Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj/Księga jedenasta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Katedra Najświętszéj Panny Paryzkiéj
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1876
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Tokarzewicz
Tytuł orygin. Notre-Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.Trzewiczek.

W chwili napadu opryszków na kościół, Esmeralda spała.
Niebawem atoli, wrzawa wciąż wzrastająca około gmachu i niespokojne beczenie kozy obudzonéj przed nią, wybiły cygankę ze snu. Wstała z posłania, poczęła się przysłuchiwać, poczęła się rozglądać; a zaniepokojona światłami i bukiem, wybiegła z izdebki i stanęła. Widok placu, mary na nim ruszające się, rwetes nocnego tego szturmu, tłum ów ledwo dojrzalny w ciemnościach, skaczący jako ćmy ropuch, krakania tłuszczy chrapliwéj, kilkanaście czerwonych pochodni, błąkających się i krzyżujących jako ogniki nocne nad mglistą powierzchnią błot, — scena ta cała zrobiła na niéj wrażenie tajemniczéj jakiejś bitwy, zawiązanéj między podziemnemi legionami złego ducha, a kamiennemi potworami kościoła. Przepojonéj od dzieciństwa przesądami plemienia cygańskiego, przyszło zaraz na myśl, że zdybała z nienacka na igrzyskach niecnych nieczyste siły nocom właściwe. Więc przerażona, rzuciła się napowrót do celki, myśląc, że nędzna pościel mniéj strasznemi widziadły ją obdarzy.
Powoli wszakże rozpraszały się pierwsze dymy strachu; po hałasach coraz głośniejszych i innych oznakach rzeczywistości, przyszła do wniosku, że ją otaczają nie widma, lecz istoty żyjące. Obawy jéj wtedy nie wzrosły, ale inną przybrały postać. Wyobraziła sobie możność buntu gminnego, podniesionego w celu wydarcia jéj tym miejscom ochronnym. Myśl, że raz jeszcze stracić może życie, nadzieję, Phoebusa, który przyszłości jéj wciąż przyświecał, najzupełniejsza niemoc na duchu, wszelka ucieczka przecięta, żadnéj nigdzie podpory, opuszczenie zupełne, samotność głucha, te i tysiące innych uczuć nią miotały. Upadła na kolana, z głową pochyloną na posłanie, z rękami załamanemi na głowie, pełna niepokoju i utrapienia, i choć sama poganka, cygańskiego rodu, poczęła łkając błagać o miłosierdzie Boga chrześciańskiego, i modlić się do Najświętszéj Panny, w któréj przybytku przytułek znalazła. Są chwile, w których, choćbyśmy w nie nie wierzyli, na twarz padamy przed świątynią, którąśmy na téj krzyżowéj ścieżce żywota spotkali.
Gdy tak w skruszonéj postawie czas jakiś zostaje, więcéj zaprawdę drżąca z obaw i smutkiem przybita niż rozmodlona, zlodowaciała pod zbliżającym się oddechem rozszalałego motłochu, nie pojmująca całego tego rozpasania tłumów, nie wiedząca ani co tam knuto, ani co robiono, ani czego od niéj chciano, lecz przeczuwająca okropny temu wszystkiemu koniec... naraz oto, śród tych śmiertelnych niepokojów, słyszy kroki za sobą. Obraca się. Dwóch ludzi, z których jeden niósł latarnię, weszło do izdebki. Wydała okrzyk na pół omdlały.
— Proszę się nie lękać — ozwał się głos jéj nie obcy — to ja.
— Kto ja? — spytała.
— Piotr Gringoire.
Imię to uspokoiło ją. Podniosła oczy i poznała w istocie poetę. Ale się obok niego znajdowała postać czarna, od stóp do głowy okryta, której milczeniem uderzoną została.
— Ach! — powiedział Gringoire tonem wyrzutu — Dżali, ona mię pierwéj poznała, niż pani.
I w rzeczy saméj, poczciwe zwierzę nie czekało chwili, kiedy Gringoire imię swe wymówi. Zaledwie wszedł, czule rzuciła mu się do kolan, łasząc się i sierścią poetę osypując, była bowiem właśnie w porze lenienia. Gringoire pieszczotami na pieszczoty odpowiedział.
— Kto to jest z waszmością? — spytała go z cicha cyganka.
— Bądź pani spokojną — odrzekł filozof. — To jeden z moich przyjaciół.
Poczóm Gringoire, postawiwszy latarkę na ziemi, przysiadł na sienniku i zawołał z zapałem, obejmujące kozę rękami:
— O, co za śliczne stworzenie, nie tyle bez wątpienia odznaczają — ce się wzrostem, ile ochędóstwem, ale za to jakie rozumne, jakie przebiegłe, a uczone, jak grammatyk! No i cóż, moja Dżali, nic-że nie zapomniałaś ze swoich sztuk dawniejszych? Pokaż nam, jak sobie poczyna mistrz Jakób Charmolue?
Człowiek w czerni nie pozwolił mu dokończyć. Zbliżył się do Gringoire’a i silnie go trząchnął za ramię. Gringoire stanął na równe nogi.
— Prawda — rzekł — zapomniałem, że nam śpieszno... Ale to jeszcze nie powód, mój mistrzu, by w ten sposób człeka pobudzać... Drogie moje, piękne dziécię, życie twe jest w niebezpieczeństwie, równie jak i życie Dżali. Chcą was powtórnie wieszać. Jesteśmy waszymi przyjaciołmi i przychodzimy was ocalić.
— Być-że to może? — zawołała cała wzburzona.
— Tak jest, ani wątp. Chodź prędzéj.
— I owszem, najchętniéj — odparła nieśmiało. — Lecz czemuż przyjaciel waszmości nie nie mówi?
— A, to widzisz — rzekł Gringoire — ojciec jego i matka byli dziwakami, i taki już charakter w nim wyrobili.
Musiała się zadowolnić tém tłómaczeniem. Gringoire wziął ją za rękę; towarzysz jego podniósł latarkę i poszedł przodem. Strach gnał młodą dziewczynę. Pozwoliła się prowadzić. Koza postępowała za nimi skacząc, a tak była uradowaną zjawieniem się Gringoire’a, iż go co chwila uderzała różkami po nogach, że się aż plątał i słaniał.
— Otóż to życie nasze — powtarzał filozof za każdém potknięciem się — najczęściéj upadek gotują nam przyjaciele najlepsi.
Szybko zeszli po schodach wieży, przerznęli kościół pełen ciemności i opuszczenia, a jednak — straszna sprzeczność — rozlegający się odgłosem wrzawy ulicznéj, i wyszli na dziedziniec klasztorny przez czerwone podwoje. Klasztor był opróżniony, zakonnicy uciekli, i zamknęli się w dworcu biskupim, na wspólnéj modlitwie; dziedziniec zalegał pustką, trochę służby przerażonéj kryło się po kątach ciemniejszych. kierowali się ku drzwiom prowadzącym z podwórza tego na Wygon. (Człowiek w czerni otworzył furtkę kluczem, który miał przy sobie. Czytelnicy nasi wiedzą, że Wygonem zwał się ów języczek ziemi, opasany murem od strony Grodu, a należący do kapituły katedralnéj; był on zakończeniem wyspy od wschodniéj strony kościoła. Uciekający znaleźli zakątek ów najzupełniéj samotnym, opuszczonym, bezludnym. W samém już nawet powietrzu mniéj słyszeli huku i okrzyków. Rumor napadu opryszków dochodził do nich bardziéj zmięszanym, a nie tak ostrym. Świeży prąd powietrza sunący z biegiem wody poruszał liście jedynego drzewa, zasadzonego na skraju Wygonu; szmer ten dawał się już rozróżnić w uchu. Tém niemniéj przecież niebezpieczeństwo było bardzo jeszcze blizkie. Biskupstwo i kościół znajdowały się tuż prawie pod bokiem. W dworcu biskupim widocznie panował wewnętrzny zamęt. Ciemna jego postać od dołu do góry pokiereszowana była światełkami, przebiegającemi od okna do okna, jako drobne iskierki w spalonym papierze, tlące śród czarnych onego szczątków. Obok, olbrzymie wieże Najświętszéj Panny, wraz z długą nawą na któréj się piętrzą, widziane ukośnie i czarno zarysowane pośród czerwonéj i szeroko roztoczonéj łuny, odbijającéj od placu przedkatedralnego, podobne były do dwóch kominów kuźni cyklopów.
Cały Paryż, o ile go tylko zajrzéć było można, kołysał się przed oczyma na falach pół-świateł i pół-cieniów. Obrazy Rembrandta znają tła takie.
Człowiek niosący latarnię zmierzał prosto ku klinowi Wygonu. Znajdowały się tu nad samą wodą omszone resztki słupiastego ogrodzenia podbitego deskami, na które nizki krzew winny zaczepiał kilka mizernych gałązek, sterczących jak palce dłoni otwartéj. Ża zwaliskami ogrodzenia, w cieniu przez krzak ten zarzuconym, ukrytą była łódź mała. Przewodnik czarny skinął na Gringoire’a i towarzyszkę jego, by weszli do niéj. Koza poszła za nimi. Sam on skoczył do czółna na ostatku; poczém odczepił linę, odepchnął łódź bosakiem od lądu, siadł na przodzie i chwyciwszy za wiosła, wszystkiemi siłami począł odbijać od wyspy. Sekwana niezwykle jest bystrą w tém miejscu; wiele téż trzeba było sił użyć, by klin Wygonu opuścić.
Pierwszćm staraniem Gringoire’a, gdy się dostali do czółna, było umieścić kozę na kolanach. Zajął z nią miejsce z tyłu; młode dziewczę, w któréj nieznajomy budził niewypowiedziany jakiś niepokój, usiadła, tuląc się tuż przy nim.
Skoro tylko filozof nasz uczuł pierwsze poruszenie łódki, klasnął w dłonie i ucałował Dżali pomiędzy różki.
— Nareszcie! — zawołał — otośmy ocaleni wszyscy czworo.
I dodał z powagą głębokiego mędrca:
— Losowi niekiedy, a niekiedy przebiegłości, zawdzięczamy szczęśliwe rozwiązanie wielkich przedsięwzięć.
Czółno zwolna posuwało się ku brzegowi prawemu. Dziewczyna z tajemną obawą i niepokojem spoglądała na nieznajomego. Ten zawczasu najszczelniéj pozasuwał blaszane ścianki swéj latarki, tak że śród ciemności zdawał się na przodzie czółna rodzajem widma. Kaptur wciąż mu twarz zasłaniający, był dlań rodzajem maski; za każdém zaś uderzeniem wioseł, gdy wyprężał i kurczył ręce, szerokiemi czarnemi rękawami okryte, wyglądały mu one jak dwa skrzydła nietoperze. Zresztą, ani jednego dotąd nie wyrzekł słowa, ani jednego, zdawało się, oddechu z piersi nie wypuścił. Znakami życia, jakie w łodzi dawał, były monotonne uderzenia wiosłami naprzód i w tył, którym towarzyszyły ciche szmery wody, pluskającéj po obu stronach łodzi.
— Na moją duszę! — zawołał nagle Gringoire — toż mi wesołość i uciecha, jak nie przymierzając na cudzym pogrzebie. Zachowujemy milczenie pitagorejczyków lub ryb. Strzeż-go-Bóg! przyjaciele, chciałbym doprawdy, żeby ktokolwiek do mnie przemówił... Głos ludzki muzyką jest dla ucha ludzkiego. Nie ja to mówię, lecz Dydym aleksandryjski, a wyrazy to przesławne... Zaiste, nie jest ladajakim filozofem Dydym aleksandryjski... wszak prawda, mistrzu?.. Słówko jedno, piękne me dziécię! błagam cię, powiedz mi choć jedno słówko... Ot właśnie, umiałaś niegdyś robić szczególną taką drobną minkę; grymasik ten czy zawsze pozostał?... Wiesz, duszko moja, że trybunał wyższy ma wszelką władzę nad miejscami ochrony, i że ci wielka groziła bieda w twój izdebce notre-damskiéj? Niestety, mały ptaszek trochilus ściele sobie gniazdko w paszczy krokodyla... Mistrzu, a oto i księżyc się wysuwa... Et, byle was nie postrzeżono!... Czynimy rzecz chwalebną, ocalając panienkę, a jednakże dyndalibyśmy w imieniu króla, gdyby nas na gorącym uczynku złapano. Niestety, spraw ludzkich na obie nogi nie spoisz, za oba ucha od razu nie pociągniesz. Piętnują mię za to, za co ciebie wieńczą. Ci sami wielbią Cezara, którzy złorzeczą Katylinie. Nie prawdaż, mistrzu? Co powiadasz o takiéj filozofii? Co do mnie, ja posiadam filozofię instynktownie, mam ją w naturze, ut apes geometriam... Jakto, nikt mi nie odpowiada? W niegrzecznym doprawdy wy oboje zostajecie dziś sosie. Sam muszę mówić. W tragedyi nazywamy to monologiem... Przez Bóg żywy!.. Uprzedzam was, żem tylko co się rozstał z królem Ludwikiem jedenastym, i że zaklęcie to zalazło mi pod skórę... Przez Bóg żywy! tedy, ichmoście ci nie przestają wyć tam w Grodzie... Obrzydliwe to stare królisko. Cały oszyty w skórki. Podziśdzień winien mi zapłatę za znakomite owe, wiecie, epitalamium; a jeszcze omal nie kazał mię dziś powiesić, co ze względu na pośpiech wcale nie byłoby w porę. Sknerą jest i nieprzystępnym dla ludzi zasługi. Powinienby odczytać cztery księgi Salviana kolońskiego: Adversus avaritiam. Dalibóg, że król to niezmiernie ciasny i ograniczony w stosunkach swych z uczonymi, a w dodatku popełnia okrucieństwa wielce barbarzyńskie. Jest-to gąbka do wysysania pieniędzy, zarzucona na lud. Kiszka jego oszczędności wydyma się kosztem wszystkiego, co ją zblizka lub zdala otacza. Ztąd to i najpospolitsza skarga na strasznie ciężkie czasy, staje się wraz u niego szemraniem przeciwko panującemu. Za panowania tego słodko-pobożnego „najjaśniejszego...“ gną się haki od wisielców, gniją pieńki od krwi ściętych, pękają więzienia niby brzuchy od przeładowania. Król ten ma dwie ręce: jednę do brania, drugą do wieszania. Jest-to prokurator wielmożnego pana Podusznego i jaśnie wielmożnéj pani Pogardzielnéj. Wielcy odzierani są z dostojeństw swoich, mali gnieceni coraz większym powinności naborem. Władca to nadmierny. Nie lubię tego monarchy. A ty, mój mistrzu?
Człowiek w czerni dał poecie swobodne pole do popisów oratorskich. Sam nie przestawał walczyć z gwałtownemi i ściśniętemi wirami rzeki, kotłującemi między przodem okrętowéj nawy Grodu, a sterniczém zakończeniem wyspy Notre-Dame, zwanéj dziś wyspą Św. Ludwika.
— Ale, ale mistrzu! — jął znów Gringoire nagle. — W chwili gdyśmy wchodzili na plac przedkatedralny przez tłumy wściekłych hołotników, Wielebność wasza zauważyła zapewne małego owego nieboraka, któremu garbusek, ów wasz dzwonnik głuchy, zabierał się do roztrzaskania mózgu o podnóże galeryi królewskiéj. Mam wzrok krótki i nie mogłem biedaka rozpoznać. Ktoby to mógł być, mistrzu?
Nieznajomy nie odrzekł ani słowa. Ale naraz przestał wiosłować, ręce mu opadły bezwładnie, głowa zwisła na piersi, i Esmeralda posłyszała, jak westchnął chrapliwie i ciężko. Ją dreszcz przejął; znanemi jéj się wydały te westchnienia.
Łódka zostawiona saméj sobie zawróciła w tył i płynęła czas jakiś z wodą. Lecz człowiek w czerni opamiętał się w końcu, porwał znowu za wiosła i daléj piął się pod wodę. Okrążył przylądkowy cypel wyspy notre-damskiéj, i kierował się ku przystani Siennego-rynku.
— Aha! — powiedział Gringoire — mamy oto, tam w dali, dwór Barbeau... Spójrz-no, mistrzu. Czy widzisz ty gromadę dachów czarnych, tworzących kąty dziwaczne, hen na prawo, pod ową kupą obłoków nizkich, łukowatych, pogmatwanych i brudnych, śród których księżyc zmiażdżony rozmazał się jak żółtko rozbitego jaja? Śliczny to dworek. Jest tam kapliczka uwieńczona sklepieniem pełném ozdób wybornie ciętych. Po nad tém, daje się widziéć dzwonniczka przeświecająca się misternemi rzeźby. Znajduje się tam również ogród ciekawy, składający się z sadzawki, ptaszyńca, zakola ech, alei gier, labiryntu, zwierzyńca, i bezmiaru grot ciemnych, wielce miłych bogini Venus. Jest tam takoż pocieszne drzewo Wybujałką zwane, z powodu że się pod niém odbywały schadzki pewnéj sławnéj księżniczki z konetablem Francyi, rycerzem wcale urodziwym i okrzesanym wielce... Niestety, my jacyś tam filozofowie tak się mamy do konetablów, jak główka kalafiorów lub wiązka rzodkiewki do ogrodu luwrskiego. Ostatecznie jednak, cóż to kogo ma martwić? życie ludzkie dla maluczkich czy dla możnych jednako się plecie, raz źle, drugi raz troszkę gorzéj. Każda chwilowa radość kończy się długim smutkiem, po daktylu, spondej... Mój mistrzu, muszę ci opowiedziéć ową historyjkę dworca Barbeau. Skończyło się to wszystko bardzo tragicznie, śmiercią. Rzecz działa się w r. 1819, za panowania Filipa V, najdłuższego z królów francuzkich. Sens moralny powieści taki, że pokusy ciała są zgubne i zwodnicze. Nie wpatrujmy się zbyt mocno w oblicze żony bliźniego, jakkolwiek ponętne widoki podsuwała-by nam wyobraźnia. Nieczystość jest pojęciem strasznie swawolném. Występek przeciw dziesiątemu przykazaniu jest ciekawością rozkoszy bliźniego... No, ale niech go tam licho! czy słyszycie, jak wrzawa wzrosła?
Hałas w rzeczy saméj wzmagał się około kościoła Najświętszéj Panny. Słuchali. Najwyraźniéj dochodziły ich okrzyki zwycięzkie. Naraz sto pochodni odbijających światła od hełmów i kolczug rycerskich zabłysły na katedrze, po wszystkich jéj zagłębieniach i wypukliznach, na wieżach, po galeryach, pod obłąkowemi filarami. Pochodnie te zdawały się szukać kogóś czy czegóś; a niebawem odległe owe wrzaski ostro się obiły o uszy uciekających: — „Cyganka! — wołały głosy — czarownica! śmierć cygance!“
Nieszczęśliwa ukryła twarz w dłoniach, a nieznajomy z konwulsyjnym wysiłkiem posuwał łódź w stronę wybrzeża. Filozof nasz tymczasem w dumania się pogrążył. Przyciskał kozę rękami do piersi, i odsuwał się nieznacznie od cyganki, która coraz bardziéj ku niemu się tuliła, jako ku jedynéj już swojéj ochronie.
Pewném jest, że Gringoire znajdował się w wielkiéj rozterce ducha. Rozmyślał, ważył i przeważał w swéj głowie wszystkie możebne koleje dalszych losów, najprzód téj saméj biednéj kozy, która wedle ustaw istniejących również byłaby powieszoną, gdyby się w ręce sprawiedliwości napowrót dostała; a potém i téj niemniéj biednéj cyganki.. Szkoda, zaiste, niepowetowana! zwłaszcza co do téj rozumnéj a nieszczęśliwéj Dżali, szkoda tém boleśniejsza, że dwie naraz skazane na jego barkach, to ciężar za wielki... a i niepotrzebny zresztą, skoro towarzysz jego chętnie gotów byłby zająć się cyganką. Myśli jego toczyły z sobą walkę, w któréj on, jako Jowisz w Iliadzie, to stawał raz po stronie Dżali, to znowu przechodził na stronę Esmeraldy, a spoglądając kolejno na jednę i drugą oczami pełnemi łez, szeptał z cicha drżącemi usty:
— A jednak nie sposób mi ocalić was obu.
Lekkie wstrząśnienie oznajmiło im nareszcie, że łódź do lądu przybiła. Złowrogie hałasy wciąż jeszcze przepełniały wyspę grodzką. Nieznajomy się podniósł, zbliżył się do cyganki, i chciał ją wziąść za rękę, by pomódz wysiąść z czółna. Odsunęła go i uczepiła się rękawa Gringoire’a, który ze swojéj strony, zajęty kozą, odepchnął ją prawie. Wówczas sama wyskoczyła z łodzi. Była do tego stopnia skołataną na duchu, że nie wiedziała ani co robi, ani dokąd zmierza. Pozostała tak chwil parę osłupiała, ze wzrokiem bezmyślnie wlepionym w płynącą wodę. Dopiéro gdy nieco przyszła do siebie, ujrzała, że jest sam na sam z nieznajomym. Zdaje się, że Gringoire skorzystał z przyjaznego momentu, i umknął z kozą w gąszcz domów ulicy Szpichlernéj.
Biednéj cygance dreszcz śmiertelny przebiegł po ciele, gdy się przekonała, że oprócz tego człowieka nikogo więcéj koło niéj nie było. Chciała mówić, krzyczéć, wołać Gringoire’a; ale język jéj skostniał, żadne słowo z ust nie wyszło. Nagle poczuła dłoń nieznajomego na swojéj. Dłoń to była chłodna i silna. Zęby jéj szczęknęły i bledszą się stała od opromieniającego ją księżyca. Człowiek nie wyrzekł ani słowa. Począł szybkiemi kroki iść w stronę Placu-Tracenia, trzymając ją za rękę. W chwili téj poczuła niewyraźnie, że przeznaczenie jest siłą niezłomną. Nie miała już w sobie żadnéj dzielności woli, pozwalała się ciągnąć, i biegiem podążała za nim. Wybrzeże w miejscach tych podnosi się ku górze, a jéj się niebodze zdało, że się stacza po pochyłości.
Obejrzała się na wszystkie strony. Nigdzie ani jednego przechodnia. Nadbrzeże zalegała pustka cmentarna. Jedyny odgłos, jaki słyszała, jedyny ruch jaki za sobą czuła, szedł od strony wzburzonego i czerwieniącego się Grodu, od którego oddzieloną była jedynie odnogą Sekwany, i zkąd imię jéj nadlatywało z podmuchami wiatru, przy okrzykach potępienia i zgrozy. Reszta Paryża roztaczała się dokoła grubemi płachtami cieniów.
Nieznajomy tymczasem wciąż ją ciągnął za sobą z tém samém milczeniem i tą samą szybkością. Nie mogła przypomniéć sobie ani jednéj miejscowości, około któréj przechodziła. Zobaczywszy naraz w jedném z okienek, wyprostowała się i skupiając siły, krzyknęła:
— Ratujcie!
Mieszczanin do którego okno należało, otworzył je, wychylił się w jednéj koszuli, z lampą w ręku, obejrzał przecierając oczy wybrzeże, wymówił słów kilka, których nie słyszała, i zamknął okiennicę. Zgasł w ten sposób ostatni dla niéj promyk nadziei.
Człowiek w czerni nie wyrzekł i teraz ani jednéj syllaby; trzymał ją zawsze silnie za rękę, i tylko kroku przyśpieszył. Nie opierała się już daléj, szła za nim złamana.
Od czasu do czasu zbierała się na odwagę i szeptała głosem przerywanym echami bruku, sapiąc od zmęczonego biegu: — „Kto jesteś? kto jesteś? powiedz!“ — On milczał,
Biegąc w ten sposób, a ciągle nadrzeczem, wyszli na jakiś plac dość duży. Trochę księżycowego blasku mżyło w jego pomroczach. Był to plac grewski. Po środku wyróżniało się coś w rodzaju ogromnéj czarnéj litery T. To była szubienica. Poznała wszystko, zobaczyła gdzie jest.
Nieznajomy stanął, zwrócił się ku dziewczynie i odrzucił kaptur z głowy.
— On! — jęknęła cyganka. — Byłam tego już prawie pewna!
Przed nią stał mnich. Postać jego podobną była do własnego jego cienia. Skutek to bladych księżyca promieni. Zdaje się, jakbyśmy przy świetle tém same tylko widma przedmiotów postrzegali.
— Słuchaj! — rzekł do niéj. — Ona drgnęła na sam dźwięk fatalnego tego głosu, dawno już słyszanego. On mówił daléj, okresami krótkiemi, urywanemi, których spadki gwałtowne i zdyszane zdradzały głębokie wstrząśnienia wewnętrzne. — „Słuchaj! jesteśmy tu. Rozmówmy się. Place ten, to Plac-Tracenia. Punkt straszny, stanowczy. Przeznaczenie splotło nas jednym łańcuchem. Wzajem od siebie zależymy. Ja mam stanowić o twojém życiu; ty o mojém zbawieniu. Oto place i nc, za któremi nie już nie widać. Posłuchaj-że, oto co chcę ci powiedziéć. Ale przedewszystkiém, ani mi wspominaj o swoim Phoebusie. (Mówiąc to, biegał z miejsca na miejsce, jakby go pod stopami paliło, i ciągnął cygankę za sobą.) Nie mów mi o nim. Bo widzisz, jeźlibyś imię to wyrzekła... cobym zrobił nie wiem, ale byłoby to coś strasznego.
To powiedziawszy, stał się, jako ciało odnajdujące swój środek ciężkości, nieruchomym jak statua; gorączka atoli słów nie zmniejszyła się w nim bynajmniéj, Głos jego brzmiał coraz ciszéj.
— Nie odwracaj tak głowy. Najprzód, oto co zaszło. O! nie żartować z tém, przysięgam ci... Lecz cóżem to mówił?... Przypomnij mi... A!.. jest, powiadam, wyrok trybunału, oddający cię napowrót szubienicy. Wyrwałem cię z rąk siepaczy. Ale oto nadchodzą... Patrz.
Wyciągnął rękę w stronę Grodu. Poszukiwania zdawały się trwać tam ciągle. Wrzawa się zbliżała; wieża pałacu namiestnika kasztelańskiego, położona naprzeciwko Placu-Tracenia, przepełnioną była światłami i hałasem; na brzegu zaś przeciwległym biegała służba zbrojna z pochodniami i okrzykami: — Cyganka! gdzie jest cyganka? Śmierć! śmierć!
— Widzisz tedy dobrze, że cię ścigają, i że nie kłamię... Ja cię kocham... Nie otwieraj ust; lepiéj się nie odzywaj, jeśli masz powiedziéć, że mię nienawidzisz. Zdecydowany jestem nie słuchać już tego... Ocaliłem cię przed chwilą... Mogę cię ocalić zupełnie. Wszystko przygotowane. Chciéj tylko. Od ciebie zależy. Nie cofnę się przed niczém.
Zatrzymał się gwałtownie. — Nie, nie to chciałem powiedziéć.
I zerwawszy się z miejsca wraz z cyganką, któréj nie puszczał, zbliżył się pod sam szafot i rękę ku niemu wyciągnął.
— Wybieraj: ja, lub to — wyrzekł chłodno.
Cyganka wyrwała się mu z rąk i upadła do stóp szubienicy, rękami obejmując podporę tę straszną; poczém piękną swą głowę wpół odwróciwszy ku mnichowi, spojrzała nań z po za ramienia, Rzekłbyś męczennica u podnóża krzyża. Mnich stał nieruchomie, ze wzniesionym wciąż ku szubienicy palcem, milczący, wyprostowany jak posąg marmurowy.
Cyganka rzekła doń nareszcie:
— Jesteś dla mnie wstrętniejszym jeszcze, niż ta szubienica L...
Ręka mu wtedy opadła z wolna i oczy z rozpaczą w bruk wlepił.
— Gdyby te kamienie mogły mówić — wyszeptał — powiedziałyby niezawodnie, że oto człowiek prawdziwie nieszczęśliwy!
Zabrał głos znowu. Młoda dziewczyna, na kolanach przed szubienicą i cała długiemi włosy okryta, nie przerywała mu wcale. Mówił teraz tonem żałosnym i słodkim, który w dotkliwéj był sprzeczności z wyniosłą surowością jego rysów.
— Ja cię kocham. O! jakże to straszna, bo rzetelna prawda! I nic-że się nie przebija z tego ognia, co mi serce pali? Niestety! młoda dziewczyno, trawi mię on dniem i nocą, tak, dniem i nocą...Czyż to nie zasługuje na litość? Jest-to miłość dnia i nocy, powiadam ci; jest-to tortura... O! za wiele cierpię, moje biedne dziécię!... Upewniam cię, godne to współczucia. Widzisz, mówię do ciebie łagodnie. Chciałbym, abyś nie miała więcéj téj odrazy do mnie... Zresztą, jeżeli człowiek kocha kobietę, jegoż-to wina?... 0! mój Boże!... Jakto! więc nigdy już mi nie przebaczysz? Wiecznie nienawidziéć mię będziesz? Więc już nie ma nadziei! Ta to myśl, widzisz, czyni mię złym i odrażającym w moich własnych oczach!... Nie patrzysz nawet na mnie! Myślisz, być może, o czémś inném, podczas gdy mówię do ciebie drżący na progu naszéj wieczności!... Przedewszystkiém, nie wspominaj mi o tym rotmistrzu!... Jakto! jabym się gotów był rzucić do nóg twoich; gotów byłbym całować — już nie twoje stopy, bo na to-byś nie pozwoliła, ale ziemię gdzie stoisz; gotów jestem płakać jak dziecko, wyrwać z piersi nie słowo, lecz serce i wnętrzności: i wszystko to było-by napróżno? wszystko?... A jednak masz duszę czułą i litościwą. Promienisz się najcudniejszą słodyczą; cała jesteś ujmującą, dobrą, miłosierną, szlachetną. Niestety! dla mnie jednego tylko okrutną jesteś! O! co za fatalizm!
Zakrył sobie twarz rękami. Młoda dziewczyna posłyszała że zapłakał. Po raz pierwszy może w życiu. Postać jego wzniesiona i łkaniami tylko wstrząsana, była bardziéj złamaną i błagalną, niżeli na klęczkach. Płakał tak czas jakiś.
— Ha! — odezwał się znowu, gdy pierwsze łzy spłynęły — słów mi brak. Dobrzem wszakże obmyślał, co ci powiedziéć miałem. Teraz drżę i trzęsę się; w stanowczéj chwili opuszczają mię siły; czuję jakąś potęgę nadziemską, która nas otacza, i chwieję się. O! upadnę na bruk, jeżeli się nie ulitujesz nademną, nad sobą. Nie gub nas obojga. Gdybyś wiedziała jak cię kocham! jakiém jest serce moje! O! jakież okropne zaparcie się cnót wszelkich! jakie zapomnienie o samym sobie! Uczony, szydzę z nauki; szlachcie, rozdzieram me imię; zakonnik, obowiązki i śluby swe rzucam na pastwę jednego jedynego uczucia, Stwórcy swojemu złorzecząc! a wszystko to dla ciebie, o istoto czarująca! żeby się stać godniejszym twego piekła! a ty odpychasz potępieńca! O! powiem ci wszystko! więcéj jeszcze, coś straszniejszego, o! coś straszniejszego!...
Gdy wymawiał ostatnie te słowa, wyraz jego twarzy stał się zupełnie obłąkanym. Na chwilę zamilkł, a późniéj ciągnął daléj głosem silnym, a jakby w rozmowie z samym sobą:
— Kaimie, i cóżeś to zrobił ze swoim bratem?
Nastąpiło chwilowe milczenie, po którém zawołał:
— Co z nim zrobiłem, Panie? Przyjąłem go do siebie, wychowałem, kochałem, ubóstwiałem, i zabiłem! Tak, Panie, oto przed godziną roztrzaskano mu głowę, w oczach moich na kamieniu przybytku Twego, i to z mojéj winy, z winy téj kobiety, z jéj winy...
Wzrok jego był dziki. Głos coraz się zniżał; powtórzył jeszcze kilka razy machinalnie, z dość długiemi przerwami, jak dzwon przedłużający ostatnie dźwięki swe drganiem urywaném:
— Z jéj winy... z jéj winy...
Poczém usta jego, chociaż ciągle się jeszcze poruszały, nie wymówiły już ani jednego zrozumiałego wyrazu. Nagle osunął się jak upadający budynek, i pozostał na ziemi nieruchomy, z głową zwieszoną na kolana.
Poruszenie, jakie młoda dziewczyna uczyniła, by swą stopę usunąć od nóg jego, wróciło mu przytomność. Powiódł powoli ręką po upadłych policzkach, i z osłupieniem spoglądał chwil kilka na swe zwilżone palce...
— Jakto! — wyszeptał — płakałem?
A odwracając się raptownie do cyganki, dodał z niewysłowioną boleścią:
— Niestety! obojętnie patrzyłaś na mnie, kiedym płakał! Dziecko, czy wiesz, że łzy te są lawą? Więc to prawda? człowiek nienawidzony niczém, niczém już wzruszyć nie może osoby nienawidzącéj?... O! tybyś się śmiała, widząc mię umierającego. Ale ja, nie, ja nie chcę patrzéć na śmierć twoją! Jedno słowo, jedno słowo przebaczenia! Nie mów mi, że mię kochasz, powiedz mi tylko, że przyzwalasz: to wystarczy, uratuję cię. W przeciwnym razie... O! czas schodzi. Błagam cię na wszystkie świętości, nie czekaj, aż znów się stanę głazem, jak ta szubienica, która także się ciebie domaga! Pomyśl, że trzymam w méj dłoni nić twego i mego życia, że jestem szalony... to okropne!... że mogę wszystko zniweczyć i że pod nami otwiera się przepaść bezdenna, w któréj mój upadek będzie cię prześladował, nieszczęsna, przez całą wieczność! Jedno słowo dobre! powiedz jedno słowo! jedno tylko słowo!
Młoda dziewczyna otworzyła usta do odpowiedzi. Zakonnik rzucił się przed nią na kolana, aby z uwielbieniem usłyszéć głos, być może wzruszony, jaki miał wyjść z jéj ust. Cyganka powiedziała:
— Jesteś mordercą!
Zakonnik z wściekłością porwał ją w objęcia i zaczął śmiać się śmiechem straszliwym.
— A więc, tak! morderca! — rzekł — a jednak będziesz moją, Nie chcesz mię miéć za niewolnika, będziesz mię miała za pana. Będziesz moją! Mam jaskinię, do któréj cię zaciągnę. Pójdziesz za mną, będziesz musiała pójść, albo cię wydam! Trzeba umrzéć, moja piękna, lub zostać moją! należéć do nikczemnika! do przeniewiercy! do mordercy... należéć od téj właśnie nocy, słyszysz ty to?... Hej! bądźmy weseli, ucałuj mię, waryatko! Grób, albo moja miłość!
Oczy mu się iskrzyły namiętnością i szałem. Zaślinione usta czerwieniły szyję młodéj dziewczyny. Ona szamotała się w jego uściskach. Frollo pokrywał ją zapienionemi pocałunkami.
— Nie kąsaj mię, potworo! — krzyczała. — O! co za obrzydliwy mnich! puść mię! Wyrwę ci z głowy wszystkie twoje ohydne włosy i w twarz ci garściami będę je ciskała!
Klaudyusz zarumienił się, pobladł, odstąpił i wpatrzył się w nią ponuro. Cyganka sądziła, że odniosła zwycięztwo i mówiła daléj:
— Powiadam ci, że należę tylko do Phoebusa, że Phoebusa jednego kocham, że tylko Phoebus jest pięknym! Tyś stary i brzydki! Precz!
Zakonnik wydał krzyk gwałtowny, jak nieszczęśliwy, którego piętnują rozpaloném żelazem.
— Umieraj więc! — zawołał zgrzytając zębami.
Cyganka ujrzała przerażające jego spojrzenie i chciała uciekać. Klaudyusz znów ją pochwycił, wstrząsnął, rzucił na ziemię i za śliczne ręce wlokąc za sobą po bruku, skierował się szybkim krokiem ku węgłowi Wieży-Rolandowéj.
Stanąwszy tu, odwrócił się.
— Pytam się ciebie po raz ostatni, czy chcesz być moją?
Cyganka odpowiedziała stanowczo:
— Nie.
Wtedy krzyknął głośno:
— Gudulo! Gudalo! oto Cyganka! mścij się!
Młoda dziewczyna uczuła się nagle ujętą za ramię. Spojrzała. Wychudła ręka wychodząca z okienka w murze, ściskała ją jak żelaznemi kleszczami.
— Trzymaj ją dobrze! — rzekł ksiądz; to zbiegła cyganka. Nie puszczaj. Idę po żołnierzy. Ujrzysz jak ją wieszać będą.
Gardłowy śmiech odpowiedział z wnętrza muru na te krwawe wyrazy.
— Ha! ha! ha!
Klaudyusz biegiem się oddalił w kierunku mostu Najświętszéj-Panny. Odgłos przechodzącego oddziału dolatywał z tamtéj strony.
Młoda dziewczyna poznała złośliwą pustelnicę. Drżąc z trwogi, uwolnić się próbowała. Szarpnęła się, uczyniła kilka jakby przedśmiertnych, rozpaczliwych wysileń, ale worecznica trzymała ją z niezwykłą siłą. Kościste i wychudłe palce wpijały się w jéj ciało i łączyły się w około jak obręcze. Rzekłbyś, że ta ręka zrosła się naraz z ramieniem dziewczyny. Było to coś straszniejszego niż łańcuch, niż obręcz pręgierza, niż pierścień żelazny, były to kleszcze rozumne i żywe, wychodzące z muru.
Wycieńczona, upadła przy ścianie i wtedy opanowała ją bojaźń. śmierci. Myślała o urokach życia, o młodości, o niebiosach, o słońcu, o uśmiechach przyrody, o miłości, o Phoebusie, o wszystkiém co znikło i o wszystkiém co się zbliżało, o nikczemniku, który ją wydawał, o kacie, który miał nadejść, o szubienicy, która się przed nią wznosiła. Wtedy trwogą przejęta aż do najgłębszych tajemnie bytu, usłyszała złowrogi śmiech pustelnicy, która mówiła jéj półgłosem:
— Ha! ha! ha! wisiéć będziesz!
Odwróciła się umierająca do okienka i przez kratę ujrzała dziką twarz worecznicy.
— Cóżem ci uczyniła? — spytała prawie omdlała.
Pustelnica nie nie odpowiedziała, ale zaczęła mruczéć tonem głuchym, rozjątrzonym a szyderczym:
— Córka Egiptu! córka Egiptu! córka Egiptu!
Nieszczęśliwa Esmeralda ukryła głowę pod bujne sploty warkocza; zrozumiała bowiem, że nie z ludzką istotą ma do czynienia.
Nagle pustelnica krzyknęła, jak gdyby zapytanie cyganki aż tyle czasu potrzebowało, by dojść do jéj myśli.
— (oś mi uczyniła? pytasz... A! co mi uczyniłaś, cyganko! Otóż, słuchaj... Miałam dziecko! Rozumiesz! miałam dziecko! dziecko miałam, powiadam ci!... Śliczną małą córeczkę!.. Moją Anielkę — dodała obłąkana i całując coś w ciemności.. — Otóż, widzisz, cyganko! odebrano mi moje dziecko; skradziono mi je; skradziono mi moje dziecko!... Oto coś mi uczyniła.
Młoda dziewczyna odrzekła jak jagnię:
— Niestety! ja może nie byłam jeszcze wówczas na świecie.
— O! nieprawda! — odparła pustelnica — musiałaś już być. Należałaś do tego. Ona byłaby teraz w twoim wieku! A więc... Oto już piętnaście lat jak jestem tutaj; piętnaście lat jak cierpię; piętnaście lat jak się modlę; piętnaście lat, jak biję głową o cztery głuche ściany mój celi... Powiadam ci, że to cyganie ją ukradli, i... czy słyszysz?... ukradli i rozdarli zębami, a późniéj pożarli... Czy masz ty serce? wyobraź sobie dziecko, które się bawi; dziecko u piersi, dziecko w kołysce. To takie niewinne!... Otóż, to właśnie, to mi odebrano i zabito! Dobry Bóg wić o tém dobrze! Dzisiaj, moja koléj; będę mogła nasycić się mięsem cygańskiém... O! jakżebym cię kąsała, gdyby mi nie broniła krata... Za wielką mam głowę!... Biedna Anielka! i to w czasie kiedy spała! A gdyby przy porwaniu były ją nawet obudziły, napróżnoby krzyczała: byłam daleko! A! matki cygańskie, pożarłyście moje dziecko! Przyjdźcież teraz zobaczyć wasze!
I znów się śmiała, a raczéj zgrzytała zębami, gdyż na téj twarzy rozwścieklonéj niepodobna było śmiechu od zgrzytania odróżnić. Zaczynało świtać. Słaby promień oświecał z lekka tę scenę, i szubienica stawała się coraz wyraźniejszą na placu. Od strony zaś mostu Najświętszéj-Panny biednéj skazanéj zdawało się, że słyszy odgłos zbliżającéj się jazdy.
— Pani! — zawołała, składając ręce i na kolana upadając przerażona, oszalała z przestrachu; — pani! miéj litość! Już idą. Nicem ci nie uczyniła. Czyż chcesz mię na własne oczy widziéć umierającą śmiercią tą szkaradną? Litościwą będziesz, pewną tego jestem. To zbyt okropne. Pozwól mi uciec. Puść mię! Litości! Ja nie chcę tak umierać!
— Oddaj mi moje dziecko! — rzekła pustelnica.
— Litości! litości!
— Oddaj mi moje dziecko!
— Puść mię, o! puść mię!
— Oddaj mi moje dziecko!
Młoda dziewczyna znów upadła złamana, bez sił, ze wzrokiem martwym jak wzrok trupa.
— Niestety! — wyszeptała — ty szukasz twego dziecka, ja zaś szukam mych rodziców.
— Oddaj mi moją małą Anielkę! — mówiła daléj Gudula. — Nie wiesz gdzie ona? A więc umieraj!... Słuchaj. Byłam kobietą straconą, miałam dziecko, i to dziecko mi odebrano... Cyganki to zrobiły. Widzisz, że musisz umrzéć. Jeżeli twoja matka przyjdzie po ciebie, powiem jéj: „Matko, spojrzyj na tę szubienicę!... Albo oddaj mi moje dziecko... Czy wiesz gdzie ona, moja mała córka? Poczekaj, pokażę ci coś, Czy wiesz, gdzie się znajduje drugi podobny? Jeśli wiesz, powiedz, a chociażby to było na drugim końcu ziemi, na kolanach tam pójdę.
To mówiąc, drugą ręką wysuniętą przez okienko pokazała cygance mały trzewiczek wyszywany. Na dworze dosyć już było jasno, aby módz rozpoznać jego kształt i kolor.
— Pokaż mi ten trzewiczek — rzekła ze drżeniem cyganka... — Boże! Boże!... — I w téj saméj chwili ręką wolną otworzyła szybko mały medalionik ozdobiony zielonemi paciórkami; który nosiła na szyi.
— Dobrze! dobrze! — mruczała Gudula — szperaj w swoim szatańskim worku! — Nagle urwała, drgnęła całém ciałem i krzyknęła głosem, który wychodził z głębi jéj wnętrzności: — Moja córka!
Cyganka wyciągnęła była z woreczka mały trzewiczek zupełnie podobny do pierwszego. Do tego trzewiczka była przywiązana kartka z tym napisem:

W dniu gdy znajdziesz drugi podobny do tego,
Matka cię przytuli do serca swojego.

Z szybkością błyskawicy pustelnica porównała dwa trzewiczki, odczytała napis na pargaminie i przyciskając rozpłomienioną twarz do kraty okienka, zawołała anielsko-rozradowanym głosem:
— Moja córka! moja córka!
— Moja matka — odpowiedziała cyganka.
Nie jesteśmy zdolni opisać uczuć tych dwóch istot.
Mur i żelazna krata były między niemi.
— O! jeszcze to? — krzyknęła pustelnica, Widziéć ją i nie módz jéj uścisnąć? Daj rękę! rękę!
Młoda dziewczyna wyciągnęła ramię przez okienko; pustelnica rzuciła się na tę dłoń, przykleiła do niéj usta i zatopiona w tym pocałunku, nie dawała innego znaku życia prócz łkania, które od czasu do czasu podnosiło jéj pierś. Strumienie łez lały się z jéj oczu, w milczeniu, w ciemności, jak deszcz nocny. Na tę ubóstwianą rękę biedna matka do dna wypróżniała czarną a głęboką studnię łez, którą nosiła w sobie i w któréj boleść jéj od lat piętnastu po kropelce się sączyła. — Naraz powstała, odgarnęła z czoła długie siwe włosy i z wściekłością lwicy porwała obiema rękami za żelazną kratę celi. Lecz sztaby trzymały się mocno. Wtedy pobiegła do jednego z kątów nory, chwyciła duży kamień który służył jéj za poduszkę, I cisnęła nim w kratę z taką siłą że jedna ze sztab pękła rzucając tysiące iskier. Drugie uderzenie wywaliło zupełnie żelazny krzyż przegradzający okienko. Poczém wyrwała rękami zardzewiałe końce sztab. Są chwile, kiedy ramię kobiety posiada siłę nadludzką.
Po utworzeniu w ten sposób przejścia, na co dość było jednéj minuty, pustelnica schwyciła swą córkę w pół i wciągnęła do celi.
— Chodź! na dnie przepaści cię odnajduję! — szepnęła.
Gdy się dziewczynka znalazła w celi, posadziła ją lekko na ziemi, po chwili znów wzięła, i nosząc ją na rękach, jak gdyby zawsze była jéj małą Anielką, zaczęła biegać po ciasnéj celi upojona, wesoła, krzyczące, śpiewając, całując swą córkę, mówiąc do niéj, wybuchając śmiechem, zalewając się łzami, i to wszystko jednocześnie śród uniesień i pieszczot najtkliwszych.
— Moja córka! moja córka! — wołała. — Mam córkę! to ona! Dobry Bóg mi ją oddał. Hej wy! chodźcie wszyscy! Czy nie ma tam kogo, ktoby chciał zobaczyć, że mam córkę? Kazałeś mi czekać na nią piętnaście lat, mój dobry Boże, ale to dlatego, aby mi ją oddać jak archanioł piękną... Więc cyganki jéj nie pożarły? Któż to powiedział? Moja córko, moje dziécię, ucałujżeż mię. Jakież one dobre, te cyganki! Kochane cyganki. To ty w saméj rzeczy. Aha, to dlatego serce mi tak biło każdą razą kiedyś przechodziła! A ja to brałam za nienawiść!! Przebacz mi, moja Anielko, przebacz. Miałaś mię za bardzo złośliwa, nieprawdaż? Kocham cię... A twoje małe znamię rodzinne na szyi, czy masz je zawsze? zobaczmy. Ma je ciągle. O! jesteś piękną! Mnie to zawdzięczasz te duże oczy, moja panno. Pocałuj mię. Kocham cię. Teraz i owszem że inne matki mają dzieci; kpię z nich. Niechże przyjdą tutaj. Oto moja córka. Oto jej szyja, oczy, włosy, ręce. Znajdźcież mi coś piękniejszego nad to! Płakałam przez piętnaście lat. Cała moja piękność opuściła mię i przeszła do niéj. Pocałujże mię.
Wylewając radość swą w tych i innych a niemniéj dziwacznych słowach, których ton stanowił cały urok, pustelnica pocałowaniami okrywała sukienkę biednéj dziewczyny, tak że aż rumieńce wstydu występowały jéj na policzki, gładziła dłonią jedwabne jéj włosy, ściskała jéj nogi, kolana, czoło, oczy, zachwycała się. Córka powtarzała tylko od czasu do czasu głosem bardzo cichym i z niewysłowioną słodyczą:
— Matko!
— Widzisz, moje dziécię — mówiła daléj pustelnica, wciąż ją okrywając pocałunkami — widzisz, będę cię nad życie kochała. Wyjdziemy ztąd. Będziemy obie szczęśliwe. Odziedziczyłam coś w Reims w naszych stronach. Znasz Reims? Ach! nie, ty go nie znasz; byłaś jeszcze zbyt małą! Gdybyś ty wiedziała, jaką byłaś ładną, gdyś miała zaledwie cztery miesiące! Z Epernay, odległego o siedem mil, przychodzili przez ciekawość oglądać twoje małe nóżki! Będziemy miały kawał gruntu, dom. Spać będziesz w mojém łóżku. Mój Boże! mój Boże! ktoby temu dał wiarę! mam córkę!
— O moja matko! — odezwała się młoda dziewczyna, znajdując we wzruszeniu nareszcie siłę do przemówienia — prawdę mi powiedziała ta cyganka... Była między nami pewna dobra cyganka, która umarła w przeszłym roku. Opiekowała się mną ona jak piastunka! Ona to zawiesiła mi na szyi ten woreczek, i powtarzała zawsze: „Mała, chowaj dobrze ten klejnot. To skarb twój. On ci pomoże znaléźć matkę. Matkę swą nosisz na szyi.” Cyganka to przepowiedziała.
Worecznica znów przycisnęła córkę do ust i piersi.
— Chodź, niech cię ucałuję! Śpiewasz jak słowik! Gdy będziemy u siebie, włożymy te trzewiczki na nóżki Dzieciątka-Jezus w kościele. Powinnyśmy to uczynić dla dobréj Przenajświętszéj Panny. Mój Boże! co za śliczny masz głosek! Kiedyś mówiła do mnie przed chwilą, zdawało mi się, że słucham muzyki! Ach mój wielki Boże! Znalazłam dziecko! To nie do uwierzenia! taki wypadek! Nie, od niczego umrzéć nie można, bo nie umarłam z radości.
I zaczęła klaskać w dłonie i śmiać się i wołać:
— Będziemy szczęśliwe!
W téj chwili o mury celi odbił się szczęk zbroi i tentent koni, pędzących, jak się zdawało, od mostu Najświętszéj Panny ku nadbrzeżu. Cyganka rzuciła się w objęcia worecznicy.
— Ratuj mię! ratuj mię, matko! już przychodzą!
Pustelnica zbladła.
— O nieba! co mówisz?... Zapomniałam! gonią za tobą! Cóżeś uczyniła?
— Nie wiem — odpowiedziało nieszczęśliwe dziecko — ale jestem na śmierć skazaną.
— Na śmierć! — rzekła Gudula, słaniając się jak piorunem rażona. — Na śmierć! — powtórzyła powoli, wlepiając w córkę osłupiałe oczy.
— Tak, matko — odparła przerażona dziewczyna — chcą mię zabić. Po mnie to przychodzą. Ta szubienica na mnie czeka! Ratuj mię! ratuj mię! Już idą! ratuj mię!
Pustelnica stała chwil kilka nieruchoma jak głaz; pokiwała potém głową na znak powątpiewania i nagle, wybuchając śmiechem, ale swoim dawnym, okropnym śmiechem, zawołała:
— Ho! ho! nie! to sen, co mi tam gadasz! Nie z tego! miałabym ją była utracić, i to na lat piętnaście, a późniéj połączyć się z nią i to zaledwie na jedną minutę! I mnie-by ją miano odebrać! teraz, kiedy jest piękną, kiedy wyrosła, kiedy do mnie mówi, kiedy mię kocha; teraz mieliby przyjść i rozszarpać ją, tutaj, w moich oczach, w oczach matki! O nie! to niepodobna. Bóg na toby nie zezwolił!
Wtém, wrzawa i szczęk jakby się zatrzymały, i dał się słyszéć głos oddalony, powiadający:
— Tędy, wojewodo Tristanie! Jegomość ów powiedział, że ją znajdziemy przy Szczurzéj-Jamie. Zatętniło znowu.
Pustelnica wyprostowała się z krzykiem rozpaczy.
— Uciekaj! uciekaj! moje dziecię! Wszystko teraz przypomniałam. Masz słuszność. Śierć nad tobą. Okropność! przekleństwo! Uciekaj.
Wychyliła głowę z okienka, i szybko się wraz cofnęła.
— Zostań — rzekła głosem stłumionym, ponurym, ściskając konwulsyjnie rękę martwéj prawie cyganki. — Zostań! nie odzywaj się! Czaty dokoła. Wyjść nie możesz. Zanadto już dnia białego.
Oczy miała suche, płonące. Chwilę milczała, przechadzając się tylko wielkiemi krokami po celi. Raz i drugi stanęła, by wydrzéć garść siwych swych włosów, które następnie zębami kąsała.
Nagle rzekła:
— Zbliżają się. Będę z nimi mówiła. Schowaj się w kącie, Nie spostrzegą. Powiem im żeś uciekła, żem cię puściła, dalibóg!
Córkę posadziła — bowiem wzięła ją była znowu na ręce — w kącie celki, który się wydał najciemniejszym, najmniéj widzialnym z zewnątrz. Kazała dziewczynie zwinąć się w kłębek, szybko ułożyła jéj odzież w ten sposób iżby noga nawet nie wysuwała się z cienia, krucze włosy rozpuściła na białą sukienkę, i postawiła przed nią swój dzbanek i kamień, sądząc że dzbanek ten i kamień zasłonią córkę. Co uczyniwszy, spokojniejsza już, uklękła i modlić się poczęła. Dzień, dobrze już świtający na dworze wiele jeszcze mroku zostawił w Szczurzéj Jamie.
W téj chwili piekielny głos mnicha zblizka się otarł o mury Rolandowéj-Wieży:
— Tędy, rotmistrzu Phoebusie de Châteaupers, tędy!
Na to imię, na głos ten, skurczona w kątku Esmeralda drgnęła.
— Nie ruszaj się! — syknęła Gudula.
Zaledwie wyrazy te wymówiła, gdy tłum ludzi, koni i oręży zatrzymał się przy celi. Matka podniosła się szybko i stanęła w okienku, sobą je zasłaniając. Ujrzała liczny orszak pieszych i konnych, uszykowany na Placu-Tracenia. Dowódzca zsiadł z konia i postąpił ku pustelnicy.
— Stara — ozwał się człowiek ten, a straszna to była postać — szukamy pewnéj czarownicy, która powiesić mamy. Powiedziano, że jest tutaj, u ciebie.
Matka przybrała wyraz najobojętniejszy, i odpowiedziała:
— Nie rozumiem dobrze o co waszmość pytasz.
Tamten krzyknął:
— Więc cóż nam, do szatana, plótł kawałek owego waryata archidyakona? Gdzie on?
— Jasny panie pułkowódzco! — odrzekł jeden ze straży — znikł akurat.
— No, dość tego, babo! — jął dowódzca. — Nie marudź! Dano ci czarownicę do pilnowania, cóżeś z nią zrobiła?
Pustelnica, nie chcąc wszystkiemu przeczyć, z obawy obudzenia podejrzeń, odparła tonem najszczerzéj opryskliwym:
— Jeżeli gadacie o wielkiéj téj dziewce, którą przed chwilą wepchnięto mi w ręce, to wiem. Ukąsiła mię w palec i uciekła. Nie więcéj. Dajcież mi święty spokój.
Dowódzca skrzywił się zawiedziony.
— Tylkoż mię nie oszukuj, stara wiedźmo. Nazywam się Tristan Hermita, kum królewski... Tristan Hermita, czy słyszysz? — Rzucając zaś okiem do koła placu, dodał: — Znają mię echa tych stron!
— Gdybyś waść był Herodem samym, nie to Hermitą — ofuknęła Gudula nabierająca otuchy — nicbym ci powiedziéć nad to nie mogła, i nie więcéj-bym się cię zlękła.
— Do kaduka! Prawdziwa Herod-baba!... Więc czarownica umknęła, powiadasz? I w którąż stronę?
Gudula odpowiedziała swobodnie:
— Zdaje mi się, że pobiegła ulicą Baranią.
Tristan odwrócił głowę i dał znak straży miéć się ku pochodowi. Pustelnica odetchnęła.
— Miłościwy panie — odezwał się naraz jeden z łuczników — racz zapytać staréj téj znachorki, z jakiego-to powodu kraty u jéj okna są wyłamane.
Niepokój śmiertelny znowu na te słowa zapłynął serce nieszczęśliwéj matki. Nie straciła jednak całkiem przytomności.
— Nigdy inaczéj nie było — odrzekła.
— Ba! — odciął się łucznik — wczoraj jeszcze był w tém oknie krzyż rzetelny, że się aż lud żegnał.
Tristan rzucił na worecznicę spojrzenie krzywe.
— Uważam, że kuma jakoś nam mydli.
Gudula czuła, że wszystko zawisło teraz od mocnego trzymania się na duchu, i acz omdlewała z rozpaczy, drwić zaczęła. Matkom stać na takie męztwa.
— Ależ panie — mówiła — człowiek ten upił się niezawodnie; niestworzone rzeczy wygaduje. Rok już blizko, jak wóz z kamieniami uderzył tyłem w okno i żelaza wywalił. I cóżem to jeszcze naklęła brukarza!
— Prawdę mówi — ozwał się drugi szeregowiec — sam byłem przy tém.
Wszędzie się znajdują ludzie, którzy wszystko widzieli. Niespodziewane to świadectwo ożywiło pustelnicę, przechodzącą jak po ostrzu noża po nad przepaściami śledczych tych badań.
Ale znać skazaną była na ciągłą dwójplątnicę nadziei i bojaźni.
— Jeśliby rzeczywiście wóz wyłamał sztaby — nastawał pierwszy łucznik — to kawałki ich byłyby skierowane do środka nie zaś jak są, na zewnątrz.
— Oho! — powiedział Tristan do żołnierza — masz bratku legawcowy nos urzędnika z kasztelu. Odpowiedz na to, stara.
— A Matko Najświętsza! — zawołała kobieta głosem mimowolnie łez pełnym — przysięgam ci, panie najmiłościwszy, że żelaza te wóz połamał. Toż tamten oto człowiek widział, I cóż to zresztą ma do waszéj cyganki?
— Hm — mruknął Tristan.
— Do licha! — rozpoczął żołdak pogłaskany pochwałą wojewody — złomki żelaza świeżutkie są całkiem.
Tristan się wyprostował. Worecznica pobladła jak chusta.
— Ile, mówisz, jest czasu od owego woza?
— Miesiąc, dwa tygodnie, jasny panie. Zkąd ja mam wiedziéć, biedna?
— Pierwéj powiedziała że rok z górą — podchwycił żołdak.
— Sprawa nieczysta! — warknął Tristan.
— Wielmożny, jasny panie! — wołała Gudula, przyciskając się wciąż do okna i drżąca ze strachu, by nie przyszło któremu do głowy zajrzéć do celki — jasny panie! przysięgam, że kratę wyłamał wóz. Klnę ci się na wszystkich świętych Pańskich. Niech mię piekło porwie, niech Boga nie oglądam, jeżeli nie wóz!
— Za gorąco mi waśćka przysięgasz — zauważył Tristan z trafnością inkwizytorską.
Pustelnica czuła, że w niéj jedna po drugiéj pękały sprężyny przytomności i pewności siebie. Nie się jakoś nie wiodło, a tu z przerażeniem postrzegała, że mówiła nie jak wypadało.
Wtém nadbiegł inny strażnik miejski, wołając: — Panie pułkowódzco, stara pokutnica zmyśla. Czarownica nie uciekła Ulicą-Baranią. Łańcuch zaciągniętym tam był noc całą, i strażnik nikogo przechodzącego nie widział.
Tristan, którego twarz zasępiała się coraz bardziéj, spytał Guduli:
— Co na to masz do powiedzenia?
Ona i temu wypadkowi usiłowała stawić czoło.
— To wielmożny panie, że nie wiem, żem się omylić mogła. Jakoż, w istocie, myślę, że się przebrała na drugi brzeg wody.
— W stronę tedy przeciwną — mówił Tristan. — Ależ nie jest prawdopodobném, by się odważyła wracać do Grodu, gdzie ją ścigano. Kłamiesz tedy, stara....
— Przytém — napomknął żołdak pierwszy — nie ma żadnéj łodzi, ani u tego, ani u tamtego brzegu.
— Wpław się rzuciła — jękła kobieta, broniąc pozycyi do ostatka,
— Alboż białogłowy mogą pływać! — wtrącił żołdak.
— Ado szatana! długoż to nas myślisz tak okłamywać? — zawołał Tristan z gniewem. Czarownicy licho nie weźmie, na jéj zaś miejscu ciebie tymczasem powieszę. Kwandransik pytałki wyciągnie ci kostkę prawdy z gardła. Chodź-no wacani za nami.
Pustelnica gorączkowo słów się tych uczepiła: — Wola wasza, miłościwy panie. Proszę, proszę. Pytałka. I owszem. Prowadźcie. Prędzéj! śpieszmy! chodźmy natychmiast! I owszem... — A tymczasem, myślała sobie, córka się moja ocali.
— Toż pochop do pytki! — powiedział Tristan. — Nic już nie rozumiem téj waryatki.
Stary pięćdziesiętnik czat o siwych włosach wystąpił z szeregów i rzekł do wojewody: — Waryatka w rzeczy saméj, panie dowódzco. Jeżeli prawda, że puściła cygankę, to nie z własnéj ochoty, gdyż znieść nie może tego plemienia. Oto już lat, piętnaście zostaję przy czatach, i każdego wieczora słyszę ją przeklinającą cyganów. Jeżeli zaś, jak się domyślam, ścigamy małę ową z kozą, to téj najbardziéj nienawidzi.
Gudula uczyniwszy wysiłek, dodała: — Téj najbardziéj.
Jednogłośne świadectwo całéj kompanii łuczników potwierdziło wojewodzie słowa starego pięćdziesiętnika. Tristan Hermita, zwątpiwszy, by się co dało wyciągnąć od pustelnicy, odwrócił się; biedna kobieta patrzyła z niepokojem gorączkowym na wojewodę, wolnym krokiem zmierzającego ku swemu wierzchowcowi.
— Nie ma co — odsapnął ten przez zęby — w drogę! Szukajmy daléj. Nie zasnę, dopóki cyganka powieszoną nie będzie.
Wahał się jednak chwilkę, zanim nogę do strzemienia włożył. Gudula była jakby między życiem a śmiercią, widzące wojewodę zataczającego do koła placu niespokojny wzrok psa tropiącego, który czuje gdzieś w pobliżu legowisko zwierza i oddalić się nie chce. Trząsnął nareszcie głową i wskoczył na siodło. Boleśnie ściśnięte serce matki zabiło swobodniéj i żywiéj, a rzucając ukradkowy wzrok na córkę, na którą spojrzéć nie śmiała od chwili przybycia pogoni, rzekła z cicha do siebie: — Ocalona!
Biedna dziewczyna zostawała cały ten czas w kątku, bez oddechu, bez ruchu, mając wciąż obraz śmierci przed oczyma. Nie straciła ani jednego słowa ze sceny Guduli z Tristanem; ani jedno utrapienie matki jéj nie minęło. Słyszała każde trzaśnięcie urywającéj się nici, która trzymała ją nad przepaścią. Razy już ze dwadzieścia zdawało się jéj, że wszystko stracone, że włosek zbawienia rwie się i pęka. Nareszcie poczęła oddychać, i grunt twardy uczuła pod sobą. W téjże chwili posłyszała głos mówiący do wojewody: — Skórka na buty, mości wojewodo, nie moja to już sprawa, sprawa nie rycerska, wieszać czarownice. Kanalia gminna już pobita. Zostawiam przy dziele waszą miłość samą. Raczycie uznać za właściwe, że wrócę do swojéj chorągwi, z uwagi że jest bez naczelnika.
Głos ów, był to głos Phoebusa de Châteaupers. Co się naraz w sercu dziewczyny stało, sprawy-by sobie nie zdała... tu się znajdował, on, przyjaciel jéj, obrońca, podpora, Phoebus jéj?!.. Zerwała się z miejsca, i zanim matka zdążyła jéj przeszkodzić, rzuciła się ku okienku z okrzykiem:
— Phoebusie! do mnie! Phoebusie mój!
Phoebusa już nie było. Tylko co zawrócił galopem za węgieł ulicy Nożowniczéj. Ale Tristan nie był jeszcze odjechał,
Pustelnica z rykiem skoczyła ku córce. Gwałtownie odepchnęła ją w tył, wlepiając szpony w jéj szyję. Nie do pieszczot zagrożonej tygrysiéj samicy! Ale już było za późno. Tristan zoczył.
— Oho! — zawołał z chychotem obnażającym mu zęby i czyniącym twarz jego podobną do mordy wilczéj — dwie myszki w jednéj norze!
— Anim wątpił — natrącił żołdak.
Tristan uderzył go po ramieniu.
— Dzielny kot z ciebie!... No — dodał — gdzież jest Henriet Cousin?
Człowiek nie mający nie żołnierskiego ani w postawie, ani w stroju, wysunął się z szeregów. Na sobie miał kurtkę pół szarą pół brązową, włosy gładkie, rękawy skórzane, pęk sznurów trzymał w grubéj dłoni. Człowiek ten ustawicznie towarzyszył Tristanowi, jak Tristan towarzyszył zawsze Ludwikowi XI.
— Przyjacielu — powiedział Tristan — trafiliśmy, jak mniemam, na czarownicę, któréjśmy szukali. Powiesisz mi to. Masz drabinkę z sobą?
— Jest tam jedna u poddasza Słupiastéj-kamienicy — odrzekł zagadnięty. — Czy to wedle téj oto sprawiedliwości dziać się rzecz ma? — dodał, wskazując ręką na szubienicę kamienną?
— Tak jest.
— Ehe! — zawołał drab ze śmiechem brutalniejszym jeszcze od śmiechu wojewody — niedaleka droga!
— Spiesz! — rzekł Tristan krótko. — Naśmiejesz się sobie dowoli później.
Tymczasem od chwili zdradzenia się dziewczyny, odkąd wszelka nadzieja ocalenia uważaną być mogła za przepadłą, pustelnica nie wyrzekła ani jednego słowa, Rzuciła biedną na pół obumarłą cygankę w kąt jaskini, i sama natychmiast wróciła napowrót do okiennego otworu, o którego kamienną oprawę wsparła się obiema rękami, jakoby szponami. W postawie téj ujrzano ją rzucającą do koła na wszystkich tych czatników i strażników spojrzenia bezmyślne a rozpalone. Gdy Henriet Cousin zbliżył ku oknu, takim go dzikim wzrokiem przeszyła, że się cofnął.
— Panie — rzekł wracając do wojewody — którą to z nich brać trzeba?
— Młodą.
— Chyba-że! ze starą bowiem licho się jakieś dzieje.
— Biedna mała tancerka! — westchnął stary pięćdziesiętnik czat.
Henriet Cousin podstąpił znowu pod okno. Oczy spuścić musiał przed spojrzeniem matki, i począł dość nieśmiało:
— Pani...
Ona mu przerwała głosem grubym, ponurym:
— Czego?
— Nie po was, nie, po tamtą przychodzę.
— Po jaką tamtą?
— Po młodą.
Pustelnica poczęła trzęść głową i wrzeszczéć:
— Nie ma! nikogo nie ma! żywego ducha nie ma!
— Gdzież tam — począł kat — wszak wiecie dobrze. Pozwólcie mi wziąść młodą. Nie wam złego zrobić nie chcę, wam samym.
Z dziwném szyderstwem odparła:
— Mnie? mnie nie chcesz zrobić nie złego?
— Oddajcie mi tamtą, pani; taka jest wola pana wojewody.
Ona powtórzyła z wyrazem obłąkania:
— Nikogo, nie ma nikogo!
— Ależ wam powiadam, że jest; wszyscyśmy widzieli, że was tu dwie.
— A no, to chodź zobacz? — huknęła pustelnica z chychotem dzikim. — Wsadź tu głowę!
Kat spojrzał na pazury matki, i nie odważył się.
— Prędzéj! — krzyknął Tristan, który ustawiwszy wojsko do koła Szczurzéj-Jamy, umieścił się sam konno u szubienicy.
Henriet po raz drugi zawrócił do wojewody całkiem zakłopotany. Sznury położył na ziemi i przestępując z nogi na nogę, miął kapelusz w rękach.
— Miłościwy panie — spytał — którędy wejść?
— Ależ drzwiami.
— Drzwi nie ma.
— Więc oknem.
— Zanadto wązkie, panie.
— Rozszerz je, do pioruna! — zawołał Tristan gniewnie — alboż nie masz drągów i młotów?
Zaparta w swém łożysku matka, wciąż na czatach, zerkała oczami to tu to tam. Niczego się już spodziewać nie mogła, i sama nie wiedziała czego chce; czuła tylko że córki nie odda.
Henriet Cousin poszedł po pudło z narzędziami, schowane na poddaszu Słupiastéj-Kamienicy. Wyniósł ztamtąd zarazem i podwójną drabinę, którą téż natychmiast oparł o szubienicę. Pięciu czy sześciu ludzi z wojewodzińskiéj straży uzbroiło się w piki i drągi żelazne: Tristan poprowadził ich sam ku oknu.
— Słuchaj, stara — wezwał tonem surowym — po dobréj woli oddaj nam tę dziewczynę.
Pustelnica spojrzała nań, jak gdy się kogo nie rozumie.
— I wreszcie — jął znów Tristan — co ci na tém zależy, do stu par djabłów, że się opierasz powieszeniu czarownicy jakiéjś?
Nędznica poczęła śmiać się śmiechem opętanéj:
— Co mi na tóm zależy? To moja córka!
Głos, jakim wyrazy te wymówiła, dreszczem oblał samego nawet Cousina.
— Przykro mi bardzo — odpowiedział wojewoda — lecz taka jest wola króla, pana naszego najmiłościwszego.
Ona wrzasnęła ze wzmagającym się, okropnym swym śmiechem:
— I cóż mnie twój król ma obchodzić? Powiadam ci, że to moja córka.
— Wywalić ścianę — rzekł Tristan.
Dla zrobienia otworu odpowiednio szerokiego, wystarczało wyrwać jeden z dolnych kamieni oprawy okna. Gdy matka posłyszała łomot drągów i motyk, podkopujących się pod jéj fortecę, wydała okrzyk przerażający; poczém biegać poczęła dokoła swéj celki z szybkością nadzwyczajną, na sposób zwierząt dzikich; do wirowych tych poskoków zamknięcie ją wdrożyło. Nie mówiła już nie, oczy jéj tylko pałały. Żołnierzy chłód przejmował do głębi duszy.
Nagle porwała za piaskowcową bryłę, którą zwykle pod głowę kładła, i obiema rękami cisnęła nią na pracujących. Kamień źle rzucony (ręce jéj bowiem drżały) nie dotknął nikogo, i zatoczył się pod nogi rumaka Tristana. Ona zgrzytnęła zębami.
Na dworze jasny już poranek świecił, i słońce niebawem wzejść miało; piękne różane obłoczki krasiły stare omszone kominy Słupiastego-domu. O téj porze otwierać się zwykle poczynały na dachach wcześniejsze okienice wielkiego miasta. Ztąd i owąd śpieszący na targ wieśniacy, na objuczonych osłach, coraz częściéj pokazywali się na ulicach przyległych, a przerzynając plac grevski zatrzymywali się chwilkę przy szeregach żołnierzy, ściśniętych dokoła Szczurzéj-Jamy, spoglądali na tłokowisko okiem zdziwioném, i odchodzili.
Pustelnica poszła usiąść przy swojéj córce, umieściła się tuż przed nią, i własném ciałem ją zakrywające, ze wzrokiem osłupiałym, przysłuchiwała się biednemu dziewczęciu, które skulone i nieruchome, powtarzało głosem cichym jeden wciąż wyraz: „Phoebus! Phoebus!“ W miarę jak praca burzycieli zdawała się postępować, matka machinalnie posuwała się w tył i coraz bardziéj przyciskała córkę do ściany. Naraz ujrzała (gdyż nie spuszczała z oka miejsce zagrożonych), że się kamienna posada okna zachwiała i pochytnęła; jednocześnie dał się słyszéć głos Tristana, zachęcający robotników. Wówczas wyszła ze stanu omdlenia, w jaki wpadła na chwilę. Wrzasnęła lamentem strasznym; a narzekanie jéj i złorzeczenia, to rozdzierały raz słuch jak skrzypienie piły, to znowu huczały, jak gdyby wszystkie przekleństwa skupiły się na jéj ustach, by razem wybuchnąć.
— Ho! ho! ho! — wywodziła. — Ależ to okropne! Rozbójnikami jesteście! Więc doprawdy myślicie zabrać mi córkę? Wszakże wam powiadam, że to moja córka! O nikczemnicy! o służalcy kata! podłe żołdaki, morderce! Ratujcie! gore! złodzieje! Alboż to tak mi zabiorą me dziecię! I gdzież jest Bóg wszechmocny w niebiosach?
I zwracając się do Tristana, zapieniona, ze wzrokiem obłąkanym, na czworakach jak pantera, rozczochrana cała, i najeżona:
— Zbliż się no — zawołała — zbliż się do mojéj córki!... A może nie rozumiesz kobiety, gdy ci powiada, że to jest córka? Może nie wiesz, co to jest być matką, być rodzicem dziecka, własnego dziecka? Ach potworo, wilkołaku ty jakiś, nigdyżeś nie żył ze swoją wilczycą? nigdyś wilcząt nie miał? Jeśli zaś je masz, nic-że ci się nie przewraca we wnętrznościach, gdy one skomlą?
| — Odrzucić kamień — powiedział Tristan — już się nie trzyma.
Drągi podważyły ciężką bryłę. Był to, powiedzieliśmy, ostatni szaniec matki. Rzuciła się nań, chcąc go zatrzymać; zadarła głaz paznogciami, lecz osadzisty piaskowiec, poruszony przez sześciu ludzi, wymknął się i zwolna osunął na ziemię wzdłuż żelaznych lewarów.
Matka, widząc wyłom dokonany, padła przed otworem w poprzek, jakby własném ciałem zagrodzić chciała wstęp do celki, i łamiąc ręce, tłukąc głową o posadzkę, wrzeszczała głosem chropawym od zmęczenia:
— Ratujcie! gore! gore!
— Teraz wziąść dziewczynę! — rzekł Tristan niewzruszony.
Matka popatrzyła na żołnierzy w sposób tak rozwścieklony, że większą ochotę mieli cofnąć się, niż postąpić naprzód.
— Cóż znowu! — jął wojewoda — Henriet Cousin, ty?
Nikt z miejsca nie ruszył.
— A na rogi Lucypera! czy tacy z was rycerze? lękacie się kobiéty?
— Miłościwy panie — odezwał się Henriet — czy to nazywasz kobietą?
— Ma grzywę lwią! — dodał inny.
— Żywo! — woła Tristan — wyłom dostatecznie szeroki. Wejść trzech razem, jak przy szturmie Pontoise. Skończmyż już raz, do stu par kiszek djabelskich. Pierwszego, który się cofnie, rozpłatam na dwie połowy.
Postawieni między matką a wojewodą, między groźbą i groźbą, żołnierze wahali się chwilkę, poczém wybierając jedno, postąpili ku Szczurzéj-Jamie.
Gdy pustelnica to postrzegła, powstała nagle na kolana, rozchyliła włosy spadające jéj na twarz, i ręce chude a pokaleczone opuściła na biodra. Dwie grube łzy jedna po drugiéj pokazały się wówczas na jéj rzęsach i zwolna spłynęły zmarszczkami wzdłuż policzków, jako potok wyżłobionym przez się łożyskiem. Jednocześnie poczęła mówić, ale głosem tak błagalnym tak słodkim, tak pokornym i przeszywającym zarazem, że w otoczniu. Tristana niejeden strażnik więzienny, któryby krew ludzką ssać był gotów, ukradkowie oczy ocierał.
— Panowie! wielmożni panowie strażnicy, słówko jedno! Muszę, koniecznie muszę wam to powiedziéć. Uważacie bo, to moja córka, droga moja mała, biedna córeczka, którąm straciła była. Posłuchajcie. Prawdziwa historya. Wyobraźcie sobie, że doskonale znam panów strażników. Zawsze najłaskawiéj obchodzili się ze mną w czasach jeszcze, kiedy chłopcy uliczni kamieniami ciskali we mnie za to, żem grzesznie żywot wiodła. Wszakże tak? zostawicie mi dziecko, gdy się o wszystkiém dowiecie. Jestem, widzicie, biedną straconą kobietą. Ukradli mi ją cyganie. Całych lat piętnaście chowałam jéj trzewiczek. Patrzcie, oto jest. Taką miała nóżkę. W Reims, Róża-Perełka! przy ulicy Ciężko-Wesołéj! Nie jednemu z was przypomni to nawet może cokolwiek. Tak jest, to ja. Gdyście byli młodsi, w owym czasie, a śliczne to były czasy, słodkie się chwile pędziło. Będziecie mieli litość nademną, nie prawdaż, panowie? Cyganki mi ją porwały: lat piętnaście tak żyłam, nie wiedząc gdzie ją ukryły. Myślałam że umarła. Wyobraźcie sobie, dobrzy moi poczciwi ludzie, wydało mi się że umarła, że nie żyje. Piętnaście lat spędziłam w tym oto lochu, bez ognia w zimie. A to niełatwo, wierzcie. Biedny mały trzewiczek! Tyle płakałam i wyrzekałam, że Bóg miłosierny wysłuchał mię. Oddał mi córkę, téj oto właśnie nocy. Prawdziwy cud dobroci Bożéj. Żywą była. Nie weźmiecie mi jej, jestem tego najzupełniéj pewna. Gdyby to mnie, no! to jeszcze, ale ją, dziecko szesnastoletnie! Pozwólcie jéj, by miała czas słońcu się przyjrzéć!.. Cóż wam ona złego zrobiła? ani odrobinki. Ja toż samo. Gdybyście wiedzieli, że prócz niéj nie mam nikogo, żem stara, że to jest błogosławieństwo zesłane mi przez Matkę Najświętszą. A zresztą, wyście tak dobrzy wszyscy! Nie wiedzieliście, że to moja córka. Teraz już wiecie. O, kocham ją! Wielki panie wojewodo, wolałabym śmiertelną ranę w sercu, niźli najdrobniejsze zadraśnięcie jéj palca. Ach, masz jasny panie wyraz niezmiernie dobrego pana. Co tu teraz powiadam, tłómaczy ci dokładnie rzecz całą, nieprawdaż? O gdybyś miał matkę, wielmożny panie! jesteś wodzem, zostawże mi moje dziecię. Uważ, że cię błagam na klęczkach, jakoby przed figurą Chrystusa Pana. Niczego od nikogo nie żądam: jestem z Reims, miłościwi panowie; mam kawałeczek gruntu po moim wuju Mahiecie Pradon. Nie jestem żebraczką. Niczego nie żądam, żądam tylko swego dziecięcia. Ach, żądam, by przy mnie dziecko zostało. Bóg sprawiedliwy co mi je wrócił, i który jest panem nad pany, nie uczyniłże przecież tego ot tak sobie! Król! powiadacie król! Ależ, choćby i tak, to mu wielkiéj przyjemności nie zrobi, gdy mi zamordują dziewczynkę moją małą! A przytém król jest dobry! To moja wszak córka, córka moja, własna moja córka. Nie królewska, nie wasza, moja! Chcę odejść, obie chcemy odejść, same, bez niczego! Dwom kobietom przechodzącym, z których jedna matka, a druga córka, każdy wolną drogę pokaże. Przepuśćcież nas! jesteśmy z Reims. O jakżeście dobrzy! panowie strażnicy, kocham was wszystkich! Nie zabierzecie mi maleńkiéj mojéj córeczki, to niepodobne. Alboż nie prawda, że to jest całkiem niepodobne? Dziecię moje! dziecię moje!
Usiłowanie autora byłoby daremném: nie jesteśmy w stanie dać wyobrażenia o ruchach jéj, tonie, łzach, które połykała mówiąc, o łamaniu, to składaniu rąk jak przy modlitwie, o uśmiechach zamierających z rozpaczy, o spojrzeniach zapływających powodzią płaczu, o lamencie, westchnieniach, krzykach trwogi i nadziei, strasznych i przejmujących, jakiemi przecinała słowa bezładne, zmięszane, rozprzężone. Gdy zamilkła, Tristan brwi ściągnął, lecz tym razem po to, by ukryć łzę kręcącą się w tygrysiém oku. Przezwyciężył atoli słabość, i ozwał się sucho a krótko:
— Tak król kazał.
Nachyliwszy się zaś do ucha Henrieta Cousina, dodał z cicha:
— Kończ prędzéj! — Straszny wojewoda uczuł, być może, że i jemu już poczynało odwagi braknąć.
Kat i strażnicy weszli do kryjówki. Matka nie czyniła żadnego oporu, podczołgnęła się tylko ku swojéj córce i rzuciła się na nią całém ciałém. Cyganka ujrzała zbliżających się żołnierzy. Strach śmierci ocucił ją.
— Matko moja! — krzyknęła z niewysłowionym wyrazem niebezpieczeństwa i trwogi — matko moja! nadchodzą! broń mię!
— Tak, duszo moja, bronię cię! — odrzekła matka głosem gasnącym, i konwulsyjnemi uściski tuląc ją do siebie, twarz jéj okrywała pocałowaniami. Obie tak razem na ziemi, matka osłaniająca córkę, tworzyły widowisko godne współczucia i litości.
Henriet Cousin objął dziewczynę w pół, pod jéj piękne ramiona. Ona uczuwszy dotknięcie téj ręki, lekko tylko krzyknęła, i omdlała. Kat, któremu się łzy wielkiemi kroplami staczały na ofiarę, próbował unieść ją w swych dłoniach. Chciał odczepić matkę, która jakby węzłem jakim oplotła się do koła stanika dziewczyny swojemi ramionami; ale się węzeł ten okazał tak potężnie zaciśniętym, że nie było co myśléć o jego rozrywaniu. Wtedy Henriet Cousin wywlekł za sobą dziewczynę na zewnątrz nory, ciągnące wraz z nią i matkę. Pustelnica miała również zwarte powieki.
Słońce wschodziło właśnie w téj chwili, i plac zalegała już dość znaczna ciżba ludu, z oddalenia i bojaźliwie przypatrującego się, coby to ciągnięto tak po bruku ku szubienicy. Wojewoda Tristan szczególną bowiem miał manię przy egzekucyach: nie pozwalał zbliżać się ciekawym.
Henriet Cousin zatrzymał się z ciężarem przy fatalnéj drabinie, i dysząc zaledwie, tak był wzruszony, zarzucił sznurek na prześliczną szyjkę dziewczęcia. Nieszczęśliwe dziecię poczuło okropne dotknięcie konopi. Podniosło powieki i ujrzało po nad swą głową obnażone ramię kamiennéj szubienicy. Wstrzęsło się i zawołało głosem mocnym, rozdzierającym: — Nie! nie! nie chcę! — Matka, któréj głowa była zaplątaną i schowaną pod ubraniem córki, nie wyrzekła ani słowa; ujrzano tylko kurcze przebiegające po całém jéj ciele, i posłyszano podwojony odgłos pocałunków, któremi córkę okrywała. Kat skorzystał z téj chwili i szybko rozwiązał jéj ręce, obejmujące skazaną. Czy to z wyczerpania sił, czy z rozpaczy, staruszka się nie opierała. Wówczas Cousin wzniósł dziewczynę na swe barki; przecudne stworzenie, przegięte we dwoje, spadało mu na szeroką głowę. Poczém postawił stopę na drabinie.
W téj chwili matka leżąca na bruku, szeroko rozwarła powieki, Nie wydawszy okrzyku, zerwała się z wyrazem okropnym, i wnet, jako zwierz dziki na swą ofiarę, rzuciła się na dłoń kata i ukąsiła ją. Stało się to błyskawicznie. Kat zawył z bólu. Skoczono mu w pomoc, z trudem wyciągnięto okrwawioną dłoń z pomiędzy zębów matki. Ona zachowywała milczenie głębokie, Odepchnięto ją dość brutalnie; zauważono, że głowa jéj ciężka spadła na kamienie; podniesiono ją wraz, upadła znowu. Albowiem nie żyła już.
Kat, nie puściwszy dziewczyny, jął daléj wstępować na drabinę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Józef Tokarzewicz.