Klasztor/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klasztor |
Podtytuł | Opowiadanie |
Wydawca | Czytelnia "Pielgrzyma" |
Data wyd. | 1928-1929 |
Miejsce wyd. | Pelplin |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po pogrzebie i ułożeniu interesów zmarłej z rodziną, Kalas wybierał się już z powrotem do Białegostoku, gdy zrana usłyszał głos donośny, chociaż ochrypły, dopytujący się o niego w gospodzie pod Orłem białym. Nie poznał w nim Bużeńskiego, chociaż on to był, który go szukał.
Ukazujący się w progu był cieniem obrzydliwie wykoszlawionym tego pięknego i szlachetnego oblicza mężczyzny, jakim Kalas znał go niegdyś.
Twarz obrzękła, skrzywiona, zaczerwieniona chorobliwie, oczy jakby krwią zaszłe, wyraz ust, dawniej energiczny, dziś cynicznie szyderski — czyniły go wstrętnym. Ubiór jeszcze po dawnemu wytworny był, choć niesmaczny, a dowodził, że zrujnowany chciał się pokazać bogatym. Łańcuchy, pierścienie, spinki kosztowne błyszczały na szatach drogich, ale pomiętych. Na czole straszna troska kryła się w zmarszczkach przedwczesnych, gdy usta zdawały się drwić i urągać ze świata.
— Cóż to za moda znowu? — zawołał od progu — być w Warszawie, a starego przyjaciela i brata nawet nie widzieć? Trzeba wypadku, aby się Bużeński dowiedział o Kalasie i sam mu przyszedł się narzucać, hę?
— Proszę cię, na pogrzeb przybyłem — rzekł zmieszany Zerwikaptur.
— Cóż to ma do tego? Umarłych się grzebie, a z żywymi się je i pije.
To mówiąc, siadł Bużeński.
— Hę? cóż słychać?
Kalas, przejęty widokiem strasznego upadku tego człowieka, prawie się nie umiał zebrać na odpowiedź.
— No, a u ciebie? — odparł.
— U mnie? Cóż chcesz? Żyje się. Pozbyłem się kaduka dóbr, na których mnie okradano; jestem teraz swobodny, procul negotis[1].
Rozśmiał się szydersko.
— Ludzie ci powiedzą może, iż zrujnowany jestem. Kłamstwo! Jestem na drodze do fortuny. Przyjdź kiedy chcesz do mnie wieczorem; zobaczysz jak mieszkam, zjesz kolację i przekonasz się, jakiego mam kucharza. Spędzisz kilka godzin w towarzystwie najweselszych ludzi w Warszawie, zobaczysz kupy złota na stolikach.
Milczał Kalas, a Bużeński koniec laski ze złotą gałką wziął w usta i przestał mówić na chwilę.
— Z wojewodzicową moją — dodał ciszej — trochęśmy na zimno. Kobieta piękna, dziś może rozkwitła jeszcze śliczniej, ale zalotna i bałamutka. Starliśmy się parę razy ostro.
— Bywasz u nich jeszcze? — spytał Kalas.
— Nie, bo ten błazen mąż mi się sprzykrzył. Ślepy jest, chciałem się nim posłużyć, aby drugich odpędzić.
Bużeński nie dokończył.
— Przyjdziesz do mnie na wieczerzę? — zapytał.
— A cóżbym tam robił? — odparł Kalas. — Wiesz że w karty nie grywam, a wieczerzy nie jadam. Towarzystwa twojego nie znam.
— Poznać je warto — wtrącił Bużeński — bo to są najpiękniejsze imiona i ludzie wysoko położeni. Niema jak karty, aby się przy stoliku zrównali wszyscy.
Nagle porucznik się poprawił, obrócił, sparł rękę na poręczy krzesła i ciszej począł:
— Wystaw sobie, co to za podłość tych ludzi. Mówię o wojewodzicu i jego żonie. Żyliśmy na takiej stopie poufałej, a gdy mi się interesa czasowo zawikłały, mizernych tysiąca czerwonych złotych nu odmówili. Między nami mówiąc, jejmość odemnie wprzódy przyjmowała kosztowniejsze prezenta, niż to, o com na kilka dni prosił. Kobieta piękna, ale jak była, tak jest niewiele warta.
— Przestrzegałem cię — szepnął Kalas.
— A no, pamiętam o tem, alem był pod urokiem naówczas. Teraz mi się oczy otworzyły — dodał smutnie. — A co powiesz? gdyby chciała ta wiedźma, jeszczeby mnie wzięła, taką ma władzę przeklętą nademną.
Zaczął śpiewać Bużeński, dobył zegarka kosztownego, spojrzał i rzekł:
— Nalegam, abyś przyszedł do mnie na wieczerzę, dlatego tylko, abyś głupcom, rozgłaszającym ruinę moją, mógł gębę zatkać.
Wstał, mówiąc to i pochwycił rękę Kalasa.
— Co u licha! Nie droż się, przyjdź! Co jest najznakomitszego, najsławniejszego w Warszawie, poznasz u mnie. Sama ciekawość cię sprowadzić powinna.
Okręcił się na nodze, z udaną wesołością.
Czekam nieodmiennie. Możesz przyjść nawet po północy.
Po wyjściu gościa, Kalas długo siedział smutny, przerażony tym widokiem upadku człowieka, który był mu niegdyś sympatycznym. Majątkowa jego ruina niczem się zdawała obok moralnej, tak wypiętnowanej na obliczu, w mowie, w stroju, obejściu się człowieka, że Kalas powtarzał sobie: Byćżeby mogło, aby się do tego stopnia zszargał! zbrukał?
Wiele było i dawniej w zuchwałym, młodym szlachcicu rażącego często przesadą, lecz teraz wszystko zdawało się fałszem, udaniem, kłamstwem przeciwko samemu sobie. Ten Bużeński, co w klasztorze mnichów nieustannie komedją prześladował, dziś sam najnikczemniejszego pajaca grał rolę, udając państwo, dostatek i w społeczeństwie należenie do sfery, w której utrzymać się nie mógł.
Z tonu mowy, z wejrzeń, z pewnego troskliwie ukrywanego zakłopotania wnosił Kalas — który nie był wielkim znawcą ludzi — że Bużeński sam czuć musiał ruinę własną i okłamywał równie siebie, jak drugich.
Przeczuciem jakiemś Kalasowi na ten wieczór i wieczerzę bardzo się iść nie chciało, choć był ciekawym rzucić okiem na ten świat dla siebie nowy. Wiedział, że powróci ze wstrętem i obrzydzeniem. Ociągał się długo, lecz nareszcie, dość późno już postanowił dotrzymać danego słowa. Poszedł.
Mieszkanie, które porucznik zajmował wraz z Francuzem jakimś, tytułującym się margrabią, zdaleka już jaśniało, oświecone tak rzęsisto, że ludzie ulicami przechodzący stawali, aby mu się przypatrywać. Cały rząd okien na pierwszem piętrze bił światłem aż na błoto uliczne. Kilkanaście powozów różnych stało przed wrotami, a woźnice i służba od koni, pozsiadawszy z kozłów, hałaśliwie się też zabawiali.
Schody były oświetlone, a i tu pachołkowie, lokaje, hajduki, pilnujący płaszczów w przedpokoju i sieniach, grali w karty i głośnemi śmiechy świadczyli o dobrym humorze.
Cały szereg sal i pokojów ciągnął się, na przestrzał otwarty. Atmosferę czuć było jedzeniem, winem, ponczem, tytuniem i wonnościami, jakie naówczas były w modzie. Kilkanaście osób przechadzało się kupkami, gwarząc żywo; niektórzy leżeli na kanapkach, ale znaczniejsza część zgromadzona była przy stolikach gry, które w każdym prawie pokoju rozstawiono. Około nich ścisk był największy i po chwilowem milczeniu oczekiwania, rozlegały się wykrzykniki.
U jednego stolika dostrzegł Kalas niemłodego mężczyznę, w którym się domyślił owego margrabiego, z zakasanemi rękawami, trzymającego bank. Duża kupa złota leżała przed nim. Francuz z elegancją i dumą, z wielką zręcznością władał kartami, oczyma mierząc otaczających go dostojnych graczów.
W drugiej sali, za takim samym stołem, porozpinany, z szyją obnażoną, rozparty w krześle z zuchwałem wejrzeniem, ciągnął Bużeński. Zdala spostrzegłszy Kalasa, kiwnął mu głową i wskazując na bank, zawołał:
— Si le coeur vous en dit...[2].
Ale Kalas najmniejszej nie miał ochoty ani wygrywać, ani tracić. Skrył się za innymi i przypatrywał się nie tak wesołemu, jak mocno roznamiętnionemu i rozgrzanemu towarzystwu.
Roznoszono napoje chłodzące i rozgrzewające.
Pańskie to przyjęcie — choć miało pozór wszelki dostatku, zarazem nosiło na sobie jakieś piętno nieładu i rozpusty. Słudzy chodzili tak, jakby się panów swych ani obawiali, ani ich szanowali. Zdawali się niemal z nich urągać.
Kalas, nieznany tu, błądził wśród zgromadzonych, którzy, wcale nie zważając na niego, rozmawiali swobodnie. Z kilku kupek zaleciały go ciche, ale dobitnie wyrażone zdania, wcale niepochlebne o Francuzie i o Bużeńskim.
— Nie może to być, aby on nie wiedział, że jest spólnikiem i pomocnikiem pospolitego szalbierza. Tu grać nie można, to poprostu jaskinia rozbójników.
— To się smutnie skończyć musi — dodawał inny.
Kilka razy aż zadrżał Kalas, słysząc nagle powstającą przy stolach gry burzę; ale wnet jakoś się uspokoiło. Grano dalej.
Niektórzy wychodzili roznamiętnieni, nie widząc nic mrucząc sami do siebie, nie odpowiadając na zapytania.
Wśród tego gwaru, słudzy oznajmili, że wieczerza była na stole i banki pozamykano, bo sala jadalna została otwartą.
Na chwilę nadbiegający do przyjaciela Bużeński porwał go i prawie gwałtem posadził przy stole. Dał mu takie miejsce, aby w sąsiedztwie znalazł dawnego znajomego i towarzysza z pod tej samej chorągwi, którego teraz dopiero zobaczył Kalas.
Byłto starszy od niego niejaki Paweł Sas-Sasin, człek dziwny, ponury, który swojego czasu między wojskowymi uchodził za nudnego warchoła. Milczał, albo się kłócił zawsze. Kalas nie był z nim nigdy blisko, ale koleżeństwo po upływie pewnego czasu, stanowi węzeł i ludzi kuma z sobą.
Sasin się z nim przywitał grzecznie.
— Co Asindziej tu robisz? — spytał. — Nigdym go nie widział jeszcze u Bużeńskiego.
— Przypadkiem jestem, przejazdem tylko.
— A no! — odparł Sasin — a ja też, choć siedzę w Warszawie i uczęszczam dla ciekawości do tego przybytku fortuny, nie wdaję się w zapasy z nią.
Schylił się do ucha Kalasowi.
— Co mówisz? he? To wszystko mi pachnie jakąś nadciągającą katastrofą. Hę?
— Niestety i na mnie to takie czyni wrażenie — rzekł Kalas.
— Rzecz ciekawa! — mruczał Sasin. — Na co to zeszło Bużeńskiemu!
Popatrzyli sobie w oczy.
— Ja przyznaję się — dodaj Sasin — jestem tu poraz ostatni. Nie chciałbym być wmieszanym w awanturę, a czuję ją w powietrzu.
Po chwili Sasin, który rozpatrywał się po gościach, nieznanych Kalasowi, zaczął mu ich wskazywać po nazwiskach i tytułach. Zgromadzenie było istotnie świetne, ale złożone ze znanych hulaków, niemających jutra.
Pocichu przez ciąg wieczerzy rozmawiali tak z Sasinem, gdy już namiętność gry niespokojna zaczęła znaczniejszą część, osobliwie przegranych, odciągać od stołu. Margrabia i Bużeński wstali, ulegając natarczywemu domaganiu się o banki.
Kalas i Sasin siedzieli przy kieliszku wina burgundzkiego jeszcze, gdy rychło po wieczerzy z sali, w której bank trzymał Bużeński, głośniejsza wrzawa dochodzić ich zaczęła. Słychać było parę razy podnoszący się głos gospodarza, zagłuszony wykrzyknikami. Nastąpiło milczenie i spór zawzięty znowu.
— Wieczerza coś ich bardzo zaanimowała — rzekł Sasin, oglądając się.
Kilka już razy i przed wieczerzą powstawały spory, lecz teraz one widocznie przybierały jakiś gwałtowniejszy charakter.
Sasin potrząsał głową.
— Wiesz co, kolego — szepnął do Kalasa — dopij kieliszka i wynośmy się. Pachnie mi tu burdą.
Ledwie miał czas słów tych domówić, gdy w sali powstał taki krzyk i hałas, jakby się już mordowano. Bużeńskiego ponad wszystkiemi było słychać, ale natychmiast zakrzykiwano.
— To infamia! to rozbój?
Nim powstali od stołu, łomot krzeseł, stuk, szczęk okrutny zwiastował, że przyszło do starcia.
Niektórzy wynosili się corychlej za drzwi, inni biegali, kapelusze włożywszy na głowę.
Bużeński krzyczał schrypły:
— Sprawa honorowa! ja mej krzywdy nie daruję!
— Nikt się z tobą bić nie będzie, chyba kijem.
Sasin i Kalas wpadli do sali, gdy ona już była prawie opróżnioną. Stół leżał wywrócony, kilka krzeseł zdruzgotanych, po ziemi walały się karty i rozsypane złoto. Bużeński, pąsowy z gniewu, w rozpiętej sukni, bijąc się kułakami w piersi, latał jak szalony po sali.
Margrabia, równie przerażony i gniewny, stał na uboczu, jakby niepewny, co ma robić. Obłąkanemi oczyma rzucał dokoła.
Już byli w progu, gdy Sasin, rzuciwszy okiem na to co się działo, wstrzymał towarzysza.
— Dajmy pokój, my tu nic nie pomożemy. Zejdźmy im z oczu lepiej, niech się to bez nas wyklaruje.
I porwawszy za rękę Kalasa uprowadził go wprost do sieni i na schody.
— Nie mówiłem, że katastrofa za pasem? Inaczej się to skończyć nie mogło.
Przeciskając się przez gości, Sasin i Kalas, zdziwieni i strwożeni, nie posłyszeli ani jednego głosu, któryby się odezwał za gospodarzami. Wszyscy teraz utrzymywali, iż oddawna to widzieli, co się dnia tego objawiło i na jaw wyszło.
Na Bużeńskiego składano winę całą, bo gdyby nie on, niktby z nieznanym przybłędą, takim chevalier d’industrie[3], nie chciał się zadawać.
Struty okrutnie, Kalas, pożegnawszy w ulicy Sasina powlókł się do gospody. Zawsze mu, pomimo wszystko, żal było Bużeńskiego; radby się dowiedział nazajutrz, na czem to wszystko skończyć się miało. Lecz w stolicy, naówczas pełnej sejmowego gwaru, niemal codziennie przygody jakieś były chlebem powszednim. Nazajutrz Kalas nie mógł się o niczem dowiedzieć.
Poszedł na oślep ku Krakowskiemu przedmieściu, aby około mieszkania Bużeńskiego dostać języka. Na pierwszem piętrze okna wszystkie były pootwierane, jakby mieszkanie opuszczone przewietrzano. W domu cicho było i pusto. Zbliżywszy się do sąsiedniego sklepu, Kalas z łatwością się dowiedział, że szulernia na pierwszem piętrze, po nocnej awanturze, została opróżnioną. Francuz miał zniknąć nad ranem, a z towarzyszem jego nie wiedziano, co się stało.
Ponieważ Sasin dał mu adres swój, a Kalas przez miłosierdzie losu dawnego towarzysza będąc ciekawym, sądził, że się o nim dowie u obytego z miastem człowieka — poszedł do niego.
Stary dziwak, z fajką na niepomiernie długim cybuchu chodził po bardzo skromnem swem mieszkanku.
Zobaczywszy Kalasa, podał mu szeroką dłoń w milczeniu.
— Cóż się z Bużeńskim stało?
— Chce się bić — rzekł Sasin — ale nikt z nim nie stanie. Francuz złodziej czmychnął, szalbierstwo było jawne. Nie pozostaje mu, chyba sobie w łeb palnąć.
— A czemże u kaduka z takiego błota czy smoły się dobyć? — począł Sasin. — Jak to raz przywrzeje do człowieka, nie zmazać niczem...
Zresztą Sasin nie wiedział więcej nic.
Parę dni jeszcze dla własnych interesów wstrzymać się w Warszawie zmuszony, Kalas już nawet nie pytał o dawnego towarzysza, tak się lękał dowiedzieć o nim czegoś złego.
Bolał go los jego niewymownie.
Tymczasem na drugi dzień ceremonjalny stary Sasin przyszedł mu się wypłacić wzajemnemi odwiedzinami.
Rozmowa znów naturalnie zwróciła się na Bużeńskiego, ale nic nowego nie wiedział o nim dawny towarzysz broni.
— Wszystko to, co w tak krótkim czasie zaszło — mówił — oddawna można było przewidzieć. Pchnęła go na tę drogę zemsta kobiety o której mówią, że mając do Bużeńskiego niedarowaną obrazę, umyślnie go pociągnęła ku sobie, pracowała nad zrujnowaniem go i — dobiła wreszcie.
Ona pierwsza drzwi mu zamknęła.
Ludzie mówią o niesłychanej obłudzie, z jaką ta jejmość nadzwyczaj zręcznie miała chodzić około zguby tego człowieka. Naprzód dla niej stracił wszystko, a gdy nie stało na życie rozpasane, rzucił się na manowce.
Mówią, że teraz ona i jej przyjaciele błotem obrzucają nieszczęśliwego, aby już nigdzie oczów pokazać nie mógł.
— Tak się to wydawać może, kto zna historję porucznika — rzekł Kalas — lecz sądzę, że chyba więcej los i charakter jego własny, niż taka przemyślna i obrachowana zemsta poprowadziła go do upadku.
— A ja ci powiadam — przerwał Sasin — ja, co nie od dziś znam kobiety, że to sprawa wojewodzicowej. W tych czasach, kiedy na oko z nim najlepiej była, myślisz, że się taiła z tem, iż go nienawidzi? Wszystkie jej przyjaciółki wiedziały, co zamierza. W kobiecych kołach, gdy on wydawał fety kosztujące tysiące, powtarzano sobie na ucho, co powiadała wojewodzicowa.
Jeszcze kilka takich, a... wszystko runie.
Z początku może naiwny mąż użyty tylko był jako narzędzie; później i on pomagał ze świadomością. Powiadała mu, słyszę, a on to drugim powtarzał: — My się go inaczej nie pozbędziemy, tylko gdy się do szczętu zrujnuje.
Im prędzej, tem lepiej! Dziś wojewodzicowa i jej mąż po całem mieście się z tem noszą, że wszystkie drzwi przed Bużeńskim zamknąć się powinny.
Na nieszczęście i ojca ma przeciw sobie — dołożył Sasin — bo ten i macocha z nim, usprawiedliwiając siebie, jego potępiać muszą.
— Nieszczęśliwy! — zawołał Kalas — nie wiecie co się z nim dzieje?
— Nie, nie słychać nic.
Tegoż dnia wieczorem, gdy już Kalas w łóżku był, do drzwi jego gwałtownie się dobijać zaczęto.
Tknęło go coś, iż to być może Bużeński, kazał więc chłopcu wstać i otworzyć. On to był w istocie.
Wpadł jak burza, sapiąc i klnąc, a z głosu i postawy poznał Kalas, iż był mocno napiły. Nie witając się, upadł na krzesło:
— To nie koniec! O nie, początek dopiero! Ja im pokażę, co to Bużeński znaczy — ja im pokażę! Ja się śmierci nie boję, a potwarz z siebie krwią ich zmyję. Inaczej jak krwawo nie może to się skończyć.
Nagle zadumał się i westchnął, jakby zapominając, gdzie i z kim był.
— Dziwne losy! Szelma Francuz! Ale nie dowiodą mi tego, nie? Bić się nie chcą, to ostrzelam plac i będę do nich jak do psów palił. Wystaw sobie ta... paskudna Emilja i ta mi drzwi zamknęła. Wychodzi lokaj z zuchwałą miną i powiada mi, że ma rozkaz nigdy mnie na próg nie puszczać, żebym o tem raz na zawsze wiedział. Plunąłem w oczy chamowi. Wojewodzicową na ulicy zbiję kijem przy pierwszem spotkaniu. Wszystkich ich ten los czeka. Nie, nie koniec, panowie moi... poznacie mnie!
Mówił tak więcej do siebie, niż do Kalasa, nie patrząc na niego, siedząc z głową i oczyma spuszczonemi, widocznie jak zapomniawszy, gdzie jest.
Wstał potem i zdawał się czegoś dokoła szukać oczyma. Ustami poruszał, jakby w nich zaschło; wejrzenie obłąkane biegało, nie wiedząc nic.
Siedział znowu przy łóżku.
— Nikogo! Wszyscy odstąpili — począł wołać.
Zabawna rzecz... Wczoraj jeszcze pili i jedli u mnie, dziś żaden znać nie chce.
Zamruczał coś niewyraźnie.
— To nikczemne stworzenie, ten Francuz... zląkł się, zabrał wszystko, sprzątnął i nimem się opatrzył, już go nie było. Wziął, słyszę, pocztę w nocy. Grosza nie zostawił, tylko długi. Niech go szukają, ja za nic nie odpowiadam.
Rozśmiał się szydersko.
— Zmuszony byłem pisać do kasztelana — dodał — odesłał mi list nieodpieczętowany.
Ojciec!
Urzędownie, słyszę, się mnie wyrzekł.
Wtem obróciwszy się do Kalasa, który nic nie mówił, gwałtownie zakrzyknął:
— Nie powiadaj mi tego, żem ja sam temu winien, kłamstwo! fałsz! Ja wiem czyja wina, wiem... Nie moja.
Naprawić dziś nie podobna, ale trzeba skończyć jak należy.
Poznają mnie.
Zakrztusił się, pięść nastawił i spojrzawszy na Kalasa, zawołał szorstko:
— Czy i ty z nimi? — patrz — (wywrócił kieszeń) — nie mam szeląga. Dasz mi, czy nie?
Kalas pośpieszył z pod poduszki dobyć zieloną sakiewkę; w milczeniu wytrząsł z niej co miał, odliczył w oczach jego i dał połowę. Bużeński rękę wyciągnął, złoto wsypał do kieszeni, nie powiedział słowa i wyszedł.
Kalas koniecznie już chciał wybrać się do domu nazajutrz, lecz przeszkoda nowa go wstrzymała.
Biegał po mieście za ostatniemi jakiemiś sprawunkami, gdy się z Sasinem spotkał. Zdala już stary mu dawał znaki.
— A co — rzekł — porwał się w ulicy nie wiem do kogo z kijem i wzięto go pod straż. Mówiono mi, że w areszcie bije się jak szalony o ściany.
Zdjęty litością, Zerwikaptur w pierwszej chwili chciał iść starać się albo o uniewinnienie go, lub próbować ukołysać rozjątrzonego; lecz trudno się i dowiedzieć, gdzie go zamknięto i docisnąć do niego.
— Instyguje przeciwko niemu osób wiele — rzekł Sasin — nie zrobisz nic. Wsadzą go do czubków... i to jeszcze dobrze dla niego gdy się na tem skończy.
Zmuszony do wyjazdu, nie spodziewając się być pomocą Bużeńskiemu, Kalas szedł już napowrót do gospody — gdy przed sobą spostrzegł idącego wolnym krokiem bernardyna. Suknia ta żywo mu przypomniała pobyt w klasztorze i te lepsze czasy, gdy nie można było przewidzieć nawet, jak smutny los spotka Bużeńskiego. Przypatrywał się idącemu naprzeciw siebie zakonnikowi, gdy ten uśmiechać się zaczął, rękę podniósł do czapeczki i pozdrowił go.
— Jeżeli się nie mylę...
Kalas poznał w nadchodzącym starego o. Szymona.
— Nie mylisz się mój ojcze — witając, odparł Kalas. — Ale cóż was tu sprowadziło?
— Zwykła zmiana — rzekł o. Szymon łagodnie. — Klasztory się dopełniają, mieniają wedle potrzeby członkami konwentu, posyłają ich, gdzie potrzebniejsi być mogą.
— I nie tęskno wam za waszem miłem, spokojnem gniazdem? — zapytał Kalas.
— Mój panie drogi — odezwał się zakonnik — my nie mamy prawa tęsknić, tyle co za niebieskiemi rzeczami. Myślą człowiek powraca do tych miejsc, w których lat wiele przeżył, lecz myśl to wdzięczna, nie tęskna. Ale powiedzcież mi, proszę, z porucznikiem co się stało?
Kalas pochwycił się za głowę.
— Nie pytajcie lepiej — rzekł cicho.
Milczeli obaj czas jakiś. Na twarzy o. Szymona malowały się smutek i współczucie.
— Spotkało go nieszczęście jakie? — począł o. Szymon.
— Największe, jakie człowieka może dotknąć — rzekł Kalas. — Właśnie spotkaliście mnie w chwili, gdy o nim otrzymałem wiadomość. Jest uwięziony, lecz niczemby to było, ojcze mój. Ale sponiewierał się człowiek, w którym było sił wiele, na dobre mogących się obrócić. Wszystkie się zwróciły na zgubę, niestety!
O. Szymon, słuchając z zajęciem gorącem, zdawał się modlić w duszy.
— Niemasz ratunku? — szepnął.
— Ja już nie widzę żadnego — mówił Kalas smutnie. — Widzieliście go, ojcze mój, urągającym się losowi, majętnym, śmiałym, pewnym siebie — a dziś, zubożały, odepchnięty, wzgardzony, może w sumieniu własnem upokorzony... ach!
Nie odpowiadając nic o. Szymon zapytał tylko o to gdzie się porucznik znajduje, pod jaką strażą.
Kalas musiał mu opowiedzieć wszystko, czego był świadkiem ostatnich dni w Warszawie.
Na starcu uczyniło to głębokie wrażenie.
— Byłeś przyjacielem jego — rzekł — teraz pora dowieść mu miłosierdzia i miłości braterskiej. Kochać tych, co zasługują na to, aby byli kochani, bardzo łatwo; ale miłość mieć dla upadłych i nie porzucić ich, gdy wszystko opuściło, chrześcijańskiem jest dziełem. Próbujcie, ażali się wam nie uda ocalić go.
— Jak? — zapytał, ręce łamiąc, Kalas. — Można ratować tego, który sam nie chce być ocalonym?
— Ale gdy go wszyscy opuszczą i zostawiony będzie na pastwę sobie, cóż wówczas? Chodź ze mną — dodał żywo o. Szymon — we dwu prosić będziemy, aby nas do niego dopuszczono. Nie pochlebiam sobie, abym go potrafił opamiętać, ale któż wie? Próbujmy.
To mówiąc, litościwy zakonnik pociągnął z sobą Kalasa, który dał mu się przekonać i ująć.
O. Szymon obeznany tu już był i miał wszędzie poszanowanie. Łatwiej mu się było dopytywać o Bużeńskiego; lecz w początku nikt nic o nim powiedzieć nie umiał.
Po długich badaniach, błądzeniu po zamku, udało się dostać języka. Wskazano im tu więzienie, w którem się miał znajdować. Trafili właśnie na chwilę największego zamieszania. Więzień zamknięty tu, który w początku rzucał się jak lew po klatce, trzęsąc drzwiami, wołając o urzędników, grożąc i szalejąc, uspokoił się był po niejakim czasie. Lecz gdy ostrożnie potem chciano zajrzeć do niego aby mu dać posiłek, okazało się, że słabo obwarowane okno wyłamawszy, skoczył na pusty dziedziniec i uszedł bez śladu... Na zamku próżno go było szukać... miał wszelką łatwość wyślizgnięcia się z niego, razem z mnóstwem ludzi, którzy się tu ciągle kręcili.
O. Szymon pożegnał się z Kalasem, który już nie mając co robić w stolicy, coprędzej z niej chciał uciekać.
W Białymstoku dowiedział się później od kogoś przybywającego z Warszawy, iż na wojewodzica wracającego do domu, napadli jacyś nieznajomi ludzie i ranionym być miał śmiertelnie.
O Bużeńskim wcale słychać nie było: wpadł jak kamień w wodę.