Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga jedenasta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.La cereatura bella bianco vestita (Dante).

Gdy Quasimodo ujrzał że celka była pustą, że cyganki w niéj nie było, że ją pochwycono podczas kiedy jéj bronił, zapuścił dłonie w swe kudły, i tupał nogami ze zdziwienia i bólu; poczém jął obiegać kościół cały, szukając cyganki, zapełniając krzykami dziwnemi wszystkie kąty i zagłębienia murów, siejąc rude swe włosy po kamiennéj posadzce. Był to właśnie moment, w którym łucznicy królewscy zwycięzko weszli do katedry Najświętszéj Panny w pogoni za cyganką. Quasimodo pomagał im bezwiednie, garbusek biedny! w fatalnych ich zamiarach; mniemał, że nieprzyjaciołmi cyganki hołotnicy byli. Sam oprowadzał Tristana Hermitę po wszystkich możebnych kryjówkach, otwierał przed nim drzwiczki tajemne, podwójne ścianki ołtarzów, zakrystye tylne. Gdyby nieszczęśliwa znajdowała się tu jeszcze, on byłby ją wydał. Daremne poszukiwania znużyły w końcu Tristana, który się nie lada czém nużył; Quasimodo jednak przetrząsał daléj. Dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto razy obiegł katedrę wzdłuż i wszerz, z góry i na dół, zeskakując, wskakując, wiercąc się, krzycząc, wołając, tropiąc, szperając, wycierając głową wszystkie skręty, framugi i otwory w murze, wtykając pochodnię pod wszystkie sploty sklepień, zrozpaczony, wściekły. Samiec, który połowicę swą, stracił, nie byłby ani obłąkanym ani rozhukanym więcéj. Nareszcie skoro już był pewnym, najzupełniéj pewnym, że jéj tu nie było, że znikła, że mu ją skradziono, wolnym krokiem zawrócił na schody wież, na schody, które z takim tryumfem i uniesieniem przebiegał w dniu, kiedy ją był ocalił. Te same miejsca mijał teraz powtórnie, z głową zwieszoną, bez głosu, bez łez, prawie bez oddechu, Kościół znów zaległ pustką i zapadł we zwykłe milczenie głuche. Opuściły go gromady zbrojne, dla ścigania czarownicy w Grodzie. Quasimodo, pozostawszy teraz samotny w obszernéj katedrze, tak tłumnie przed chwilą oblężonéj, skierował się w stronę celki, kędy cyganka pod jego opieką i strażą tyle tygodni spędziła. Zbliżając się ku miejscom tym, przyszło mu do głowy, że akurat tam ją może znajdzie. Gdy na zawrocie krużganka wychodzącego na dach naw bocznych, spostrzegł wązką kryjówkę z okienkiem i drzwiczkami, podgarnięta pod skrzydlaty wierzch kabłąkowego filara, jako gniazdo ptasze pod gałęzią, siły go naraz biedaka opuściły, i oparł się o krawędź słupa, by nie upaść. Wyobraziło mu się, że bardzo być mogło, iż tu właśnie przed chwilą wróciła, że ją bezwątpienia duch dobry napowrót tu przywiódł, że schronienie zanadto było bezpieczném i czarującém, żeby się w niém i teraz znaleźć nie miała. Kroku jednego naprzód uczynić nie śmiał, z obawy rozchwiania swych przywidzeń. — „Ach, tak — mówił do siebie — modli się niezawodnie lub spoczywa. Nie kłóćmy jéj spokoju“. Skupił w końcu odwagę, postąpił na palcach, popatrzył i wszedł. Próżnia. Izdebka wciąż próżną była. Nieszczęśliwy garbusek obszedł ją w koło z cicha i wolno, podniósł siennik, jakby przypuszczał, że się mogła skryć między posłaniem a posadzką, poczém wstrząsnął głową i stanął jak wryty. Naraz cisnął na ziemię pochodnię, nogami ją zdeptał, i nie rzekłszy jednego słowa, nie wydawszy jednego westchnienia, rznął się z całym zamachem biegu głową o mur, i padł omdlały na podsadzkę.
Odzyskawszy przytomność, zatoczył się na posłanie, skręcił się i spazmatycznie całować począł miejsce jeszcze nie wystygłe, gdzie spoczywało dziewczę młode; zostawał tak minut kilka nieruchomy, jakby konający; następnie się podniósł, zdyszany, zapływający potem, obłąkany, i jął znowu tłuc głowę o ścianę z przerażającą regularnością buław w swych dzwonach, a z postanowieniem człowieka pragnącego roztrzaskać sobie czaszkę. Padł w końcu po raz drugi, bez sił, bez ducha; wyczołgał się na kolanach za próg celki, i przysiadł wprost drzwiczek, z wyrazem skamieniałego jakiegoś zdziwienia. W postawie téj przetrwał więcéj godziny, nieporuszenie, z okiem wlepioném w izdebkę opuszczoną, bardziéj zasępiony i zadumany, niż matka między kolebką pustą, a trumienką pełną. Nie wyrzekł ani słowa; czasem tylko, śród długich przestanków grobowego milczenia, głębokie łkanie wstrzęsło gwałtownie całém jego ciałem; łkanie jednak bez łez i skargi, jako owe łyskania letnie, którym żaden huk nie towarzyszy.
Zdaje się, że wtedy to, szukając w głębi swych dum strapionych, ktoby mógł być niespodziewanym napastnikiem cyganki, przyszedł mu na myśl archidyakon. Przypomniał sobie, że sam tylko dom Klaudyusz posiadał klucz od schodów prowadzących do schronienia dziewczyny; przypomniał dwie nocne jego wyprawy i napaści na młodą tancerkę, jednę któréj on, Quasimodo, dopomagał, drugą, któréj przeszkodził. Tysiączne szczegóły stanęły mu w oczach, i niebawem nabrał przekonania, że nie kto inny, jeno archidyakon porwał mu cygankę, Tak jednak serdecznie czcił kapłana, — wdzięczność, poświęcenie, przywiązanie tak głęboko duszę mu przepoiły, że nawet w téj chwili stawiały jeszcze opór zgryźliwym natarciom zazdrości i rozpaczy.
Rozmyślał nad postępkiem arehidyakona, a gniew krwawy i śmiertelny, jakiby się w nim zapalił był z tego powodu niechybnie przeciw każdemu innemu, obracał się w sercu nieszczęśliwego garbuska tylko w nadwyżkę bólu, przy imieniu Klaudyusza Frollo.
Bijąc się tak z falami uczuć gwałtownych a sprzecznych, ujrzał naraz — ile że świt mocno już pobielał filary kabłękowe — na górném piętrze Notre-Dame, przy załamie galeryi okalającéj nadołtarzowy szczyt katedry, postać przesuwającą się. Postać ta zmierzała ku jego stronie. Poznał ją. Był to archidyakon. Klaudyusz postępował krokiem wolnym i ciężkim. Idąc nie patrzał przed siebie; kierował się ku wieży północnéj, twarz jego atoli w bok zwróconą była, ku prawemu wybrzeżu Sekwany, a głowę miał podniesioną, jak gdyby chciał czegoś dojrzéć po za dachami domów. Sowa często przybiera postawę tę krzywą. Leci ku jednemu punktowi, a ślepie wytężone ma ku drugiemu. Ksiądz przeszedł w ten sposób po nad głowa Quasimoda, nie spostrzegłszy go.
Dzwonnik, którego nagłe to zjawienie się mogilnym chłodem oblało, ujrzał jako się ksiądz zagłębił pod wejście na schody wieży północnéj. Czytelnikowi wiadomo, że z wieży téj roztacza się widok na ratusz miejski. Quasimodo powstał i podążył za archidyakonem.
Garbus wstąpił na schody, chcąc wiedziéć po co Klaudyusz na nie wstępował. Zresztą biedny dzwonnik sam nie wiedział, jak sobie począć, coby miał do powiedzenia, ani czegoby żądał. Przepełniony był wściekłością, przepełniony bojaźnią. Archidyakon i cyganka bój wiedli w jego sercu.
Gdy sięgał wierzchołka dzwonnicy, i zanim opuszczał cień schodów wszedł na krużganek szczytowy, ostrożnie zbadał pierwéj, gdzie się ksiądz znajduje. Ksiądz tyłem do niego był odwrócony. Poręcze świetlisto wycinane okalają krużganek dzwonniczny. Ksiądz, mając wzrok zatopiony w głąb miasta, oparł się piersią o tę z czterech poprzecznie poręczy, która była od strony mostu Najświętszéj Panny.
Quasimodo, wilczym krokiem z tyłu ku niemu się zbliżający, szedł zobaczyć, czemuby się tak ksiądz przypatrywał. Uwaga Klaudyusza do tyla skupioną była i czém inném zajętą, że nie słyszał nadchodzącego dzwonnika,
Przepyszny to i czarowny widok Paryża, zwłaszcza ówczesnego, oglądany z wysokości dzwonnie notre-damskich, przy świeżych pobłyskach jutrzenki letniéj. Był-to dnia tego poranek, zdaje się czerwcowy. Po niebie rozpływała się pogoda przeczysta. Kilka gwiazd spóźnionych gasło na rozmaitych punktach widnokręgu; jedna z nich tylko, od wschodu, na najświatlejszym skraju niebios, dyamentowe jeszcze choć blednące sypała blaski. Słońce zabierało się do wejścia. Paryż ruszać się zaczynał. Najzupełniéj czyste i bialutkie światło żywo uwydatniało dla oka wszystkie figury gmachów i domów tysiącznych, wysuwających się od wschodu. Tytani cień wieżyc sunął z dachu na dach z jednego końca stolicy w drugi. Z niektórych dzielnie podnosiły się już szmery rozmów i pracy ludzkiéj. Tam uderzenie dzwonu, gdzie indziéj odgłos młota, w trzeciéj stronie różnorodnie złożony grzechot ciągnącego woza. Tu i owdzie, na całéj téj powierzchni szczytów, wymykały się dymy błękitnawe, jako z otworów niezmierzonéj jakiéj szachownicy kadzielnicznéj. Rzeka, wody swe wełniąca przy arkadach tylu mostów i u przylądków wysp tyla, mieniła się deseniami srebrzystych fałd. W okół stolicy, za okopami, wzrok się tracił śród nieobjętych kręgów mgieł płachcianych, przez które niewyraźnie się rysowała niepewna linia płaszczyzn i powabne wypukłości wzgórzy. Rozmaitego rodzaju pomruki i chychoty, kołysząc się rozbryzgiwały po nad tym grodem, pół sennym, pół przecierają — cym oczy. Ku wschodowi, poranny wiatr upędzał się po widnokręgu za kilkoma przejrzysto-szaremi kosmykami, wydartemi z runa pagórków obłoczystych.
Na placu przedkatedralnym gromada kumoszek poczciwych ze dzbanami w ręku, pokazywała sobie ze zdziwieniem pobożném podarte i pokiereszowane podwoje główne Najświętszéj Panny, oraz dwie kałuże okrzepłego ołowiu, osadzone w rozpadlinach żwiru. Tyle téż tylko i zostało z zaburzeń i rwetesów ubiegłéj nocy. Stos zapalony przez Quasimoda między wieżami spłonął i zagasł. Tristan uprzątnął i wymiótł plac, kazawszy pobitych wrzucić do Sekwany. Królowie tacy jak Ludwik XI, starają się szybko zmyć bruki po rzezi.
Na zewnątrz krużgankowych poręczy wieży południowéj, pod punktem właśnie, na którym się ksiądz zatrzymał, znajdowała się jedna z owych rynien kamiennych, fantastycznie rzeźbionych, któremi się jeżą gmachy gotyckie; w szparze zaś téj rynny dwa gwoździki pięknie rozkwitające, potrząsane i jakby ożywione świeżością oddechów powietrznych, kłaniały się sobie swawolnie wesoło. Po nad wieżami, w górze, w dalekiéj głębi błękitów, ptastwo cienkiemi głosami odśpiewywało godzinki.
Ale ksiądz nie nie widział, nie z tego wszystkiego nie słyszał. Należał do rzędu ludzi, dla których nie ma poranków, nie ma kwiatów, nie ma ptastwa. Śród tych nieprzejrzanych horyzontów, przybierających do koła niego tyle rozmaitych barw i kształtów, on zmysłami utonął w jednym jedynym przedmiocie.
Quasimoda paliła żądza spytania go co uczynił z cyganką, ale archidyakon zdawał się téj chwili zapominać o świecie całym. Widocznie znajdował się w jednym z owych gwałtownych momentów życia, w któréjby się człowiek nie spostrzegł, choćby się pod nim ziemia zapadła. Z oczami wpartemi wciąż w jedno miejsce, pozostawał nieruchomy i milczący; a w tém milczeniu i w téj nieruchomości było coś tak okropnego, że zdziczały dzwonnik drżał w obec nich i zaczepiać ich nie śmiał, Na tyle go ledwo stało odwagi — a był to również jeden ze sposobów spytania archidyakona — że powiódł okiem w kierunku spojrzenia Klaudyusza, i w ten sposób wzrok nieszczęśliwego garbuska padł na Plac-Tracenia.
Ujrzał takiém prawem to, na co ksiądz patrzał. Drabina wznosiła się przy szubienicy stałéj. Na placu znajdowała się gromadka gminu i massa wojska. Człowiek jakiś wlókł po bruku coś białego, u czego czepiło coś czarnego. Człowiek ów zatrzymał się u podnóża drabiny. Tu stał się zamęt jakiś, którego Quasimodo dobrze nie dostrzegł. Nie żeby jego jedyne oko straciło było cokolwiek na doniosłości zwykłéj, lecz że ściśnięte szeregi zbrojne zasłaniały scenę. Przytém słońce akurat téj chwili weszło, i taka fala Świateł wypłynęła naraz po nad widnokrąg, iż zdawać-by się mogło, jakoby wszystkie ostre szczyty Paryża, wieżyce, baszty, kominy, w ogniu raptem stanęły.
Człowiek tymczasem począł wstępować na drabinę. Tą razą Quasimodo dokładnie mógł go obejrzéć. Niósł na swych barkach niewiastę, dziewczynę młodą ubraną w bieli; dziewczyna miała pętlę na szyi. Poznał ją Quasimodo. Była to ona.
Człowiek doszedł tak ku wierzchołkowi drabiny. Zatrzymał się i poprawił pętli. Tu ksiądz przykląkł na poręczu, by lepiéj widziéć.
Wtém nagle, człowiek piętą odtrącił drabinę, i Quasimodo, od kilku minut dech w sobie tający, ujrzał jak się sznur naraz rozwinął i zakołysał. Na jego końcu, na dwa łokcie pod nad brukiem, wiło się nieszczęśliwe dziecię z przysiadłym kolanami na jéj ramionach oprawcą. Postronek okręcił się razy kilka, i zdało się dzwonnikowi, że ujrzał kurcze ohydne przebiegające wzdłuż ciała cyganki. Kapłan ze swojéj strony, z szyją wyciągniętą, ze wzrokiem natężonym, śledził każde drgnięcie okropnéj téj pary, złożonéj z kata i dziewczyny, z pająka i muchy.
W momencie kaźni najstraszniejszym, śmiech szatański, śmiech na jaki się zdobyć można dopiero wtedy, gdy się już przestało być człowiekiem, buchnął na pozieleniałéj twarzy Klaudyuszą. Nie słyszał tego śmiechu Quasimodo, ale go widział. Dzwonnik cofnął się o kroków kilka od archidyakona, i naraz uderzając weń pędem szalonym, obiema swemi grubemi rękami pchnął go w przepaść, nad którą Frollo był zwieszony.
Ksiądz krzyknął: — „Przekleństwo!“ — i spadł.
Rynna, po nad którą się znajdował, powstrzymała zbrodniarza w locie. Uczepił się jéj rękami rozpaczliwie; w chwili zaś, gdy otwierał usta do powtórnego krzyku, ujrzał przesuwającą się po nad krawędzią krużganka, tuż nad swą głową, potworną, mściwą twarz Quasimoda. Wtedy zamilkł.
Przepaść była pod nim, Spadek na stóp dwieście i bruk. W położeniu tém straszliwém, archidyakon nie wyrzekł ani jednego słowa, nie wydał ani jednego jęku. Kręcił się tylko na rynnie, i z wysiłkiem nadludzkim starał się podléźć ku krużgankowi; ale dłonie jego oślizgiwały się po granicie, a stopy rysowały mur poczerniały bez możności oparcia się o cokolwiek. Osoby, które wchodziły na wieże Najświętszéj Panny wiedzą, że tuż pod samym krużgankiem kamienie wypukle wystają ku górze. Nad przezwyciężeniem owego to wgiętego pod wypuklizną kąta, wyczerpywały się siły archidyakona. Miał ta do czynienia nie ze ścianą prostopadłą, lecz ze ścianą wymykającą się pod nim.
Głuchemu dość było sięgnąć ręką, by nędznika wydźwignąć z nad otchłani; ale on nawet nie spojrzał. On patrzał na place grevski. Patrzał na szubienicę. Na cygankę. Oparłszy się łokciami o poręcze, w miejscu gdzie archidyakon stał przed chwilą, i tu nie odrywając wzroku od jedynego przedmiotu, jaki dlań na tym świecie obecnie pozostał, stał nieruchomy i oniemiały, jako człowiek gromem rażony; długi strumień toczył mu się z oka, które dotąd jedną tylko łzę wylało było.
Archidyakon sapał tymczasem. Wyłysiałe jego czoło zapływało potem, z paznogci ciekła krew na kamienie, kolana darły się i raniły o mur. Słyszał jak jego sutanna, zaczepiona za rynnę, pruła się i pękała za każdém onéj wstrząśnieniem. Na domiar grozy, rynna ta zakończoną była rurą ołowianą, która się chwiała pod ciężarem jego ciała, Archidyakon czuł, że ołów zwolna się uginał. Rozważał w duchu nieszczęśliwy, że gdy ręce odbierze mu zmęczenie, gdy sutanna pęknie, gdy ołów ten przechyli się lub zerwie, wówczas nie ma ratunku, trzeba będzie spaść — i przestrach krew wszystką w żyłach mu ścinał. Niekiedy obłąkanemi oczyma rzucał na rodzaj wązkiéj podstawy, wytworzonéj o jakie dziesięć stóp niżéj ze zbiegu wypukłorzeźb archikatedralnych, i w głębi swój duszy strwożonéj zanosił modły do niebios, by mógł zakończyć życie na téj przestrzeni dwóch stóp kwadratowych, bodajby życie to wiek cały trwać miało. Raz spojrzał na dół, pod siebie, w przepaść; gdy głowę podniósł, oczy miał zamknięte i włosy dębem mu stały.
Było rzeczywiście coś przerażającego w milczeniu dwóch tych ludzi. Podczas gdy archidyakon o kilka stóp pod dzwonnikiem konał w sposób tak straszny, ten płakał i patrzał na Plac-Tracenia.
Archidyakon widząc, że wszystkie jego wspinania się coraz więcéj tylko wątliły kruchy punkt oparcia, jaki mu pozostał, postanowił nie ruszać się już daléj. Wisiał tak, skostniały, rękami obejmując rynnę, dysząc zaledwie i nie okazując innego ruchu nad machinalne owe konwulsye piersiowe, jakich doznajemy w snach niespokojnych, kiedy się zdaje, że spadamy z wysokości. Osłupiałe jego oczy były otwarte w sposób chorobliwy i jakby głęboko zdziwiony. A tymczasem, sekunda po sekundzie, tracił równowagę pod sobą, palce oślizgiwały mu się po rynnie; czuł coraz większą słabość w ramionach, coraz większy ciężar w ciele. Krzywizna rury ołowianéj podtrzymującéj go za każdym już, zdawało się, powiewem wiatru, pochylała się ku przepaści. Widział pod sobą na dole... rzecz okropna!... widział pod sobą dach Św. Jana Okrąglaka, drobnym jak karta we dwoje zgięta. Spoglądał raz po raz na niewzruszone posągi i rzeźby dzwonnicy, zawieszone jak i on nad otchłanią, lecz bez wstrętu do niéj, bez współczucia dla niego. Wszystko do koła przeniewiercy było kamienne: przed oczyma, potwory z rozwartemi paszczami; niżéj pod nim, na placu, gdzieś w głębi, bruk; po nad głową (Quasimodo płaczący.
Przed katedrą znajdowało się kilka gromadek ciekawych, spokojnie starających się dociec, ktoby mógł być owym szaleńcem, wyprawiającym tak dziwne igraszki. Ksiądz słyszał jak powiadały (głos ich bowiem świeży i ostry dolatywał aż do niego): — „Ależ kark sobie skręci!“
Dzwonnik płakał.
Archidyakon zapieniony od strachu i wściekłości, zrozumiał nareszcie, że wszystko było daremne. Zebrał wszakże resztę sił i ostatniego spróbował środka. Wyprężył się na rynnie, podparł się kolanami o mur, chwycił rękami za jeden z gzemsów kamiennych, i zdołał podsunąć się w górę na stopę jaką; wysiłek ten atoli gwałtownie zgiął dziób ołowiany na którym się czepił. Jednocześnie trzasła i rozpłatała się sutanna. Wówczas, czując że wszystko pod nim umyka, że trzyma się już tylko za coś rękami skrzepłemi i omdlewającemi, nieszczęśliwy zamknął powieki i puścił rynnę. Runął,
Quasimodo patrzał na lecącego.
Upadek z takiéj wysokości rzadko kiedy bywa prostolinijny. Archidyakon, rzucony w przestrzeń, padał najprzód głową w dół z wyciągniętemi rękami; uczynił następnie kilka podłużnie wirowych zwrotów; wiatr pchnął go na dach jednego z domów, gdzie nieszczęśliwy łamać się począł. Żył jednak jeszcze gdy się tu dostał. Dzwonnik widział, że palcami chwytał za szczyt, usiłując zatrzymać się; lecz płaszczyzna zanadto była pochyłą, a jemu sił już brakło, Szybko się zsunął po téj pochyłości, jako dachówka zerwana, i runął o kamienie bruku. Tu już się nie ruszał.
Quasimodo podniósł wtedy oko na cygankę, po któréj ciele, wiszącém na szubienicy, przebiegały ostatnie dreszcze konania, widziane na jéj białéj sukience; poczém znowu wzrok spuścił na zwłoki archidyakona, bezkształtnie rozłożone u podnóża dzwonnicy, i rzekł ze łkaniem, które mu pierś zapadłą wzdęło:
— Och, wszystko com kochał!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.