Klasztor/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klasztor |
Podtytuł | Opowiadanie |
Wydawca | Czytelnia "Pielgrzyma" |
Data wyd. | 1928-1929 |
Miejsce wyd. | Pelplin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Znanym jest serca ludzkiego przymiotem, że się przywiązuje do tych, którym mogło usłużyć. Odwrotną stroną medalu tego jest równie dowiedziony pewnik, że dobrodziejstwo upokarza i najczęściej wywołuje niewdzięczność.
Oo. bernardyni, pomimo wszystkiego czego doświadczyli od Bużeńskiego, bo ten, jak widzieliśmy, wcale delikatnym nie był i obchodził się z nimi często grubiańsko, a zawsze z pewnem lekceważeniem — przywiązali się do tego nieszczęśliwego. Z dobrocią ludzi do pobłażania nawykłych, starali się w nim wynajdywać strony jasne, popędy szlachetne, upatrywali pewne zmiany charakteru, na przyszłość obiecujące poprawę. Jednem słowem, niewdzięczny ten gość, który nadużywał ich serdecznej uprzejmości dla siebie, w ciągu kilkomiesięcznego pobytu stał się dla wszystkich już jakby cząstką potrzebną i czemś konwentowi należnem.
Był to probierz ich cierpliwości. Wybaczano mu wiele, przepuszczano mimo uszu cyniczne wybryki, miano dla niego litość i współczucie.
Wszyscy przygotowani byli do tego, że ich miał opuścić, a nie znalazł się ani jeden, któryby go nie żałował.
Oni wszyscy czuli się tu tak bezpieczni w tym cichym kąciku i nie mogli pomyśleć bez trwogi o tem, na co zuchwały człek miał być narażony, znowu się na świat wyrywając.
O. Szymon pocieszał się tem, że różnemi drogami prowadzi Opatrzność ludzi do poprawy, że wielu potrzeba być wprzódy w srogim ogniu, nim ochłody zapragną i poznają, gdzie szukać jej powinni.
O. Anioł zawczasu myślał, jak mu będzie smutno przechodzić później około tej celi pustej, którą przez tak długi czas biedny porucznik zajmował.
Tymczasem w wigilję dnia odjazdu wozy już stały popakowane. Bużeński rozdał podarki i pamiątki i sam dosyć wzruszony rozstaniem, położył się ostatni raz spać pod gościnnym dachem klasztoru.
Paliła go już gorączka wyrwania się znowu w świat, do boju.
Zrana, gdy wozy i ludzie porucznika i Kalasa stały już u bramy klasztoru, gotowe do wyruszenia, w murach panował nadzwyczajny ruch i wszyscy byli zaprzątnięci wyjazdem. Co żyło, powysuwało się z cel i komórek.
Służba klasztorna, po pańsku wynagrodzona, żałowała Bużeńskiego i jego czeladzi, z którą żyła w najlepszej komitywie. Wszyscy niemal z orszaku porucznika raniuchno na intencję podróży poszli słuchać mszy świętej przed ołtarzem Najśw. Panny, odprawionej przez o. Gabrjela. Bo choć pan bezbożnikiem był, a niewiara jego oddziaływała potroszę na służbę, w prostaczkach nie tak łatwo zachwiać tem, co z mlekiem wyssali.
Gdy się to działo, Bużeński się odziewał do drogi, którą uparł się odbywać konno, przynajmniej dopóty, dopóki starczą siły.
Był tego przekonania, że na koniu rychlej odzyska postradaną swobodę ruchów i dawną rzeźkość.
Jeszcze się obaj z Kalasem nie poprzepasywali do drogi, gdy już zakonnicy na pożegnanie schodzić się zaczęli.
Jeden z pierwszych przybył o. Rafał, jako gospodarz. Tęskno mu było, że ten gość po staroświecku i po chrześcijańsku nie chciał wnijść do kościoła ani na chwilę, podziękować Bogu za wyzdrowienie, a prosić o błogosławieństwo. W rytuałach kościelnych, w starych agendach znajduje się wszakże taka benedykcja podróżnych.
Dawniej, gdy wszystkie podróże były z wielu niebezpieczeństwami połączone, obyczaj prawie powszechny prowadził zabierających się w drogę do kościoła. Bużeńskiemu jednak o tem ani mówić nie było można. O. Rafał patrzył na spieszącego i rozgorączkowanego swojego gościa z politowaniem wielkiem.
— Jeszcze raz, ojcze gwardjanie — odezwał się rubasznie porucznik — tysiączne dzięki wam! Byliście dla mnie, nieznośnego natręta, bardzo miłościwymi. Nie umiem wypowiedzieć, jak wdzięczny jestem. Sam to czuję, żem dokuczył, ale naturę mam psią, zjadliwą.
— Wierzcie mi, poruczniku — przerwał ksiądz — że nie tylkoście nam się nie naprzykrzyli, ale tęskno będzie po was wszystkim. Nie umiemy inaczej okazać wam afektu, tylko po mniszemu modlić się za was będziemy.
Drzwi niedomknięte otworzyły się i wszedł o. Serafin z książeczką w ręku.
Z nim najmniej obcował Bużeński, ale miał wielkie poszanowanie dla niego i jakąś niewytłumaczoną przed nim trwogę.
O. Serafin wsunął się jakby zakłopotany i bardzo po cichu coś do Bużeńskiego przemówił. Głos mu drżał.
— Niech Bóg prowadzi! — rzekł. — Wyście po sobie klasztorowi zostawili pamiątki, otóż i ja wam chcę też narzucić jedną. Wiem, że rychło jej nie spożytkujecie, ale... któż wie, przyjdzie może taka w życiu waszem godzina, gdy... otworzycie, choćby przez ciekawość, książeczkę, którą wam przynoszę.
To mówiąc, małą, oprawną w skórę czarna z klamrami książeczkę, o. Serafin, obejrzawszy się dokoła, wcisnął w podróżną sakwę porucznika, która jeszcze nie była zasznurowaną.
Bużeński, nawet nie spojrzawszy na książkę począł dziękować, a o. Serafin jakby ciężkiego dopełniwszy obowiązku, cofnął się przed przybywającym o. Gabrjelem.
Ten w krótkich słowach przynosił także błogosławieństwa i życzenia. Na twarzy jego widać było niepokój o tego człowieka, ale zarazem smutne przekonanie, że godzina nawrócenia go nie wybiła jeszcze.
Oo. Anioł, Szymon, nawet kwestarz Michał znaleźli się w celi, wszyscy spoglądając na przygotowującego się z serdecznem uczuciem. Na niektórych obliczu czytać było można jakby przeczucie, iż nowe niebezpieczeństwa zuchwałemu szlachcicowi groźnemi będą.
O. Anioł napróżno się silił na wesołość.
Sam Bużeński, natura wcale nieuczuciowa, czuł się poruszonym głęboko, choć wesołego chciał udawać.
Zapowiadał on ojcom, że chyba żyw nie będzie, a przy pierwszej sposobności odwiedzić ich musi...
Chciano się nastroić na ton wesoły, ale w głosach brzmiała jakaś nuta smutna.
Dla o. Michała Bużeński szedł na stracenie. Jeden o. Serafin, który mu wcisnął naśladowanie Chrystusa Pana, miał jakąś nadzieję.
Ks. Michał, świadom dróg i dworów, dowiedziawszy się którędy jechać mają, informował ich o mostach niepewnych, o groblach jeszcze niewyschłych, o grzęzawicach i objeżdżkach. Był nawet tego zdania, że noclegi i popasy na dworach raczej, niż po gospodach odprawiać byli powinni, dla bezpieczeństwa ich i dla przyjemności.
Porucznik się temu opierał, z powodu że do szlachcica zajechać było łatwo, ale wydobyć się trudno i podróż musiałaby się niewiedzieć jak długo przeciągnąć.
Wkońcu Bużeński schylił się przed gwardjanem raz ostatni, ujął za czapkę i ruszył, obejrzawszy się po celi.
Ojcowie, wszyscy zasmuceni, jak w procesji go przeprowadzili.
Mimowoli Kalas się skrzywił i pomyślał: brak tylko świec, a wyglądałby pochód nasz, jak jaki pogrzeb.
Bużeński szedł, rozmawiając wesoło, ale spoglądając się smutnie po korytarzach i krużgankach. Co chwila ukazywał się któryś z braciszków, żegnając go jeszcze pokłonem i szeptem:
— Bóg prowadź!
Pożegnano się u furty, przy której pozostali o. Rafał z Serafinem, reszta towarzyszyła aż do bramy. Tu stali ludzie na koniach, wozy i wierzchowce dla ichmościów.
Żegnano się jeszcze. O. Anioł błogosławił krzyżem świętym.
Bużeńskiemu oczy się śmiały do konia i skoczył na siodło raźno: ale na krótką chwilę coś go jakby zaślepiło.. płatki przeleciały mu przed oczyma, przetarł ręką po czole i dopiero odetchnąwszy, dał znak:
— Naprzód!
Z za bramy stojący zakonnicy spoglądali jeszcze.
Wielu z nich po tym krnąbrnym i zuchwałym żołnierzu tęskno już było. Naostatek cała kawalkata znikła za pierwszemi domami miasteczka i wrota się zamknęły.
Po tych miesiącach kilku rekolekcyj Bużeński, choć się na pozór wcale nie zmienił, znalazł się wszakże na swobodzie jakby innym. Nie był już tym nieustraszonym zapaśnikiem w walce z losem, co wprzódy. Wola była taż sama, lecz energja w wykonaniu osłabła. Gwałtowne postanowienia poddawał jakiejś rachubie, czego dawniej nie bywało.
Tak teraz z początku zażądał się puścić na Krzywdę i narazić na napaść, a dał się przełamać przyjacielowi i od zamiaru odstąpił — myśląc o Warszawie i spotkaniu z panią wojewodzicową, choć się z tego nie zwierzał Kalasowi, wahał się, jak tego dopełnić.
Podróż, przedsięwzięta z ostrożnością i oględnością wielką, poszła pomyślnie. Zasadzka Mościskich, jeżeli w istocie zamierzoną była, pozostała za nimi, a o pogoni mowy być nie mogło, gdy raz na wielki dostali się gościniec.
Porucznik wprost dążył do Warszawy. Kalas mu chciał towarzyszyć aż tam i dni kilka pozostać, aby, jeżeli można odwieść go od zamiaru zrobienia nowej awantury kobiecie i ściągnięcia na siebie zemsty jeszcze straszniejszej.
Bużeński miał tu stosunki bardzo rozległe i powszechnie był lubianym. Bywał na dworze i we wszystkich znaczniejszych domach. Przyjaciele jego, w czasie niebytności, starali się wieści, jakie chodziły o nim, obrócić na korzyść jego. Było coś tajemniczego w tem, lecz wierzyli wszyscy, znając Bużeńskiego, że nic honorowi jego uwłaczającego być nie mogło.
Zaraz po przybyciu, co najpilniej posłał się porucznik dowiadywać, czy wojewodzicowa z mężem jest w Warszawie. Kalas życzył gorąco, by jej nie zastali. Stało się jednak inaczej. Starego Mościskiego nie było, ale córka z mężem właśnie jako gwiazda nowa przyświecała horyzontowi.
Spotkanie się było nieuchronnem.
Zerwikaptur sądził, że może zawczasu rozgłaszając o przybyciu Bużeńskiego, wypłoszy stąd piękną panią.
Wiedział dowodnie o tem, że przyjazd porucznika doszedł do jej wiadomości; nie ruszyła się jednak i nie zdawała chcieć zmienić życia trybu.
Porucznik potrzebował dni paru, nimby pierwsze wizyty oddawać począł. Ręka jego jeszcze wymagała pewnych ostrożności, lecz suknie tak zręcznie mu porozparano dla niej, że mógł, mimo to, ze zwykłą energją wystąpić.
Kalasowi się nie zwierzał już, gdzie i jak miał wojewodzicową Emilję po raz pierwszy powitać; nie chciał się bowiem przyznać do tego, że, gdy wprzódy gwałtownie sobie życzył tego spotkania, teraz zdawał je na losy i powiedział sobie, że to ma być udziałem przypadku.
Tymczasem kasztelanic, jak wszyscy owej epoki zabawiający się wesoło, był namiętnym graczem. Drugiego czy trzeciego dnia spotkał się w ulicy z szambelanem króla, u którego co wieczór grywano — można było nawet powiedzieć i co rano, bo najczęściej poczęta wieczorem gra przeciągała się do świtu.
Szambelan gwałtownie prosić go począł, aby na wieczerzę przybył koniecznie. Mieli być mężczyźni sami.
— Mam z sobą swego przyjaciela, Kalasantego — rzekł porucznik — opuścić go nie mogę.
— Przyjdźcie we dwu, proszę — dodał szambelan. — Plus on est des fous, plus on rit.[1]
O godzinie dziewiątej, nie bez bicia serca, Bużeński, po raz pierwszy od wypadku, ukazał się w gronie dawnych znajomych.
Powitano go radośnie, ale z należną dyskrecją, nie zarzucając pytaniami do zbytku. W liczbie gości, znajdujących się tu, uderzyła Bużeńskiego figura obca mu młodego, delikatnego, dosyć przystojnego jegomościa, który mówiąc, szeplenił trochę i miał głosik cienki, niby niewieści, niby dziecinny.
Nadzwyczaj grzeczny dla wszystkich, nieznajomy ten ni z tego ni z owego, wśród rozmowy, kazał się zaprezentować Burzeńskiemu. Był to pan wojewodzic, mąż Emilji.
Osłupiał niemal porucznik, gdy ten swym cieniuchnym głosikiem, słodziuchno przemówił do niego, że wiele o nim słyszał od żony, że bardzo pragnął zrobić z nim znajomość, a w końcu wyraził się, iż ma nadzieję widzieć go w domu swoim.
Zuchwały i niczem się nie dający zmieszać, Bużeński tym razem tak był niespodzianką tą odurzony, iż z początku odpowiedzieć nie umiał. Zamruczał coś, kłaniając się. Wojewodzic rozpoczął z nim swobodną rozmowę i dał mu poznać w niej całą swą nicość. Głos dziecinny doskonale w nim odpowiadał umysłowi, na wieczne skazanemu dzieciństwo.
Gdy się wojewodzic oddalił, a Bużeński mógł zbliżyć do Kalasa i spojrzeli sobie w oczy, Zerwikaptur zapytał go:
— Cóż ty myślisz?
— Naturalna rzecz, że zaproszenia nie mogę odrzucić. Sami mnie wzywają.
— Ja to rozumiem inaczej — odparł Kalas. — Jejmość chce przejednania.
Bużeński się zadumał.
— Wszystkiegom się spodziewał, ale tego — przyznaję się — nie. Bądź co bądź, nie ujdę z placu.
W kilka dni potem porucznik pojechał z wizytami i kartę swą wyrzucił w pałacyku, który wojewodzic z żoną zajmował na Krakowskiem Przedmieściu.
Był to krok pierwszy.
Nazajutrz wojewodzic go odwiedził wzajemnie. Wiadomo było powszechnie, że nic nie czynił bez wiedzy żony, całe to więc wystąpienie jej przypisać należało.
Na wieczorze u pani Lubelskiej, na którym tłum był wielki, a chwilowo i król się znajdował, porucznik znajdował się także. Tu miał szczęście zwrócić na siebie naprzód łaskawe oko najwyższego pana, który go przywitał, zapytał o zdrowie, powiedział, iż słyszał o chorobie i grzecznie pożegnał życzeniem, aby tak miłego człowieka societe[2] stolicy nie straciła... Stanisław August miał zawsze na zawołanie uśmiech ten zdawkowy, którym wszystkich czarował. Obdarzył nim i Bużeńskiego. W chwilę potem, o trzy kroki od siebie, niespodzianie ujrzał wojewodzicową. Tyle mu ona przypominała, iż mimo całego męstwa swego, zaniemiał i pobladł.
Nadzwyczaj strojna, jaśniejąca pięknością, której znamieniem była śmiałość i zuchwałe narzucanie się, okryta brylantami, obwita w koronki, stała przed nim, jak urągające się widmo jakieś.
W twarzyczce jej nie dostrzegł ani cienia strachu, niepewności, wahania się. Zmierzyła go wielkiemi oczyma, a gdy, przystąpiwszy, ukłonił się jej, pierwsza go powitała ze swobodą niepojętą.
— Miło mi pana porucznika tu spotkać.
Wachlarzyk przyłożyła do ust i patrząc nań, zaczęła się uśmiechać. Bużeński stał jeszcze skamieniały.
— Mąż mój mówił mi, iż miał przyjemność zrobić z nim znajomość.
Bużeński dostrzegł, że ze stron zwracano na nich oczy; to mu bodźca dodało.
— Pani mi pozwoli, abym jej złożył uszanowanie!
— Spodziewam się! — przerwała młoda pani. — Czekałam na wizytę i mam do niej prawo.
Nie uszło zapewne oka wojewodzicowej wrażenie, jakie uczyniła na dawnym swym wielbicielu. Była pewną, że panowanie nad nim odzyska i korzystając z tego, że towarzystwo otaczające zajęte było przybywającym Anglikiem jakimś, dodała półgłosem:
— Przeszłości trzeba zapomnieć i wzajemne winy sobie przebaczyć. Rozumiesz mnie pan?...
Resztę wzrokiem dopełniwszy, skinęła na męża, wachlarzem, a gdy ten, przebiwszy się przez tłum, przyleciał natychmiast, zawołała, wskazując porucznika:
— Proś-że pana Bużeńskiego, aby bez ceremonji przyszedł do nas na obiad we czwartek.
Wojewodzic oburącz uchwycił dłoń porucznika, a gdy się ta ceremonja odbywała, piękna pani skorzystała z chwili, wstała i odeszła.
Długo potem Bużeński przyjść do siebie nie mógł.
Na wieczorze u pani Lubelskiej nie było Kalasa; porucznik natychmiast wyjechał, aby się z nim rozmówić o tem, co go spotkało. Nie zastał jednak przyjaciela i miał czas, czekając na niego, rozmyślać, ważyć, jak mu postąpić należało.
Własne jego zuchwalstwo, które on sam uważał za nadzwyczajne, przeszła śmiałość i energja tej kobiety. Był na pierwszym wstępie zwyciężonym już przez nią.
Gdy Kalas o północy wrócił i usłyszał opowiadanie przyjaciela, z początku wierzyć nie chciał. Zdawało mu się to niepodobieństwem.
— Wiesz co — rzekł wkońcu — na twem miejscu, zaprawdę, strzegłbym się jeść i pić w domu tej kobiety. Żeby ona ci mogła przebaczyć, temu nigdy nie uwierzę. Ma jakąś zemstę na oku — strzeż się!
Bużeński się rozśmiał.
— Śni ci się: jaką ona zemstę knuć może? Nie lękam się jej, a przyznam ci się, że mnie widokiem swej piękności do najwyższego stopnia na nowo rozkochała. Małżonek jest zerem.
Nie dokończył. Kalas, chłodniejszy, napróżno starał się ostudzić go i baczniejszym uczynić.
Po owym obiedzie czwartkowym, powrócił Bużeński jeszcze bardziej rozmarzony i spętany zupełnie. Przyjaciela ani słuchać już nie chciał i gniewał się na niego. Szał nim owładnął jakiś.
Kalas, trwożliwy, napróżno starał się przeniknąć, co to wszystko znaczyć miało. Nic nie mogło mu wybić z głowy zemsty, lecz tak misternie osnutej, że rodzaju jej i dróg niepodobna jeszcze było wyśledzić.
Chciał pozostać tu na straży przy Bużeńskim, który oświadczył, że służbę porzuca, porucznikowstwo sprzedaje i ma zamieszkać w Warszawie; ale dla Kalasa było to poświęcenie się niepodobieństwem.
Po kilku tygodniach, gdy coraz ściślejsze stosunki zawiązywały się pomiędzy wojewodzicem, jego żoną i Bużeńskim, a Kalas napróżno prawił kazania o ostrożności — musiał wkońcu odjechać do chorągwi, zdając przyjaciela na opiekę losu.
Przewidzieć było poniekąd łatwo, że Bużeński, pod wpływem tej kobiety, tam pójdzie, gdzie ona zechce.
Przez dosyć długi czas Kalas, wyjechawszy do Białegostoku, unikał stosunków z Warszawą, nie dowiadywał się o porucznika, lękając się czegoś straszliwego dowiedzieć. Stosunki rezydencji pani Krakowskiej ze stolicą były bardzo częste i łatwe, przejeżdżających i przybywających wielu. Snadnie więc mógł informować się Zerwikaptur; lecz, jakby przeczuciem, słuchać nie chciał i nie pytał.
Tak cały rok upłynął. Bużeński ani razu się nie zgłosił, nie napisał nawet.
Kalasa wysłano po lenungi do Warszawy. Rad nierad, jechać musiał. Miał zamiar, odebrawszy ze skarbu przyobiecaną i asygnowaną sumę, natychmiast odjeżdżać. Tymczasem formalności się znalazły do dopełnienia, zwlekano wypłatę.
Kalas mało się gdzie pokazywał. Miał tu siostrę cioteczną, kobietę żyjącą cicho, słabowitą i u niej jednej czasem bywał.
Dom to był zamknięty, chociaż nie bez stosunków ze światem. Chora pani starościna spędzała znaczniejszą część dnia, leżąc na kanapie, zajęta dwojgiem swych dzieci. Kilka dobrych przyjaciółek, odwiedzając ją, przynosiło ten chleb powszedni wszystkich miast wielkich — plotki i pogłoski.
Jednego dnia Kalas trafił właśnie na opowiadanie o nadzwyczajnych zbytkach i marnotrawności swojego przyjaciela, który, jak w mieście mówiono, dla pięknej wojewodzicowej, dla towarzystwa jej, dla przypodobania się i popisu, majątek tak szybko tracił, a w karty przytem tak wiele przegrywał, że miała mu w prędkim czasie grozić nieuchronna ruina.
Opowiadano o wydawanych przez niego na wsi i w mieście fetach, których Emilja była królową, tysiącami dukatów kosztujących. Mąż był z nim w najlepszych stosunkach, Bużeński przyjacielem domu. Kredyt, jaki miał w początku, już był silnie zachwiany; mówiono że wpadł w ręce lichwiarzy, że część majątku chciał sprzedać.
Kalas tak wziął to do serca, iż nazajutrz pobiegł do Bużeńskiego bardzo rano, aby go zastać w domu napewno.
Porucznik spał jeszcze; miał czas przyjaciel rozpatrzeć się w domu, na stopie nadzwyczaj pańskiej postawionym, pełnym służby i nieładu. Przypuszczony potem do sypialni, znalazł Bużeńskiego przerażająco zmienionym.
Zawsze piękny jeszcze, gwałtownie w ciągu tego roku postarzał; podrażniony był, niecierpliwy, a słowa goryczy pełne wyrywały mu się z ust mimowoli, choć dowodził, że bardzo jest szczęśliwy.
Z rozmowy się okazało, że niedawno przegrał około pięciu tysięcy czerwonych złotych. Troska o dostanie pieniędzy była widoczną.
Kalas spróbował dawać rady zdrowe, ale Bużeński powitał je śmiechem.
— Dajże mi pokój! Przegrałem wczoraj, jutro mogę wygrać. Życia, do którego nawykłem, nie rzucę, bo nie mogę. Nie wytrzymałbym już, nie kąpiąc się w tym wrzątku... Ale to się nazywa — żyć... a kisnąć, jak wy ludzie rozsądni, to największa nędza i głupota! Jak co komu służy. Krótko a dobrze, to moje godło!
— Ależ czy dobrze? — pytał Kalas — nie wyglądasz wcale tak szczęśliwym.
— Mylisz się. Za nic w świecie trybu życia bym nie zmienił.
Rozmowa zwróciła się na wojewodzicową.
— Widzisz — rzekł Bużeński — jakie miałeś podejrzenia i przeczucia śmieszne. Jesteśmy z nią i z nim w najlepszej przyjaźni... Kobieta zachwycająca, a charakter jej tak mojemu odpowiada, że myśli swe zgadujemy.
Kalas patrzył nań wielkiemi oczyma.
— Mąż najwygodniejsze w świecie stworzenie.
Począł się śmiać.
— Zalotną jest, to prawda, ale któraż piękna jak ona kobieta, jest od tego wolną?
— Ludzie głoszą, że ona cię rujnuje.
— To pocieszne! — odparł Bużeński — ona nie potrzebuje niczego, bo jest bogatszą daleko odemnie. Ja, jeśli się rujnuję, to dla siebie, nie dla niej. Bawimy się razem, to prawda.
Zasępiło się czoło porucznikowi na to wspomnienie ruiny.
— Nie będę kłamał przed tobą — dodał — istotnie, w tem towarzystwie przeszastałem wiele, a po ojcu, jak wiesz, niczego się już spodziewać nie mogę... aleć jakoś to będzie! Karty mnie dużo kosztują; lecz parę wieczorów szczęśliwych i mogę stanąć na nogi.
Kalasowi tak przykro było słuchać tych wyznań i widzieć już prawie pochyłość, po której przyjaciel leciał w przepaść, że pożegnawszy go dnia tego, choć parę dni bawił jeszcze w Warszawie, widzieć go już nie chciał.
Życie Bużeńskiego, o którem go dochodziły z różnych stron wieści, nawet w tej epoce rozprężenia i jakiegoś bezmyślnego szału, obudzało w ludziach politowanie.
Kalas w tem wszystkiem dostrzegł jakby umyślną, podżegającą, popychającą do zguby dłoń wojewodzicowej. Ciągle myśl ta dręczyła go, iż mściwa niewiasta prowadzi do ruiny Bużeńskiego, aby się w ten sposób za doznane upokorzenia odpłacić.
Z temi myślami smutnemi wyjechał Zerwikaptur do Białegostoku i znowu przez czas dosyć długi nie miał żadnej o przyjacielu wiadomości.
Przykro mu było przypomnieć sobie swoją ostatnią bytność w Warszawie, rozmowę z Bużeńskim i wszystko, co było w oczy z jego sposobu życia. Z trwogą myślał, ażali groźna jaka wiadomość nie przyjdzie o nim... Znając zaś gwałtowny charakter porucznika, przewidywał jakiś koniec tragiczny.
W ciągu całego jednak następnego roku o Bużeńskim nic słychać nie było. Dwa lata upłynęły od jego osiedlenia się w Warszawie.
Następny lenung dla chorągwi już inny z panów towarzyszów jechał odebrać w Warszawie; Kalas się wymówił od tego. Po powrocie kolegi nie śmiał badać nawet Zerwikaptur, ale on sam przyszedł — ukłon mu przynosząc od dawnego towarzysza.
— Cóż się z nim dzieje? — zapytał Kalas.
— Mówią, że ostatkami goni — rzekł przybyły — ale zawsze to są jeszcze pańskie ostatki. Na grze spędza większą część czasu, a co gorzej, głoszą nieprzyjaźni mu, co dawniej sam się zgrywał, teraz na spółkę z jakimś Francuzem ogrywa drugich. Krzywo nań patrzyć poczynają.
— Na Boga! — zawołał, protestując Kalas. — To są potwarze! Znam tego człowieka; może się zrujnować, ale się nie splami.
— Tak tyś go znał... i myśmy go wszyscy znali — odparł towarzysz — ale „tempera mutantur“[3]. Po krzywej drodze zajść można tam, gdzie się nie spodziewało.
Nie chciał ani słuchać, ani wierzyć temu Kalas. To pewnem było jednak, że majątki wszystkie zadłużone, już poprzechodziły w obce ręce, że porucznik nie miał nic, a żył na pańskiej stopie i w najściślejszych stosunkach z człowiekiem podejrzanym, że jest graczem z rzemiosła.
Z wojewodzicową i jej mężem, jak powiadał przybyły, stosunki miały być nie zerwane, ale znacznie osłabłe. Z domu dawnej przyjaciółki wychodziły właśnie wieści uwłaczające tylko sławie porucznika.
Wkrótce potem wiadomość o chorobie i śmierci ciotecznej siostry Kalasa zmusiła go udać się do Warszawy. Nie miał zamiaru ani szukać tu już Bużeńskiego, ani z nim się widzieć — ale przypadek rozporządził inaczej.