<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII[1].

Nadchodziła wiosna. Jak gdyby z tą porą roku, która świat do życia rozbudza i w poruczniku krew żywiej płynąć zaczęła, wyglądał oknem, otwierał je, tęsknił, narzekał, a właśnie teraz, gdy mu z klasztoru wyjść najpilniej było rany obie zajątrzyły się niespodzianie i stan chorego się pogorszył.
Berko dowodził, gdy go Bużeński łajał i targał nielitościwie za włos, że on sam winien temu.
— Trzeba być spokojnym: pan w sobie krew poburza. Na to lekarstwa niema ani doktora, kiedy kto chce sam być chorym.
Gniewał się Bużeński, nie chcąc tych dowodzeń słuchać.
— Osioł jesteś! — krzyczał. — Gdybym się dostał w ręce tego, co mnie po pojedynku z Salmisem leczył, jużbym dawno zdrów był.
Berko ramionami ruszał.
Niewola ta w celi tak znużyła Bużeńskiego, że skoro tylko zaświeciło słońce, choć powietrze było chłodne, żadnych nie słuchając przestróg i refleksyj, wybiegał to do stajen, to do ogrodu.
Z litościwych ojców, choć towarzystwo porucznika wcale im przyjemnem nie było, a często nieznośnem, gdy w cyniczne swe wpadł usposobienie, zawsze ktoś mu towarzyszył lub był w pogotowiu go rozrywać.
Z wiosną spodziewał się Bużeński odwiedzin swego Kalasa, ale ten mu dał znać, że od chorągwi jeszcze absentować[2] się nie może.
Wszystko to razem niecierpliwiło go do najwyższego stopnia. Zmęczony bezczynnością i bezbarwnością jednostajnego życia, często błądził jak męczennik po klasztorze całym i z biedy i nudów, zwiedzał wszystkie jego zakątki.
Tak dnia jednego, niespodzianie klucz w zamku zobaczywszy we drzwiach bibljotecznych, wiedząc, że tam pewno znajdzie o. Serafina, choć z nim najmniej miał stosunków, — przez prostą ciekawość wsunął się do wielkiej sali, której dotąd jeszcze nie oglądał.
Odpowiadała ona rozmiarami na dole znajdującemu się refektarzowi, lecz okna większe czyniły ją świetlejszą i weselszą od niego.
Fundator konwentu, choć wiedział, że zadaniem zakonu św. Franciszka nie była uczoność, ale praktyka pobożności i czyny nieustannego miłosierdzia a pokory — chciał, aby im nie zbywało i na pokarmie dusznym.
Przewidział to, że w licznem zgromadzeniu znajdzie się zawsze kilku, lub choćby jeden, któremu czytanie i studja będą potrzebą i rozkoszą. Pierwiastkową bibljotekę, dosyć już przy założeniu liczną i zaopatrzoną w dzieła kosztowne, pomnożyły potem wieki powoli darami różnemi, nieznacznym przyrostem rękopisów i przypadkowo tu ściągającemi się księgami.
Wielka sala cała była odziana szafami skromnemi, ale dla niej umyślnie zbudowanemi i dziś półki jej tak były pełne, że w niektórych musiano po dwa rzędy umieścić.
Nieco występujące dolne kompartymenty[3] szaf mieściły foljanty, rzadko przez kogo poruszane i kosztowniejsze rękopisma.
Na ogromnym stole wpośrodku, przy którym kilka drewnianych krzeseł się znajdowało, leżały książki, powydobywane dla użytku, lub przeznaczone do oglądania ciekawym.
Tu też stał staroświecki globus, pewnie fundatora pamiętający, u góry dobrze pyłem przysuty.
Cisza jakaś i spokój panowały w tym przybytku, którego sufit malarz ten sam, co kościół przyozdabiał, okrył zbladłem malowidłem, wystawiającem Sapientią,[4] wedle religijnego jej pojęcia i symboliki.
U okna, z wielkim na kolanach foljałem pism Bernarda świętego, siedział o. Serafin. Tu on zwykł był spędzać znaczniejszą część dnia, wolną od obowiązków w chórze i poza kościołem i klasztorem.
Nawet zimą, choć bibljoteka nie była opalaną, wytrzymywał w niej i dowodził, że nie pieszcząc się, powietrze znośnem tam było.
Zobaczywszy wchodzącego, który się wsuwał dosyć ostrożnie i cicho, jak na zawadjakę, o. Serafin wstał, foljant położył na stole i postąpił kilka kroków.
— Ciekawość mnie i tu przyprowadziła, odezwał się porucznik, rozglądając się. — Piękny zbiór książek! Szkoda że mało komu przystępny, bo to wszystko być musi łacina i teologja.
— Po większej części — rzekł ręce zakładając w rękawy, o. Serafin. — Jednakże dobroczyńca nasz, zakładając konwent, opatrzył go i w to, co ciekawości ludzkiej dogodzić mogło. Są podróże dawne, są dzieła piękne o historji naturalnej w której wszechmocną rękę Bożą podziwiać można.
— Ojciec tu królujesz sam — dodał Bużeński — bo wątpię, aby inni czas mieli i ochotę do czytania.
— I owszem — odparł o. Serafin. — Przychodzi często o. Gabrjel, żywi się o. Anioł, pożyczają czasem dzieł potrzebnych duchowni.
O. Serafin, który kochał tę swoją bibljotekę i wysoko ją cenił, począł pokazywać bogactwa, na których porucznik poznać się nie mógł. Zaimponowały mu jednak oprawą Bolandyści i Summa św. Tomasza, foljanty nad któremi stanął zamyślony.
— Życiaby ludzkiego nie starczyło, chcąc to wszystko przeczytać — rzekł, uśmiechając się; — zapewne są ludzie już do tego stworzeni, którym i przyjemność to sprawia i czas zajmuje, bo z nim nie wiedzieliby, co począć. Ale życie na to człowiekowi dane, aby żył, a nie żeby ze zeschłemi myślami miał do czynienia. Wszak-ci to jak rośliny w szkolnych zielnikach, gdzie pozapuszczane są kwiaty, które straciły woń i barwę.
— Myśl nie usycha nigdy — odezwał się o. Serafin. — To w niej cudowne, że zrodzona przed wieki, jak owe ziarna, o których powiadają że je przy egipskich mumjach znaleziono, posiano i poschodziły — odradza się po tysiącu latach w ludziach nowych i puszcza bujno.
— A cóż z niej, jeśli się nie staje czynem? zapytał Bużeński.
— Sama ona największym z czynów ludzkich — rzekł łagodnie o. Serafin — a obok tego niezaprzeczonem jest, iż czyny rodzi.
Bużeński się ironicznie uśmiechnął.
— A! mój ojcze — odezwał się — iluż to bohaterów czytać i pisać nie umiało, nie uczyło się niczego...
— Alboż myśl tylko przez czytanie i pismo się krzewi? — spytał zakonnik. — Długo u ludów wielu, u wszystkich niemal, pismo było w małem używaniu, szła myśl z ust do ust, tradycją, nie potrzebowano jej zapisywać. Cudowniejsze to jeszcze, że ją ludzie czytali w dziełach Bożych, w naturze — bo niema kamienia, coby nie mówił do człowieka. I Pismo święte powiada, że gdy głos ludzi milknie, głazy wstają.
Bużeński słuchał z uwagą.
— Wszystko to być może — odezwał się — jednakże trzeba stworzonym się czuć do karmienia tym pokarmem...
— Dosyć na to woli — rzekł o. Serafin.
— Ja się temu tylko dziwię, że człek ze krwi i kości może się czuć szczęśliwym, żyjąc bez życia i ograniczyć tą strawą.
— A być sytym i szczęśliwym — dodał o. Serafin.
— Szczęśliwym? hm... — podszepnął Bużeński.
— Tak jest — potwierdził zakonnik — zupełnie szczęśliwym. Żyliście i żyjecie w świecie ruchu i czynu cielesnego, panie poruczniku, wiecie więc, bo was tego nauczyć musiało doświadczenie, że po wszystkich tych tak zwanych rozkoszach ziemskich następuje znużenie, rozczarowanie, przesyt i smutek, często gorzej, bo zgryzota i rozpacz.
— Toć właśnie stanowi życia dramat, mój ojcze, złożony z jasnych dni i czarnych nocy. Pod pogodnem niebem bez chmury i zachodu słońca człowiekby nie wyżył.
O. Serafin uśmiechnął się.
Zaczęli zwolna przechadzać się około stołu. Rozpoczęta rozmowa przerwaną została.
— Im dłużej u was w klasztorze tym siedzę — odezwał się porucznik — tem zamiast lepiej was rozumieć, coraz mocniej podziwiam... Młodość moja waszego ukojonego wieku pojąć nie może.
— Są i młodzi między nami — przerwał o. Serafin — a ci nie tęsknią do tej burzy, od której się tu schronili.
— Tak, jest to przedsmak grobowego milczenia i pokoju... Jest to owo średniowieczne in pace[5] żywcem zamurowanych.
Roześmiał się zakonnik.
— Którzyby za nic muru, co ich otacza, zburzyć nie dozwolili — dokończył spokojnie.
Pomimo woli burzliwy i cyniczny Bużeński, tu w atmosferze bibljotecznej, przy tym poważnym mnichu, który mu się nie dawał przekonać i tak mężnie, a spokojnie bronił swej sprawy, czuł się jakby spętanym i nieswoim.
Ciekawość go tu wprowadziła... Obejrzał się na malowany sufit i alegoryczną świątynię mądrości o siedmiu wieżycach, po szafach, z których wiele pootwieranych całe rzędy ksiąg jak białych zębów mu pokazywało, pokłonił się o. Serafinowi i wyszedł.
Niedostępny wrażeniom tego rodzaju, jakie go tu spotykały na każdym kroku, Bużeński czuł się jednak jakby zachwianym w swych pojęciach.
Literatura współczesna francuska nauczyła go widzieć fałsz w tych instytucjach, komedję w tych obyczajach, które on, oglądając zbliska, znajdował — wedle siebie — obłędem, ale nie widział tu ani owej hipokryzji[6] zapowiedzianej, ani udawania i przymusu.
Gniewało go to niemal, iż wszystkich znajdował życiem swem szczęśliwych i dziwnie na duchu spokojnych, a niedostępnych pokusom jego słów argumentom i urokom tego świata, do którego on wzdychał.
Zmęczony i upokorzony tem widowiskiem, mruczał pod nosem: „Wałachy! trupy!“
Z bibljoteki, ażeby stęchliznę jej wydychać, pociągnął do ogrodu. Tu znowu widok opasujących go murów rozgniewał Bużeńskiego.
— Niewola! więzienie!
Lecz pierwsze znamiona rozwijającej się wiosny kazały mu zapomnieć o klasztorze. Tajemniczy ów związek myśli i wrażeń, który wonią kwiatka często przypomina dawno ubiegłe lata i pewne godziny przeżyte — rozbudził w nim widokiem zieleni i pączków, latających owadów i ptaków cały szereg wspomnień przeszłości.
Przesunęły się przed nim dzieciństwo, młodość, podróże, pobyt w domu rodzicielskim i zagranicą; potem owa miłość dla pięknej Emilji i wszystkie jej następstwa.
Zstępując w ten grób pogrzebanych swych nadziei, przypomniał też sobie słowa świeżo słyszane o. Serafina, że wszystko niemal w życiu zostawia po sobie przesyt i rozczarowanie.
Do niego się to stosowało w najściślejszem wyrazu znaczeniu. Nie było w jego skarbnicy przeszłości ani jednego klejnotu nieoprawnego żałobą, niepokalanego goryczą.
Ze wstrętem odwracał się od tego, ku czemu serce niedawno biło jeszcze. I myślał, ażali w przyszłości takichże samych owoców nie zbierze...
Co miał czynić po wyjściu z tego szpitala, który go w takiej trzymał niewoli? — nie wiedział jeszcze.
Dramat jeden został skończony, zasłona zapadła; nie pozostawało nic, tylko drugi rozpocząć.
W głębi serca zgniecionego znajdował tak żywe jeszcze uczucie dla niewiernej, dla tej, którą takim sromem publicznym ukarał, — iż pytał się z trwogą sam siebie, czy nie będzie zmuszonym namiętnością bezrozumną pójść, paść przed nią i błagać o przebaczenie?
Na samo to przypuszczenie ogarniała go złość taka przeciwko samemu sobie, taki wstyd, iż zdawało mu się, że z rozpaczy mógłby sobie odebrać życie.
A jednak silił się napróżno, aby przemóc się i zapomnieć.
Coraz z większą siłą i potęgą barw stawał przed nim wizerunek tej kobiety, tak cudownie pięknej, tak na świecie zdawającej mu się jedyną.
Śnił o niej i marzył nieustannie, a gniewając się na samego siebie, przypisywał to klasztorowi.
— Gdybym się tylko mógł stąd wyrwać — powtarzał — to widma te poszłyby precz. Samotność i nudy mnie dręczą... ta cisza...
Żywy chód, który posłyszał za sobą, zbliżający się zapowiadać mnicha, zmusił go odwrócić się w tę stronę skąd pochodził.
Z okrzykiem radości, zobaczywszy przyjaciela Kalasa, pospieszył ku niemu.
— A! niepoczciwy, żeś mi tak długo kazał czekać na siebie! Ale ja się tu piekę, jak św. Wawrzyniec na ruszcie. Widzisz, że nauka nie idzie w las i że wiem o męczeństwie św. Wawrzyńca, jak gdybym był jego świadkiem. Kalasie! umieram, zwarjuję!
— No, ale ręka i głowa?
— Cyrulik judasz, łotr, zdrajca! — Wystawże sobie... każą mi jeszcze cztery tygodnie rekolekcyj tu odbywać. Grywam w szachy, w warcaby, w marjasza na fasolę i wściekam się. Powietrza! słońca! swobody!...
— Ale naprzód wyzdrowieć trzeba — śmiał się Kalas. — Cierpliwości!
Bużeński milczał.
— Wiesz o kasztelanie? — wybuchnął nagle, głowę podnosząc. — Naiwny bałwan, sąsiad klasztoru, za specjalik przywiózł mi co najrychlej miłą wiadomość o jego marjażu.
— Spodziewam się, że cię to ani zmartwiło, ni zdziwiło — rzekł Kalas. — Mógłżebyś się nie spodziewać tego? byłbyś chyba naiwnym.
— Przewidywałem — prawda — odparł Bużeński — a jednak uczyniło to na mnie wrażenie... Podstolanka moją macochą! Biedny stary! bo nie wątpię, że ona mnie pomści.
— Mylisz się; o ile wiem, przynajmniej dotąd — zaczął Kalas — głoszą wszyscy, że jest najsłodszą z małżonek, że kasztelan cały majątek zapisał jej na przeżycie i że odmłodniał szczęśliwością.
Tu Kalas głos nieco zniżył.
— I ja też, jak ów naiwny sąsiad, — dodał — przywożę ci nowinę, z tą różnicą, iż moja jest pomyślną...
— Cóżby to było? — kwaśno spytał Bużeński i stanął.
— Panna Emilja Mościska wyszła zamąż — rzekł, patrząc mu w oczy Kalas.
Porucznik rzucił się i pobladł, usta zacięły mu się, jak gdyby go największy gniew porywał.
— Do miljona!... a to mi dobra nowina! — krzyknął.
— Jakto? — odstępując krok, dodał Kalas — co tobie? Chciałeś tak dalece na niej zemstę rozciągnąć, ażeby jej nawet wyjścia zamąż zabronić? Wiesz jak ojciec jest bogaty, jak ona piękna. To było można przewidzieć.
Bużeński zdrową ręką chwycił za ramię przyjaciela i zatrząsł nim silnie.
— Jakżeś ty nie odgadł, ślepy człowiecze, że ją dotąd kocham, że ja szaleję?...
— Nie, tegom nie przypuszczał — rzekł Kalas — ani przypuściwszy, mógłbym zrozumieć. Tak! to w istocie jest szaleństwo.
Ręka opadła Bużeńskiemu, który stał jak skamieniały. W twarzy wyraz boleści wykrzywił ją i zmienił straszliwie.
— Upamiętaj się — odezwał się przyjaciel — to wprost sensu nie ma. Po tem, coś uczynił, jakżeś mógł przypuszczać...
— Ale ja nie przypuszczałem, nie spodziewałem się niczego, chyba zabić ją, aby się pozbyć męczarni — począł Bużeński. — Cóż chcesz? jestem głupi warjat.
Kalas odwrócił się od niego zniecierpliwiony.
— Gadać z tobą nie można.
Ochłonął nieco porucznik. — W uliczce, na której stali, tam i nazad zrobił kroków kilka, kręcąc się bezprzytomnie.
— Za kogoż poszła? kiedy? — począł badać.
— Naprzód oprzytomnij, ochłoń, uspokój się, potem gadać będziemy — rzekł Kalas.
Porucznik tarł czoło.
— Bierzesz mnie na tortury! Gadaj! — krzyknął.
Zawahawszy się nieco i popatrzywszy na Bużeńskiego, Zerwikaptur zwolna rozpoczął rację[7].
— Słyszałeś pewnie o tym panu wojewodzie in partibus infidelium[8], którego krzesło zostało poza nowemi granicami, a on sam wewnątrz... Zostały tam i bardzo odłużone majątki białoruskie, tak iż senator z młodym swym dziedzicem, niemal był na łasce króla, koligatów i imienników.
Rozumiesz to dobrze, że gdy się było wojewodą i ma się wojewodzica, chciałoby się aby on nie zeszedł na łaskawy chleb krewnych... Chłopak wcale kształtny, ale głowa do pozłoty... Czy wojewoda w całej rozciągłości znał historję panny, dosyć w kraju znaną, czy mu wyperswadowano, że ona jest potwarzą, nie wiem... Mościski potrzebował wydać córkę, on gwałtownie chciał syna ożenić bogato. Pośrednicy w to weszli, zawieziono pretendenta, zaprezentowano — umowa i intercyza zawarte zostały z niezmierną łatwością i natychmiast ślub nastąpił.
Król ozdobił nowożeńca orderem swojego imienia do ślubu; młode małżeństwo jest w Warszawie i w łaskach pani krakowskiej...
Wojewodzicowa robi furorę... wszystkie panie są zazdrosne... Strojami i elegancją je zaćmiewa.
Bużeński słuchał.
— Wszystko to są preliminarze — odezwał się — ale gadaj mi, jakże ona sama sobie radzi? co mówią nie o strojach i piękności, ale o niej? Jest trusią, czy zuchwałą?
— Znasz ją — rzekł Kalas — zdaje mi się, że powinienbyś się domyśleć. Jaką była, taką pozostała. Śmiałą aż do zuchwalstwa, swobodną i wesołą, jakby w sercu krwi przelanej nie nosiła. Srebrny jej śmiech, na pokojach królewskich się rozlegający, porównywają do śpiewu ptaszka jakiegoś. Męża zawojowała tak, iż go dziś już zdeptanym nazywają pantoflem... króluje! Cóż chcesz — ma piękność i odwagę.
— Zwyciężyła! — mruknął Bużeński — ale ja przecież kiedyś wyzdrowieję, do stu katów! i pojadę się tam zaprezentować. Mościski mnie nie ubije wprzód... Śmiałą jest, ale i ja mam odwagi trochę!
Kalas nie odpowiadał długo; porucznik skorzystał z tego i począł z wielkim pośpiechem:
— Zaprawdę wielebym dał, żebym prędzej mógł dojechać do Warszawy i żeby mi się nie wyślizgnęła ofiara! Drżę na tę myśl, że mogę wyjechać, zakopać się na wsi i zrehabilitowawszy w ten sposób nie pokazywać już w stolicy. A! podła ta ręka! — krzyknął z niecierpliwością.
— Ręka — przerwał Kalas — ale i blizna okropna na głowie. Część jej ogolona.
— Wziąłbym perukę! — zawołał Bużeński. — Co mi tam! pięknym być nie chcę, ale — strasznym.
— Zdaje mi się, że oni ci nie uciekną — począł Kalas — ale mówmy na serjo. Napadli cię raz Mościscy, a nic nie ręczy za to, że sprawa z nimi skończona. Gdy ci przyjdzie wyjeżdżać stąd, jestem przekonanym, że wiedzieć będą i czatować. Ludzi znajdą... Potrzeba więc nadzwyczajnej ostrożności.
— A! a! — przerwał Bużeński — imaginacja! Nie odważą się! Dałem im naukę... Nie lękam się... Dziwactwo.
— Ja to widzę inaczej — rzekł Kalas. — Nie chcę powiedzieć, ażebym miał jakieś poszlaki, może to być przywidzeniem; ale jestem pewnym, że za wygraną nie dali. Ojciec swoją drogą, a i za córkę nie ręczę.
— Nie wierzę w to — odpowiedział porucznik — ale, gdyby tak nawet było, dosyć mamy czasu obmyśleć środki i podróż odbywać oględnie. Najmniejszej nie mam ochoty być znowu napadniętym przez całą kupę, a jakim dwom, trzem, gdy do sił przyjdę, dam radę. Dałem dowód tego na Bernacie.
Szli jeszcze, gdy o. Anioł się zbliżył z uwagą, że powietrze zaczynało być chłodnem i że lepiej było powrócić do celi.
Grzeczny Zerwikaptur, przywitawszy się z nim i uznając słuszność przestrogi, natychmiast nawrócił ku klasztorowi, usiłując nie dać poznać księdzu, jak obaj byli roznamiętnieni rozmową.
Bużeński szedł, dając się prowadzić, niemy, zamyślony, zmarszczony. Kalas za niego podżartowywał i uśmiechnął się.
W celi, gdy tylko pozostali sami, rozmowa na nowo się zawiązała w tym samym przedmiocie.
Bużeński chciał się rwać do Warszawy; Kalas mówił o możliwym napadzie i dowodził, że należało zawczasu obmyśleć środki ostrożności. Sam ofiarował się przybyć dla konwoju.
— Bylem raz mógł jechać i bylem się stąd potrafił wyrwać — wołał porucznik — reszta furda! Nie mogę stać na drodze miesiącami, a ja wyjadę tak, że nikt się ani domyśli. Spodziewam się, że w klasztorze szpiegów nie mają.
— A w miasteczku?
Porucznik głową potrząsał i powtarzał swoje: Furda i furda!
Kalas zabawił dni kilka, a nic mu nie mogło wybić z głowy raz powziętej myśli, że Mościscy będą jeszcze starali się mścić na poruczniku i zgładzić go ze świata. Poczciwy, a trochę podlegający wybrykom fantazji bujnej, Kalas nie bez przyczyny może upierał się przy tem. Bużeński śmiertelnie obraził i zbezcześcił rodzinę w ten sposób, że ona od sądów i sprawiedliwości nie mogła zażądać zadośćuczynienia i kary. Dopóki żył Bużeński, póty miała w nim nieprzyjaciela dobrej sławy. Rodzina więc zmuszona była niejako szukać na nim pomsty, tem bardziej, że świeżo się dorobiwszy majątku i wszedłszy w wyższe sfery, dbać musiała o nieposzlakowane imię. Śmierć Bużeńskiego zamykała wszystkim usta; można było potem na jego warcholstwo złożyć wszystko.
Z tą myślą przybywszy Kalas do klasztoru, spokoju nie miał, póki nie wypytał wszystkich, czy się tu jacy ludzie nieznajomi nie snuli i nie dopytywali o porucznika. A że do kościoła i klasztoru mnóstwo osób przybywało znanych i nieznanych — trudno mu było dowiedzieć się czegoś pewnego.
Szczególniej czeladź Bużeńskiego wziął na spytki Kalas i od jednego z ludzi Boruszki, posłyszał, że w istocie kilka razy jakiś niemłody człek miodem w miasteczku traktował, dowiadując się o zdrowie Bużeńskiego i czy rychło, a dokąd stąd jechać myśli.
Boruszko nie widział w tem nic podejrzanego, że się o pana jego dopytywano, bo przygoda głośna w okolicy ciekawość obudzała.
Kalas mu przykazał, aby, jeżeli ten stary człek jeszcze się raz zjawi, dał mu o tem wiedzieć. O niczem jednak Bużeńskiemu nie mówił. Tkwiło w nim to przekonanie, że z Mościskimi rzecz nie jest skończona. Z opowiadania porucznika miał też wyobrażenie o charakterze wojewodzicowej Emilji takie, iż ją o poprzysiężoną zemstę posądzał.
Boruszko, znęcony przyobiecaną nagrodą, tak się ułożył, iż w dni kilka znowu spotkawszy się z nieznajomym, zostawił go w karczmie, pod pozorem, że się pójdzie czegoś więcej dowiedzieć i kazał mu czekać na siebie. Oznajmiwszy o nim Kalasowi, sam powrócił i siadł rozmawiać ze starym.
Kalas, narzuciwszy ladajaką opończę na siebie, wszedł do izby szynkownej, niby przypadkiem i udawał starszego sługę porucznika.
Stary, którego tu zastał, nietutejszy był i zdawał się usprawiedliwiać powzięte podejrzenie. Zaprosił on na miód Kalasa i począł rozmowę o tem i o owem, ale z wyraźnym celem informowania się o chorym. Zerwikaptur począł ubolewać nad stanem jego i opowiadać, że choć pora była cieplejsza, trudno mu będzie ruszyć rychło z klasztoru. Dodał i to, że gdyby wracał, to nie do chorągwi do Białegostoku, ale do majątku swego pojedzie, aby wypocząć. Słowem jednem starał się zbałamucić wypytującego i zbić go z tropu, jeśli już jakiego zapytał.
Jako próbę stanowczą, czy to istotnie szpieg był Mościskich, lub poprostu próżniak, chciwy jakiej nowiny, Kalas postanowił nakońcu wmieszać w rozmowę nazwisko Mościskich, aby się przekonać, jakie ono uczyni wrażenie na starym szlachcicu.
Wyglądał on dobrodusznie, z oczu mu wielka bystrość nie patrzyła; ale Kalas podejrzewał, że się tak prostacko maskował.
Naprowadził więc gawędę na dawne przygody Bużeńskiego, jako pana swojego i wspomniał o jego staraniu o pannę Mościską. Mówiąc to, z oka nie spuszczał starego, który w tej chwili sięgnął po kubek z miodem. Dostrzegł tylko bardzo wyraźnie, że ręka mu silnie zadrżała; stary zawahał się, biorąc lampkę i żywo ją potem pochwycił, oczu nie podnosząc.
Uderzyło i to, że tak bardzo ciekawym będąc, nie spytał o tych Mościskich. Zamilkł, a nawet wprędce jakoś potem, rozpłaciwszy się, przepadł jak kamień w wodę.
Arendarz pytany powiedział, że od niejakiego czasu człowiek ten często przejeżdżał i popasywał, ale ani on, ani nikt go tu nie znał.
Podejrzenie więc utrzymało się.
Kalas, nie chcąc tem nadaremnie trapić chorego, wymógł tylko na nim słowo, że nie wyjedzie stąd bez niego. Bużeński tak był znużony, zniecierpliwiony, zły wkońcu, iż w jakimkolwiekby stanie rany się znajdowały, postanowił jechać w maju.
— Niech będzie co chce, a ja tu dłużej załogą siedzieć nie mogę i nie będę. Pierwszych dni maja wyjadę, choćbym się na drodze miał położyć. Ale djabli mnie nie wezmą!
Kalas, wymógłszy słowo uroczyste, że bez niego nie wyjedzie, obiecał się na dziesiąty maja.
Termin ten postanowiwszy, Bużeński trochę już był spokojniejszym, twarz mu się uśmiechała.
— Ja ci mówię — powtarzał Kalasowi — dłużej w tej trumnie żyjąc, czuję że zgniłbym. Nie powiem nic złego na mnichów: ludziska są niczego... Nauczyli się kłamać światu i sobie, tak że wkońcu wierzą w to co mówią i zdaje się im, że są szczęśliwi. Ale człowiekowi jak ja za nogę być przywiązanemu w tej klatce... no to oszaleję! Przybywaj więc 10 maja i... w świat! Znajdę doktora, co mnie prędzej wyleczy, niż ten głupi Berek... A! tak mi pilno stanąć przed obliczem wojewodzicowej i oczyma jej powiedzieć: — Pani, oto jestem, chociażeście mnie na śmierć skazali. Żyw stoję przed tobą i wojnę będę prowadził aż do zgonu!
Kalas pożegnawszy się z Bużeńskim, wyjechał nazad do Białegostoku.
Po wyjeździe jego, Bużeński, zostawiony sam sobie i myślom swym, smutniejszy i bardziej niż kiedy podraźniony, pozostał, dni licząc, które mu do przebycia w klasztorze pozostawały.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący numer rozdziału dodano w oparciu o wydanie „Klasztor“ Józef Ignacy Kraszewski, 1883, Wydawnictwo Gebethnera i Wolfa, str. 125.
  2. Nieobecnym być
  3. Przedziały
  4. Mądrością.
  5. W pokoju.
  6. Obłudy.
  7. Opowiadanie.
  8. Stronach niewiernych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.