Kilka słów o Słowackim
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kilka słów o Słowackim |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Poezja jest wzlotem myśli nad poziom codzienny, płomieniem serca, wizją wyobraźni, krzykiem duszy do zaświata o dobro, piękno, szczęście, doskonalsze nad te, jakiemi ten świat obdarzyć jest w stanie.
Wszystko to istnieje we wszystkich duszach ludzkich, lecz w stanie ułamkowości, rozproszenia, niejasnych i przelotnych przeczuć raczej niż uczuć. Błądzą różne łzy, uśmiechy, błyski, róże, miecze po mnóstwie głów i serc i nie rozumieją ich, nie utrwalają żadnym zewnętrznym znakiem głowy i serca.
Aż przybywa na świat człowiek, który te poruszenia duszy, po miljonach piersi ułamkowo i nietrwale rozproszone, w jedną pierś swoją, nad inne szerszą, w jedną duszę swoją, nad inne głębszą, zgromadza i — zaklina w pieśń, której ludzie słuchają z zachwytem, bo w niej i w niej dopiero, jak w magicznem zwierciadle, rozpoznają wnętrze własne.
Człowiek, który błądzące po duszach ludzkich iskry, rojenia, wzloty zgromadza w jedno płomię, w jedną wizję, w jeden ku wysokościom i ku głębinom rzut i utrwala je wyrazistem, płomiennem, melodyjnem słowem, nazywa się — poetą.
Poeta jest zwierciadłem, które w skupieniu, powiększeniu i oświetleniu odbija w sobie wnętrza miljonów ludzi i jest soczewką, która skupia w sobie i w snop blasków wiąże promieniowania miljonów ludzkich mózgów i serc.
To tłumaczy ten stosunek miłosny, który zazwyczaj pomiędzy ludzkością a poetami jej zachodzi. Poeci kochają ludzkość, ponieważ od niej biorą wszystko, czem na najwyższych szczytach jestestwa swego są; — ludzkość kocha poetów swoich, ponieważ na ich ręku wstępuje w krainy upragnione i przez ich usta rozmawia — z nieskończonością.
Odkąd ludzkość istnieć poczęła, istniała w niej poezja, istnieli też poeci, lecz w pierwszych momentach życia plemion ludzkich zaczątkowości dusz odpowiadać musiała zaczątkowość form, w których poruszenia ich przez poetów wyrażane bywały.
Formami pierwotnemu, formami, w których poezja po raz pierwszy próg świata przestąpiła, były: baśń, piosnka, podanie, legenda.
Nie należy wyobrażać sobie, że te pierwsze twory poetyckie ludzkości zjawiały się zawsze pod postacią wierszy rymowanych; nie należy wogóle wyobrażać sobie, że utworem poetyckim jest ten tylko, który posiada rym i że temu tylko przynależny jest tytuł poety, kto tworzy wiersze mające rymy. Bywa często poetyczność wysoka w formie prozy i prozaiczność pospolita w formie rymowanego wiersza.
W formie prozy lub wiersza, częściej nawet w pierwszej niż w drugiej, pierwotne twory poetyckie oblatywały plemiona żyć rozpoczynające, jak ptaki na wiosnę oblatują wierzchy lasu, w którym gniazda swe uwić i ród swój rozmnożyć mają. Podawały je usta ustom, pamięcie pamięciom, pokolenia pokoleniom i stąd jedna z ich nazw: podanie. Aż przybywał poeta, od poprzedzających genjalniejszy i tysiączne, rozproszone, niepełne baśnie, podania, piosnki zbierał, rozszerzał, przyozdabiał, wykończał i tworzył z nich jeden logicznie skonstruowany i w samym sobie zakończony poemat.
Takim sposobem na poranne niebo ludzkości wzeszły te poematy potężne, które ona o południu swego życia czcić i powtarzać nie przestaje; takiemi były przednarodzinowe dzieje Iljady greckiej, Sag skandynawskich, Nibelungów niemieckich, Kalewali fińskiej i tych nakoniec licznych cyklów powieści czarodziejskich i rycerskich, któremi żyły wieki średnie.
Potem, razem ze wzrostem wszystkich rzeczy ludzkich, poezja wzrastać zaczęła w wysokość, w obszar i nakształt gałęzistego drzewa rozrastać się na mnóstwo form i rodzajów, — formy zaś jej pierwotne spłynęły na dno społeczeństw i pomiędzy najniższemi ich warstwami, jak dzikie kwiaty po mrocznej dolinie rozsypane, otrzymały nazwę poezji ludowej.
Kwiaty to były dzikie, ale samą swoją dzikością i prostotą piękne — i było w nich wiele szczerości, prawdy, przez kunsztowność i wymyślność nie nadwerężonej.
Więc gdy kunsztowność i wymyślność sprawiły, że drzewo poezji zbyt sztucznie wyłamywane, od gorących powiewów natury chronione, u wierzchołka próchnieć poczęło, przyszli poeci, którzy do pnia jego, do korzenia, do pierwszych jego początków zstąpili, aby z samej ziemi tryskających, świeżych mocnych soków zaczerpnąć i niemi drzewo poezji odrodzić.
Poeci, którzy po świeże pomysły i motywy, po silne akcenty i niezużyte barwy do poezji ludowej zstąpili, noszą w historji poezji nazwę romantyków. Nietylko w Polsce, ale we wszystkich krajach oświeconych, punktem czasu, na którym istnieli, jest, jak wiadomo, pierwsza połowa 19-go stulecia.
Zstępowali na dno społeczne i zrywali tam drobne pąki, które w ich ręku rozwijały się w przepyszne kwiaty. Z rąk ludu brali małe ziarna złota i wysnuwali z nich przędzę na królewskie purpury i złotogłowia. Taką jest prawda, że dusza ludzka to architekt, który materjałom budowlanym nadaje miarę własną i gdy jest małą, liche lepianki buduje z drogocennego marmuru, a gdy jest wielką, z kruchej gliny wznosi wspaniałe pałace.
Tak jak wielu współcześników jego w krajach innych i w Polsce, Juljusz Słowacki zstępował na dolinę poezji ludowej i z jej kwiatów zdejmował barwy świeże, z jej głosów czerpał motywy bogate i akcenty silne.
Był w podaniach ludowych książę, który pokochał dwie naraz siostry; była dziewczyna dumna i chciwa, która przez dumę i chciwość w sercu siostry morderczy nóż zatopiła; był pustelnik, który w lepiance leśnej strzegł przed okiem ludzikiem korony królewskiej; była córka, która, zasiadłszy na książęcym tronie, matkę-chłopkę, w noc piorunową, z pałacu swego wygnała; — i z tych motywów wyprowadzony, powstał pod piórem wielkiego poety wielki dramat: Balladyna.
W podaniach i baśniach ludowych istniały zbrojne, zażarte walki plemion, z których jedne ziemię i życie innym wydzierały; — istnieli pieśniarze, którzy dźwiękami harf swych w piersiach ludzkich lwy budzili i wiedli je w boje na śmierć lub zwycięstwo; — istnieli ślepcy z purpur królewskich odarci i po krwawych drogach prowadzeni białemi rękoma córek anielskich; istniały lilje wodne, których łodygi posiadały miąsz żywiący dla ludzi głodem mrących; istniały węże, w których wnętrznościach muzyka głód w milczenie zachwycone zaklinała; — i z tych motywów, pod piórem jednego z największych poetów świata, powstał jeden z najpotężniejszych w święcie dramatów: Lilia Weneda.
Wpółbajeczna to historja walki dwóch plemion, w której przed napastniczymi Lechitami Wenedzi bronią się zażarcie, lecz nadaremnie, gdyż od początku świata liczba i siła mieczów odnosiła zwycięstwa nad siłą i wielkością dusz.
Na czele walczących Wenedów stoi 12-stu harfiarzy, z których pierwszym harfę najgłośniejszą w ręku dzierżącym jest sam król narodu, niezłomny starzec i natchniony pieśniarz-Derwid.
Przez Lechitów na polu bitwy pojmany, Derwid staje się ich niewolnikiem i razem z nim niewolnicą staje się jego harfa. To nic jeszcze, że król jest pojmanym; klęska Wenedów w tem tkwi, że uwięzioną jest jego harfa. Bez niej, bez jej pieśni, naród już długą walką wyczerpany, niewolnikiem lub trupem padnie u stóp zwycięscy. Tak zaraz u początku dramatu bohaterką jego staje się — harfa. W niej zaklęty jest duch bohaterstwa, który gdy ducha narodu nie przeniknie, naród zgaśnie — jak zdmuchnięta świeca.
Ale obok tej bohaterki symbolicznej, są dwie inne, żywe, nawskróś purpurową krwią ludzką nalane. Wielki niewolnik ma dwie córki. Róża Weneda i Lilla Weneda, dwa najróżniejsze typy i dwa najwspanialsze duchy niewieście, o jakich kiedykolwiek zamarzyła poezja świata.
Róża — to płomię wulkanu, łuna pożaru, genjusz niewieści, który myślą i ukochaniem tak szerokie zatacza koła, że niemi tajne otchłanie przyszłości przenika; — to prorokini i wieszczka narodu, jego tylko czci i wolności oddania kapłanka.
Dla niej, okrom losów jej narodu — nie istnieje nikt i nic. Gdy ojciec jej wraca z niewoli bez harfy, — mającej Wenedom dać zwycięstwo, ona wzgardliwie, niemal nienawistnie: »cóż ojciec?«; ona siostrę strwożoną o los swój łaje:
»Cicho! Czy Bóg ciebie jedną
Stworzył? Czemu trudzisz Boga?
Tam krew nasza i krew wroga
Zrobiła strumień i łoże
I Gopło zaczerwieniła:
Będziesz ty jak płaczka wyła
Nad sobą gdy rycerze konają?«
Ona nie zna pogody, pieszczoty, ciszy, słodkich sielanek u brzega srebrzystych ruczai; ona nie wie o szczęściu własnem, swojem, tak jak zwykli nie wiedzieć o nim wszyscy ci, co dusze swe rzucają pod koła wozów, toczących losy spraw i rzeczy wielkich.
Ona, Róża Weneda, jest całopalną ofiarą, która z piersią pełną haseł, jęków, krzyków, mąk, spala się na ołtarzu — miłości ojczyzny.
Lilla Weneda, to strumień przeczysty, na jasnem od słońca błoniu śród kwiatów szemrzący, i gołębica, do rodzinnego gniazda przywiązana sznurami tak białemi jak perły, tak czystemi jak miłość córki dla ojca, dla braci siostry, kochanki-dziewicy dla brata-kochanka.
Lilla od pola bitew, od krwi przelewanej trwożliwy wzrok odwraca, haseł nienawiści i zemsty nie słyszy i może nawet ich nie rozumie. Światem jej dom rodzinny, którego jest białem anielstwem i zarazem różowem weselem. »Ty smutna, — do siostry mówi, — byłaś mnie wesołej matką«. A gdy harfiarze wołaniem: niestety! niestety! klęskę przez Wenedów poniesioną obwieszczają, gdy Róża do tych, którzyby krom tej jednej inną jeszcze jaką żałość w sercach mieli, woła: »nie czas żałować róż, kiedy lasy płoną!«, z piersi Lilli wyrywa się okrzyk jednej tylko tkliwości i trwogi:
»O bracia moi! O, mój drogi ojcze! Gdzie ty?«
Ale ten strumień przeźroczy ma łożysko głębokie, ta gołębica ma serce w ukochaniach swych tak mocne, że w ich obronie przerabia się na serce lwicy. Na wieść o nieszczęściu ojca i braci, lwicą na ich ratunek biegnie do obozu wrogów.
Męczeństwo Derwida rozpoczyna się w pierwszym już akcie dramatu. Królowej Lechitów, okrutnej i dumnej Gwinonie, na rozkaz jej zagrania na zaczarowanej harfie, król-harfiarz odpowiada:
»Nigdy, o nigdy, piekielna,
Ty nie usłyszysz pieśni niewolnika,
Nigdy ta ręka od łańcuchów sina
Strun się nie dotknie. Nigdy moje oczy
Łez nie wyleją, póki te łzy moje
Mogą posłużyć wam na wywołanie
Z ust okrwawionych serdecznego śmiechu.
O nie! Nigdy wy z króla niewolnika
Nie uczynicie służalca harfiarza!«
Oczy, które nie chciały łzami swemi wrogów radować, Gwinona królewskiemu jeńcowi swemu wydrzeć rozkazuje. Lilla, w obozie Lechitów, znajdując oślepionego już ojca, woła:
»Tobie wydarto oczy! Czy zupełnie?
Poczekaj, krew ci obetrę włosami
I nigdy włosów moich nie obmyję,
Lecz je rozpuszczę do ziemi czerwone
I w tej koszuli okropnej uklęknę
Skarżyć się Bogu...«
A Gwinonę błaga:
»— …o! na Boga,
Dajże mi teraz Pani tego starca!
Wszakże ty widzisz, że on nie ma oczu
Tylko te biedne moje dwie źrenice
Które łez pełne. O! dajże mi teraz
Mego ślepego ojca!«
Tu pomiędzy okrutną królową a bohaterską córką rozpoczyna się turniej, w którym nagrodą zwycięstwa ma być życie Derwida. Jeżeli Lilla potrafi trzy razy wydrzeć go śmierci przez Gwinonę obmyślonej, do niej należeć on będzie i ona go wolnym wywiedzie z obozu Lechitów.
Dokonywa tego ta biała, gołębia dziewczyna czarodziejstwem wymowy, pieśni i sióstr swoich, tak jak ona, niepokalanie białych lilij wodnych.
Słowami pełnemi mądrości przebiegłej i płomiennych zaklęć skłania brata, aby zuchwałem ciśnięciem topora przeciął pasmo włosów siwych, które ciało Derwida, od udręczenia mdlejące, do drzewa gałęzi przytwierdza.
Dzikiej gnozy pełną jest ta scena, którą zamyka przerażona pieśń chóru harfiarzy:
Syn na własnego ojca topór rzuca…
…O, biada wam! o! biada niewolnicy!
Mięsza się wasza krew z waszemi łzami,
Serca dajecie pod dziób orlicy
Ona wyścieła gniazdo waszemi włosami…
Więc Gwinona mówi:
Która przy zamku stoi zrujnowana; —
Spojrzałam: z gadzin okropne powoje —
Błyszczące, pełne ślin, pną się na ściany:
A w głębokości gniazda wężów leżą,
Błyskają oczy, wiją się ogony,
I ciągły słychać świst, sykanie, gwary,
W tę sykającą ciemność, w to wężowe
Błoto, w ten straszny ul kazałam rzucić
Zbawiła. Wódz-dworak Lechitów opowiada królowej, co około wieży wężowej przedstawiło się zdumionym oczom jego:
Rzecz, która ludzkie przechodzi umysły.
Przy wieży biała księżycem dziewica
Siedzi, na harfie grająca; a przy niej
Wkrąg stoją węże, tak wyprostowane,
Jak morska fala wzdęta nad dziewczyną:
Ona te węże czarodziejską pieśnią
Spoczywa w głębi i śpi Derwid stary,
Bo wszystkie węże, pieśnią wywabione,
Córce odebrać harfę i wypędzić.
Derwida zamknąć w podziemne ciemnice;
Czego nie zrobił wąż, dokażę głodem.
Nakarmiła. Opowiada o tem akt czwarty dramatu, najwspanialszy, najdoskonalej sam w sobie zamknięty, dziwnych piękności najpełniejszy; akt ten zgromadza w sobie i ukazuje wszystkie główne postacie utworu: Lecha, Derwida, Ślaza, Gwinonę, Różę, Lillę i — tę harfę królewską, która jak duch żywy krąży po dramacie i o którą w akcie tym bój dla Lilli śmiertelny stacza się w sercu jej ojca. Jest tu jeszcze mała, jak robak śliska, jak wąż »ślin pełna« postać Ślaza, wpółgłupca, wpółłotra, który jednak, jak to często z lichemi istotami bywa, przyczynia się do sprowadzenia na wielkie postacie utworu katastrofy finalnej. Tak czasem pod stopy olbrzyma, lub pod koła wozu toczącego w przyszłość sprawę wielką, przypełza lichy, lecz od śliny jadowitej oślizgły robak i — olbrzym pada, wóz stacza się w przepaść. Są jeszcze w tym akcie namiętne, rozpaczne wołania i wróżby Róży Wenedy, która z wyrwanych swych włosów czyni bicz, aby nim do mężnego boju gnać rodaków, mających w piersiach poprzemieniane drżące liście olchowe lub kłęby robacze.
Co zawiera w sobie akt V-ty i jak brzmi ostateczny finał tej strasznej, tej krwawej, tej cudnej historji — nie opowiem. Ci, którym ona znana jest i w pamięci przytomna, niechaj ją w duszach swoich dośpiewają, a ci, którzy dotąd nie zapoznali się z nią, lub którym z pamięci uleciała, niech przybiegną do źródła i wypiją wprost z niego zaczerpniętą czarę wzruszeń, któremi ono płynie. Będą mieli szczęśliwą godzinę przebywania twarzą w twarz z jednym z największych genjuszów poezji polskiej i powszechnej.
Tylko jeszcze kilka niedługich uwag. Tragicznych par, złożonych z królów-ślepców, którym koronę i oczy wydarto, i z córek-bohaterek, którym nieszczęście ojcowskie serca przemienia w ranę bólu, w płomię poświęcenia, poezja powszechna świata zawiera trzy. Starożytna Grecja miała o tem tragedję Sofoklesa z bohaterką Antygoną; angielski Szekspir stworzył na tym motywie dramat króla Leara; Polsce przyniósł Słowacki w darze Lillę Wenedę. Edyp i Antygona, Lear i Kordelja, Derwid i Lilla, trzy krzyki tragiczne i dzieła genjalne, odpowiadające sobie poprzez niezmierne odległości przestrzeni i czasu. Snać ten motyw poetycki powtarzał się w pierwocinach poezji wielu krajów i ludów i snać był bardzo w wątki bogaty, skoro trzy narody, wszechwzględnie od siebie dalekie, wysnuły z niego trzy arcydzieła. Lecz to wiedzieć mamy, że polska Lilla ani o jedną linję niższą nie jest od greckiej Antygony, a angielską Kordelję wzrostem swym przewyższa.
W postaci Lilli tkwi nietylko wielka piękność tragizmu, ale także piękna wielkość prawdy psychicznej, z głębi istoty ludzkiej na jaw dobytej.
Bo zważmy: Lilla Weneda jest dziewicą skromną, domową, niemal naiwną, jest niemal dzieckiem. Skądże więc mogło powstać w niej tyle krasomówczej wymowy, chytrej mądrości, przemyślnych wybiegów? Oto, ma ona serce wielkie, które stworzyło w niej rozum. I to jest właśnie tą prawdą psychiczną, zbyt mało w świecie znaną, że od serca do rozumu nie zawsze tylko płomienie uczuć biją, lecz płyną czasem i potoki myśli. Serce wielkie zdolnem jest uczynić z człowieka nietylko lwa odwagi, ale także orła wysokiego lotu, i nikt nie odróżni, nie zgadnie, ile każde poruszenie ludzi naprzód lub wzwyż zawiera w sobie trudu myśli, a ile rzutu serca, jaką mocą uczucie wspiera w niem rozum. Ta łączność serca z rozumem, silnych uczuć z silnemi myślami jest prawdą psychiczną wielkiej wagi, którą genjusz poety dostrzegł i pogłębił nią postać głównej bohaterki dramatu tak, jak okrutną królowę Lechitów, Gwinonę, pogłębia miłość macierzyńska i gniazdo jaskółcze, litościwie u okna komnaty przed zgubą strzeżone.
Nakoniec pytanie ostatnie:
Co znaczą harfiarze? Jaką myśl zawarł poeta w ludziach tych, którzy śród walki zbrojnej, zamiast ostrzem żelaza, błyskają złotem strun. Dlaczego harfiarze idą z pieśnią swą przed wojskiem i dlaczego w królewskiej harfie zaklęty jest triumf narodu? Kim są harfiarze?
A w ręku harfy złociste,
W piersiach serca bursztynowe,
Jak słońca złote i czyste,
A w ustach pieśni grobowe,
Co budzą narodów lwy,
Otóż to. Budzą narodów lwy, — nie dają sercom narodów przemieniać się w drżące liście olchowe i w gniazda robacze — oto ich przeznaczenie, ich na ziemi racja bytu, ich na ziemi dział. Dlatego, gdy naród o życie bój toczy, oni przed narodem idą — wodzowie duchów.
I gdy:
Czekamy wszyscy drżąc na piorun z chmur,
A kiedy milczy niebo — śpiewa chór —
Lecz, aby pieśni chóru odwagą, mądrością, wytrwaniem krew narodu zaprawiły, trzeba, aby harfiarze w piersiach własnych mieli »serca bursztynowe jak słońca złote i czyste« i trzeba, aby naród na pieśni ich miłosny słuch nastawiał, duszę swoją przed niemi na oścież rozwierał.
Jeżeli serca harfiarzy są »jak słońca złote i czyste«, a do tych serc słonecznych ściśle przypada skrwawione serce narodu, finalnem słowem pieśni i dziejowego dramatu może być — zwycięstwo!