<<< Dane tekstu >>>
Autor Agnieszka Pilchowa
Tytuł Kilka obrazków chorób umysłowych
Podtytuł Ich istota, przyczyny – i sposób leczenia – zaczerpnięte drogą jasnowidzenia z Rzeszy Ducha i własnego przeżycia
Wydawca Józef Chobot
Data wyd. 1922
Druk „Gazeta Robotnicza“ w Katowicach
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Choroba czyli taniec św. Wita.

Przeróżne są wypadki choroby św. Wita. Jedni cierpią na nią w dzieciństwie, drudzy w starszych latach, a niektórzy całe życie. Wiele ludzi jest nawiedzionych tą chorobą, a bywa najczęściej wywołana przez duchów, którzy w ten sposób szukają schronienia w ludzkiem ciele, mając już swoje dawno rozpadłe. Oni rwą z niego pranę życia, gdyż jest im zimno w Rzeszy Ducha w otoczeniu swoich własnych zimnych myśli i starych grzechów, które przeniosły się za nimi w zaświat.
Niejeden, przysięgając wieczną zemstę, bywa gnany tem przekleństwem i jak wampir rwie pranę z tego ciała, komu zaprzysiągł zemstę, uderzając nim często gwałtownie o ziemię. Najwięcej zależy im na głowie, by ją tenże srogo stłukł i nie mógł zdrowo myśleć. Nie przychodzi regularnie. Ażeby nie zwracać na siebie uwagi, wraca wśród rozmaitych okoliczności, najczęściej podczas snu; napada także w dzień na ulicy lub w mieszkaniu. Najlepszy lekarz jest bezradny wobec takiej choroby. Każdy taki duch śledzi pilnie swoja ofiarę. Gdy widzi, że chory udaje się do lekarza z wiara i ufnością, wtenczas ustępuje od niego na dłuższy czas, lecz rzadko kiedy ustępuje zupełnie.
Pewnego dnia przyszła do mnie matka z 20-letnim synem. Twarz jego była bronzowa, policzki zapadłe, oczy smutne, mętne. Cała postać ale była łagodna. Jasne ubranie, przylegające elegancko do ciała, posiadało od trawy zieloną plamę na kolanach, ręce były zbrudzone kurzem, włos trochę rozwiany. Stał smutnie obok matki, a ta podniosła ku mnie złożone ręce, prosząc z bólem w głosie i przestrachem w oczach: „Ratuj mi pani syna! Trzy razy upadł mi na drodze, nim go tu przyprowadziłam!“
Nie robiłam jej wielkiej nadziei, gdyż wiedziałam i widziałam, że trudno będzie oderwać niedobrego ducha od swej ofiary. Zaproponowałam pozostawić go u mnie przez kilka dni, gdyż muszę go prawie leczyć podczas napadu. Matka przyrzekła mi połowę majątku, jeżeli jej syna wyleczę. Nie mogła się z tem pogodzić, że nie chcę przyjąć wynagrodzenia nawet za te kilka dni, przez które on u mnie zamieszka, nie rozumiejąc, że takiej choroby nie leczy się za pieniądze, tylko siłą wiary i przejęciem cierpień danej osoby na siebie, chociażby na krótki czas.
Nie upłynęły po odejściu matki ani trzy godziny, a chory zaczął być niespokojny, którego umieściłam przy oknie, by dobrowolnie patrzał do przyrody lub by czytał książkę. Ze dwa razy obejrzał się na mnie, nie wiedząc, czy wstać czy spokojnie dalej siedzieć, potem zaczął wydawać głos, podobny do mruczenia. Byłam z nim sama w pokoju. Z kuchni dolatywał głos mej matki. Pragnęłam, by matka nie weszła do pokoju podczas napadu, by się nie wylękła.
Przystąpiłam szybko do chorego, położyłam ręce na jego głowie, mówiąc: „W imię Boga, niech odstąpi wszystko złe od ciebie!“ Chory spojrzał na mnie. W jego oczach błysnęła łza. Wtem wpadł do mieszkania zimny wiatr, oderwał ze ściany mocno przybite wieszadło, na które można było wieszać najcięższe palta, i rzucił wraz z hakami na ziemię. Chory patrzał na to ze zdziwieniem. I mnie było nieprzyjemnie i rzekłam do młodzieńca: „To twoja choroba, która cię miała powalić na ziemię, wyrwała ze ściany wieszadło.“ Chory, mając dosyć zdrowe zmysły, westchnął i tulił swoją głowę w moje dłonie, a z pod przymrużonych powiek wysunęło się kilka łez i potoczyły się po kościstej twarzy. Zrzuceniem wieszadła zaalarmowana moja matka przybiegła zobaczyć, co się stało. Stanęła przestraszona w drzwiach, domyśliła się, że zrobiła to jakaś niska siła, a widząc, że trzymam ręce na głowie chorego, odeszła bez słowa. Z wyrazu jej twarzy wyczytałam niby zarzut: „Dlaczego wpuszczasz takich ludzi do domu?“
Za kilka minut ujrzałam w twarzy chorego jaśniejszy promyk, rozmawiał o swojej chorobie i przedziwne miał zdanie o niej. Nie znając wiedzy tajemnej, nie przypuszczał, że czyni to duch. Opowiadał, że zawsze odczuwa mocną trwogę, gdy się zbliża choroba, że serce zaczyna mu drgać, bić szybko i ma wrażenie, jakby jakaś ręka chwytała go za gardło i rzucała nim straszną siłą o ziemię. Podczas napadu ma uczucie, jakby ktoś klęczał na jego piersiach, trzymał go za włosy i tłukł jego głową o ziemię. Po ataku mija trwoga, siła, która nim trzęsła, pierzcha i przychodzi zmęczenie, senność, żal i tęsknota za zdrowiem, a znów radość, że chociaż na chwilę będzie miał spokój.
Pouczyłam go o tajemniczem działaniu ducha na jego ciało. W tej chwili nie znałam jeszcze głównych przyczyn jego choroby, zresztą w chwili zrzucenia wieszadła ze ściany odczułam ducha, lecz nie widziałam wyraźnie jego postaci, gdyż myśli moje były chwilowo skierowane na co innego. Postanowiłam zostać na straży i badać tajemniczą siłę złego ducha. Aż do wieczora chory czuł się dobrze, otucha, że będzie zdrowym, wstępowała w jego serce.
Wieczorem zaprowadziłam go do swego pokoju na pierwszem piętrze, wskazałam mu miejsce odpoczynku i odeszłam jeszcze do matki, znajdującej się w kuchni na parterze. Ta wymawiała mi, że już z powodu ludzi nie wypada, bym spała z chorym w jednym pokoju. Zrobiło mi się smutno, gdyż miałam najszczersze chęci wyleczyć chorego. W pokojach parterowych, gdzie spała matka i dzieci, nie mogłam go także umieścić, gdyż wiedziałam, że by wszyscy na myśl o ataku, nie spali całą noc ze strachu. Powiedziałam sobie: „Dobrze, niech on tam śpi w górze w moim pokoju, a ja będę czuwała na dole.“ Kładąc się do łóżka, przylegającego do łóżka matki, pomyślałam, by ten, który męczy chorego, zbłądził i przyszedł do mnie, myśląc, że to ja jestem jego ofiarą. W myślach postawiłam magnetyczną ścianę koło otomany chorego.
Niebawem zasnęłam, lecz mój sen nie trwał długo. Jakiś niepokój zadrgał w mej duszy. Błyskawicznie przypomniałam sobie, że to pewnie duch, który już za dnia był w odwiedzinach u chorego, szuka swej ofiary. Podniosłam lekko głowę, rozglądając się otwartemi oczyma. Nie potrzebowałam przymykać powiek, wszystko spało spokojnie, oddech wszystkich był regularny. Przez rzadkie żaluzje wdzierały się promienie księżyca, malując na ścianie różne figury, poruszające się figury, wytworzone cieniem liści, poruszanych lekko wietrzykiem. Nagle przesunęła się pomiędzy owemi obrazami olbrzymia postać ducha. Był przychylony, a wyciągniętemi rękoma jakby szukał swej ofiary i chciał ją uchwycić skrzywionemi palcami. Lecz jakież było moje zdziwienie, duch ten nie był czarny, ale biały. Oczy jego błyszczały ogniem ócz kota; nie widziałam u niego serca i to mnie przelękło. Każdy chociażby najczarniejszy duch, w tem samem miejscu, gdzie za życia jako człowiek miał serce, ma jako duch, różowo-złote iskry, które nigdy nie giną. Są to iskry Bóstwa. Jeden ma ich więcej, drugi mniej, według ich życia tu na ziemi.
Nim się zorjentowałam, co to być może, ów duch biały, a bez serca, już byłam przez niego napadnięta. Lewa ręka została mi gwałtem skrzywioną; tak samo ciało chciało się zwinąć w kłąbek. Prawą rękę miałam wolną. Podniosłam ją i odpychałam siłą woli w imię Boga tego dziwnego ducha.
Chociaż tylko półszeptem wymawiałam słowa, matka zbudziła się ze snu. Starałam się przemówić do niej wesołym głosem, lecz ona zauważyła w blasku księżyca moją dziwną pozycję i zlękła się, bo zaraz zrozumiała, że to ten sam duch, który był we dnie u chorego młodzieńca. W minucie uwolniłam się z pęt ducha. Matce poleciłam spać spokojniej a ja poszłam zobaczyć chorego.
Okna były otwarte, jak je wieczorem zostawiłam. Tam więcej przedzierały się promienie księżyca, gdyż okno nie było wcale zasunięte. Nie potrzebowałam światła; widziałam wyraźnie twarz chorego, spał spokojnie, nie poruszał się wcale. Położyłam się następnie cichuteńko do łóżka i medytowałam o nieznanej sile. Wtem słyszę pomruk, niby szmer. Rozjuszony, wściekły duch, przygarbiony, podobny do zwierza spoglądał przez okno na swą ofiarę. Przelękłam się trochę, widząc jak w myślach przyciąga go do okna i stamtąd rzuca nim o ziemię. Jednym skokiem byłam u chorego. Ten był już usiadł na otomanie, a mruk, który słyszałam od ducha, przedzierał się już przez jego usta.
Nastała straszna świadoma walka. Przezemnie pouczony młodzieniec, że na wypadek ataku ma się bronić w imię Boga siłą woli, naprawdę zaczął staczać z duchem walkę. Duch przyczepił się mocno do ciała, stanął mocno na otomanie, na której i ja stanęłam. Pochwyciłam go za ręce, lecz mi się wyrwał, skoczył na krzesło i już przechylił ciało przez okno. Wtedy z wysiłkiem woli zrobiłam w powietrzu magnetyczny ruch, ciągnący ciało z powrotem. Ono opadło na ziemię, lecz jakież było moje zdziwienie! Ujrzałam odłączonego ducha młodziana od ciała, który przybrał względem obcego ducha stanowczą postawę. I ja odłączyłam się błyskawicznie od ciała i nastała ciężka walka, trwająca conajmniej 20 minut.
Zły duch stał się zupełnie nieruchomym, obaj paliliśmy go swemi rękami i słowami. Z rąk naszych leciały iskry, której paliły jego oczy, a gdy już zupełnie nie dawał o sobie znaków życia, został rzucony jak mgła wiatrami o góry. Wtenczas otworzyłam oczy, myśląc już w swem ciele. Równocześnie i młodzian podniósł się z pod okna i zapytał mnie, czy on już nie wróci. Odrzekłam: „Módl się, żeby nie miał więcej ku tobie przystępu!“ Upadł na kolana i modlił się rzewnie, łzy płynęły strumykiem po jego twarzy. I mnie stanęły łzy w oczach. Było mi go bardzo żal. W myślach także prosiłam Boga, by już nigdy nie było potrzeba walczyć z tym duchem. Młodzieniec spał już spokojnie do rana.
Za 3 dni przyszła jego matka. Jej syn zmienił się znacznie w twarzy, jadał z apetytem, oko jego stało się żywsze. Mówił, że mu tak dobrze w naszem otoczeniu. Żartował z dziećmi i trudno było pojąć, jak tak inteligentny i dobry człowiek może być napadany przez takiego strasznego ducha. Jego matka, objąwszy mnie koło szyi, prosiła mnie, by syn mógł jeszcze u mnie pozostać przez jakiś czas. Za 3 tygodnie zaokrągliła się jego twarz, z twarzy znikł bronzowy kolor, wesołość ducha powróciła. Przy odejściu żartował nawet sam z siebie, a wskazując na kolana, mówił, że już dawno nie miał spodni zielonych od trawy, ani rąk zbrudzonych od błota i kurzu.
Długi czas spotykałem go jeszcze, a moja matka podziwiała go, iż się stał tak przystojnym. Przejeżdżając raz po długim czasie przez tę miejscowość, spotkałam jego matkę, która mi doniosła, że syn jej jest od tego czasu zdrów, prosiła mnie, bym ich odwiedziła, że syn będzie nadzwyczaj szczęśliwy. Ucieszyłam się tą wiadomością, lecz nie mogłam ich wtenczas odwiedzić.
Długo nie miałam spokoju, nie wiedząc, co to mógł być za duch, z którym stoczyłam taką walkę, a którego się tak przelękłam, że jest bez serca. Przyszłam do przekonania, że nie był to duch człowieka, lecz dziwnego rodzaju wampir, powstały z białego niedźwiedzia, ssącego ze swej ofiary krew, a raczej pranę życia. Z tej prany życiowej młodziana wytworzył się duch o takich olbrzymich kształtach.
Bez przyczyny nic się nie dzieje na świecie, a więc i on miał tu pewnie stary dług do spłacenia wobec swego niższego ja; lecz nie zawsze udaje się oderwać takich duchów od ciała, którem rzucają o ziemię. Najczęściej czynią to duchowie świadomie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Agnieszka Pilchowa.