Klasztor/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klasztor |
Podtytuł | Opowiadanie |
Wydawca | Czytelnia "Pielgrzyma" |
Data wyd. | 1928-1929 |
Miejsce wyd. | Pelplin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po odjeździe przyjaciela, po wizycie doktora porucznik znowu, jak powiadał, skazanym został na mnichów.
Oswajał się on z nimi, jak człowiek zwykł się zawsze ze wszystkiem co go otacza powoli zżywać i pogodzić; jednakże uprzedzenia przeciwko zakonowi i zakonnikom, jakie przywiózł z sobą, pozostały w nim niezachwiane.
Gorycz, jaką miał w duszy, oddziaływała zresztą na sposób zapatrywania się nietylko na klasztor, ale i na świat cały.
Niepojętym dla niego było, że tych, jak zwał, komedjantów widział ciągle i zawsze z obliczem wesołem, spokojnem i jakby szczęśliwem. Przypisywał to jednak nawyknieniu do udawania.
Po Nowym Roku Bużeński się czuł tak silnym, że począł wstawać z łóżka. Nie wychodził wprawdzie z izby, ale mógł się po niej przechadzać, z jedną ręką na temblaku i z głową poobwiązywaną.
Pomimo młodości i krwi zdrowej, rany nie wiedzieć dlaczego powolnie się goiły. Z nadtrzaskanej jak się okazało, czaszki, cieniuchne, delikatne jak włos, wychodziły jeszcze kosteczki; ręka nie miała ruchów swobodnych. Ogólny jednak stan zdrowia był dosyć dobry.
Chociaż po bliższem zapoznaniu się z tym niedającym się pohamować Bużeńskim zakonnicy nie mogli dla niego powziąć szczególnej sympatji, spełniali dzieło miłosierdzia zawsze z łagodnością i dobrocią. Przychodzili go zabawiać, znosili jego przykre często żarciki i wyszukiwali środków zajęcia go czemś i wyrwania nudom.
Lecz wszystek ten pokarm duchowy, jaki oni mu podać mogli, dla spieczonych ust zepsutego człowieka był mdłym i niesmacznym.
Potrzeba było nawet ostrożnie mówić z nim, aby nie narazić się na cyniczne z rzeczy świętych szyderstwa.
O. Szymon, który, jak wiemy, sam jeden był w historję życia Bużeńskiego wtajemniczony, może z tego powodu najtrafniej umiał przemawiać do niego. Pewien rodzaj zbliżenia z nim sam porucznik przypisywał przeszłości zakonnika i bliźnie, jaką zestawiła po sobie.
Starzec też nigdy wprost z morałami nie występował, nie rozprawiał z nim; zajmował umysł jego opowiadaniami napozór obojętnemi, o rzeczach i ludziach, jakich spotykał w życiu. Był w tem jednak wybór pewien i umiejętne zastosowanie, którego Bużeński nie domyślał się. Właśnie to stanowiło skuteczność przykładów.
Zima po Nowym Roku złagodniała, powietrze było tak ocieplone, jakby przedwczesna wiosna przyjść już miała. Nudząc się w ciasnej celi, Bużeński domagał się, aby mu choć po korytarzu chodzić było wolno. Cyrulik nie mógł mu wzbronić.
Gdy po raz pierwszy wyrwał się na tę cząstkową swobodę, Bużeński weselszym się stał. Na dole, dawnym obyczajem, w klasztorze były krużganki, otaczające wewnętrzne podwórze, na sposób włoski urządzone. W pośrodku niego stał dosyć nadpsuty, stary posąg Matki Boskiej z kamienia, u stóp którego dawniej wytryskała woda. Dziś już ona, gdy się wodociąg popsuł, nie przypływała. Wkoło były kwatery z bukszpanu i kilka drzewek iglastych. Jeden szczególniej wyrosły smukło jałowiec, który z krzaka wyrobił się na drzewko, był w swoim rodzaju osobliwością.
Krużganki wprawdzie nie mogły iść w porównanie z temi ślicznemi, jakie po sobie czasy dawniejsze pozostawiły w klasztorach z XIII i XIV wieku; lecz budownictwo epoki Odrodzenia, choć siliło się na coś nowego, stworzyło tylko niebrzydkiego hybryda, który przypominał swoich protoplastów.
Galerja ta, obchodząca wkoło dziedzińczyk, zaszklona i przyozdobiona była obrazami i wizerunkami.
W pośrodku na ścianie zawieszony był ogromny krucyfiks drewniany, pomalowany olejno, który, mimo bardzo pierwotnej roboty artysty-samouka wiele miał wyrazu.
Studjów anatomicznych szukać w nim nie należało, ale spuszczona głowa, cierniem ukoronowana, uderzała naiwnie uwydatnioną boleścią.
Każdy przechodzący około figury, zakonnik i braciszek, przyklękał tu i mówił krótką modlitewkę.
Mnogie drzwi, ponad któremi stały napisy łacińskie pobożne, prowadziły do cel i sal dolnych. Pomiędzy niemi ściany wszędzie były pozawieszane obrazami cudów z historji św. Franciszka z Asyżu i jego rodziny duchowej.
Były to płótna stare, kopje z jakichś nieznanych oryginałów, którym lata długie nadały prawie charakter monochronów. Rzadko gdzie odzywała się niedobita farba czerwona lub zczerniała zieloność. Wszędzie powietrze pożółkło, a niebiosy i ziemia dostroiły się do jednego tonu. Potrzeba było dobrze się wpatrzeć w obrazy, aby je od ścian odróżnić...
Baczniejsze dopiero wejrzenie wprowadzało ciekawego widza w ten świat całkiem nowy, inny jakiś, który one przedstawiały.
Nie były to momenta powszedniego życia, ani wizerunki ludzi pospolitych, jakich się codziennie spotyka. Cud tryskał z każdego płótna. Powietrze napełniali aniołowie, od ziemi w zachwycie podnosiły się postacie i stały zawieszone w powietrzu. Straszne męczarnie wywołały uśmiechy. Na niektórych z twarzy tych nieudolny pendzel wyraził jednak uniesienie i ekstazę.
Z obłoków spadające promienie, aureole otaczające głowy, całe sceny odgrywające się w niebiosach, muzyki i chóry aniołów, dramaty grobowe i męczeńskie na ziemi, w sprzeczności z niebem rojącem się istotami powietrznemi — wszystko to przenosiło patrzącego w jakieś wieki i dzieje jakby przez poezję stworzone, w chwili pobożnego marzenia.
W pośrodku, między wielkiemi scenami z żywotów, wisiały gdzieniegdzie portrety, realizmem nielitościwym urągające tym scenom idealnym.
Zjawili się tu wyschli asceci, jakimś ogniem wewnętrznym wygorzeli i spaleni, jak Kapistran; ludzie z twarzami pospolitemi, rysów gminnych, w których świętość kryła się pod pokorną brzydotą; zadumani mężowie, z trupią głową pod krzyżem; święci, do których zstępowali z Komunią anioły, z liljami cherubiny...
Gdy wychodząc z celi po raz pierwszy, spojrzał na ściany porucznik, ogarnął go niemal strach jakiś, tak mu się to wydało dzikie i brzydkie. Nawykł był w malowaniach szukać tylko mdłego wdzięku bez myśli, a tu myśl była dlań spowitą, niedostępną — hieroglifem.
Wolał też odwrócić oczy...
Długi korytarz jednostajny wydał mu się smutnym jak więzienie, a podwórko z posągiem i jałowcem przypominało campo santa w Pizie i cmentarz.
Lecz właśnie promień słońca wdarł się tu, oblał część dziedzińca i zakradł się aż na posadzkę i ściany. Wróble szczebiotały około okien. Tam u góry było życie, za murami swoboda.
Porucznik westchnął, myśląc że przecież kiedyś się stąd uwolni.
Mimowoli przypomniała mu się przeszłość pełna życia, ruchu, dramatu, a w takiej sprzeczności z tym spokojem, który tu od lat kilkuset nie był przerwany na chwilę.
Jak ten zegar czasu niepostrzeżenie się wlókł, jak życie musiało się wydawać długiem!
Bużeński wolnym krokiem przeszedł całe krużganki i przeczytał podpisy pod niektóremi wizerunkami.
Wlókł się tak zadumany, gdy mu o. Anioł drogę zastąpił ze swą twarzą zawsze ożywioną i błyszczącemi oczyma.
— W korytarzu trochę chłodno, poruczniku — rzekł.
— Ba! a mnie w celi naprzykrzyło się już siedzieć — zawołał Bużeński. — Dobrze to wam, coście już w tej skorupie zadomowieni, ale ja do ruchu i zmiany powietrza jestem nawykły...
— Dla rozmaitości proszę w gościnę choć do mnie — rzekł wesoło zakonnik. — Muszę tylko uprzedzić, że u mnie nieład wielki.
— Gdzież ta cela wasza? chodźmy — odparł Bużeński.
— Tu, na dole — mówił, prowadząc już o. Anioł. — Dano mi, właściwie mówiąc, nie zwykłą celę ale widząc, że ja zawsze coś majstruję, miał wzgląd na tę słabość moją.
To mówiąc, o. Anioł otworzył drzwi i Bużeńskiego zaprosił do obszernej izby, którą zajmował.
W istocie celą tego nazwać nie było można, chyba fantastycznym jakimś warsztatem. W kątku o. Anioł miał nędzne łóżeczko i klęcznik, ale to nikło pośród mnogich akcesorjów, świadczących o zajęciach zakonnika.
W pośrodku stał drewniany anioł bez ręki, z którego złocenie i barwy pospadały i grunt tylko jakiś białawy, na którym niegdyś były umieszczone, jakby plamami świecił. Biedny anioł był straszliwie wygięty, wymuszony, w pretensjach, ale stał tak wysoko w kościele, a tak tam był potrzebny, iż go koniecznie należało z ran i kalectwa wyleczyć.
Obok na ziemi leżał święty biskup, jak ze sztywności jego widać było, nierównie od Anioła starszy i w daleko opłakańszym stanie.
Rzeźbiarz z jednej tylko strony nieforemnemu klocowi nadał postać ludzką i to tak nieudolnie, jakby się porwał nad siły; ale wstęga z napisem dowodziła poważnej starożytności pomnika. O. Anioł postanowił mu przywrócić dawną utraconą świeżość.
Na niezgrabnie wyciosanej sztaludze widać było obrazek, dalej do stołu przypięty szrubsztak i narzędzie stolarskie.
Stolik, półki, podłoga po kątach różnemi gratami były zarzucone, pomiędzy któremi i starożytne meble połamane sterczały.
O. Anioł śmiał się, wprowadzając porucznika.
— Widzicie że nie próżnuję — rzekł. — Mam taki już nałogowy świerzb w rękach, że ciągle coś robić muszę, co mi jednak nie przeszkadza modlić się.
Bużeński obejrzał się, siadając.
— Ale, mój ojcze — rzekł — ja tu pośród tego łomu nie widzę ani jednej rzeczy, któraby waszej pracy warta była.
— Ba! ba! — odparł o. Anioł. — Tak to się wydaje. Pamiątkom sztuki czas nadaje cenę. Są to świadectwa rozmaitej pracy, nieudolności i walki człowieka z myślą. Często dzieło sztuki wydaje się na pierwszy rzut oka zupełną brzydotą. Ale my patrzeć nie umiemy. Powoli, gdy człowiek wnikać zacznie, rozglądać się, znajdzie w tem coś przedziwnie naiwnego... czego najwyższy kunszt nie dosięga. Są to, wierzcie mi, drogie pamiątki... Mój anioł ten, taki wykrygowany, nosi na sobie piętno wieku, równie jak sztywny ów biskup...
Porucznik ruszył ramionami.
— Przepraszam cię, ojcze — rzekł — to co mówisz, przypomina mi ludzi, którzy smakują w pająkach i smażą sobie żabki dla popsutego podniebienia... Ja wolę wołowinę.
— Moje smakoszostwo — roześmiał się Anioł — nie przeszkadza mi prawdziwie pięknych rzeczy cenić. Lecz wieleż jest dzieł ręki ludzkiej, które byłyby całkowitemi arcydziełami?
Ziewnął porucznik, ale bacznie się przypatrywał...
— Juściż u was wszystkie cele tak nie wyglądają, jak wasza — rzekł.
— A! nie — zawołał Anioł — i prawdę powiedziawszy, nadużyciem to jest, że ja, zamiast pracować duchem, robię coś rękami, ale... caro infirma.[1].
— Ja już jednak wolę was, niż tych innych próżniaków — dodał Bużeński.
— A któż u nas próżnuje? — odparł z podziwieniem o. Anioł. — Mylicie się. Pomiędzy mną a ojcami innymi ta tylko różnica, że oni w istocie pracują, a ja się bawię. O. Serafin po całych dniach w księgach siedzi; o. Gabrjel pomaga w parafji, układa kazania; Szymon ciągle w rozjazdach, a gwardjan ma na głowie cały konwent.. Dodawszy do tego obowiązkową modlitwę...
— Jakże wy możecie to nazywać modlitwą?
Zarumienił się o. Anioł.
— Mój Boże — odezwał się — rybak dwadzieścia razy wędkę zarzuca, nim ułowi płotkę, a nam nie wolno zarzucić modlitwy w duszę, aby z niej dobyła zastygłą pobożność. A i tak powtarzamy modlitwy, lecz wierzcie mi, że niezawsze bez skutku.
— Wyście sofistą — rzekł Bużeński — a ja prostem dziecięciem natury. Wszystkim nam pono lepiejby było do niej powrócić.
— Do natury? zapytał zcicha o. Anioł — to chyba do zwierzęcia, boć ono jej najwierniejsze jest; ale w niem duszy niema.
— Duszy? — podchwycił porucznik, ruszając ramionami. — Dajmy już pokój, zadalekośmy zajechali, a jam gotów powiedzieć jaką niedorzeczność, która wam przykrość sprawi. Jak wam ręce, tak mnie język świerzbi.
Roześmiał się o. Anioł, spoglądając na niego.
— Przyznam się wam — rzekł po przestanku Bużeński — żem nigdy tego pojąć nie mógł, jak człowiek przy zdrowych zmysłach od rodziny, z czynnego życia, może dobrowolnie pójść zakopać się w takiej dziurze?
— W istocie, dla pana porucznika to może być niepojętem — odparł o. Anioł. — Argumentu tego, że my tu Boga chwalimy i Bogu służymy, nie chcę używać, bobyś pan porucznik go nie akceptował[2], ani też że ludziom służymy, pocieszamy ich, krzepimy itp. Ale proszę sobie powiedzieć, że myśmy chorzy i że to jest szpital. Iluż to ludzi nie ma dosyć siły woli, aby sobą na świecie sterować, ilu nie umie sobie poradzić ani na zdobycie chleba bez sromu i grzechu, ani na uzyskanie pokoju! Naówczas klasztor przytułkiem, posłuszeństwo dobrodziejstwem. Gdy nie stanie klasztorów, pomnoży się liczba bezchlebnych ludzi, występnych i samobójców.
— Ba! ba! ba — zakrzyknął porucznik. — Jabym jednego dnia wszystkie klasztory poznosił i pozakładał w ich miejsce fabryki.
O. Anioł się roześmiał.
— Wierzcie mi, kochany panie — rzekł — iż nic nie zastąpi tej miłości, która buduje klasztory i wznosi ołtarze. Pomnożą się fabryki, a z niemi ich ofiary. Nie samym chlebem żyje człowiek. Ale...
— Ale my, o. Aniele, nie zrozumiemy się nigdy — zawołał Bużeński.
— Nigdy? — nie. Za to ręczyć nie można, ale dziś — to prawda.
Gwardjan, który się właśnie dowiedział o pierwszem wyjściu chorego i chciał mu powinszować, wszedł w tej chwili do celi, uradowany i z twarzą jak zawsze jasną.
— Jakże mnie to cieszy, że porucznik uczułeś się lepiej — zawołał.
— Ojcze szanowny — rzekł, powstając, Bużeński — lepiej mi niewiele, alem się okrutnie znudził...
— No, a u o. Anioła jest się czem zabawić.
— Kłócimy się — rzekł Bużeński.
— Jest to także rozrywka — odparł gwardjan; — ale jeżeli już raz jesteś pan porucznik na nogach, czy nie mógłbym prosić do refektarza? Mamy gościa, jest podkomorzy Bielski.
— Ba! — skrzywił się porucznik — znacie przysłowie: na bezrybiu i rak ryba.
— O! o! — zawołał gwardjan, zgorszony nieco zastosowaniem przysłowia do podkomorzego.
Bużeński refektarza dotąd nie widział, poszedł więc za o. gwardjanem.
Rozmiary jego świadczyły, że fundator klasztoru daleko większą ilość mnichów przypuszczał, niż się później znaleźć miała. Jak celi dość teraz stało pustych, tak i refektarz mógł objąć dziesięć razy większą liczbę, niżeli ta, jaka tu zwykle zasiadała do stołu.
Sala sklepiona była ogromna. Zdobił ją, tak samo jak kurytarz, krucyfiks olbrzymi, przy którym stały z drzewa rzeźbione figury M. Boskiej, św. Jana, a poniżej klęczał Franciszek święty.
Stała też na uboczu zaniedbana katederka, z której czasu jedzenia we wszystkich klasztorach czytywano Żywoty, lub inne pisma pobożne. Proste stoły i ławy, a na części jednego z nich nakrycie ubogie, smutno kryły się w tej wielkiej pustce.
Porucznik, który się napatrzył obrazków, już wkońcu XVIII w. bardzo rozpowszechnionych, wystawiających opasłych mnichów, wśród baryłek wina i tłustych gęsi i kapłonów — zdziwił się temu posępnemu refektarzowi, w którym cienkusz piwny i olej w powietrzu czuć było. Miejsce wcale się nie nadawało do tych bachanalij, o które i on ich posądzał. Wiedział zresztą z doświadczenia własnego, że stół był bardzo skromny, a braciszek kuchmistrz, oprócz stokfiszu, nic tak dalece gotować nie umiał.
Na osobnym rogu stołu przysposobiono nakrycia dla podkomorzego i porucznika.
Bielski, trochę już zapomniawszy o wrażeniach jakie na nim uczynił Bużeński, będąc charakteru wyrozumiałego i przyjacielskiego, powitał go wesoło, winszując mu polepszenia na zdrowiu. Ale ten pokazał mu rękę wiszącą na chustce.
— Nie mam się czem chwalić — rzekł — ręka zawsze jeszcze jak była nabrzmiała i goić mi się nie chce, a biedni bernardyni pokutują za to, zmuszeni znosić naprzykrzonego gościa.
Gwardjan zaprotestował.
Podkomorzy, który nowiny chętnie łapał i zwoził, zbliżył się do Bużeńskiego z taką miną, jak gdyby miał mu coś do powiedzenia.
— Czytujesz asindziej gazetę księdza Łuskiny — zapytał.
— Nigdym się w gazetach i bibule w ogólności nie kochał — odparł porucznik, pogardliwą robiąc minę — a tu nikt pono nigdy gazety nie widział.
— Bo my jej nie potrzebujemy — przerwał o. Rafał. — Dowiedziona rzecz, że najświeższe i najpewniejsze wiadomości rozwozi poczta pantoflowa. My się nią kontentujemy... resztyśmy nie ciekawi.
Podkomorzy zdawał się czegoś szukać w kieszeni, ale powoli i ociągając się.
— Prawda to — dodał — że gazeciarze częstokroć i nieprzyjemne wiadomości podają, ale człowiek o złem i dobrem wcześnie winien być poinformowany, aby jednemu zapobiegł, a z drugiego korzystał.
Wtem zwrócił się do Bużeńskiego.
— Z domu i od najbliższej rodziny nie miałeś pan wiadomości?
— Zdaje mi się — rzekł zapytany — że już podkomorzemu mówiłem o tem, jako dziwnym składem okoliczności ojca jednego tylko mając z rodziny i z tym nie mam żadnych stosunków. On się mnie wyrzekł, a ja nawet rodzonemu ojcu narzucić się nie chcę.
Ubodło widocznie pytanie Bużeńskiego, który zdał się czekać na objaśnienia.
— Zawsze jednak los ojca musi porucznika obchodzić — odezwał się podkomorzy, zwolna papier wyciągając z kieszeni tylnej kontusza.
— To się rozumie! — zawołał niecierpliwie Bużeński. — Cóż tedy?
— Oto co pisze ks. Łuskina — dodał, rozkładając ćwiartkę papieru szarego i szukając po niej oczyma Bielski.
„Dnia wczorajszego w kościele Ś-go Krzyża, jm. ks. biskup Młodziejowski pobłogosławił związek małżeński, który połączył dwie dostojne rodziny. Jm. pan kasztelan Bużeński, wdowiec po... zaślubił jm. pannę podstolankę Różę Zabłocką. Licznie zgromadzona familja, nowożeńcy, przyjaciele i kolegaci podejmowali byli później sumptem wielkim, z okazałością przez oboje państwa podstolich. Jutro udają się do rezydencji kasztelana, dokąd zaproszeni goście towarzyszyć im mają.“
Porucznik słuchał, a twarz mu się wyrazem ironicznym wykrzywiła. Ręką zdrową pokręcił wąsa i milczał.
— Szczęść Boże! — odezwał się po chwili — kasztelan ma sześćdziesiąt z okładem, a jeśli się nie mylę, podstolanka Jezusowe latka; małżeństwo dobrane i czemuby szczęśliwem być, a konsolacyj[3] się doczekać nie miało? Rycerska odwaga jest u nas we krwi — dodał — boć ożenienie to jej dowodzi.
Milczeli wszyscy. Porucznik patrzył na stół.
— Spodziewam się tego — szepnął — że kasztelan, nie mając pociechy z jedynego syna, który mu się nie udał, zapragnie popróbować szczęścia; ale że podstolanka się zrezygnowała na oddanie mu ręki...
Nie dokończył Bużeński. Podano właśnie prostą ale starą wódkę gościom, po którą, mimo zakazu cyrulika i porucznik sięgnął. Gwardjan mu przypomniał przepis, lecz ręką machnąwszy, porucznik rzekł tylko:
— Co ten judasz zna?
Zabrali się więc do jedzenia.
Bużeński, choć jawnie silił się na to, aby nie okazać, iż odebrana wiadomość podziała na niego, był milczący.
Wiedział dobrze, znając ojca swego, że małżeństwo zawarte głównie na celu miało okazanie mu zupełnego rozbratu i było niejako zemstą za postępowanie jego z ojcem.
Dotknęło go to więcej, niż sam się spodziewał, ale czuł zarazem, iż kasztelan był usprawiedliwiony.
— Wdzięczen jestem podkomorzemu — rzekł — za udzielenie mi wiadomości, bo, jak ono jest to jest, list kondolencyjny kasztelanowi odemnie się należy.
Bielski spojrzał nań zdziwiony.
— Gratulacyjny — poprawił.
— Ja stoję przy swojem — odparł porucznik — mam bowiem przyjemność znać pannę podstolankę. Swojego czasu była to piękność upajająca jak wino, ale lata je w ocet zmieniły, a kasztelan kwas ten pić będzie musiał.
Ruszył ramionami.
— Posag — dodał — wcale nieznaczny, a wymagania będą wielkie, fortuna zaś kasztelana znacznie jest uszczuplona i ja nawet na niej jestem na pięćdziesiąt tysięcy intabulowany, których teraz rychło potrzebować będę.
Milczeli wszyscy.
— Na nieszczęście — kończył, gorączkowo się rozgadując Bużeński — trzyma mnie tu ta rana, a cyrulik niepoczciwy jakby naumyślnie jej nie goi.
— Przecież i Niemiec doktór, jak słyszałem — wtrącił zawsze dobrze poinformowany podkomorzy — prędkiej rekonwalescencji nie obiecywał.
— Cóż waćpan dobrodziej chcesz! — cyrulik żyd, a doktór Niemiec, znają się jak łyse konie...
Obiad, chociaż dla gościa był nieco wykwintniejszy i naleśnikami pomnożony, skończył się rychło i braciszek posługujący pozbierał talerze. Pozostali jednak wszyscy w refektarzu, a i księża także, po skończonym swoim obiedzie, powoli się do tego zaludnionego końca stołu przybliżać zaczęli.
Znaleźli się tu o. Szymon, Anioł, Gabrjel, a nieco opodal stał z surową swą twarzą milczący o. Serafin, który mało się do Bużeńskiego zbliżał.
Gwardjan nie odchodził, dosiadując dla Bielskiego.
Ten, korzystając z milczenia porucznika, półgłosem udzielał zakonnikom bieżących nowin z sąsiedztwa. W skład ich wchodziły i odwiedziny nieznajomej kobiety u Wojakowskich, na których opowieść nastawiał ucha Bużeński.
— Słowem — kończył podkomorzy wesoło — my, cośmy tu w okolicy przeżyli lat kilka bez żadnego ewenementu,[4] tak dalece żeśmy spaloną szopą na Wólce rok się prawie karmili, szukając ognia przyczyny — mamy na to nowe lato nowin rarytnych poddostatkiem. Zabitego szlachcica, o którym nie wie nikt co za jeden był, ani kto go uśmiercił, nabiegających nieznanych ludzi...
— No i rannego mnie dodaj, panie podkomorzy — wtrącił Bużeński.
— Ale pewnie — rzekł Bielski — i to na pierwszem miejscu stawię; a ludzie, skłonni zawsze do związywania rzeczy nawet z sobą żadnego nie mających związku, łącza to wszystko w jeden snop.
— Hm — przebąknął zadumany Bużeński — może i nie bez racji. Ale nie umiałbyś mi, szanowny podkomorzy, powiedzieć, jak ta niewiasta wyglądała, która przyjeżdżała tak troskliwie o papiery po nieboszczyku się dopytywać? Stara, młoda?
— Niemłoda, o ile mi rozpowiedziano, z tego co Wojakowska mówiła — rzekł Bielski — wcale niemłoda.
Porucznik ramionami potrząsnął.
— Z tego wnosić należy — dodał — że sprawa zmarłego anonymusa[5] musi się wyjaśnić, gdyż są ludzie, których on obchodzi.
— Dowiedziona rzecz — objaśnił podkomorzy — że nawet najtajniejsze arkana[6] wkońcu czas — edax ale i genitor rerum[7] — rozświeca... Wszak nawet owa maska żelazna francuskiego więźnia, o której tyle pisano, podniosła się po śmierci.
Oo. bernardyni, którzy o masce nie wiedzieli, spojrzeli po sobie.
— Groby najlepiej zostawić w pokoju — odezwał się aforystycznie[8] o. Serafin; — nie badajmy ich tajemnic a sprawiedliwości Bożej pomstę nad grzesznymi powierzmy.
— Sit eis terra levis[9] — dodał o. Gabrjel.
Zamilczano.
Z posępną twarzą Bużeński wyszedł powoli, przeprowadzany przez o. Anioła.
Powiedli wszyscy oczyma za odchodzącym, a o. gwardjan wskazał nań podkomorzemu.
— Może lepiej było choremu tego nie komunikować — szepnął.
— Dlaczego? — podchwycił Bielski. — Owszem! Doszłoby go to z innej strony, a mężczyzną jest i ma dosyć energji, aby znieść co los zsyła, albo raczej co sam sobie zgotował.
Westchnął ks. gwardjan i dodał ze smutkiem:
— Nie uwierzysz pan, jaką mamy wszyscy litość nad tym człowiekiem. Patrzymy na niego, jak na owo dzikie stworzenie, rzucone do klatki, które zamiast w niej siedzieć spokojnie, rzuca się i bije o ściany. A jest-że widok przykrzejszy nad człowieka buntującego się przeciw woli Bożej i próżną walką z losem wycieńczającego się?
Przeżegnał o. Rafał stronę, w którą odszedł Bużeński i szepnął:
— Niech mu Bóg miłościw będzie!..