeszli o dwa kroki od pana de Giac, ukrytego za czerwoną firanką ostatniego okna, i nie widzieli twarzy jego, zzieleniałej ze wściekłości, i dwojga oczu, zemstą błyszczących.
Któż jest w stanie wypowiedzieć, co się działo w sercu tego człowieka, gdy ich widział zbliżających się wzajem! Jakąż zemstę musiał obmyślić mąż ten zdradzony, kiedy nie rzucił się na nich i nie zamordował ich na miejscu!
Gdy już zniknęli, wyszedł on z za firanki, zstąpił powoli ze schodów, idąc jak starzec na chwiejących się nogach, z głową spuszczoną na piersi.
Szedł tak aż do końca parku, otworzył furtkę, od której on sam jeden nosił klucz przy sobie. Nikt go nie widział, gdy wchodził, i nikt go nie widział, gdy wychodził. Zawołał Ralffa głosem głuchym i drżącym; przywiązane zwierzę przybiegło doń w lekkich podskokach.
— Cicho, Ralffie! cicho! — rzekł, głaszcząc go i siadając ciężko na siodle.
I niezdolny do kierowania koniem, powierzył się jego instynktowi, zarzucając mu cugle na szyję. Zresztą wszystko jedno mu było, dokąd go Ralff zaniesie.
Burza zawisła na niebiosach, deszcz drobny i napół zmarznięty padać zaczął, ciężkie chmury, jak fale wzburzonego oceanu, toczyły się po niebie. Ralff stąpał powoli i poważnie.
De Giac nie widział nic, nie czuł nic, cała jego istota przeszła w jedną, jedyną myśl — myśl strasznej zemsty. Kobieta ta zdradą wiary małżeńskiej złamała całą jego przyszłość.
De Giac marzył o żywocie prawdziwie rycerskim. Sława wojenna i rozkosze miłości — oto były jego jedyne cele. Kobieta ta piękna, której zostawało jeszcze lat dwadzieścia piękności, była jakby urną, w której młody ten i szlachetny pan złożył szczęście wszystkich dni swoich. A teraz wszystko stracone, miłość zginęła, do wojny już nie miał ochoty. Ta jedna myśl, myśl podwójnej, strasznej zemsty, pożerała go, głuszyła w nim wszystkie inne myśli, do szaleństwa go przywodziła. Deszcz padał coraz gęstszy, silniejsze powiewy wiatru gięły potężne, przydrożne drzewa. Woda spływała po obnażonem czole de Giaca, który tego nie czuł nawet, krew przez chwilę w ścieśnionem sercu uwięziona, teraz buchała mu do głowy, żyły na skroniach jego, jak grabę sznury, nabrzmiały. Przed oczyma widział rzeczy dziwne: takie, jakie zapewne widzi człowiek w chwili, gdy go szał ogarnia, myśl ciągle ta sama, niezmierna i paląca, wrzała mu w mózgu, łamiąc się i przerabiając i za cały rezultat tej walki, dając tylko szał zemsty i zemsty pragnienie.
— O — zawołał nagle — szatanowi oddałbym się chętnie, gdyby mi w zamian dał nasycenie zemsty!
W tej samej chwili Ralff odskoczył w bok i przy blasku rozdzierającej horyzont błyskawicy de Giac obaczył, że tuż obok niego nieznajomy jakiś jeździec kroczy.
Dotąd nie zauważył był towarzysza podróży i nie rozumiał, w jaki sposób znajduje się tuż obok niego. Ralff zdawał się być tak samo zdziwiony, jak jego pan; rżał on ze strachu, a cała skóra na nim drżała, jakby wychodził z lodowej kąpieli. De Giac rzucił raz jeszcze okiem na przybysza i zdziwił się, że w ciemności widzi go tak wyraźnie.


Przeszli o dwa kroki od pana de Giac.

Człowiek ten miał u czapki wielkie czarne pióro, które podtrzymywała bogata spinka z opalem. Opal ten dziwnem jakiemi zrządzeniem rzucał blask, który pozwalał rozróżnić towarzysza w ciemności nocnej. Pan de Giac na palcu miał pierścień z takimże samym kamieniem. Spojrzał on na kamień ten, ale opal, bądź dlatego, że był mniej piękny, bądź też dlatego, że inaczej był oprawiony, nie posiadał tych świetlnych własności.
Coraz bardziej zdziwiony, podniósł jeszcze raz oczy na nieznajomego. Był to młody człowiek, o twarzy bladej i melancholijnej, cały ubrany czarno. Koń jego również czarnej był maści. De Giac ze zdziwieniem spostrzegł, że na koniu nie było ani siodła, ani uzdy i że nieznajomy jechał bez strzemion i bez ostróg. Koń kierowany był tylko naciskaniem kolan jeźdźca.
W stanie, w jakim de Giac się znajdował, nie miał żadnej ochoty do rozmowy. Myśli jego były jakby bolesnym skarbem, z którego ani źdźbła nikomu oddać nie chciał. Dotknięcie ostrogi wskazało Ralffowi, co jego pan myśli. Rumak popędził galopem. Jeździec i rumak czarny w tejże samej chwili uczynili to samo... Po kwadransie jazdy de Giac obejrzał się w przekonaniu, iż daleko poza sobą pozostawił nieproszonego towarzysza, lecz z coraz wzrastającym podziwem ujrzał, że pomiędzy nim i nieznajomym była takaż sama, jak wprzód, odległość. Ruchy jego i jego konia regulowały się do ruchów de Giaca i Ralffa, z tą tylko różnicą, że jeździec ów dziwny zdawał się unoszonym przez rumaka, a nie prowadzącym go. Zdawało się, że czarny rumak nie dotyka ziemi, stąpanie jego nie budziło tententu, kopyta, dotykając krzemieni, nie krzesały iskier.
De Giac poczuł dreszcz jakiś, ścinający mu krew w żyłach. To, co się działo przed jego oczyma, wydawało mu się iście nadziemskiem. Zatrzymał konia, rumak czarny stanął także. Byli właśnie na zbiegu dwóch dróg: jedna przez płaszczyzny między polami prowadziła do Pontoise, druga zaś zagłębiała się w ciemnym i gęstym lesie de Beaumont. De Giac zamknął na chwilę oczy, myśląc, że jest pod wpływem jakiegoś optycznego złudzenia, lecz gdy je znowu otworzył, zobaczył na temże samem miejscu czarnego jeźdźca na czarnym rumaku. Cierpliwość jego wyczerpała się.
— Mości panie — zawołał, wskazując mu wyciągniętym ramieniem dwie drogi — wspólnych nie mamy spraw, pewno nie w jedną udajemy się drogę. Wybierzcie jedną z tych dróg; ta, którą waść nie pojedziesz, będzie moją drogą.
— Mylisz się, de Giac — odparł nieznajomy łagodnym głosem — mamy wspólne sprawy i do jednego dążymy celu. Nie szukałem cię, wezwałeś mnie i oto jestem!
De Giac przypomniał sobie wykrzyk zemsty, który mu się z piersi niebacznie wydarł i dziwny sposób, w jaki w tejże samej chwili stanął przy nim jeździec nieznany, jakby z pod ziemi wyrósł, i znowu spojrzał na tego strasznego człowieka. Światło, które rzucał opal u czapki nieznajomego, podobne było do płomyka, gorejącego u czoła duchów piekielnych. De Giac był łatwowierny, jak każdy rycerz średniowieczny, ale był równie nieustraszony. Nie cofnął się ani na krok, chociaż włosy zjeżyły mu się na głowie i chociaż Ralff wspinał się i rzucał niespokojnie.
— Jeżeli jesteś tym, którym się mienisz — rzekł de Giac głosem pewnym — jeżeliś przybył na moje wezwanie, to wiedzieć też musisz, po co cię wezwałem.
— Chcesz zemsty nad niewierną żoną i zemsty nad potężnym księciem, ale chcesz także przeżyć ich oboje i znaleźć radość i szczęście między dwoma mogiłami.
— Czy to możebne?
— Możebne!
De Giac roześmiał się konwulsyjnie.
— Cóż za to chcesz? — rzekł.
— To, coś sam ofiarował! — odpowiedział nieznajomy.
De Giac uczuł gwałtowne ściągnięcie się nerwów prawej ręki. Zawahał się.
— Wahasz się!? — zawołał czarny jeździec — wołasz: „zemsty! zemsty!“ i cofasz się przed nią? Serce niewieście!... umiałeś wykryć zdradę i hańbę swoją, a nie umiesz kary dla nich znaleźć!
— Czy będę widział śmierć ich obojga? — zapytał de Giac.
— Tak, obojga.
— W moich oczach?
— W twoich oczach.
— I po ich śmierci będę jeszcze miał lata miłości, potęgi i sławy? — pytał dalej de Giac.
— Zostaniesz mężem najpiękniejszej przy dworze kobiety, zostaniesz ulubieńcem, powiernikiem i doradcą króla. Jesteś już jednym z najważniejszych rycerzy armii.
— Dobrze więc! A teraz co mam uczynić? — rzekł de Giac z silnem postanowieniem.
— Pójść, dokąd cię zaprowadzę — odpowiedział nieznajomy.
— Ktokolwiek jesteś, szatan czy człowiek, idź naprzód; dokądkolwiek pójdziesz, pójdę za twoim śladem!
Czarny jeździec puścił się cwałem, jakby rumak jego był skrzydlaty, drogą, prowadzącą do lasu. Ralff, szybkobnogi Ralff, podążał za nim z trudnością...
Wkrótce też konie i jeźdźcy zniknęli, zagłębiając się pod sklepienia stuletnich drzew lasu de Beaumont.
Burza trwała noc całą.
Miasto Rouen musiało w końcu, poddać się Anglikom, głównie z powodu tendencyjnej bezczynności księcia Burgundyi. Trzeba było zawrzeć pokój, aby ocalić monarchię. Ale Henryk V, król angielski, żądań francuskich nie chciał uwzględnić i podawał bardzo wygórowane warunki. Pomimo to królowa i książę posiali ułożony w myśl Henryka V traktat pokojowy Karolowi VI do Pontoise, przynaglając do przyjęcia go.
Król Francyi znajdował się w jednej z tych chwil powrotu do rozumu, porównać się dających do tych porannych godzin, walczących z nocą jeszcze niezwyciężoną, w których wszystko przedstawia się w kształtach niepewnych i niewyraźnych. Szczyty tylko najwyższych gór rozjaśniają się od promieni słońca, a płaszczyzna cała znajduje się w cieniu. W tych chwilach przejściowych, następujących zwykle po wielkich wstrząśnieniach i wysiłkach fizycznych, ogarniało monarchę osłabienie umysłowe i opuszczała go wola, tak, że stary Karol VI zgadzał się wtedy na wszystko, co mu podsuwano, choćby to było ze szkodą jego interesów własnych, lub spraw królestwa. W tych godzinach rekonwalescencyi odczuwał przedewszystkiem potrzebę opieki i jakiejś słodkiej łagodności. To tylko jedno przez pewien czas mogłoby było powrócić organizmowi temu, zużytemu przez troski wojen domowych, wojen z wrogami kraju, swobodę, której w przedwczesnej swej starości tak bardzo potrzebował.
Karol VI czuł jednocześnie i złe, i niemożność zaradzenia złemu. Widział królestwo rozrywane na trzy części, które silna ręka podtrzymaćby mogła; czuł, że potrzebna tu jest silna wola monarchy, a on, biedny starzec, biedny szaleniec, był widmem zaledwie. Jak człowiek, zaskoczony nagle trzęsieniem ziemi, słyszał wokoło siebie trzask walącego się olbrzymiego budynku monarchii feodalnej; a pojmując, że nie ma dość siły, aby sklepienie podtrzymać, ani też nie mogąc uciekać, schylił swą siwą głowę z rezygnacyą i oczekiwał strasznych owego wstrząśnienia skutków.
Wręczono mu pismo księcia i warunki pokoju, podyktowane przez króla angielskiego; najemni służalcy pozostawili go samego w pokoju, dworzan zaś od dawna już nie posiadał.
Przeczytał fatalny pergamin, który zmuszał prawych dziedziców do traktowania z zaborcą; wziął pióro do ręki, aby go podpisać, potem w chwili, gdy miał już umieścić na nim kilka liter, składających jego imię, pomyślał, że każda z nich kosztować go będzie jedną prowincyę, i rzuciwszy z krzykiem bolesnym pióro zdala od siebie, opuścił głowę na piersi, ścisnął ją obiema rękoma, szepcąc:
— Boże mój! Zbawco i Panie, miej litość nade mną!
Od godziny już siedział tak zatopiony w myślach, nie wiążących się z sobą, jakby w chorobliwem majaczeniu, starając się pochwycić je siłą woli męskiej, jakiej osłabiony umysł jego ani powziąć, ani też utrzymać nie był w stanie. Czuł, że w tym chaosie utracić mu chyba przyjdzie i tę resztę rozumu zdrowego, która mu pozostawała. Ściskał głowę obydwiema rękoma, jakby w ten sposób chciał w niej rozum zatrzymać. Ziemia kręciła mu się pod nogami, w uszach mu szumiało, pod zamkniętemi powiekami przebiegały błyski olśniewające, jednem słowem czuł, że szał piekielny znowu z całą siłą ogarniał wyłysiałą jego głowę i zęby swe ogniste w mózgu jego zatapiał.
W tej stanowczej chwili, drzwi, nad któremi straż powierzona była panu de Giac, otworzyły się cicho, przez nie wsunął się młody człowiek, lekki jak cień, podszedł i usiadł na poręczy fotelu starca i, popatrzywszy nań chwilę z współczuciem i szacunkiem, pochylił mu się do ucha i wymówił dwa tylko wyrazy:
— Mój ojcze!
Słowa te wywarły magiczny wpływ na króla; na dźwięk tego głosu, ręce jego rozplotły się, głowę podniósł, pozostał tak chwilę nieporuszony, usta mu drżały, oczy błędne w jeden punkt utkwił, nie odważając się odwrócić z obawy, czy przypadkiem nie myli się i czy mu się tylko nie zdawało, iż słyszał to, co usłyszeć tak pragnął.
— To ja, mój ojcze — powtórzył raz jeszcze ten głos słodki.
Młody człowiek obszedł fotel i ukląkł na poduszce, na której starzec wsparte miał nogi.
Starzec patrzył nań chwilę wzrokiem błędnym, nagle krzyknął, zarzucił mu ręce na szyję i przytulił do piersi jasnowłosą głowę, przycisnął usta swoje do włosów młodzieńca z miłością do szału podobną.
— Ach! ach! — wołał, łkając — och! synu mój, dziecię moje, mój Karolu!
I łzy potoczyły mu się z oczu.
— O moje najdroższe dziecię, więc to ty jesteś! ty? w objęciach twego starego ojca! czyż to prawda? czy to być może? Mów do mnie jeszcze... ciągle... mów, mów!...
Potem obiema rękoma odsunął głowę młodzieńca, wzrok swój jeszcze szałem błyszczący utopił w oczach syna; a młodzian, który ze wzruszenia również mówić nie mógł, płacząc i śmiejąc się naprzemian, głową tylko dawał znak, że się ojciec nie mylił.
— Jakżeś się tu dostał? — pytał starzec — jaką drogą? na jakie niebezpieczeństwa narażałeś się dla mnie, aby mnie zobaczyć? Och! bądź błogosławione, dziecię, za twoją miłość synowską! niech Bóg błogosławi ci tak, jak cię twój ojciec błogosławi!
Biedny król porwał znów syna w objęcia i całował go namiętnie.
— Dowiedzieliśmy się w Meaux, iż rozpoczęte zostały rokowania dla zawarcia traktatu między Anglią i Francyą — mówił Delfin — i równocześnie dowiedzieliśmy się także, że ty, ojcze, jesteś cierpiący i chory, że na tej konferencyi nie będziesz obecny.
— Skąd się o tem dowiedziałeś?
— Przez jednego z naszych przyjaciół, oddanego tobie i nam, ojcze, przez tego, któremu powierzono tej nocy straż przy drzwiach twoich.
I wskazał drzwi, przez które wszedł.
— Przez pana de Giac? — zapytał król z przerażeniem.
Delfin potwierdzająco skinął głową.
— Ależ to burgundczyk, stronnik księcia! — mówił król dalej z wzrastającem przerażeniem — człowiek ten sprowadził cię tu może po to, żeby cię zdradzić!
— Nie lękaj się, ojcze — rzekł Delfin — pan de Giac nam sprzyja.
Przekonywający ton mowy Delfina uspokoił króla.
— A więc kiedy się dowiedziałeś, że jestem sam?... — zapytał starzec.
— Chciałem cię zobaczyć, ojcze, a Tanneguy, który potrzebował również porozumieć się w ważnej sprawie z panem de Giac, zgodził się towarzyszyć mi; zresztą, dla większego bezpieczeństwa, dwóch jeszcze dzielnych rycerzy przyłączyło się do nas.
Dziś o godzinie dziesiątej rano wyjechaliśmy z Meaux; wjechaliśmy do Paryża przez Louvres, gdzie zmieniliśmy konie i przy schyłku dnia przybyliśmy do bramy miasta; tam Pothon i la Hire czekali na nas. Mieliśmy od pana de Giac list bezpieczeństwa, nikt nawet nie domyślił się, cośmy za jedni, i tak dostaliśmy się aż do tych drzwi, które de Giac mi otworzył, i oto jestem, mój drogi ojcze, u nóg twoich, w twoich objęciach!
— Tak, tak — rzekł król, kładąc rękę na pergaminie, który przed przybyciem Delfina chciał podpisać, a który zawierał owe uciążliwe warunki pokoju, o których wyżej wspominaliśmy — tak, oto przyszedłeś dziecię, jak anioł stróż królestwa, powiedzieć mi: Królu, nie wydawaj Francyi!... przyszedłeś, jak syn mój, powiedzieć mi: Ojcze, zachowaj mi moje dziedzictwo! Och, królowie!... królowie!... mniej oni mają swobody od ostatniego ze swoich poddanych; muszą oni zdać rachunek przed swymi spadkobiercami, a potem przed Francyą z puścizny, przeznaczonej im przez przodków. Ach! gdy wkrótce stanę przed ojcem moim, Karolem Mądrym, jakiż rachunek okropny zdawać przed nim będę z królestwa, które pozostawił mi bogatem, spokojnem i potężnem, a które ja pozostawię tobie, biedaku, pełne zaburzeń, poszarpane w kawałki! O tak, rozumiem, przyszedłeś powiedzieć mi: „Nie podpisuj tego pokoju!“ Nieprawdaż, przyszedłeś mi to powiedzieć?
Delfin przebiegł oczyma pergamin, na którym wypisane były warunki pokoju, i rzekł:
— Tak, ojcze! pokój ten jest uciążliwy i okropny, prędzej ja i przyjaciele moi połamiemy miecze nasze aż do rękojeści na hełmach Anglików, aniżeli na taki pokój się zgodzimy, i polegniemy raczej do ostatniego na tej ziemi, a nie oddamy jej dobrowolnie odwiecznemu wrogowi naszemu... Tak, mój ojcze, prawdę wyrzekłeś, nie można podpisać tych warunków pokoju.
Karol VI drżącą ręką wziął pergamin, popatrzył nań chwilę, potem nagłym ruchem przedarł go na dwie połowy.
Delfin rzucił mu się w objęcia.
— Stało się — rzekł król. — Niech więc będzie wojna; lepsza jest bitwa przegrana, niż tak sromotny pokój.
— Bóg sprawiedliwy w wojnie tej pomagać nam będzie.
— Lecz. jeśli książę nas opuści i przejdzie na stronę Anglików?
— Porozumiem się z nim — odpowiedział Delfin.
— Wszakże on już nieraz chciał widzieć się z tobą, a tyś zawsze odmawiał.
— Teraz ja sam postaram się o to.
— A cóż powie na to Tanneguy?
— Zgodzi się również, mój ojcze, więcej nawet, bo sam będzie oddawcą mego listu i poprze żądanie moje, a wtedy książę i ja zwrócimy się przeciw tym przeklętym Anglikom i wypędzimy ich aż na ich okręty. Ach! nie brak nam dzielnych rycerzy, mężną armię też mamy, a przytem słusznej bronimy sprawy; jest to więcej, niż potrzeba, drogi mój ojcze i panie; aby tylko promyk łaski Bożej, a ocaleni będziemy!
— Oby cię Bóg wysłuchał, mój synu!
Król wziął do ręki rozdarty pergamin.
— W każdym razie, oto jest moja odpowiedź królowi angielskiemu.
— Panie de Giac! — zawołał Delfin, podnosząc głos.
Pan de Giac wszedł, uchylając zasłonę u drzwi zawieszoną.
— Oto jest — rzekł Delfin, odpowiedź na propozycye króla Henryka. Wręczysz ją pan jutro księciu Burgundyi, a dodasz do tego i to pismo: mieści się w niem żądanie osobistego porozumienia się i załatwienia zgodnie i uczciwie spraw tego biednego królestwa.
— A teraz, mój ojcze — rzekł królewicz, zbliżając się do starca — teraz któż ci przeszkadza wydobyć się z rąk królowej i księcia? któż ci zabroni jechać z nami? Wszędzie, gdzie ty będziesz — będzie Francya. Idź z nami! Znajdziesz między nami szacunek i życzliwość moich przyjaciół, a z mojej strony miłość i troskliwość synowską. Pójdź z nami. ojcze, posiadamy jeszcze miasta obronne: Meaux, Poitiers, Tours, Orleans; wprzód rozwalą się mury i wały, wprzód wyrżnięta, zostanie cała załoga, wprzód padną do ostatniego wszyscy nasi przy progu drzwi twoich, zanim tobie włos jeden z głowy spadnie!


— Oto jest — rzekł Delfin — odpowiedź na propozycye...

Król patrzył na syna swego z czułością.
— Tak, tak — rzekł — wierzę, iż dotrzymałbyś tego, co obiecujesz... Niepodobna jednak, abym twe propozycye przyjął; pędź, orle młody, masz skrzydła mocne i lot twój jest szybki; idź i pozostaw w swem gnieździe starego orła, któremu lata połamały skrzydła i siłę odjęły. Idź, moje dziecię, niech ci wystarcza to przekonanie, że obecność twoja dała mi jedną noc szczęśliwą, że pieszczotami twemi usunąłeś szał z mej głowy; idź, synu mój, a te dobre chwile, których doznałem przez ciebie, niech Bóg ci nagrodzi!
Po tych słowach król podniósł się w obawie niespodziewanego napadu, skracając sam rzadkie chwile szczęścia, jakie obecność jedynej ukochanej istoty mu sprawiała. Odprowadził Delfina aż do drzwi i przycisnął go raz jeszcze do serca... Ojciec i syn uścisnęli się po raz ostatni w życiu.
Młody Karol wyszedł.
— Bądźcie spokojni, mości Tanneguy — mówił w tej samej chwili de Giac do pana Duchatel — przywiodę go pod ostrze waszego miecza, jak byka pod topór rzeźniczy.
— Kogo? — zapytał Delfin, nachodząc ich z nienacka.
— Nikogo, miłościwy panie — odpowiedział spokojnie Tanneguy — pan de Giac opowiada mi liistoryę, która się stała przed dawnemi laty.
Tanneguy i de Giac porozumiewająco spojrzeli na siebie.
De Giac wyprowadził ich poza bramy miasta.
Nazajutrz pan de Giac udał się do Meulun, zaopatrzony w dwa listy do księcia Burgundyi. Wszedł on do namiotu, w którym książę rozmawiał z Henrykiem i hrabią de Warwick.
Książę Jan przerwał z pośpiechem jedwabną czerwoną nitkę, związującą przywieziony przez ulubieńca list, przy którym wisiała pieczęć królewska. Pod kopertą znalazł traktat podarty: była to jedyna odpowiedź króla, jaką wymógł na nim królewicz.
— Monarcha nasz jest widocznie w napadzie szału — rzekł książę, czerwieniąc się z gniewu — gdyż, niech mu Bóg przebaczy, podarł to, co powinien był podpisać.
Król Henryk spojrzał ostro na księcia, który formalne już przyjął był zobowiązanie w imieniu króla.
— Miłościwy pan nasz — rzekł spokojnie de Giac nigdy nie był zdrowszy na ciele i umyśle, niż obecnie.
— A więc to ja byłem szalony — rzekł, podnosząc się, król Henryk — uwierzyłem w obietnice, których nie miano władzy, a być może i nie chciano dotrzymać.
Na te słowa książę Jan zerwał się gwałtownie z miejsca. Gniew miotał nim straszny, oczy rzucały błyskawice, nozdrza mu się rozdęły, a jednak milczał, nie znajdując nic w odpowiedzi na tę zniewagę.
— Dobrze, mój kuzynie — rzekł król Henryk, dając księciu Burgundyi umyślnie tytuł, który mu nadawał król Francyi — dobrze! A teraz miło nam wielce oznajmić wam, iż siłą weźmiemy to, co się nam należy i co chcieliśmy odebrać drogą dobrowolnych układów. Tak! odbierzemy naszą część tej ziemi francuskiej, zajmiemy właściwe nam miejsce w rodzinie królewskiej! Mieczem zdobędziemy miasta króla Karola i siłą pozyskamy jego córkę i wszystko to, czego przedtem żądaliśmy! Pozbawimy go królestwa, a was waszego księstwa.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę Burgundzki tym samym tonem — wolno wam mówić, co chcecie i jak się wam podoba; lecz, zanim wyzujecie króla z jego królestwa, a mnie z księstwa mego, dobrze się jeszcze utrudzić będziecie musieli. Nie wątpię o tem, że zamiast zwycięstw tych, o których marzycie, będziecie mieli dosyć jeszcze do roboty, żeby się na waszej wyspie utrzymać.
Kończąc te słowa i nie czekając odpowiedzi, odwrócił się plecami do króla angielskiego i wyszedł przez drzwi, prowadzące do namiotów francuskich.
De Giac wyszedł za nim.
— Mości książę — rzekł, uszedłszy kilka kroków — mam jeszcze drugi list.
— Dyabłu go oddaj, jeśli podobny jest do pierwszego krzyknął książę — gdyż co do mnie, to na dzisiejszy dzień mam dosyć tego jednego.
— Mości książę — mówił de Giac, nie zważając na gniew księcia jest to list od pana naszego, królewicza Karola, w którym prosi was o wyznaczenie miejsca spotkania się dla ustnego porozumienia w sprawach państwa.
— A!... tem wszystko się jeszcze złe naprawić może — rzekł książę, odwracając się szybko — gdzie masz ten list, panie de Giac?
— Oto jest, Mości książę.
Książę wyrwał mu list z ręki i czytać zaczął.
— Niech zdejmą namioty i zburzą szańce — zawołał książę do służby i paziów — i niech tego jeszcze wieczora nie zostanie śladów tego przeklętego z królem Henrykiem spotkania! A wy, panowie — rzekł, zwracając się do panów, którzy, usłyszawszy te słowa, powychodzili ze swoich namiotów — na koń, wydobyć miecze i niech zawrze wojna zniszczenia, wojna na śmierć przeciw tym niedźwiedziom, przybyłym z za morza, i temu synowi zbrodniarza, który się ich królem mianuje!
W dniu 11 lipca żądane przez królewicza spotkanie z księciem Burgundzkim przyszło do skutku w pobliżu zamku de Pouilly; podano sobie ręce na zgodę i zaprzysiężone wzajemną pomoc i solidarność w każdej potrzebie, ale los inaczej rozsądził. Należało teraz przedewszystkiem wypędzić Anglików z kraju, oswobodzić francuską ziemię od najeźdźczych pułków króla Henryka VI. Książę Jan nie wiele dbał o to, pomimo przyrzeczenia danego Delfinowi i zemsty zapowiedzianej królowi Anglii; wpadł w stan jakiejś apatyi i bezczynności i pozwolił na to, aby zdradą miasto Pontoise dostało się w ręce Anglików, aby potem ten sam los spotkał twierdzę Château Gaillard. Oburzano się powszechnie na Burgundów i zarzucano ich wodzowi, że umyślnie tak źle broni kraju, że zdradza swoich w widokach własnego interesu i wyniesienia się. W celu wytłómaczenia się i wzmocnienia zachwianej zgody książę Jan powtórnie miał się spotkać z Delfinem na moście przed miastem Montereau, w dniu 10 września.
Spotkanie to przyszło rzeczywiście do skutku, ale wypadło najfatalniej dla księcia, gdyż skryty jego wróg, pan de Giac, który poprzysiągł mu zemstę za zbałamucenie młodej żony, długo odwlekając ostatnią sposobność, teraz postanowił wreszcie dokonać krwawego dzieła i z przybocznym królewicza Tanneguy’m ułożył spisek na życie swego rywala.
Książę Jan miał być zamordowany; chodziło tylko o zwabienie go z nielicznym pocztem w zasadzkę, a do tego wybornie nadawało się proponowane spotkanie z Delfinem.
Na środku mostu, otoczonego szlabanami, przed miastem Montereau wzniesiono namiot drewniany, w którym królewicz oczekiwał swego dostojnego kuzyna. Rozmaite znaki ostrzegały księcia przed wyjazdem na owo spotkanie i budziły złe przeczucia, ale cofnąć się już nie było sposobu.
Królewicz umówionego dnia był już od dawna na swojem miejscu. Miał on na sobie długą suknię z jasnoniebieskiego aksamitu, przybraną sobolami, na głowie czapeczkę wielce kształtem do naszych myśliwskich podobną. U głowy czapka ta ujęta była w koronę ze złotych lilii. Dno czapeczki było takie, jak suknia.
Gdy książę spostrzegł syna królewskiego, wszystkie jego podejrzenia naraz upadły. Postąpił też prosto ku niemu i śmiało wszedł do namiotu. Za nim w ślad weszło dziesięciu towarzyszących mu rycerzy, poczem baryery z obu stron mostu zamknięto.
W ciasnym tym namiocie było tyle tylko miejsca, że dwadzieścia cztery osoby zaledwie stanąć mogły. Burgundzi i Francuzi dotykali się prawie łokciami. Książę zdjął czapkę i przykląkł na jedno kolano przed królewiczem.
— Na rozkazy Waszej Królewskiej Wysokości stawiłem się — rzekł — chociaż wielu z mojej rady mówiło mi, iż żądaliście, miłościwy panie, tego widzenia się ze mną dlatego, aby mi czynić wyrzuty publicznie. Mam nadzieję, że tak nie jest, albowiem na to nie zasłużyłem.
Delfin założył ręce na krzyż, nie podnosząc go, ani też nie całując, jak to był uczynił przy pierwszem spotkaniu.
— Mylicie się, Mości książę! — rzekł tonem surowym. — Tak jest, ważne przeciw wam podnoszą się zarzuty, gdyż źle dotrzymaliście obietnicy, jakąście nam uczynili. Pozwoliliście Anglikom zająć miasto nasze Pontoise, które jest kluczem Paryża, i zamiast zamknąć się w stolicy, aby jej bronić, lub umrzeć z honorem i sławą na jej murach, jakby uczynić winien pierwszy poddany korony francuskiej, wy uciekliście do Troyes.
— Uciekłem!? mówi Wasza Królewska Wysokość! zawołał książę, który zadrżał na całem ciele, usłyszawszy to obelżywe słowo.
— Tak, uciekliście — powtórzył królewicz z naciskiem. — Wyście...
Książę powstał, nie chcąc słuchać dalej. W pokornej postawie, jaką był przyjął, rękojeść jego miecza zaczepiła się o oczko siatki stalowej, którą miał na piersiach; książę sięgnął tam ręką, aby ją odczepić. Królewicz cofnął się krok w tył, nie wiedząc, z jakim zamiarem książę dotyka miecza.
— Jak śmiecie, Mości książę, kłaść rękę na mieczu wobec pana waszego!? — wykrzyknął jeden z towarzyszy królewicza, rzucając się pomiędzy Delfina i księcia.
Książę chciał odpowiedzieć. Obecny temu Tanneguy pochylił się, podniósł topór wojenny o krótkiej rękojeści, ukryty za fałdami kotary, a podnosząc się, zawołał:
— Już czas! — i wzniósł topór nad głową księcia.
Książę spostrzegł niebezpieczeństwo. Chciał lewą ręką zasłonić się przed ciosem, podczas gdy prawą za miecz chwytał, ale nie zdążył go nawet wydobyć. Topór Duchatela spadł, odcinając lewe ramię księcia i tym samym zamachem przecinając mu twarz od kości policzkowej aż do dolnej szczęki.
Chwilę jeszcze Jan Nieustraszony stał prosto, jak dąb, który upaść nie może. Widząc to, pan Robert de Loize, wraził mu sztylet w gardło i zostawił.
Książę wydał krzyk straszliwy i padł u nóg pana de Giac.
Powstała straszna wrzawa i okropne zamieszanie; w ciasnym namiocie, w którym zaledwie dwóch mogłoby walczyć z sobą, dwudziestu ludzi rzuciło się na siebie. Przez chwilę ponad wszystkiemi temi głowami widać było ręce, topory i miecze. Francuzi krzyczeli:
— Bij! zabijaj! śmierć zdrajcom!
Burgundzi wołali:
— Zdrada! zdrada! Ratujcie!...
Ze stalowych zbroi, uderzających o siebie, iskry się sypały, z ran krew strumieniem płynęła. Królewicz przerażony przechylił się poza baryerę. Na jego krzyki nadbiegł prezydent Leuvet, chwycił go wpół, wyciągnął z tej ciżby walczących i na wpół zemdlonego poprowadził z sobą do miasta. Niebieska suknia aksamitna młodego Delfina cała była krwią księcia Burgundyi zbryzgana.
Walka i krzyki nie ustawały, deptano po drgającem jeszcze ciele księcia, którego nikt ratować nie myślał.
Burgundczycy, widząc, iż wszelki opór byłby bezskuteczny, uciekli przez złamaną baryerę. Delfińczycy ścigali ich, a w opuszczonym i zakrwawionym namiocie zostało tylko trzech ludzi.
Na ziemi leżał umierający książę Burgundyi, przed nim stał z rękoma skrzyżowanemi na piersiach Piotr de Giac i przypatrywał się jego konaniu, trzeci nareszcie był to Olivier Layet, który, wzruszony cierpieniami nieszczęśliwego księcia, podnosił na nim koszulkę żelazną, aby pchnięciem sztyletu skrócić jego męczarnie. De Giac nie dozwolił mu jednak spełnić tego miłosiernego uczynku, każde bowiem drgnienie konwulsyjne konającego za swoją własność uważając, wpatrywał się w nie z rozkoszą. Litość Oliviera nad księciem za krzywdę dla siebie poczytując, gwałtownem uderzeniem nogą wytrącił mu sztylet z ręki. Olivier zdziwiony podniósł głowę.
— Do pioruna! — zawołał, śmiejąc się piekielnie de Giac dajże biednemu księciu skonać spokojnie.
Gdy wreszcie książę wydał ostatnie tchnienie, de Giac przyłożył mu rękę do serca, aby się upewnić, czy istotnie już nie bije, a ponieważ reszta mało go już obchodziła, zniknął natychmiast, nic zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
Królewiczowscy ścigali Burgundów aż do zamku, poczem wrócili do opuszczonego namiotu. Tu zastali oni martwego już księcia, leżącego na ziemi. Obok niego klęczał w krwi zakrzepłej proboszcz z Montereau i odmawiał modlitwy za umarłych. Stronnicy królewicza chcieli jeszcze porwać ciało i rzucić je do rzeki, lecz ksiądz wzniósł w górę nad księciem krucyfiks, grożąc gniewem Boskim każdemu, ktokolwiek dotknąłby się tych zwłok nieszczęsnych. Wówczas Coesmerel, syn naturalny pana de Tanneguy, odpiął od buta księciu złotą ostrogę, przysięgając, iż odtąd nosić ją będzie, jako znak rycerski. Inni zbrojni ze służby Delfina, idąc za przykładem pana de Coesmerel, pozrywali mu pierścienie z palców, które nimi były okryte, jako też i przepyszny łańcuch złoty, który umarły miał na szyi.
Ksiądz pozostał przy ciele aż do północy, potem z pomocą dwóch ludzi przeniósł je do młyna, znajdującego się w pobliżu mostu. Tu złożono zmarłego na stole, a ksiądz modlił się przy nim aż do rana. O godzinie ósmej odbył się pogrzeb; złożono księcia w kościele Matki Boskiej przed ołtarzem Św. Ludwika. Przy chowaniu zwłok żadnych nie było ceremonii, jednakże za spokój jego duszy dwanaście mszy odprawiono podczas trzech dni następnych.

IX.

Wspomnieliśmy wyżej, iż skoro pan de Giac przekonał się o śmierci księcia, natychmiast opuścił namiot.
Była już godzina siódma wieczorem, pogoda była chmurna, noc się zbliżała; odwiązał konia, który stał opodal przy młynie, a o którym wspominaliśmy wyżej, i skierował się drogą ku Bray-sur-Seine.
Mimo dokuczliwego zimna, jakie się czuć dawało, mimo ciemności, które co chwila gęstszemi się stawały, de Giac jechał noga za nogą. Pogrążony był w ponurych myślach; krwawa rosa nie orzeźwiła jego czoła, śmierć księcia zaspokoiła tylko połowę jego pragnień zemsty, a dramat polityczny, w którym tak czynną odegrał rolę, skończony dla wszystkich, dla niego tylko miał jedno mieć jeszcze rozwiązanie.
Było już wpół do dziewiątej, gdy pan de Giac przybył do Bray-sur-Seine. Zamiast jechać przez wieś, objechał ją wokoło, przywiązał konia do muru, opasującego ogród, otworzył furtkę, wsunął się cicho do domu własnego i zaczął wchodzić po ciemku na kręte i wązkie schody, prowadzące na pierwsze piętro. Kiedy był już na ostatnim stopniu, przez nawpół uchylone drzwi błysnęło światło, wskazując mu kierunek, w jakim się znajdował pokój jego żony. Zbliżył się i stanął na progu; piękna Katarzyna była sama, siedziała z ręką opartą na małym rzeźbionym stoliczku, pokrytym owocami; szklanka, do połowy tylko wypróżniona, świadczyła, iż młoda kobieta zapomniała o swym lekkim posiłku i zatonęła w marzeniu. Widok taki rozkosznym i słodkim jest dla oczu człowieka, będącego tych marzeń przedmiotem, piekielnym zaś dla tego, komu rzeczywistość, jątrząc rany zazdrości, szepce: „Nie o tobie tu myślą. Nie o tobie myśl słodki uśmiech na tę piękną twarz sprowadza...“
De Giac nie mógł dłużej znieść tego widoku. Zamydlenie Katarzyny było tak głębokie, iż wszedł niesłyszany przez nią. Nagle trzasnął gwałtownie drzwiami. Katarzyna krzyknęła, zrywając się z miejsca, jakgdyby ręka niewidzialna podniosła ją za włosy. Poznała męża.
— Ach! to ty? — rzekła.
I przechodząc w jednej chwili z przerażenia do radości, zmusiła jednocześnie twarz swą do uśmiechu.
De Giac patrzył z goryczą na tę prześliczną postać, która przed chwilą, zapominając o wszystkiem, posłuszna była głosowi serca, a teraz już z całą siłą woli i przytomnością umysłu panować nad sobą umiała. De Giac, nie odpowiadając nic, usiadł przy niej. Nigdy jeszcze nie wydawała mu się tak piękną.
Katarzyna wyciągnęła do niego rękę delikatną i białą, pokrytą pierścieniami, która do łokcia odkryta ginęła dalej w fałdach szerokich rękawów, obłożonych futrem. De Giac ujął tę rękę, popatrzył na nią z uwagą i odwrócił jeden z pierścieni, którego kamień znajdował się pod spodem. Był to ten sam, którego odcisk widział na pieczątce; listu pisanego do księcia. Odnalazł na nim gwiazdę, niknącą w chmurach, i wyczytał słowa, wyryte ponad gwiazdą:
— „Taż sama“ — szepnął, czytając — dewiza nie kłamie.
Katarzyna, którą to badanie niepokoiło, starała się odwrócić jego uwagę. Drugą ręką przeciągnęła po czole męża: czoło jego, chociaż blade, było rozpalone.
— Znużony jesteś, panie mój — rzekła — możebyś zechciał czemkolwiek się posilić. Może wezwać służbę?... Niewieści ten posiłek — ciągnęła dalej, wskazując na swój stolik — za lekki jest pewno dla zgłodniałego rycerza.
Podniosła się i wzięła małą srebrną świstawkę, chcąc wezwać jedną ze swych służebnych. W chwili, gdy chciała przyłożyć ją do ust, mąż zatrzymał jej rękę.
— Dziękuję pani, dziękuję — rzekł — nie potrzeba wzywać nikogo; to, co się na stole znajduje, będzie wystarczające dla pinie, prosiłbym tylko o szklankę.
Katarzyna poszła sama poszukać żądanego przedmiotu. Podczas gdy się oddalała, de Giac wyjął szybko maleńki flakonik, który miał na piersiach, i wylał z niego płyn do szklanki pozostawionej na stole. Katarzyna powróciła do stołu, nie zauważywszy nic z tego, co się działo.
— Oto jest — rzekła, nalewając szklankę wina i podając ją mężowi — pijcie, panie, za moje zdrowie.
De Giac umoczył usta w winie, jakby czyniąc zadosyć jej żądaniu.
— Dlaczego pani nie kończysz wieczerzy? — zapytał.
— Skończyłam ją, zanim przybyłeś.
De Giac. zmarszczył brwi i rzucił okiem na szklankę Katarzyny.
— Mam nadzieję, iż przynajmniej nie odmówisz pani w wychylenia ze mną toastu, który wznieść zamierzam, równie, jak ja nie odmówiłem propozycyi przez panią uczynionej.
Mówiąc to, podał żonie szklankę z winem zatratem.
— I jakiż to jest ten toast? — spytała Katarzyna, biorąc szklankę z rąk męża.
— Na cześć księcia Burgundyi! — zawołał de Giac.
Katarzyna, nie podejrzewając nic, skłoniła głowę z uśmiechem i poniosła do ust szklankę, którą do dna prawie wypróżniła. De Giac śledził ją z piekielnym wyrazem twarzy. Kiedy pić skończyła, wybuchnął szatańskim śmiechem, śmiech ten dziwnym dreszczem przejął Katarzynę; spojrzała na męża zdziwiona.
— Tak, tak mówił de Giac, jakby w odpowiedzi na to nieme zapytanie — tak! za prędko trochę usłuchałaś pani mojej propozycyi, boś nie zostawiła mi czasu do dokończenia wzniesionego toastu.
— Cóż jeszcze pozostawało do powiedzenia? zapytała Katarzyna z nieokreślonem uczuciem trwogi czy wzniesiony toast był niedokończony, czy źle go słyszałam? Wszakże mówiliście, panie, na cześć księcia Burgundyi...
— Tak, pani, lecz chciałem dodać: I niech Bóg ma większe miłosierdzie nad jego duszą, niż je ludzie mieli nad jego ciałem!
— Co pan mówisz!? — zawołała Katarzyna, patrząc błędnym wzrokiem i blednąc nagle — co pan mówisz!? — zapytała po raz, drugi z naciskiem.
Szklanka, którą trzymała w ręce, wypadła z zesztywniałych palców i rozprysła się w kawałki.
— Mówię — odpowiedział de Giac — że książę Jan Burgundzki przed dwoma, godzinami zamordowany został na moście pod Montereau.
Katarzyna krzyknęła okropnie, osunęła się i padła na fotel, poza nią stojący.
— Nie! to być nie może — zawołała z rozpaczą — to być nie może!
— Tak jednak jest — odparł zimno de Giac.
— Kto panu o tem powiedział?
— Sam go widziałem.
— Pan?
— Widziałem u nóg moich, słyszysz pani? Widziałem na własne oczy księcia, wijącego się w cierpieniach konania, widziałem krew, z pięciu zadanych mu ran płynącą, widziałem go umierającego bez księdza i bez nadziei zbawienia. Widziałem, jak usta jego miały wydać ostatnie tchnienie, i nachyliłem się nad nim, aby się o tem lepiej przekonać.
— Oh! i nie broniłeś go? nie odbiłeś ciosu, nie ocaliłeś?...
— Twego kochanka?! nieprawdaż, pani? — przerwał de Giac głosem strasznym i patrząc prosto w oczy żony — tak! nie broniłem go!
Katarzyna krzyknęła znowu, a nie mogąc znieść wlepionego w nią, pożerającego wzroku, ukryła twarz w dłoniach.
— Więc pani nie zgadujesz jeszcze? — zawołał de Giac, podnosząc się z kolei. — Czy to głupota, czy bezczelność! Nie zgadujesz więc, że ten list, który pisałaś do niego, który zapieczętowałaś tą oto pieczęcią, którą nosisz na palcu — zawołał, porywając ją za rękę, którą zasłaniała oczy — list, w którym wyznaczyłaś mu wiarołomną schadzkę, ja odebrałem; nie wiesz więc, że śledziłem go owej nocy — dodał, spoglądając na swoją rękę prawą — i że tejże nocy tak rozkosznej dla was, a piekielnej dla mnie, zgubiłem moją duszę? Nie zgadujesz, iż, gdy on wchodził do zamku Creil, ja wszedłem tam przed nim, że, gdyście w uścisku złączeni, jednym płaszczem okryci oboje, przechodzili ciemną galeryą, ja was widziałem, ja byłem tam, dotykałem was prawie? Ach! więc pani niczego się nie domyślasz? więc wszystko muszę ci powiedzieć?
Katarzyna przerażona upadła na kolana, wołając:
— Łaski! litości!...
De Giac zdawał się nie słyszeć błagalnych wykrzyków Katarzyny, lecz, potrząsając głową, mówił dalej:
— Tyś dobrze ukrywała swoją i moją hańbę, ja również dobrze kryłem pragnienie zemsty, które mnie paliło! Kto z nas mistrzem jest w obłudzie, osądź pani teraz sama!... Ach, tak! Pan wielki, dumny wasal korony francuskiej, książę udzielny, w którego rozległych posiadłościach ludzie trzema językami mówili, książę Burgundyi, hrabia Flandryi i d’Artois, palatyn de Malines i de Salins, władca, na którego jedno skinienie pięćdziesiąt tysięcy ludzi stawało pod bronią w sześciu podległych mu prowincyach! Jemu się zdawało, że, będąc tak wielkim, tak potężnym władcą, księciem i panem, może bezkarnie hańbą okryć mnie, Piotra de Giac, prostego rycerza, i uczynił to, szalony! A ja cóż na to? Ja, nic! milczałem, nie wydawałem grzmiących rozkazów armii, nie zbierałem wasali, giermków, ni paziów nie zwoływałem; nie, zemstę moją zamknąłem w głębi łona i na pastwę jej oddałem serce moje... Potem, gdy nadszedł już dzień, wziąłem nieprzyjaciela mego, jak słabe dziecię, za rękę, zawiodłem go do Duchatela i powiedziałem: „Zabij go, Tanneguy!“ A teraz — de Giac roześmiał się konwulsyjnie — teraz ten człowiek, pod którego władzą było tyle prowincyi, że możnaby niemi pokryć połowę królestwa Francyi, ten człowiek leży tam w krwi i błocie, opuszczony przez wszystkich i nie znajdzie może nawet sześciu stóp ziemi, w której spokojnie mógłby spocząć na wieki.
Katarzyna, czołgając się na kolanach, kaleczyła sobie o potłuczone szkło ręce i kolana, błagając łaski i litości.
— Słyszysz więc, pani — ciągnął de Giac — pomimo wielkości jego imienia, pomimo potęgi, pomimo licznej armii, jaką ten człowiek posiadał, ja dokonałem na nim mej zemsty; osądź pani teraz sama, czy zemścić się potrafię nad wspólniczką jego zbrodni, która jest tylko kobietą bezbronną, którą jednem tchnieniem skruszyć mogę, którą w rękach zdusić mogę.
— Ach! co chcesz uczynić? — krzyknęła Katarzyna.
— Wstań, pani! — zawołał.
Podniósł ją z kolan i postawił na nogi.
— Stój!... — krzyknął. Katarzyna spojrzała na swoje ubranie: suknia jej biała była cała krwią zbroczona; na ten widok ognie przebiegły jej przed oczyma, głos zamarł w gardle, wyciągnęła ręce i padła zemdlona.
De Giac wziął ją bezwładną na ręce, zszedł ze schodów, przebiegł ogród, złożył swój ciężar na grzbiecie Ralffa, przywiązał ją do konia jej własną szarfą i wskoczył na siodło, przymocowawszy Katarzynę do siebie pasem od miecza.
Pomimo podwójnego ciężaru, Ralff, poczuwszy ostrogi pana, popędził galopem.
De Giac puścił się przez pole: przed nim na widnokręgu rozciągały się rozległe doliny Szampanii, a śnieg, który zaczął padać grubymi płatami, pokrywał pola olbrzymim, białym całunem, nadając im widok ponury i dziki stepów syberyjskich. Żadne góry nie rysowały się w oddaleniu, płaszczyzna tylko, ciągła płaszczyzna, wśród której, zdala jedna od drugiej, wznosiły się czarne topole, kołysząc się od wiatru, podobne do widm, białemi płachtami okrytych. Żaden głos ludzki nie przerywał tej ciszy, koń po miękkim dywanie ze śniegu biegł coraz prędzej, nie słysząc sam własnych kopyt tententu; jeździec nawet oddech wstrzymywał, zdawało mu się, że wobec tej zlodowaciałej przyrody wszystko powinno przybrać ponury wygląd i w ciszę śmierci się pogrążyć.
Po upływie kilkunastu minut, płaty śniegu, spadające na twarz nieszczęsnej, ruch konia, od którego delikatne jej i wątle ciało, tak silnie skrępowane, strasznych doznawało tortur, przejmujące zimno nocy, przywołały Katarzynę do życia. Wracając do przytomności, sądziła, iż dręczył ją tylko jeden z tych snów bolesnych, w których sądzimy, iż jakiś potwór skrzydlaty unosi nas w przestworza. Wkrótce dotkliwy ból w piersiach, ból, podobny do tego, jakiby sprawił węgiel rozpalony, przypomniał jej, iż wszystko było rzeczywistością; prawda straszna, krwawa, nieubłagana, stanęła jej przed oczyma; wszystko, co się stało dotąd, przyszło jej na pamięć, przypomniały jej się groźby męża i dreszcz przerażenia przebiegł po jej ciele na samą myśl, iż groźby te nie były płonne i że je już oto w czyn wprowadzać poczyna.
Nagle chwycił ją ból straszny; Katarzyna krzyknęła boleśnie. Krzyk ten przebrzmiał bez echa i utonął w bezgranicznym śniegowym całunie; rumak tylko przerażony zadrżał i przyśpieszył biegu.
— O! panie mój, jakże ja cierpię! — zawołała Katarzyna.
De Giac nic nie odpowiedział.
— Pozwól mi zejść z konia — prosiła — pozwól wziąć w usta troszkę śniegu, w gardle mnie pali, w piersi ogień gore.
De Giac wciąż milczał.
— Ach! na Boga w niebiosach, przez litość, błagam cię, panie, łaski i miłosierdzia! Rozpalone mieczów ostrza piersi mi przeszywają! Wody! och! wody kroplę!
Katarzyna szarpała się w więzach, które ją z rycerzem wiązały. Chciała się osunąć na ziemię, lecz szarfa ją powstrzymywała; podobna była do Lenory, przywiązanej do widma; rycerz był milczący, jak Wilhelm, a Ralff pędził, jak ów fantastyczny rumak Bürgera.
Wtedy Katarzyna, straciwszy wszelką nadzieję na ziemi, zwróciła się do Boga:
— Miłosierdzia! Boże mój, miłosierdzia! — wołała — gdyż tak cierpieć może tylko ten, kogo trucizna pożera!
Usłyszawszy te słowa, de Giac szyderczym wybuchnął śmiechem. Śmiech ten straszny, piekielny, nie przeszedł bez echa; inny śmiech, równie straszny, odpowiedział mu rozlegając się i napełniając sobą tę posępną przestrzeń. Ralff zarżał, grzywa cała najeżyła się na nim z przerażenia.
Młoda kobieta zrozumiała nareszcie, że nadeszła jej ostatnia godzina. Widziała już, że niczem jej nie opóźni, zaczęła więc modlić się głośno, przerywając co chwila modlitwę krzykiem, który szalony ból z piersi jej wydzierał.
De Giac milczał wciąż.
Wkrótce jednak głos Katarzyny słabnąć począł, rycerz uczuł to ciało, które niegdyś tysiącami pocałunków okrywał, drgające w konwulsyach konania i mógłby był policzyć dreszcze, które przebiegały jej członki. Dalej stopniowo głos jej przemieniał się w rzężenie chrapliwe i ciągłe; konwulsyjne miotania się ustały i czuć się dawały tylko lekkie drgania, wreszcie i to minęło, ciało się wyprężyło, z ust wyszło ciężkie westchnienie: był to ostatni wysiłek życia, było to ostatnie pożegnanie duszy z ciałem; i trup już tylko wisiał na koniu, przywiązany pasem do Giaca.
Trzy kwadranse jeszcze pędził de Giac wciąż dalej, nie wymówiwszy ani jednego słowa, nie obejrzawszy się ani razu w bok, ani poza siebie.
Wreszcie stanął nad brzegiem Aube’y, cokolwiek powyżej miejsca, w którem rzeka ta, wpadając do Sekwany, czyni prąd jej głębszym i bystrzejszym. Tu wstrzymał konia, odwiązał węzeł pasa, który łączył z nim trupa Katarzyny, i ciało, które trzymało się już tylko za pomocą szarfy na siodle, upadło w poprzek na grzbiet konia.


De Giac, stojąc nad brzegiem, patrzał.

Wówczas de Giac zsiadł. Spieniony i potem okryty Ralff chciał wejść do rzeki, lecz pan jego wstrzymał go lewą ręką. Potem wziął w prawą sztylet, spiczastym i ostrym końcem jego poszukał miejsca na szyi Ralffa, w którem biła arterya: krew trysnęła...
W tej chwili raniony koń stanął dęba, zarżał żałośnie i, wyrywając się z rąk swego pana, rzucił się w nurty rzeki, unosząc z sobą zwłoki Katarzyny.
De Giac, stojąc nad brzegiem, patrzał, jak koń jego walczył z prądem rzeki, którą z łatwością byłby przepłynął, gdyby nie był raniony. Przebywszy trzecią część szerokości, zaczął już płynąć nierówno, oddech jego stał się głośny, próbował powrócić do brzegu, z którego był skoczył, grzbiet jego krył się już pod wodą, a na powierzchni widać było tylko białą suknię Katarzyny; wkrótce koń okręcił się w koło, jakby się w wir jakiś dostał, przedniemi nogami zaczął bić wodę, która tryskała w górę, wreszcie szyja powoli zaczęła zanurzać się w wodzie; stopniowo niknęła głowa, na chwilę fala ją pokryła, wreszcie w ostatnim wysiłku śmierci, rumak szlachetny raz jeszcze na jedno mgnienie oka głowę swą z wody wynurzyć zdołał, potem już tylko kilka baniek powietrznych ukazało się i pękło na powierzchni wody Wszystko się skończyło; przez chwilę wzburzona rzeka w kilka sekund później znów stała się gładką, jak zwierciadło, i płynęła dalej równo, cicho i spokojnie.
— Biedny Ralff!... — szepnął de Giac z westchnieniem.

X.

Nazajutrz po śmierci księcia Burgundyi wojsko, którem poprzedniego dnia osadził był książę zamek Montereau, zdało tę twierdzę królewiczowi pod warunkiem zachowania wszystkim życia i mienia. Wodzami wojska tego byli J. M. panowie de Jourelle i de Montaigu.
Filip de Charlois, jedyny spadkobierca księcia Burgundyi, dowiedział się w Gandawie o popełnionem zabójstwie w Montereau. Ze łzami rzucił się on w objęcia żony.
— Michalino, Michalino — zawołał — brat twój, Delfin, rozkazał zamordować mego ojca!
Wiadomość ta zasmuciła i przeraziła mocno nieszczęśliwą księżnę, gdyż obawiała się, że wypadek ten zmienić może lub oziębić przywiązanie, jakie jej mąż dotąd okazywał.
Gdy hrabia de Charlois uspokoił się cokolwiek w swej rozpaczy, przybrał uroczyście tytuł księcia Burgundyi, odbył naradę ze znakomitszymi mieszczanami z Gandawy, Burges i Ypres względem dalszego postępowania; objął w posiadanie hrabstwo Flandryi; potem bezzwłocznie udał się do Malines, gdzie odbył długą naradę z kuzynem swym, księciem Brabantu, Janem Bawarskim, wujem swoim, i hrabiną de Hainau, swą ciotką. Wszyscy ci doradcy byli tego zdania, iż powinien natychmiast zawrzeć związek z Henrykiem, królem Anglii. Wskutek tego wysłano biskupa Arras, panów Athisa de Brimeuse i Rolanda de Heclekerk do Henryka, który w proponowanym związku widział nowy sposób doprowadzenia do skutku małżeństwa swego z królewną Katarzyną, po której żywe pozostało mu w sercu wspomnienie. Małżeństwo to z drugiej strony przedstawiało mu się także jako wielce korzystne pod względem politycznym.
Król angielski odpowiedział, iż w jak najkrótszym czasie wyśle do księcia Filipa swych ambasadorów, za pośrednictwem których prześle swoje warunki traktatu. Nie zwlekając, Henryk zredagował warunki owe i wkrótce potem biskup Rochester i hrabiowie de Warwick i de Kent, udali się do Arras w imieniu króla, Henryka, gdzie najuprzejmiej przez księcia przyjęci zostali.
Traktat pokojowy, zawarty na warunkach obustronnych przez księcia Filipa i króla angielskiego, był poprostu wydaniem Francyi całej na łaskę i niełaskę Anglii. Księżniczka Katarzyna miała zostać żoną Henryka; tytuł królewski jedynie zatrzymywał Karol VI do swojej śmierci, ale od rządów miał być zupełnie usunięty.
Książę Filip ze swej strony żądał, aby jeden z braci króla Henryka zaślubił jedną z sióstr jego, aby mu pozostawiono tyle ziem, by przynosiły 20 000 liwrów dochodu rocznego i t. d. Rozumie się, iż wspólną usługę przeciw królewiczowi Karolowi postanowili obaj sprzysiężeni.
Oto na jakich warunkach, pod pozorem pomszczenia śmierci księcia Jana, została sprzedana Francya d. 21 grudnia 1419 roku przez księcia Filipa Burgundzkiego królowi angielskiemu; ojciec zdradził ojczyznę, a syn ją wrogom wydał.
Król Karol zgodził się na małżeństwo swej córki Katarzyny z Henrykiem de Lancastre, przystał na wydziedziczenie królewicza, syna swego i prawego następcy tronu; zniósł wielce rozumne prawo, postanowione niegdyś przez poprzedników jego i odmawiające praw do tronu kobietom; książę Filip wszystko tak dobrze urządził, że już 13 kwietnia 1420 r. mógł napisać do króla angielskiego, iż wszystko skończone w zasadzie, i że tylko już przybyć należało, aby wszystkie plany urzeczywistnić.
W istocie też, dnia 20 maja, tegoż roku, przybył król angielski wraz z dwoma braćmi swymi, książętami Glocester i Clarence. W orszaku jego znajdowali się hrabiowie Huntington, Warwick, Kent, na czele tysiąca sześciuset zbrojnych. Książę Burgundyi wyjechał naprzeciw Henryka i odprowadził go aż do przeznaczonego dlań mieszkania w mieście, jak to powinien był uczynić przyszły wasal względem swego monarchy. Natychmiast po przyjeździe, król poszedł odwiedzić królowę i księżniczkę Katarzynę; księżniczka wydała mu się piękniejszą, niż kiedykolwiek, i być może w tej chwili Henryk nie wiedział, czego więcej pragnął: czy zostać mężem księżniczki, czyli też królem Francyi.
Nazajutrz dwaj królowie podpisali sławny ów traktat w Troyes; był on hańbą i zgubą królestwa i od tej chwili każdy mógł sądzić, że anioł stróż ojczyzny opuścił ją i skrył się w niebiosach. Królewicz tylko nie rozpaczał; z ręką przyłożoną do serca Francyi, liczył jego drgnienia i widział, a raczej przeczuwał, że ona żyć jeszcze będzie.
Dnia 2 czerwca obchodzono uroczystość zaślubin Henryka Angielskiego z Katarzyną Francuską. Był to drugi już kwiat, jaki odrywano od królewskiego krzewu lilii, aby nim ozdobić koronę Wielkiej-Brytanii. Dwa razy podarunek ten był fatalnym dla przyjmujących go; dwa razy śmierć zstępowała do łoża królów angielskich wślad za pieszczotami cór Francyi; Ryszard tylko trzy lata żył po ożenieniu się swojem; Henryk miał umrzeć w ośmnaście miesięcy.
Od tego dnia Francya miała dwóch regentów i dwóch następców tronu; Delfin był panem południa, król angielski posiadał północ. Wówczas to rozpoczął się ów wielki turniej, którego nagrodą miało być królestwo całe.
Pierwsze powodzenie wypadło na korzyść króla angielskiego: po kilkodniowem oblężeniu poddało się miasto Sens; Villeneuve-le-Roi szturmem zdobyto, a Montereau podejściem wzięto.
Przy wejściu do miasta tego, pierwszą myślą księcia było odprawienie modłów za duszę ojca. Kobiety wskazały mu grób księcia Jana, z rozkazu księcia pokryto kirem kamień, pod którym złożone były zwłoki, na każdym rogu zapalono gromnicę, całą noc księża śpiewali modlitwy za umarłych, a nazajutrz podniesiono kamień i grób odkopano. Ciało księcia spoczywało jeszcze w zbroi i hełmie, lecz lewa ręka odpadła zupełnie, a w głowie, toporem Duchatela rozciętej, otwarta i głęboka rana czerwieniła się, jak brama, przez którą Anglicy weszli do królestwa Francyi.
Zwłoki złożono w trumnę ołowianą, napełnioną solami, następnie wystawiono ją w klasztorze, leżącym poza miastem Dijon; ciało nieprawego syna de Croy, zabitego przy zdobyciu miasta, złożono w miejscu, w którem poprzednio leżały zwłoki księcia.
Gdy dopełniono tego obowiązku, Burgundzi i Anglicy udali się pod Melun. Przypuszczono szturm, lecz miasto broniło się dzielnie. Głównym dowódcą miasta był J. M. pan Barbazan, pod jego rozkazami znajdowali się J. M. panowie de Préaux, Piotr de Bourbon i niejaki Bourgeois, który podczas całego oblężenia cudów waleczności dokazywał. Król angielski i książę, widząc, że miasto przygotowane jest do obrony, otoczyli je, chcąc głodem zmusić do poddania się. Pierwszy z dwoma swymi braćmi i księciem Bawarskim stanęli od strony Gatinais, drugi w towarzystwie hrabiego Huntington i wielu innych panów i rycerzy angielskich rozbił swoje namioty od strony miasta Brie. Zbudowano most łyżwowy na Sekwanie dla ułatwienia komunikacyi jednej armii z drugą, a książę Burgundzki i król rozkazali sypać wokoło wały i fosy, wznosić palisady, aby oblężeni nie napadli ich niespodzianie, pozostawiając dla siebie tylko wejścia i wyjścia, zamknięte potężnemi baryerami obronnemi. W tym czasie król Francyi i dwie królowe opuściły Troyes i przeniosły się z całym dworem do miasta Corbeil.
Przez cztery miesiące trwało oblężenie bez wielkich dla oblegających korzyści. Jednakże książę Burgundzki opanował bardzo silny bulwar, który oblężeni wznieśli przed fosami swemi, i z wysokości którego armaty ich i bombardnice wiele szkód w obozie angielskim zrządzały. Król Henryk ze swej strony kazał kopać wielką minę dla dostania się do wnętrza miasta. Podkopów już prawie do murów został doprowadzony, gdy pewnej nocy Juvénal des Ursins, syn adwokata przy parlamencie, posłyszał jakieś podziemne odgłosy. Zawołał on robotników i kazał im natychmiast kontrminę kopać. On sam na czele zbrojnego oddziału dozorował robót, trzymając w ręku wielki topór wojenny o długiem drzewcu. Szczęściem przechodził tamtędy właśnie pan Barbazan. Juvénal opowiedział mu rzecz całą, mówiąc, iż chce stoczyć walkę w podziemiach. Barbazan tedy, który go kochał, jak syna, obejrzawszy topór jego, wstrząsnął głową i rzekł:
— Ach, bracie! ty widzę nie wiesz jeszcze, co to jest walka w podkopie! Krótszych trzeba, niż ten, oręży, ażeby się bić i bronić było można.
Wydobywszy więc miecz swój własny, obciął nim drzewce topora tak, aby tylko koniecznie potrzebną długość miało, a potem kazał Juvénalowi przyklęknąć i, obnażonym mieczem uderzywszy go trzykroć po ramieniu, ucałował i podniósł, mówiąc:
— A teraz czyń, jak mężnemu i walecznemu rycerzowi przystało.
Po dwu godzinach pracy, robotnicy angielscy i francuscy zbliżyli się już do siebie tak, że ich dzielił tylko pas ziemi nie grubszy, niż zwyczajny mur. W jednej chwili zapora ta rozbita została i zbrojni rzucili się na siebie, walcząc z zaciętością w ciemnem tem i ciasnem przejściu, w którem zaledwie czterech w szeregu stać mogło. Wtedy to Juvénal przekonał się o słuszności słów Barbazana. Krótki jego oręż szerzył śmierć i spustoszenie dokoła. Anglicy uciekli, a nowy rycerz pozyskał za bohaterstwo swoje i waleczność złote ostrogi.
W godzinę później, Anglicy powrócili w większej sile, pchając przed sobą baryerę wojenną, którą umieścili w poprzek podkopu, aby w ten sposób zatrzymać delfińczyków w ich ciągle zwycięskim pochodzie naprzód. Ale i z miasta też nadeszła pomoc walecznym i przez całą noc trwały utarczki i kruszyły się kopie. Ten nowy rodzaj walki to miał w sobie szczególnego, że można było ranić, zabijać nawet, ale jeńców brać nie było można, walczących bowiem przedzielała owa baryera.


...i zbrojni rzucili się na siebie...

Nazajutrz rano herold angielski, poprzedzony przez trębacza, stanął pod murami miasta i ogłosił wyzwanie w imieniu jednego z rycerzy angielskich, który chciał pozostać nieznanym. Proponował on turniej, a raczej pojedynek, do którego mógł stanąć ktokolwiekbądź z obrońców miasta, byle tylko był rycerzem szlachetnego urodzenia. Żądał on najprzód starcia na koniach, w którem to starciu każdy z walczących miał mieć prawo skruszenia dwu kopii, a następnie walczenia pieszo z toporem i mieczem w rękach. Rycerz angielski wybierał miejsce — podkop podziemny i pozostawiał przeciwnikowi prawo oznaczenia dnia i godziny.
Po wygłoszeniu tego wyzwania, herold, zsiadłszy z konia, u słupa najbliższej bramy miasta przybił rękawicę swego pana, jako zakład wojenny i znak wyzwania.
J. M. pan de Barbazan, który, zasłyszawszy coś o tem, z wielkim tłumem narodu przybiegł był na wały, dowiedział się, o co właściwie idzie, i z wysokości wałów rzucił swoją rękawicę, na znak, że przyjmuje wyzwanie nieznajomego rycerza. Potem rozkazał jednemu z koniuszych, aby podszedł do słupa owego i zdjął zeń rękawicę, zawieszoną przez herolda.
Wielu z obecnych mówiło głośno, że dowódca twierdzy przyjmować takiego wyzwania i narażać się na losy walki pojedyńczej nie powinien, ale J. M. pan de Barbazan nie zważał na to i przygotowywał się do pojedynku na dzień następny.
W nocy usunięto przeszkody, aby nic nie stało na zawadzie koniom i rycerzom. Z obu stron wybito wgłębienia dla trębaczy i przymocowano pochodnie do ścian, aby można było oświecić tę straszną i tak dla obu stron interesującą walkę.
Nazajutrz, o godzinie ósmej rano, przeciwnicy stali u przeciwległych wejść do podziemia. Za każdym z nich postępował trębacz. Pierwszy odezwał się trębacz angielski, drugi odpowiedział mu natychmiast, a gdy ci dwaj skończyli, zagrzmiało jeszcze po czterech trębaczy z każdej strony, nieco dalej stojących.
Gdy tylko przebrzmiał ostatni dźwięk pod sklepieniem podziemia, obaj rycerze, spiąwszy konie ostrogami, puścili się naprzeciw siebie.
Pomimo ciemności, dojrzeli się zdaleka, jak dwa cienie, nacierające na siebie wzajem w jakimś korytarzu piekieł. Ciężki tylko tentent koni, okrytych zbroją, napełniając hukiem cały podkop, dowodził, że ludzie owi i rumaki te nie są marami piekielnemi, ale stworzeniami Bożemi, z ciała i kości.
Ponieważ, nie widząc długości szranek, obaj rycerze nie byli w stanie umiarkować rozpędu, przeto J. M. pan de Barbazan, bądź to dlatego, że koń jego był bardziej rączy, bądź też, że odległość od strony miasta była mniejszą, pierwszy przybiegł do baryery. W tejże chwili rycerz nieznajomy nadbiegł pędem błyskawicy. Barbazan zaledwie zdążył odczepić kopię ze zwykłej pozycyi i silnie ją oprzeć o obojczyk, przyczem umocował się sam w siodle i strzemionach. Manewr ten posłużył mu bardzo dobrze; przeciwnik jego, zamiast cios zadać, sam go otrzymał. Rzucił się wprost na kopię Barbazana, która strzaskała się, jakby była ze szkła. Kopia nieznajomego rycerza okazała się za krótka i nie dosięgła nawet celu, podczas gdy rycerz angielski wskutek uderzenia tego rzucony został na kłęb konia, który cofnął się o trzy kroki, upadając na tylne nogi. Gdy nieznajomy podnieść się usiłował, dostrzeżono, iż ostrze kopii francuskiego rycerza utkwiło mu w zbroi w samym środku piersi i zatrzymane zostało tylko przez koszulkę drucianą, która ów nieznajomy miał pod kirysem. Barbazan, jak statua z miedzi na podstawie z marmuru, ani drgnął nawet na siodle.
Obaj rycerze zwrócili konie i powrócili na pierwotne miejsca. Barbazan wziął nową kopię, trąby zagrzmiały powtórnie, i powtórnie odpowiedziały im trąby angielskie.
Dwaj rycerze znowu zagłębili się pod podziemne sklepienie, a za nimi tak z jednej, jak z drugiej strony wpadło mnóstwo ciekawych. Według warunków bowiem walki ta kopia miała być ostatnią; dalej zaś walka trwać miała pieszo, na miecze i topory, w czem widocznie przeszkodą być nie mogli.
Tym razem odległości były tak doskonale wymierzone, że przeciwnicy spotkali się w samym środku drogi. W spotkaniu tem kopia Anglika, uderzając w lewy bok kirysu Barbazana, zsunęła się po gładkiej powierzchni, a natrafiwszy na złączenie zbroicy przy ramieniu, przecięła je i na jeden cal weszła w ramię, lekko je raniąc. Kopia Barbazan a zaś trafiła w tarczę rycerza angielskiego z taką siłą, że wskutek tego pękł popręg siodła, a jeździec zbyt zręczny, aby z siodła wypaść, razem z niem upadł o dziesięć kroków od konia.
Barbazan zsiadł ze swego rumaka, rycerz angielski podniósł się również, obaj pochwycili topory wojenne z rąk koniuszych i wałka rozpoczęła się na nowo z większą, niż poprzednio, zaciętością. Każdy z nich jednak, tak w obronie, jak i w natarciu, większą zachowywał ostrożność wskutek tego, iż każdy poznał zręczność i siłę swego przeciwnika. Ciężkie ich topory w rękach ich wkrąg przerzynały powietrze z szybkością błyskawiczną, a spadając na tarcze, krzesały z nich tysiące iskier. Ludzie ci, pochylający się w tył dla nabrania zamachu i znów pochylający się naprzód za uderzeniami, podobni byli do drwali, drzewo rąbiących. Każdy z tych razów obaliłby dąb stuletni, a jednak oni, otrzymawszy razów tych po dwadzieścia, stali nieugięci.
Nakoniec Barbazan, znużony tą walką olbrzymów i chcąc ją od razu zakończyć, odrzucił tarczę, która mu nie pozwalała posługiwać się lewą ręką, i oparł nogę o leżący w pobliżu kloc baryery. Topór, w obie ręce ujęty, świsnął tylko w powietrzu, jak proca, a mijając tarczę przeciwnika, spadł ze strasznym hałasem na szyszak nieznajomego rycerza.
Na szczęście machinalny i instynktowny ruch tego zapaśnika, który uchylił głowę na lewo, uratował go; ostrze topora zsunęło się po okrągłej powierzchni hełmu, ale napotkało łącznik przyłbicy i przecięło go, jak nitkę. Podtrzymywana już tylko z jednej strony przyłbica otworzyła się i Barbazan zdumiony poznał w pokonanym nieznajomym... Henryka Lancastra, króla Anglii...
Poznawszy go, Barbazan, z uszanowaniem cofnął się o dwa kroki, upuścił topór, zdjął hełm i uznał się zwyciężonym.
Król Henryk zrozumiał dobrze, ile było szlachetności i rycerskości w tem uznaniu, a zdjąwszy rękawicę, podał rękę staremu wojakowi, mówiąc:
— Od tej chwili jesteśmy braćmi broni! Pamiętajcie o tem zawsze, panie de Barbazan, ja nigdy o tem nie zapomnę.
Barbazan zaszczytne to braterstwo przyjął i ono to w trzy miesiące później życie mu ocaliło.
Dwaj przeciwnicy potrzebowali wypoczynku, wrócili też obaj, jeden do miasta, drugi do obozu. Wielu rycerzy i koniuszych, naśladując ich, prowadziło dalej ten turniej podziemny, który trwał blizko tydzień cały.
W kilka dni później, gdy miasto poddać się nie chciało, król Anglii sprowadził do obozu swego nieszczęśliwego króla Karola i obie królowe. Te ostatnie umieścił w domu, który kazał zbudować w bezpiecznej odległości, a przed oknami ich codziennie rano i wieczór kazał wygrywać serenady. Nigdy król Anglii tak wystawnego nie prowadził życia, jak podczas tego oblężenia.
Obecność jednak Karola pomiędzy oblegającymi nie skłoniła oblężonych do poddania się. Odpowiedzieli, że, jeżeli król ich chce wejść do swego miasta, niechże wejdzie sam, a będzie przyjęty z miłością i czcią mu należną, ale chociażby on sam szedł na czele nieprzyjaciół, bramy miasta pozostaną dla nich zamknięte. Zresztą wszyscy w armii księcia Burgundyi szemrali wielce na opuszczenie, w jakiem król Henryk pozostawiał swego teścia, i na nader nieliczny dwór, jakim mu się otoczyć pozwolił. Zdobycie innych fortec i zamków, jak Bastylii, Luwru, zamku de Nesle i lasku Vincennes, które wydane zostały Anglikom, pocieszało Henryka i zmniejszało gniew, jakiego doznawał z powodu tak długiego oporu miasta. Do Bastylii posłał on swego brata, księcia de Clarence, z tytułem gubernatora Paryża.
Tymczasem oblężeni oddawna już cierpieli niedostatek żywności. Nie mieli już chleba i jedli konie, koty i psy. Napisali do królewicza, przedstawiając mu położenie swoje i błagając go o pomoc. Oczekując odpowiedzi, zobaczyli pewnego poranku na horyzoncie liczne wojsko, ciągnące ku miastu. Sądzili, że odsiecz im przybywa, wylegli więc na wały, a podczas gdy w dzwony bito w mieście na znak radości, oni na oblegających wołali, aby śpiesznie siodłali konie, gdyż niezadługo ze stanowisk swych wyparci zostaną. Wkrótce jednak spostrzegli swój błąd. Była to bowiem armia Burgundczyków, którą J. M. pan de Luxembourg, rządca Pikardyi, prowadził z Peronny na pomoc oblegającym. Nieszczęśliwi mieszkańcy miasta Melun, tak szybko rozczarowani, pospuszczali głowy, i zstąpili z wałów, a dzwonom umilknąć kazali. Nazajutrz doszedł ich list od królewicza, w którym donosił im, iż zbyt jeszcze słabe posiada siły, aby ich mógł ratować i upoważnić ich do traktowania z nieprzyjacielem, w celu uzyskania jak najłagodniejszych warunków. Wskutek tego, zaraz, za następnem wezwaniem do poddania się, rozpoczęto układy i wycieńczona załoga wziętą została do niewoli. Król Henryk jeden tylko przyjął warunek, a mianowicie: zapewnił tym walecznym, że ich przy życiu pozostawi.
I z tego jednak jedynego warunku wyłączeni byli ci, którzy w morderstwie księcia Burgundyi wzięli udział, jak również i ci, którzy, będąc przy tem obecni, nie przeszkodzili mu, oraz wszyscy rycerze angielscy, lub szkoccy, jacyby się w mieście znaleźli. Na skutek więc tej kapitulacyi J. M. panowie Piotr de Bourbon, Arnault de Guilhem, de Barbazan, oraz sześć do siedmiuset szlachetnych rycerzy odprowadzonych zostało do Paryża i uwięzionych w Luwrze, w zamku Châtelet i w Bastylii.
Nazajutrz dwaj mnisi z miasteczka Joy w prowincyi Brie i rycerz pewien, zwany Bertrandem de Chaumont, który w bitwie pod Azincourt przeszedł był do Anglików, a następnie znowu powrócił do Francuzów — ścięci zostali na placu publicznym w Melun. Potem, pozostawiwszy w mieście załogę angielską, król Henryk wraz z królem Karolem i księciem Burgundyi udali się do Paryża, dla odbycia wjazdu tryumfalnego.
Mieszczanie oczekiwali ich tam z niecierpliwością, przygotowując im wspaniale przyjęcie. Wszystkie domy przybrane, były chorągwiami i kosztownemi makatami. Dwaj królowie konno postępowali na czele w równej linii. Król Francyi jednak, jadąc po prawej stronie, pierwsze trzymał miejsce. Za nimi postępowali książęta Clarence i Bedford, bracia króla angielskiego, a po drugiej stronie ulicy, również na koniu, książę Burgundyi, cały czarno ubrany na znak żałoby. Następnie dopiero za książętami posuwał się liczny orszak z panów, rycerzy, koniuszych i paziów złożony.
W połowie wielkiej ulicy Świętego Antoniego, spotkało królów duchowieństwo miasta Paryża, które wyszło naprzeciw nich, niosąc relikwie Świętych Pańskich. Król Karol ucałował pierwszy relikwie te, a następnie król Henryk i książęta. Potem księża procesyonalnie wprowadzili królów do katedry Notre-Dame, gdzie przed wielkim ołtarzem odmówiono modlitwy, poczem, wsiadłszy znowu na konie, Ich Królewskie Moście udali się każdy do przeznaczonego sobie na mieszkanie pałacu, a mianowicie: król Francyi do zamku Saint-Paul, król Anglii do Luwru, a książę Burgundyi do pałacu d’Artois. Nazajutrz wjazd uroczysty odbyły obie królowe.
Zaledwie nowy ten dwór zainstalowany został, gdy książę Filip rozpoczął starania o otrzymanie zadosyćuczynienia za śmierć ojca swego. W tym celu odbyło się posiedzenie najwyższego sądu królewskiego w wielkiej sali dolnej zamku Saint-Paul, czyli t. z. lit de Justice.
Na tej samej ławie, na której siedział król Karol, posadzono także i króla Anglii, a przy nich w pobliżu zasiadł kanclerz Francyi J. M. Jan Leclerc, pierwszy prezydent parlamentu J. M. pan Filip de Morvilliers i wielu innych szlachetnych panów, do Rady królewskiej należących.
Wówczas J. M. pan Mikołaj Rolin, adwokat, stojący w imieniu księcia i księżnej matki, wdowy po zamordowanym księciu Janie, podniósł się i prosił obu królów o pozwolenie wniesienia sprawy, a gdy je otrzymał, opowiedział ze wszystkimi szczegółami zabójstwo, spełnione na osobie księcia Jana, i o dokonanie tej zbrodni oskarżał królewicza Karola, wice-hrabiego de Narbonne, panów de Barbazan, Tanneguy Duchatela, Wilhelma Bouteiller, Roberta de Loize i Oliviera Layeta, oraz prezydenta Prowancyi, Jana Louveta. Zakończył mowę swoją, domagając się sprawiedliwości i kary publicznej na przestępców. Żądał, aby zbrodniarze owi na wozach więziennych obwożeni byli przez trzy dni po wszystkich placach Paryża i aby w tej pielgrzymce z gołemi głowami, z woskowemi świecami w ręce, wyznawali głośno, iż złośliwie, przez zdradę i karygodne podejście zamordowali księcia Burgundyi, i aby następnie zaprowadzeni zostali na miejsce, gdzie mężobójstwo owo spełnione zostało, to jest do Montereau, żeby sami osobiście się oskarżyli i winę swoją głośno wyznali; na moście zaś, w tem samem miejscu, w którem książę Jan oddał ducha Bogu, wzniesiony miał być kościół, przy tym kościele miało znaleźć uposażenie dwunastu kanoników, sześciu kapelanów i dwunastu kleryków, których jedynem zajęciem byłyby modlitwy za duszę „Nieustraszonego“. Oprócz tego, kościół ten kosztem oskarżonych i winnych zaopatrzony być miał we wszystko, a mianowicie: otrzymać miał ich kosztem stoły, ołtarze, przybory kościelne, naczynia, księgi święte, ubiory, jednem słowem: wszystkie potrzebne do kościoła rzeczy. Również z majątków winowajców żądał adwokat w imieniu rodziny zabitego wyznaczenia dochodu po dwieście liwrów parisis rocznie dla kanoników, po sto dla kapelanów i po pięćdziesiąt dla kleryków. Chciał także, aby przyczyna fundacyi tej świątyni wypisana była literami wklęsłemi na kamieniu pod portykiem, dla podania w wieczną pamięć tej pokuty, i wreszcie, aby podobne świątynie na tęż samą intencyę wystawione zostały w Paryżu, w Rzymie, w Gandawie, w Dijon, w Saint-Jacques de Compostelle i Jerozolimie na miejscu, gdzie umarł Zbawiciel.
Po wysłuchaniu tego, kanclerz Francyi w imieniu króla, który całych tych wywodów słuchał obojętnie, odpowiedział, że z łaski Boga, a przy pomocy i zgodzie brata swego i syna Henryka, króla Anglii, regenta Francyi i następcy tronu, wykonanie wypowiedzianych i proponowanych rzeczy za sprawiedliwe uznanych nastąpi według żądania księcia Filipa Burgundzkiego.
Po tych słowach posiedzenie zamknięte zostało i obaj królowie, oraz książę Burgundyi, udali się każdy de swego pałacu.
Trzynaście lat przedtem, o sklepienia tejże samej sali, obiły się też same wyrazy oskarżenia publicznego, lecz w owym czasie książę Burgundyi był zabójcą, a Walentyna Medyolańska oskarżycielką. Żądała ona sprawiedliwości i sprawiedliwość jej przyrzeczona została tak, jak w tej oto chwili przyrzeczono sprawiedliwość księciu, i za tym pierwszym razem wiatr uniósł obietnicę królewską tak samo, jak to i teraz nastąpić miało.
Tymczasem jednak na podstawie wydanego przez króla wyroku, parlament rozpoczął dnia 3 stycznia 1421 roku postępowanie sądowe przeciw Karolowi de Valois, księciu de Touraine, królewiczowi Francyi. Został on wezwany, aby się stawił w przeciągu dni trzech pod grozą banicyi. Wezwanie przy dźwięku trąb ogłoszono i na marmurowej tablicy napisano. Ponieważ zaś królewicz na termin oznaczony nie stanął, został przeto ogłoszony banitą i uznany za niegodnego nie tylko tronu, ale nawet posiadania jakichkolwiek dóbr i majątków.
Królewicz dowiedział się o tem, gdy się znajdował w Bourges, w prowincyi Berri. Apelował od tego wyroku do ostrza swego miecza i zaprzysiągł, iż apelacyę swoją i swoje wyzwanie sam zaniesie do Paryża, do Anglii i do Burgundyi.
Przyznać trzeba, że, mimo wyroku owego, wielką miał królewicz w sercach wszystkich prawych Francuzów sympatyę. Powiększał ją jeszcze stan szaleństwa, w jakim się jego ojciec znajdował. Wiedziano dobrze i rozumiano, że nie serce to ojcowskie odpycha dziecię swoję ukochane. Wszystkie te dekreta, wydawane w imieniu szalonego króla, w oczach wielu wydawały się nieważnymi. Zbytek, jaki roztaczał król Anglii w Luwrze, w porównaniu z nędzą, jakiej doznawał król Francyi w zamku Saint-Paul, oburzał wszystkich w okolicy. To opuszczenie dochodziło tak daleko, że w dniu Bożego Narodzenia, 1420 roku, gdy królowa, książę Filip i rycerze Francyi i Burgundyi w salonach świetnie przybranych Luwru bawili się na dworze króla Henryka, stary król Francyi w ciemnych i wilgotnych salach Saint-Paul miał za całe otoczenie tylko kilku służących i kilku mieszczan Paryża, którzy mu dochowali wiary i w których sercach szczere dlań gorzało uczucie.
W owej właśnie chwili okoliczność nieprzewidziana oziębiła nieco stosunki króla Henryka z księciem Filipem. Między jeńcami, wziętymi w Melun, znajdował się, jak powiedzieliśmy, i pan de Barbazan. Rycerz ten oskarżony był o wzięcie udziału w zabójstwie księcia Burgundyi. Wedle umowy, zawartej pomiędzy Henrykiem i Filipem, wszyscy wspólnicy zbrodni owej winni byli być wydani mściwemu synowi zabitego. Już wszystkie przygotowania do badania Barbazana uczynione były w Dijon, gdzie zasiadła Rada książęca, gdy wtem więzień powołał się na braterstwo broni, jakie go z królem Anglii łączyło. Król Henryk nie zawiódł Barbazana. Kazał on oznajmić księciu Burgundyi, że ten, którego ręki dotknęła jego dłoń królewska, nie może być sądem karany, chociażby nawet sam Ojciec święty przybył z Rzymu żądać przeciw niemu sprawiedliwości. Książę Burgundyi długi czas miał urazę do Henryka o to, a uspokić go nawet nie mogły i pocieszyć ani kaźń J. M. pana de Goesmerel, nieprawego syna Duchatela, ani rozćwiertowanie, za wyrokiem parlamentu, J. M. pana Jana Gaulta.
Ku końcowi maja król Anglii i książę Burgundyi rozstali się. Henryk wyjechał do Londynu dla wprowadzenia żony swej do Anglii i koronowania jej. Filip równocześnie wyjechał do miast swoich, których jeszcze dotąd w posiadanie nie objął.
Podwójna ta nieobecność szkodliwą się stała, dla interesów i spraw księcia i króla Henryka. Królewiczowscy, którzy, po zdobyciu Melunu i Villeneuve-le-Roi, stracili odwagę, znowu nabrali byli otuchy, gdy spostrzegli, że obaj nieprzyjacielscy wodzowie są daleko, jeden w Londynie, drugi w Brukselli. Pobili oni na głowę Anglików pod Beaugy tak, że książę Clarence, brat królewski, i wielu panów i rycerzy angielskich poległo na placu, a wielu innych znakomitych wzięto do niewoli. Ciało księcia Clarence waleczny jakiś rycerz angielski unieść zdołał i do Anglii przewiózł.
Przyłożył się także do pogorszenia spraw Anglików w Paryżu mianowany po śmierci księcia Clarence gubernatorem Paryża książę d’Exeter, którego rządy były ciężkie i trudne do zniesienia. On to pod jakimś błahym pretekstem aresztował marszałka Villiers de l’Ile-Adam, a gdy prowadzonego do Bastylii więźnia lud odbić usiłował, on kazał strzelać do ludu. Anglik, obcy, cudzoziemiec, śmiał uczynić to, na co się nigdy nie odważyły nawet w najkrytyczniejszych chwilach książę Burgundyi.
O opisanych powyżej wypadkach dowiedział się król Henryk w Londynie, a książę Filip w Gandawie. Obadwaj zrozumieli, że obecność ich w Paryżu była niezbędną, wskutek czego król angielski, chociaż się czuł cierpiącym, udał się w drogę, a książę Burgundzki uczynił toż samo, nie załatwiwszy nieporozumień z kuzynem swym, księciem Janem Brabanckim, i żoną jego, Jacqueliną de Hainau.
Dwaj sprzymierzeńcy doskonale zrozumieli swoje stanowisko. Czas był wielki, aby przybywali. Królewicz oblegał Chartres. Połączone armie księcia Filipa i króla Henryka pośpieszyły na odsiecz temu miastu. Wojska królewicza nie były tak liczne, aby mogły przyjąć bitwę, więc odstąpiły od oblężenia; królewicz cofnął się do Tours. Książę Burgundyi zamiast udać się za nim w pogoń, przebył most pod Saint-Remy-sur-Somme i obiegł Saint-Eiąuier, ale tu znowu jego armia była za słaba i stracił nadaremnie miesiąc czasu pod murami twierdzy.
Podczas tego oblężenia dowiedział się w obozie pod owem miastem, że J. M. pan de Harcourt, który przeszedł na stronę królewicza, połączywszy się z J. M. panem Pothonem de Xaintrailles, idzie przeciw niemu, mając nadzieję podejść go. Szli oni na czele załóg wojennych miast Compiégne, Crespy-en-Valois i innych twierdz, które już znowu zaprzysięgły wiarę królewiczowi. Na wieść o tem, książę Filip wyruszył potajemnie nocą, przeszedł rzekę Somme i dążył naprzeciw nim z zamiarem przyjęcia bitwy.
Dnia 31-go sierpnia, o godzinie 11 rano, obie armie się spotkały, a zatrzymawszy się w odległości trzykroć wziętego strzału z łuku, ustawiły się w szyku bojowym. W wojnie tej trzech szwagrów była to pierwsza walna bitwa, w której młody książę, mając zaledwie 24 lat, rycerską pełnił powinność. Przed rozpoczęciem walki chciał on być na rycerza pasowanym. Obrządku tego dopełnił J. M. pan de Luxembourg.
Zaraz przy pierwszem szykowaniu wojsk, książę Burgundyi przykazał Filipowi de Sareuse, aby, wziąwszy chorągiew i stu dwudziestu zbrojnych, pod rozkazami J. M. panów de Saint-Leger i nieprawego syna de Roussy, przeprawił się skrajem poza drzewami dokoła, tak, aby mogli natrzeć na nieprzyjaciela z boku, gdy już bój rozpoczęty zostanie. Innym dowódcom swych wojsk dla zamaskowania tego manewru rozkazał, aby z oddziałami swymi stali nieruchomie i dopiero, gdy królewiczowscy natrą na Burgundów na całej linii, za danem hasłem: „„Naprzód”, rzucić się mają w wir walki.
Płaszczyzna, która oddzielała od siebie obie armie, w jednej chwili zapełniła się ludźmi i końmi. Pierwsze linie spotkały się z wielkim szczękiem zbroi. Rumak starł się o rumaka, mąż o męża, a żelazo o żelazo. Wielu w tem pierwszem starciu zostało zabitych, lub okrutnie poranionych, wielu strzaskało swoje kopie i rozpoczęła się walka olbrzymów na miecze i topory.
Szczególniejsza okoliczność zdawała się przeważać najprzód rolę zwycięstwa na stronę królewiczowskich. Sztandar Burgundyi przez zapomnienie pozostawiony był w ręku służalca do noszenia go przeznaczonego. Służalec ów, nieprzywykły do podobnych zapasów i nie będąc rycerskiego ducha, uciekł zaraz przy pierwszem natarciu, a w ucieczce upuścił chorągiew. Wielu panów i rycerzy, nie widząc sztandaru swego, sądziło, iż sam książę do niewoli wzięty został. Herold Flandryi głosił nawet, że Filip został zabity; ci, którzy widzieli upadający sztandar i słyszeli słowa herolda, na krótką chwilę straciwszy przytomność, nie wiedzieli, co czynić, i pięciuset zbrojnych, panicznym strachem porwanych, opuściło pole bitwy. Książę tymczasem z resztą armii swojej cudów waleczności dokazywał, chcąc w oczach ludzi, którzy go otaczali, zdobyć sobie rycerskie ostrogi i stać się godnym synem swego ojca.
Ze swej strony królewiczowscy, widząc to pomieszanie nieprzyjaciół, wysłali za uciekającymi dwustu ludzi pod wodzą Jana Kollet i Piotra de Luppel. Burgundzi uciekali, jak szaleni, zrobili sześć mil francuskich jednym tchem, nie obejrzawszy się nawet i nie broniąc się wcale, aż do przeprawy przez rzekę Somme pod Pecquigny.
Największe jednak siły walczące pozostały na miejscu, zmieszane ze sobą i walczące zawzięcie. Książę, który pierwszy był wszędzie, nie ranny wprawdzie, dwakroć silnie uderzony został. Kopia nieprzyjacielskiego rycerza przeszyła mu na wylot siodło wojenne, druga zaś utkwiła w tarczy tak głęboko, że, nie mogąc jej wyrwać, musiał porzucić i tarczę. W tej samej chwili zbrojny jakiś z królewiczewskich, olbrzymiego wzrostu, pochwycił księcia wpół, chcąc go z konia ściągnąć. Książę miał rumaka wielkiej siły i wzrostu, zawiesiwszy więc miecz u ręki, obydwa ramiona zarzucił na szyję olbrzyma i spiąwszy konia ostrogami, wyrwał nieprzyjaciela ze strzemion, jak huragan wydziera dąb olbrzymi z ziemi, i porzucił go między swoich ludzi, którzy go do niewoli zabrali.
Czyny dwóch innych jeszcze rycerzy w tej bitwie podaje nam historya. Byli to ze strony królewiczowskich J. M. pan Pothon de Xaintrailles, który później wsławił się przy oblężeniu Orleanu, ze strony zaś Burgundów nowo pasowany na rycerza J. M. pan Jan de Villain, którego imię poza tą bitwą nigdzie wspominane więcej nie jest. Ten Herkulesowej był siły, czego miecz jego nie przeciął, to maczuga na ziemię waliła. Przed nim i przed zniszczeniem, jakie szerzył dokoła, uląkł się nawet pan de Xaintrailles, a gdy w tejże samej chwili Filip de Sareuse natarł z boku na królewiczowskich, rozproszyli się oni i poszli w rozsypkę, ścigani przez księcia Burgundyi i dwóch tylko rycerzy, J. M. panów de Longueral i d’Erly, którym rączość ich rumaków na to pozwalała.
Zwycięstwo dnia tego zostało przeto przy Burgundach, którzy, straciwszy zaledwie trzydziestu lub czterdziestu ludzi, zabili lub ranili pięciuset królewiczowskich, nie licząc znacznej liczby wziętych w niewolę razem z panem de Xaintrailles. Dzień ten nazwany został w historyi „spotkaniem pod Mons-en-Vimeu“, i mimo swej ważności nie otrzymał miana bitwy, albowiem ani z jednaj, ani z drugiej strony chorągwie królewskie nie były rozwinięte.
W tymże czasie król Anglii przez układ z dowódcą załogi wszedł do miasta Dreux, a kazawszy w Lagny-sur-Marne przygotować maszyny wojenne do oblężenia potrzebne, podstąpił z dwudziesto cztero tysięczną armią pod miasto Meaux, którego dowódcą załogi był pan de Vaurus, mający pod sobą około tysiąca zbrojnych.
Podczas tego oblężenia, które trwało siedm miesięcy, Henryk V dowiedział się, że królowa, żona jego, powiła syna. Dziecię, które wydała na świat, miało być w ośmnaście miesięcy potem ogłoszone królem Francyi, pod imieniem Henryka VI.
Meaux broniło się zawzięcie. De Vaurus, który się w mieście tem zamknął, był to człowiek okrutny, ale męstwa doświadczonego. Gdy jednak pomoc, jaką mu miał przyprowadzić J. M. pan d’Offemont, nie nadeszła, załoga dłużej już trzymać się nie mogła. Miasto zostało zdobyte szturmem, na ulicach zdobywano każdy dom z osobna. Oblężeni, wypędzeni z jednej części miasta, przeprawili się przez rzekę Marne i osaczyli na drugiej stronic rzeki. Król Anglii, ścigając ich z zaciętością, nie dał im ani chwili wypoczynku i nie pozwolił się opamiętać, dopóki wszyscy co do jednego nie zostali zabici, lub wzięci do niewoli. Ulice zasłane były potrzaskanemi kopiami i połamanemi zbrojami.
Pomiędzy wziętymi do niewoli znajdował się de Vaurus, który tak dzielnie bronił miasta. Król angielski kazał go zaprowadzić pod wiąz, gdzie on sam zwykle okrutne wyroki swoje kazał wykonywać i który dlatego nosił nazwę wiązu de Vaurus. Tam bez procesu i bez sprawy, jedynie tylko prawem mocniejszego i z przywileju zwycięzcy, kazał mu głowę ściąć, powiesić ciało pod ramiona, a utkwiwszy mu sztandar w otwartej po ścięciu głowy szyi, tęż głowę na okuciu sztandaru zatknąć kazał. Wielu rycerzy nawet z jego własnej armii szemrało przeciw takiej surowości i uważało, że była to kara zbyt okrutna dla tak walecznego rycerza.
Około tegoż czasu J. M. pan de Luxembourg, który wzięty do niewoli pod Mons-en-Vimeu znowu przystał do Burgundczyków, zdobył fortece Quesnoy i Héricourt, a na wieść o tych tryumfach miasto Crespy en Vallois i zamki Pierrefonds i Offemont poddały się same.
Tak więc zwycięstwo ostatecznie się przechyliło ku królowi Henrykowi, gdy w tym samym czasie zwycięzca zachorował w zaniku Vincennes.
Choroba czyniła szybkie postępy i król Anglii pierwszy uznał choroby owej śmiertelność. Przywołał do łoża swego księcia de Bedford, swego wuja, hrabiego de Warwick i J. M. pana Ludwika de Bobertsaert. Powiedział im, że czuje, iż wolą Bożą jest, aby opuścił ten świat i życie utracił. Potem dodał:
— Szwagrze mój, Janie, proszę was i zaklinam na wasz honor i miłość, jaką macie dla mnie, abyście zawsze dochowali wiary synowi memu, Henrykowi, waszemu siostrzeńcowi, i upraszam, abyście nie zgodzili się, póki wam życia stanie, na żadne porozumienie się z naszym przeciwnikiem Karolem de Valois, dopóty, dopóki księstwo Normandyi nie będzie ostatecznie w naszem posiadaniu. Gdyby mój szwagier, książę Burgundyi, chciał przyjąć na się regencyę królestwa, radzę wam, oddajcie mu ją, jeżeli nie, zatrzymajcie przy sobie. Wam zaś, wuju mój — dodał, zwracając się do księcia d’Exeter, który wszedł właśnie do komnaty — pozostawiam w całości zarząd królestwem Anglii, gdyż wiem, że umiecie dobrze rządy sprawować. Cokolwiekby się stało, nie powracajcie do Francyi i bądźcie przewodnikiem mego syna, a dla miłości, jaką mieliście dla mnie, odwiedzajcie go często. Co do was zaś, kuzynie de Warwick, pragnę, abyście byli jego guwernerem, nie opuszczając go nigdy, abyście prowadzili go i nauczyli rycerskiego rzemiosła. Wybierając was do tego, jestem pewny, że lepiejbym wybrać nie mógł. Przytem proszę was z całych sił swoich, abyście unikali, o ile to być może, wszelkiej sprzeczki i nieporozumienia z kuzynem naszym, księciem Burgundyi. Zabrońcie to samo w mojem imieniu memu szwagrowi de Humphrey, ponieważ, gdyby się wydarzyły pomiędzy wami a nim jakiekolwiek zatargi, sprawy nasze, tak daleko posunięte w tem królestwie, mogłyby być wielce narażone. Nakoniec zalecam wam, abyście w żadnym razie nie wypuszczali na wolność z więzienia kuzyna naszego, księcia Orleanu, hrabiego d’Eu, pana de Gancourt, niemniej jak pana Guicharda de Chisay dopóty, dopóki syn mój nie dojdzie do pełnoletności; co do innych zaś, czyńcie według woli waszej.
Gdy już wszyscy przyrzekli mu spełnić jego wolę, król zażądał, aby go zostawiono samego, a gdy i temu żądaniu zadosyćuczyniono, zawołał lekarzy i kazał im, aby mu powiedzieli, ile mniej więcej pozostaje mu czasu do życia.
Z początku tedy, wahając się z odpowiedzią, chcieli pozostawić mu pewną nadzieję, mówiąc, że Bóg jest panem wszechmocnym i zdrowie powrócić mu może, ale król uśmiechnął się smutno i kazał wyznać sobie całą prawdę, obiecując, że, jakakolwiekby ona była, zniesie ją, jak przystoi na króla i wojownika. Cofnęli się więc w głąb pokoju, a po krótkiej naradzie jeden z nich wystąpił i, przykląkłszy przy łożu królewskiem, rzekł:
— Najjaśniejszy panie, myśl o duszy Twojej, albowiem zdaje nam się, iż, jeżeli nie cud Boży, nie podobną jest, abyś, królu, żył dłużej nad dwie godziny.
Zawołać tedy kazał Henryk spowiednika swego i duchownych, którym kazał czytać siedm psalmów. A gdy doszli do tych słów dwudziestego wersetu: „Ut aedificentur muri Hierusalemu“ — zatrzymał ich, mówiąc głośno, aby wszyscy słyszeli, że, gdyby nie śmierć, która go przedwcześnie spotyka, miał zamiar po uspokojeniu królestwa Francyi udać się na wyprawę krzyżową w celu odzyskania Grobu Świętego i że byłby tak uczynił, gdyby Bóg dozwolił mu był życia dłuższego. Po tem oświadczeniu króla Henryka rozpoczęto dalej śpiewać psalmy, ale już przy końcu następnego wersetu król krzyknął strasznie. Święte modlitwy przerwano, król jeszcze jedno wydał westchnienie; było ono ostatnie.
Śmierć ta nastąpiła dnia 31 sierpnia, 1422 r.
Nazajutrz wnętrzności Henryka pogrzebane zostały w kościele klasztoru de Saint-Maur, a ciało nabalsamowane złożono w trumnie ołowianej.
Dnia 3 września żałobny kondukt wyruszył ku Calais. Trumnę złożono na wozie, ciągnionym przez cztery piękne czarne konie. Na trumnie położona była statua, wyobrażająca Henryka, wielkości naturalnej, z berłem w prawej i jabłkiem w lewej ręce, z koroną na głowie i oczyma w niebo wzniesionemi. Całun tego śmiertelnego łoża był z sukna purpurowego, haftowanego złotem. Gdy kondukt dochodził do jakiego miasta, wychodziły naprzeciw delegacye, a czterech ludzi rozwijało nad wozem śmiertelnym bogaty baldachim z jedwabiu i złota, taki, jaki jest zwyczaj w dniach uroczystych nosić nad ciałem Chrystusa na procesyach pobożnych. Za wozem postępowali książęta z rodziny królewskiej, panowie i rycerze, i cały dwór. Po obu stronach wozu szli w wielkiej liczbie księża i duchowni, którzy bądź to w drodze, bądź w chwilach odpoczynku, ciągle śpiewali pieśni za dusze zmarłe i odprawiali nabożeństwa we wszystkich miastach, przez które kondukt przechodził.
W Rouen kondukt spotkał królowę Katarzynę, która po słabości powracała do Francyi, do swego męża. Nie wiedziała ona o jego śmierci, więc rozpacz jej była wielka. Nie chciała opuścić ciała i przyłączyła się do konduktu żałobnego, który, przybywszy do Calais, udał się zaraz w dalszą drogę do Duwru i w nocy na dzień Świętego Marcina stanął w Londynie.
Piętnastu biskupów, w strojach pontyfikalnych, wielu opatów i prałatów w mitrach, liczne duchowieństwo i tłumy mieszczan Londynu, przyjęło orszak u bram miasta. Otoczyli ciało, śpiewając egzekwie i przez most Londyński i ulicę des Lombards odprowadzili do kościoła katedralnego Świętego Pawła. Sam wóz żałobny zaprzężony był w cztery rosłe rumaki. Pierwszy miał na piersi zawieszoną tarczę z herbem Anglii, drugi również na tarczy miał splecione herby Anglii i Francyi, takież same, jakie król za życia nosił na piersiach; na tarczy trzeciego rumaka wyobrażony był herb Francyi, a czwarty koń miał tarczę z herbem króla Artura, „Niezwyciężonego“. Ten ostatni herb wyobrażały trzy złote korony w polu błękitnem.
Po nabożeństwie żałobnem zwłoki zostały złożone w świątyni Westtminsterskiej, obok poprzedników Henryka na tronie Anglii.
Tak zniknął z widowni świata, na którym tyle narobił wrzawy, Henryk V, król angielski, zwany „Zdobywcą“. Zagłębił się on w ziemi Francyi dalej, aniżeli którykolwiek z jego przodków. Zdobył Paryż, którego nikt przed nim zbrojnie nie posiadł, i pozostawił następcom swoim tytuł króla Francyi, który utrzymali aż do czasu, kiedy w cztery wieki później Napoleon końcem miecza wyskrobał z herbu połączonego trzech wysp królestwa trzy złote lilie francuskie. Umarł on w połowie wieku, który miłosierdzie Boże zwykle śmiertelnikom naznacza. Był to jeden z najwaleczniejszych i w sprawach wojennych najzręczniejszych rycerzy swojej epoki, ale miał dwie wady: był zanadto niezłomny w postanowieniach i zanadto wyniosły i dumny w swej samowoli.
Książę de Bedford zaledwie zdążył oddać ostatnią posługę swemu panu i szwagrowi, gdy poselstwo z Paryża wiadomość mu przyniosło, że go tam oczekuje drugi pogrzeb. Umarł Karol VI, król francuski. Nieszczęśliwy ten szaleniec oddał Bogu ducha dnia dwudziestego drugiego miesiąca października, roku 1422. Ostatnia jego godzina była tak smutna i osamotniona, jak i życie całe. Nie było przy nim ani żony jego, pięknej Izabelli Bawarskiej, ani królewicza Karola, ani żadnego z pięciorga dzieci, jakie mu jeszcze pozostały. Książę de Berri nie żył już, książęta Orleanu, Brabantu i de Bourbon pozostawali w niewoli, książę Burgundyi nie śmiał stanąć przy śmiertelnem łożu tego, którego królestwo zaprzedał. Przyjaciół nie miał król opuszczony!... Wojna domowa zdziesiątkowała ich, lub utrzymywała przy królewiczu.
Gdy w onej strasznej godzinie śmierci, w której człowiek odzyskuje całą swoją siłę na krótką chwilę, jak lampa, która przed samem zgaśnięciem całem światłem błyska, stary król na chwilę odzyskał razem wzrok i mowę, podniósł się, opierając na łokciu na łożu swojem, i blady i wynędzniały począł rozglądać się dokoła, szukając oczyma w starej i ciemnej sali, komuby mógł rzucić ostatnie spojrzenie i kogo pożegnaćby zapragnął; zobaczył tylko twarze obojętne i zimne kanclerza swego i szambelana, których obowiązki przy łożu śmiertelnem króla zatrzymywały. Upadł tedy Karol napowrót na poduszki z głębokiem westchnieniem, zamykając w sobie ostatnie wyrazy, które bywają pociechą ostatnich chwil umierającego, i zamknął oczy, albowiem tylko pod zamkniętemi powiekami widzieć mógł upragnione obrazy: rumianej twarzy syna swego, Karola, o którym wiedział dobrze, iż go sercem nie opuścił, i poetycznej postaci Odetty, młodej zakonnicy, której pieszczoty, jeżeli nie miłość, stanowiły jedyne w życiu jego prawdziwie rozkoszne chwile. Takim sposobem Bóg, zastępując ludzi niepamiętnych, posłał do wezgłowia umierającego starca aniołów, aby mu pomogli umrzeć bez rozpaczy w sercu i bez przekleństwa na ustach.
Co do tych, którzy go otaczali, obojętność ich była tak wielka, że, chociaż spostrzegli fakt zgonu królewskiego, jednak nie byli w stanie oznaczyć, o której mianowicie godzinie dusza oddzieliła się od ciała, które od lat trzydziestu tyle cierpiało.
Panowanie Karola VI, dziwne i jedyne w kronikach narodu francuskiego, panowanie to szału, było jednem z najnieszczęśliwszych dla Francyi, a jednak król ten był jednym z najbardziej żałowanych przez naród. Przydomek „Ukochanego“, jaki mu nadał lud, przetrwał i przemógł nazwę „Szalonego“, którą mu nadawali możni. O ile rodzina okazała się względem niego niewdzięczną, o tyle naród był mu zawsze wierny. W młodości umiał podobać się wszystkim męstwem swojem i uprzejmością, w starości obudził współczucie ogólne nieszczęściem swojem i nędzą. Za każdym razem, kiedy szaleństwo opuszczało go na chwilę, chwytał w ręce wodze rządu i za każdym razem naród w polepszeniu losu swego czuł obecność jego u steru. Było to słońce, które od czasu do czasu wynurzało się z gęstych i ciemnych chmur, i którego promienie, jakkolwiek słabe, rozradowywały duszę Francyi.
Na, drugi dzień po śmierci króla otoczyła zmarłego świetność tronu, która go za życia była opuściła. Zwłoki złożono w trumnę ołowianą, rycerze i koniuszowie zanieśli je do kaplicy pałacu Saint-Paul, gdzie zostały z wielką uroczystością wystawione na widok publiczny, aż do powrotu księcia de Bedford.
Przez dni dwadzieścia odprawiane były bezustannie msze śpiewane w kaplicy owej tak, jak to miało miejsce jeszcze za życia króla. Cztery paryskie zakony jałmużnicze na przemiany odbywały służbę przy zwłokach, a każdy, kto chciał, mógł swobodnie wchodzić i modlić się za duszę zmarłego.
Nakoniec dnia 8 listopada przybył książę de Bedford. Już, nie mogąc się go doczekać, parlament postanowił przedsięwziąć co należało do pogrzebu. Postanowiono nawet sprzedaż mebli z pałacu królewskiego Saint-Paul, tak wielka była nędza królewska.
Dnia 10 przeniesiono ciało do kościoła katedralnego Notre-Dame. Delegacye ze wszystkich kościołów i z uniwersytetu asystowały przeniesieniu temu. Prałaci szli prawą stroną ulicy w ubiorach pontyfikalnych; doktorowie i retorowie, w szatach do ich urzędów i godności przywiązanych, postępowali po lewej stronie. Trumnę podtrzymywali z prawej strony koniuszowie i wielcy urzędnicy dworu, z lewej zaś prefekci Paryża, mieszczan i milicyi miejskiej. Trumna owa umieszczona była na wysokim wozie, pokrytym suknem błękitnem, haftowanem w złote lilie; nad wozem wznosił się tak samo przyozdobiony baldachim. Na trumnie była złożona statua, wyobrażająca króla Karola, nadzwyczaj podobna, przybrana w koronę złotą. Na rękach owej statuy rękawiczkami białemi okrytych, błyszczały pierścienie z drogocennymi kamieniami. U bramy wisiały dwie tarcze, jedna ze złota, druga ze srebra. Statua ta ubrana była w suknię purpurową ze złotem i płaszcz podobny, bogato gronostajami podbity. Pończochy miała czarne, a trzewiki z niebieskiego aksamitu haftowane były złotem.
Całun, który pokrywał szczątki śmiertelne Karola, podtrzymywany był przez prezesów parlamentu; dalej za nim szli paziowie. Potem nieco dalej, ubrany czarno, na koniu w czerwonej zbroi, jechał książę de Bedford, regent państwa.
Litość brała patrzeć na tego króla, tyle razy zdradzanego za życia i tak opuszczonego po śmierci, że żaden z książąt domu złotych lilii nie szedł za jego pogrzebem i że żałobie Francyi angielski książę przewodniczyć musiał. Wojny domowe i z cudzoziemcami od lat dwudziestu tak wyniszczyły kraj i takim huraganem zniszczenia powiały, że rozproszyły wszystkie gałązki dynastyi i odłączyły je od pnia rodzinnego.
Poza księciem de Bedford postępował piechotą kanclerz Francyi, wyżsi dygnitarze koronni, notaryusze, mieszczanie, wreszcie ludzie prości, mieszkańcy Paryża, w tak wielkim tłumie, jakiego od dawna za żadnym pogrzebem królewskim nie widziano.
W tym porządku kondukt zaszedł do kościoła Notre-Dame. Tylko czoło orszaku mogło wejść do świątyni, tak liczne były tłumy. Mszę wielką odprawił patryarcha konstantynopolitański, poczem dopiero kondukt ruszył do Saint-Denis, powracając znowu przez most zwodzony, bo drugi most Notre-Dame był tak przez naród zajęty, że pójść przezeń nie było możności.
Na pół drogi do Saint-Denis miernicy soli miasta Paryża, mając każdy lilie złotem haftowane na piersiach, na mocy przywileju, jaki posiadała ich korporacya, odebrali ciało z rąk koniuszych i prefektów i nieśli je aż do krzyża, który się wznosi na trzy czwarte części drogi od Paryża. W tem, miejscu proboszcz Saint-Denis spotkał kondukt. Towarzyszyło mu duchowieństwo, zakony, mieszczanie i naród z mnóstwem pochodni; noc bowiem już była zapadła. Udano się do kościoła, gdzie znowu egzekwie odśpiewano, a ponieważ ciało miało być w grobie złożone dopiero nazajutrz, więc zostało tymczasem w środku głównej nawy wystawione.
Nazajutrz znowu odprawiono nabożeństwo za spokój duszy króla. Przez całą noc kościół był oświecony tak, że paliło się dwadzieścia tysięcy funtów świec woskowych, a jałmużnę rozdawano z taką szczodrobliwością, że szesnaście tysięcy ludzi dostało każdy po trzy srebrne monety stempla królewskiego.
Po ukończeniu nabożeństwa i ceremonii, otwarto wreszcie kraty piwniczne. Trumna przy świetle pochodni spuszczona została i ustawiona obok Karola V i wielkiego marszałka. Patryarcha konstantynopolitański, wziąwszy w rękę gałązkę bukszpanu i umoczywszy ją w wodzie święconej, zaczął śpiewać Salve Regina, a wtedy mistrze broni królewscy złamali swe białe różdżki, rzucili je do grobu wraz z ułomkami królewskiego miecza.
Pierwsza garść ziemi spadła na trumnę królewską, dzieląc ostatecznie dwa panowania i dwie dynastye, a gdy dół został wypełniony, wystąpił wielki herold de Berri, stanął na usypanym kopcu i zawołał wielkim głosem:
— Niechaj Bóg Najwyższy raczy mieć litość i miłosierdzie nad duszą wielkiego i wspaniałego księcia Karola, króla Francyi, szóstego tego imienia, naszego pana i władcy!
Łkania wydarły się ze wszystkich piersi, a wielki herold po chwili wyrzekł znowu:
— Niechaj Bóg Najwyższy dać raczy długi żywot Henrykowi z Bożej Łaski królowi Francyi i Anglii, naszemu panu i władcy!
Po tych słowach natychmiast heroldowie spuszczone ku dołowi miecze wznieśli do góry, wołając po dwakroć:
— Niech żyje król! Niech żyje król!...
Tłum został niemy i nieruchomy i nikt nie powtórzył tego świętokradzkiego okrzyku. Zginął on bez echa pod ciemnem i ponurem sklepieniem katakumb królów Francyi, a popioły tych królów z trzech po sobie następujących dynastyi zadrżały ze zgrozy.
Nazajutrz Henryk VI, król angielski, mający wieku ośmnaście miesięcy, ogłoszony został królem Francyi, a regencyę powierzono księciu de Bedford.

KONIEC.




  1. Datę te podaje Froissart. W regestrach parlamentu zapisano 22. Najwięcej szczegółów do opisu tego wjazdu autor zaczerpnął z Froissart’a z „Mnicha z Saint Denis“ i z Juvénala des Ursins.
  2. Królowa Izabela była, jak wiadomo, córką bawarskiego księcia Stefana Ingolstadzkiego i księżniczki Tadei Medyolańskiej.
  3. Brylant ten, który od czasu bitwy pod Granson znajdował się w skarbcu Karola Zuchwałego, wpadł w ręce Szwajcarów, sprzedany był w 1492 r. w Lucernie za cenę 5000 dukatów i przeszedł do Portugalu na własność don Antonia, opata Cratońskiego. Ten ostatni potomek linii Braganckiej, która utraciła tron, przybył do Paryża i tu umarł. Wtedy brylant ów nabył Mikołaj de Harlay pan de Sancy; stąd jego nazwa. Według ostatniej oceny inwentarza klejnotów koronnych Sancy, jeśli się nie mylimy, wart jest 1,820,000 franków.
  4. Mieszanina z wina, cukru i cynamonu.
  5. „Dam enelose entre fleur de lys
    Vous êtes royne de Paris
    De France et de tout le pays
    Nous en rallons en paradis“.
  6. Dzieweczka ta, później znana pod imieniem Małgorzaty de Valois, została żoną J. M. pana de Harpedane i dostała na wiano ziemię Belleville w prowincyi Poitou.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.