<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Klasztor
Podtytuł Opowiadanie
Wydawca Czytelnia "Pielgrzyma"
Data wyd. 1928-1929
Miejsce wyd. Pelplin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Trudnem to do uwierzenia, a jednak prawdą było, że od czasu przeniesienia swego do klasztoru, Bużeński ani razu w kościele nie był.
Z początku dziwić to nie mogło, boć z celi nie wychodził; później włócząc się po całym klasztorze przechadzał po krużgankach, często po klika godzin spędzał w ogrodzie, słyszał dzwony i dzwonki powołujące na nabożeństwo. Dochodziły go śpiewy; księżą rozmaitemi sposobami nieznacznie starali się go skłonić, aby zeszedł się pomodlić; ks. Anioł zaciekawiał go obrazami i rzeźbionemi ławami w chórze — ale porucznik wszystkiego tego zdawał się nie rozumieć i nie słuchać.
Nigdy też nikt z nich nie widział go modlącego się a choćby żegnającego. Ale ani o. gwardjan, ani surowy Serafin i Gabrjel nie próbowali go gwałtownie ciągnąć na nabożeństwo, nawet w dni świąteczne.
Obojętność ta naówczas była niebezprzykładną, a z tych, co dla pokoju domowego, na usilne prośby żon, jeździli do kościołów, wielu już a wielu było takich, co czynili to tylko dla ludzkiego oka.
Porucznik więc nie był nadzwyczajnością. Ojcowie bernardyni z temi domami poszlakowanemi o obojętność obchodzili się w sposób sobie właściwy. Nie wdawali się ani w polemikę, ani w propagandę żadną, ale niedowiarstwo to ignorowali poprostu.
Jeździli do zobojętniałych i nieprzyjaznych, tak samo jak do pobożnych i gorliwych, mówili z nimi, jakby nie przypuszczali i nie brali na serjo ich dziwactwa. Zasiadali do stołu wesoło, znosili prześmiewania cierpliwie, a nie dawali pokoju zastygłym.
Częstokroć skutkiem takiego postępowania było, że ludzie zawstydzeni nawracali się potroszę, gdy domy skazane na anatema opuszczona były zupełnie.
To apostolstwo tolerancji nie dochodziło jednak do pobłażania. Zagadnięci, umieli dać świadectwo prawdziwe, aïe w sposób spokojny i łagodny, z wiarą, iż ona gwałtownej broni nie potrzebowała.
Tak samo postępowano z porucznikiem, który jawnie afiszował swe niedowiarstwo, a słuchać musiał nieraz religijnych uniesień o. Serafina i Gabrjela. Jego szyderstwa przelatywały około uszu spokojnych zakonników, jak puste strzały, na które czasem z politowaniem odpowiadano słowem krótkiem, głębokiego znaczenia, wiele do myślenia dającem.
Pobyt w klasztorze nie podziałał na porucznika dotąd jawnie, ale z tych myśli, z któremi się ciągle spotykał, wiele w nim utkwiło. Nie zeszły one odrazu, lecz nie odbiły się od opoki; pozostały w jej szczerbach.
Zbliżał się wkońcu miesiąc maj — miesiąc kwiatów i Maryi i zawczasu w ogrodzie wielki był zachód i staranie, aby wonnych bzów, czeremch, róż i wszelkiego kwiecia starczyło do ubrania ołtarza, który przez miesiąc cały miał dzień i noc gorzeć światłem, zionąć wonią i rozlegać się pieśnią.
Porucznik, wychodzący często do ogrodu, który teraz w całym był blasku, spotkał się tu z o. Aniołem, mającym w opiece ołtarz, który ubierał i starał się uczynić jaknajpiękniejszym. Niezmierne zajęcie nim bawiło Bużeńskiego tak niemal, jakby się dziecinnej przypatrywał zabawce. Śmiał się, drażnił go, lecz chodził za nim i gdziekolwiek go spotykał, zapytywał, czy białe lilje zakwitną w porę, a bez perski starczy zapachem do ostatnich dni maja.
O. Anioł tak był tem dziełem swem zaprzątnięty, tak niem szczęśliwy, że wcale się żartami Bużeńskiego nie obrażał. Na zapytanie o ukwiecenie i przyozdobienie ołtarza, odpowiadał mu prawie zawsze:
— Kiedy porucznik przyjdzie i zobaczy, nie powstydzę się.
Nastąpiło otwarcie nabożeństwa uroczyste, a śpiewy dochodziły do Bużeńskiego w ogrodzie; ale ponieważ za dni dziesięć miał stąd odjechać, tak był zajęty swoją podróżą, iż oprócz niej nic go nie obchodziło. Podróż ta dla niego znaczyła nową zemstę, po którą spieszył, której łaknął. Im się ona bardziej zbliżała, tem był jej chciwszym i wpadał w rodzaj gorączki.
Rany się goiły. Na głowie mało co pozostawało, oprócz głębokiego rowu, który nigdy włosami nie miał zarosnąć: ale mężczyzny szrama taka nie szpeci. Zawsze ona dozwalała przypuszczać, że została zdobytą nie w sprawie zemsty własnej, ale w obronie kraju.
Ręka była znacznie lepiej; nawet władza w niej powracała, chociaż dwa palce, jak się zdawało, miały na wieki pozostać martwemi.
Czeladź porucznika, równie jak on szczęśliwa, że się do domu dostanie, zwolna zaczynała ładować się, gotować wozy i konie; Bużeński codzień rozkazy ponawiał, chodził do stajni i konie swe opatrywał. Chciało mu się jechać bardzo konno, nie na wozie i miał nadzieję, że tego dokaże.
Zajęcia teraz nie było. Przychodziły i kilkomiesięczne rachunki do załatwienia, a porucznik chciał je wszystkie popłacić „honeste“[1], tak aby ludzie pamiętali, że mieli do czynienia nie z lada jakim szerepetką. Trzeba było Berka wynagrodzić, a co najtrudniejsza, należało się w sposób delikatny wywdzięczyć oo. bernardynom, którzy z nim i kłopotu niemało i kosztu mieli dosyć.
O zapłacie wprost ani mówić było można. Radził się o to porucznik o. Anioła, z którym był najpoufalej; ale ten mu zaręczył, że gwardjan nic przyjąć nie może i nie zechce.
Nie pozostawało więc nic niedowiarkowi temu, nad ofiarę jakąś dla kościoła. Myśląc o tem, sam on się uśmiechał. Odjechać znowu, nie odwdzięczywszy się, było niepodobieństwem. Napisał więc do Kalasa, aby mu srebrne ampułki i lampę podobną przywiózł od złotnika.
Po cichu powtarzał sobie:
— Wlazłszy między wrony, trzeba krakać jak i ony.
Dzień uchodził za dniem, maj się rozpoczął — lecz pospolitym u nas trybem, był słotny. Miało to zwiastować żyto jak gaj, ale tymczasem było dosyć nudnem.
W przerwach między deszczami, gdy się tylko słonko ukazało, Bużeński wybiegł do ogrodu i tu sam, lub z którym z mnichów, chodził całemi godzinami.
Znał już wszystkie jego cieniste kryjówki, ławki ulubione, uliczki wonne, niemal drzewa okazalsze.
Zakonnicy, jak zawsze, zabawiali go chętnie rozmową, choć ona się niekiedy stawała przykrą tym cynizmem, z którego porucznik czynił sobie jakąś chlubę i popisywać się z nim lubił. Ale bywały godziny chóru, nabożeństwa, gdy wszyscy go opuszczali, naówczas błądził sam z myślami.
Tak jednego wieczora znalazł się u furtki, która prowadziła na dziedziniec wewnętrzny, a do niego bokiem jednym przypierał kościół.
Prawie bezmyślnie wszedłszy na to podwórze, Bużeński począł się murom przyglądać. Z dawnych czasów, z lat pierwszych po założeniu, było tu kilka wpuszczonych w ściany nagrobków rzeźbionych z napisami.
Zwrócił uwagę jego grobowiec jeden, w którym pod krzyżem klęczały dwie postacie w dawnych strojach — mężczyzna i kobieta, dosyć niezgrabnie wyciosane.
Wpatrując się i czytając prośbę o modlitwę, Bużeński tuż spostrzegł boczne drzwi kościoła, stojące otworem. W czasie zaś nabożeństwa majowego, bywał on zawsze do bardzo późna otwarty dla nabożnych.
Jak się to stało, że Bużeński zapragnął zobaczyć wnętrze kościoła, czy ołtarz ubrany przez o. Anioła — sam on może nie umiał sobie wytłumaczyć. Dosyć, że szedł zwolna, zdjął czapkę i począł się rozglądać.
Budowa nie była, jak mówiliśmy, bardzo starożytną, ani się wykwintną odznaczała architekturą; ale okazałą wydawała się rozmiarami, a wieczór, w którego mrokach nikły zbyt jaskrawe szczegóły, nadawał całości harmonji spokojnej i pięknej.
Oknami z góry wpadało jeszcze blade światło wieczora. Uroczysta cisza doskonale się jednoczyła z tym półcieniem świątyni.
Porucznik oczyma szukał tego ołtarza Maryi, o którym się nasłuchał od o. Anioła, ale go spostrzec nie mógł. Kościół, oprócz trzech naw zwykłych, miał dwa rzędy kaplic, oddzielonych od niego żelaznemi przezroczystemi wroty.
W jednej z nich właśnie ubranym był ów ołtarz majowy, lecz należało przejść dokoła kościół, aby go znaleźć.
Wrażenie, jakie gmach ten, śpiący tak w mrokach i milczeniu, zrobił na poruczniku, było niemal bolesne. Dawniej widywał on wprawdzie kościoły i bywał w nich częściej, ale nie trafiło mu się w życiu nigdy znaleźć się w żadnym o tej porze, samemu, wśród wieczornych cieniów. Chód jego własny, rozlegający się dziwnie w tej próżni, raził go. Począł stąpać ciszej. Milczenie zdawało się tu obowiązkiem.
Zwolna postępował dalej.
Na ścianach spotykały go kamienie grobowe, którym już przypatrzeć się nie mógł. Występowały nad ławami chorągwie, których złociste obszycia gdzieniegdzie pobłyskiwały światłem przez okna wpadającem.
Coraz to jakiś przedmiot, dawno niewidziany, a w dzieciństwie znajomy, przywodził mu na pamięć lata ubiegłe i pogrzebione. Stawał i myślą wracał do dni tych, tak różnych od dzisiejszych, tak przejrzysto jasnych i spokojnych.
Z kolei obszedł cały kościół dokoła i dopiero wkońcu jego zobaczył, jak gwiazdami, małemi lampkami otoczony posąg Najśw. Panny, cały utopiony w bujnej zieleni.
Nie mógł jeszcze zdala rozeznać dobrze szczegółów, lecz tajemnicza ta kapliczka, świecącą sama jedna, żyjąca jeszcze, gdy wszystko było uśpione dokoła — wydała mu się istotnie piękną. Dla niego jednak był to tylko obrazek ładny.
W miarę jak się zbliżał ku niemu, zyskiwał on jeszcze. Stary posąg kamienny, trochę ostrych rysów we dnie, teraz, obleczony jakby mgłą mroków, występował na tle gałęzi ciemnych tajemniczo, jakby życiem obdarzony. Mrugające lampki poruszały na nim cienie.
Wkoło cały ołtarz był jakby jednym kwiecia wieńcem. Bzy, wieczorem więdniejąc, wydawały woń najsilniejszą mieszającą się z zapachem liści brzozowych, kwiatów różnych, pogaszonych świec woskowych i rozwianych w powietrzu kadzideł.
O. Anioł mógł się istotnie dziełem swojem pochwalić. Nie żałował on na nie ani młodych brzózek, ani świerków, ani bzów i czeremch z ogrodu. Posadzka, wysłana liśćmi kosaćca (tatarskiem zielem), nadawała trochę mdłym woniom innym silny swój zapach, goryczą zaprawny.
Teraz dopiero, przybliżając się ku ołtarzowi, na którego białem antepedjum wyszyta była złotem cyfra Maryi, dostrzegł porucznik, że przed nim klęczał na modlitwie jeden z zakonników, ale, choć słyszał go nadchodzącego, nie przerwał jej i nie zwrócił się nawet.
Bużeński też stanął w pewnem oddaleniu, przypatrując się misternej budowie o. Anioła, w której poczucie piękna wielkie malowało się w zręcznem ugrupowaniu gałęzi.
Na samym ołtarzu piętrzyły się najrozmaitsze kubki i naczyńka, kwiatów pełne. Były one bardzo rozmaite i proste i łatwo się domyśleć było, że pochodziły z ofiar pobożnych, które zakonnik starał się tak ustawić, aby i one tu były, a nie raziły pospolitością lub szpetotą.
Obok dzbanuszka porcelanowego, stał i kubek gliniany, mówiąc o skromnej ofierze. Sam posąg nawet nie obronił się przyozdobieniu, bo na szyi jego widać było kilka rzędów paciorek kolorowych, bursztynów i korali.
Wszystko to razem fantastycznie się wyłaniało z nocy, a małe lampki i jedna większa, zwieszona od sufitu, łagodnemi światełkami grały na tej arfie tonów stłumionych.
Dalej już w prawo nie widać było nic, tylko szerokie linje ścian i koliste sklepienia, a na tle ich posągi ledwie dojrzane i obrazy, jakby ciemnością zamknięte.
Bużeński stał, wpatrując się bardzo długo i ciekawie. Obraz dla niego był nowym zupełnie i to co widział w osobliwszy sposób godziło się ze wspomnieniami jego, bo i one tak mglisto a niewyraźnie występowały na tle zabrukanem pamięci.
Sceptyk i szyderca, znajdował dziwne jakieś upodobanie w tem widowisku, nie mogąc sobie wytłumaczyć, co go tu przykuwało. Oczyma ciekawemi sięgał na prawo i lewo po przedmiotach niewyraźnych, usiłując odgadnąć ich tajemnice.
Wszędzie stała przed nim powaga i groza życia, lub przypomnienie śmierci, o której on nigdy nie myślał. Tak samo i ta strona surowa żywota była mu obcą: z niej tryskały myśli prawie niezrozumiałe, lecz tak z rzeczywistością zgodne, że ich o przesadę i fałsz nie mógł obwiniać.
Dla niego był to jakby nowy świat, który miał prawo bytu, choć on stał poza nim. Zatem były dwa życia, dwa światy w walce z sobą, a prawda tylko w jednym z nich mieszkać mogła.
W prawo, dalej trochę z poza filaru, silniej od okna górnego oświecona, wisiała chorągiew żałobna. Trupie głowy białe, wyraźnie odbijały się na niej. Bużeński długo się im przypatrywał, myśląc oddawna po raz pierwszy o śmierci.
Nie lękał się on jej, ale nigdy poza nią nie wybiegł myślą. Dla niego głębiej, dalej była tylko noc i nicość.
Poruszenie zakonnika, który ukończywszy modlitwę podniósł się zwolna, rozbudziło i porucznika z zadumy tak duszącej go, iż tchnąć musiał piersią całą, aby do życia powrócić.
W zwolna idącym mnichu poznał, zdziwiony trochę nie żadnego z ascetów starszych, ale wesołego prostaczka, kwestarza, brata Michała, który, zobaczywszy porucznika, zrobił ruch malujący zdziwienie, a razem twarz mu się wyjaśniła wesoło.
Bużeńskiemu może nie było zbyt miło być pochwyconym na uczynku, tak sprzecznym z tem, co zawsze wygłaszał; pospieszył więc po cichu, idąc ku drzwiom z bratem Michałem, wyspowiadać mu się z tego, iż go tu prosta ciekawość sprowadziła.
Wyszli bocznemi drzwiami na dziedziniec.
— Tyle mi o tym swoim ołtarzu prawił ojciec Anioł, że go raz przecież widzieć chciałem — rzekł, śmiejąc się Bużeński.
— Ale po nocy mało dojrzeć można — rzekł brat Michał.
— Owszem, piękniejszy może jest teraz, niż we dnie.
Stali jeszcze we drzwiach, gdy nadbiegł sam o. Anioł.
— O cudo! — zawołał, składając ręce — prawdziwy cud Maryi! Byłeś porucznik w kościele, a ja, a my po całym klasztorze i ogrodzie szukaliśmy go, nie wiedząc, co się z nim stało.
— Przecież dzieło rąk waszych musiałem widzieć, o którem mi tyle rozpowiadaliście — zawołał Bużeński. No i przyznać wam muszę, że się to wcale pięknie prezentuje.
— Ale gdzietam — przerwał o. Anioł — wiele rzeczy mi brakło. Takbym był życzył rozkwitłych parę oleandrów starych. Mówiono mi, że tam nad Jordanem tyle dziko ich kwitnie. I cóżeście mogli widzieć w tym mroku? — dodał z zapałem. — To oglądać trzeba, gdy wszystkie światła rzęsiście dokoła płoną, a obłoki kadzideł odrywają posąg i ołtarz od ziemi. Wszystko to zdaje się wtedy kwitnąć w niebiosach.
Bużeński stał już ostygły i milczący. Poczęli wolnemi krokami iść ku klasztorowi.
— Mój Boże — dodał o. Anioł — jakżem ja szczęśliwy, że mój ołtarz nareszcie porucznika do kościoła zwabił.
— Ha — przerwał smutnie Bużeński — znasz księże przysłowie: Co po psie w kościele? Tak i ze mną! — Poruszył ramionami. — Dawnom zapomniał się modlić — dodał — a wkońcu, gdy raz umrze na ustach modlitwa, nie wskrzesi jej już nic.
— O, nie! — zaprzeczył zakonnik — przeciwko temu ja się piszę z protestem.
Bużeński począł coś podśpiewywać umyślnie, aby się nie okazać poruszonym i pożegnawszy zakonników, zwrócił się do swojej celi.
Z nową jakąś gwałtownością i pośpiechem nakazał przygotowywać się ludziom do wyjazdu.
— Dziś już ósmy — rzekł — najdalej dziesiątego Zerwikaptur nadjedzie, a gdy się go doczekam, ani chwali nie zabawię tu dłużej.
Zapewniali go ludzie, że wszystko było w pogotowiu.
Rzecz dziwna jednak: Bużeński ciągle na pobyt swój w klasztorze skarżył się i narzekał, śmiał się ze zakonników i ich życia, a teraz, gdy tak upragniony wyjazd się zbliżał, doświadczał osobliwego uczucia. Jakoś mu żal było tych mnichów, z którymi się zżył; czuł, że mu po nich tęskno będzie, że nawet ta nieznośna cisza grobowa przypomni mu się nieraz wśród wrzawy. Wszyscy ci ludzie występowali przed nim zagadkowo, ale sympatycznie. — Dobre ludziska — powtarzał.
Lecz wnet przypominał sobie swoją przeszłość, z którą był związany z łańcuchem krwi; budziła się niedorzeczna namiętność ku kobiecie, którą razem kochał i pogardzał nią.
W tych sprzecznościach z samym sobą czekał na Kalasa.
Tymczasem, próbując się już ubierać, choć żupan i kontusz na ręku musiał być rozpruty i pozawiązywany, chodził po celach z pożegnaniami.
— Na świecie się już pewnie nie zobaczymy — powtarzał z uśmiechem — gdzieindziej nie mam nadziei spotkać się, bo ichmość będziecie śpiewali Gloria in excelsis, a ja będę wył z potępieńcami.
— Ale wybór od pana porucznika zależy — mówił o. Anioł.
— Myślicie? — mruczał Bużeński.
Im ów dziesiąty zbliżał się więcej, tem porucznik niespokojniejszym się okazywał. Miał wprawdzie list od Kalasa, zapewniający, że przybędzie w terminie, ale dnia dziesiątego Zerwikaptur nie przyjechał. Bużeński chodził, klnąc go i niepokojąc się.
Naostatek jedenastego rano Kalas, który z całym swym obozem, bo ludzi z sobą wziął kilku, stanął na mieście, przyszedł do klasztoru. Można sobie wystawić, jak go Bużeński witał.
Rad był tego samego dnia wieczorem jechać, ale i konie były pomęczone i mnóstwo jeszcze rzeczy zostawało do załatwienia.
Na dobitkę podkomorzy, od gwardjana się dowiedziawszy, że porucznik miał opuścić klasztor, obiecał się na ten dzień z pożegnaniem.
Nie mogąc mu oddać wizyty, porucznik przynajmniej czekać na niego musiał, aby się wytłumaczyć.
Bielski przybył dopiero po obiedzie, w wyśmienitym humorze, z małemi podarkami na drogę. Wiózł też zapas nowin zwykły. Wiedział kto się w Warszawie narodził, umarł, ślubował i jacy dostojnicy na zamku byli przyjmowani i kto ostatniemi czasy zaszczycony został orderem Orła białego i św. Stanisława.
Pomiędzy udekorowanemi wymienił podkomorzy imć pana na Wielkich Mostach Mościskiego.
— Ale to, mości dobrodzieju — dodał, nie wiedząc o stosunkach porucznika — nieczysta historja tego na Wielkich Mostach Mościskiego, boby się on chyba na dziurawym moście pisać powinien. Posądzam go, że szlachectwem się szczyci podejrzanem i wszył się w cudzą skórę. A co to za buta! co za fumy! ho! ho! Zdaje się, że kędyś tu przechodzić musi droga z jego majętności Zabierza do owych Mostów, bo oto, niedalej jak wczoraj, ludzie mi mówili, ze w karczmie na gościńcu w Krzywdzie, spotkali jakiś oddział salw-gwardji tego pana, dosyć liczny, popasający czy nocujący. Co to, słyszę, za uzbrojenie i barwy od sajet! daj go katu!
Kalas i Bużeński spojrzeli po sobie.
— Gdzie ci ludzie popasali? — zapytał Kalas.
— W Krzywdzie, na gościńcu w lesie — rzekł podkomorzy — a pili słyszę na humor, a krzyczeli...
— I dużo ich było?
— Powiadali mi, że dobrze kilkunastu. Chłop w chłopa jak dęby.
Porucznik zdrową ręką wąsa kręcił. Śmiały mu się oczy.
Bielski, wysypawszy nowiny, wyściskawszy obu ichmościów, napiwszy się starego miodu dla konkokcji, odjechał wieczorem.
Zaledwie był za furtą, gdy Kalas przybiegł do porucznika.
— A co nie mówiłem? — zawołał.
— Ale ja się z tego niewymownie cieszę — odezwał się Bużeński. — Ilu nas będzie.
— Co ty myślisz? — przerwał Kalas.
— Co! oczywista rzecz, wprost na nich jechać. Z satysfakcją się z nimi rozprawię. Po długim wypoczynku większego specjału niema, nad taką okazyjkę.
Kalas się zżymał cały.
— Ja na to nie pozwolę — rzekł. — Wiemy szczęściem, że czekają na nas pod Krzywdą, pominiemy ich łatwo, a leźć im na sztych poco? Tyś jeszcze chory. Albo ta hałastra tego warta? Tfu do licha!
— Lubku mój! — przerwał Bużeński. — Miałoby to pozór, jakbyśmy się ich ulękli. Słuchaj tylko. Wielu ich? kilkunastu, a nas, z moją i twoją czeladzią, doliczym się do dziesiątka; czyż przyzwoita rzecz ich omijać?
— Nie pojadę na Krzywdę! — zawołał Kalas. — Gdyby się to na co mogło przydać, nie mówię.
— Satysfakcja! — zawołał Bużeński. — Człek się odświeży, jakby w żywej wodzie skąpał.
Zerwikaptur ani słuchać nie chciał.
— Szlachcic ze szlachcicem wybić się, czemu nie? — wołał — ale to ciury!
Sprzeczali się tak z sobą i do wieczora ani jeden ani drugi nie ustępował, a że Kalas w celi przyjaciela na podłodze spał, dobra część nocy zeszła jeszcze na upieraniu się, każdy przy swojem.
Nazajutrz Bużeński chciał już jechać na gwałt; tymczasem koń zakulał. Dozorujący go masztalerz otrzymał obietnicę stu batów wolniejszym czasem. Szczodrym był na to Bużeński, lecz groźby te, jeśli narazie wykonane nie zostały, nigdy się potem nie spełniały.
Koń był przy kuciu zagwożdżony, a po usunięciu ufnala, trzeba było dać nodze choć dzień spoczynku.
Tymczasem, jak skoro sami z sobą zostali, zaczynał się sprzeczać zajadle, czy jechać na Krzywdę, czy nie?
Kalas stał twardo przy swojem.
Porucznik też dopiero tem został rozbrojony, gdy mu przyjaciel przypomniał, że dla marnej, jak on ją zwał, satysfakcji, dostawszy znowu rany — bo to chodzi po ludziach — opóźni przybycie do Warszawy i tę wielką scenę, którą tak pragnął odegrać z wojewodzicową.
W istocie zaś Zerwikaptur miał nadzieję w czasie podróży i nimby się do Warszawy dostali przekonać powoli Bużeńskiego, iż sceny tej powinien był także zaniechać.
Postanowiono więc, zamiast wielkim gościńcem na Krzywdę, ruszyć w lewo, omijając ją, na Suchą Wolę.
— Kat ich bierz — zakończył Bużeński — można suponować[2], żeśmy o nich nie wiedzieli. Niech tam stoją i czekają. Mnie do Warszawy pilno.
— Pomimo to — dodał Kalas — chociaż podkomorzy o nich mówił, że się tam znajdują, powinniśmy się mieć na baczności. Mogą i oni się poinformować, drogę zapobiec. Musimy iść zwartym szeregiem, ławą i wszyscy razem.
— Zdaję na ciebie komendę — odezwał się porucznik — rób jak chcesz, byle w drogę raz... w pole, na świat i adieu — tym murom, które mnie tak długo trzymały. No, ale wiesz co, Kalas, śmiej się ze mnie, dalipan że mi tych trutniów mnichów żal będzie.




  1. Z honorem.
  2. Przypuszczać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.