Klemens Junosza Szaniawski (Dobrowolski, 1899)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Adam Dobrowolski
Tytuł Klemens Junosza Szaniawski
Podtytuł Portret literacki
Pochodzenie „Świat“, 1899, nr 3, 5
Redaktor Zygmunt Sarnecki
Wydawca Franciszek Głowacki
Data wyd. 1899
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA SZANIAWSKI.
(PORTRET LITERACKI).


I.

Na całej ziemi naszej rozproszone wioski zawierają w sobie trzy obok siebie leżące czynniki, które związane tysiącem potrzeb codziennych i stosunków wzajemnych, oddziaływają na tok interesów wspólnych, łączą się w niektórych wypadkach, różnią w poglądach na pewne sprawy — ale ostatecznie tworzą jednostkę zbiorową o charakterze zasadniczo-jednolitym. Plebania, chata i dwór — oto składniki owej jednostki zbiorowej, która w sumie społecznej odgrywa rolę olbrzymią, a przeto zasługuje na baczną uwagę myśliciela, socyologa i pisarza. Ale oprócz tej doniosłości ogólnej, wieś posiada nieprzebrane skarby piękna: na pozór cicha atmosfera, przerywana klekotem bocianów czy szumem liści grusz i jabłoni, kryje w głębi okrzyki radości, bólu, rozkoszy i cierpienia. Trzeba tylko umieć słuchać, aby w lekkich szelestach odgadnąć jęki, śmiech i nawoływania ludzkie, a w nich odczuć dramaty, krotochwile i tragedye. Dla ducha artysty kraina ta dostarczy rodzimego marmuru do kucia posągów artystycznie pięknych, a życiowo prawdziwych. Pisarze nasi czerpali też najczęściej natchnienia z stosunków wiejskich, malowali tradycye rodzinne, dotykali obowiązków ciążących na właścicielach ziemi, określali ich odpowiedzialność za rządy dobre czy złe; młodsi autorowie starali się dać tło obyczajowo-duchowe pod obrazy fantazyi i ogarniali w ten sposób dość wyczerpująco rozmaite strony przedmiotu. W miarę jednak powiększania się doświadczeń, rósł materyał pod ręką; już nie wystarczało w udatny szkic ubrać treść opowiadania, trzeba było sięgać dalej i głębiej. Wówczas pisarz rozpoczynał studya gruntowne, obznajmiał się praktycznie ze sferą, której charakter zamierzał odportretować, aby zyskał podstawę rzeczywistą. Dotychczasowy romans, mniej więcej ciekawa kombinacya uczuć miłosnych, przeobrażać się zaczął w analizę stanu duchowego człowieka i tę siłę, kierującą czynami, na pierwszy plan wysunął; w niej bowiem znalazł odpowiedź na zagadkowe powody cnót i występków.
Bezwiednie może uległ tej tendencyi pisarz, z którego pracami zapoznamy się poniżej. Objawiające się na zewnątrz sprężyny twórczości mają taką w sobie siłę odśrodkową, że z niepohamowaną gwałtownością otaczają wyobraźnię artystów, porywają myśl, unoszą natchnienia na płodne w owoce niwy. Klemens Junosza (Szaniawski), zanim przystąpił do twórczej pracy, szedł długo w nieświadomości własnego talentu po utartej drodze. Z domu wyniósł instynktowe przywiązanie do wsi, która przodków karmiła; płonął żądzą posiadania choćby jednej piędzi ziemi ornej, coby mu uprzytomniła rodzinne podania. Umysł jego w dziedzictwie krwi miał przekazane dążności posiadacza wiejskiego, był rozkochany w marzeniu o zagonach, złocących się pszenicą czy »posrebrzanych żytem«. Namiętność ta spadkowa przywiodła go z jednej strony do próby osiedlenia się na wsi, z drugiej do badań nad położeniem obywatela ziemskiego, chłopa, żyda, t. j. tych aktorów dramatów wioskowych, którzy na odpowiedniej scenie działają. Próba zamieszkania na wsi wypadła niekorzystnie: znać inne było powołanie, tylko dotąd jeszcze niewyraźne, majaczące gdzieś w półkolach mózgowych, bez form wyrobionych. Natura artystyczna, jakkolwiek musi odżywiać się na wsi, nie może wytrwać w ciągłem z prozą starciu: z początku odbija uderzenia zwykłych, monotonnych wrażeń egzaltacyą własną, potem wmawia w siebie, iż jest jej bardzo w tem otoczeniu dobrze, nareszcie powstaje nuda, tęsknota za innym światem... Klemens Junosza przeszedł to doświadczenie, poznał jednak dość wcześnie, że do czego innego ma siły; rzucił lasy, strumienie, płoty i stodoły, osiadł w Warszawie — i tu dopiero, kiedy wieś zarysowała się w perspektywie, serce artysty-pisarza zaczęło ku ciszy niby utraconej tęsknić, a umysł przeżyte wrażenia wcielać począł w powieści.
Pobyt na prowincyi nie pozostał przecież bez wpływu dodatniego na talent naszego pisarza. Osobisty udział w troskach, obawach, nadziejach i zawodach gospodarskich dał możność Szaniawskiemu odczucia wszystkich wzruszeń, jakich doznaje mieszkaniec wiejski. Stosunek do ludu otworzył przed wzrokiem jego potężny odłam społeczeństwa, rządzony przez przyrodzone prawa, ucho pochwyciło skargi i mruczenia nędzy, serce cierpieniom współczuło, rozum nabrał przekonania o przeznaczeniu warstw najniższych, a twórczość zgromadziła mnóstwo rysów charakterystycznych. Nieodłączny towarzysz czy to szlachcica, czy chłopa — żyd-faktor, kupiec-pachciarz — zajął najpierw fantazyę przyszłego malarza tego typu. Długa broda, chałat brudny, żargon nosowy, odrębność domowego życia, uparte przywiązanie do przesądów — oto pobudki, które skłoniły Klemensa Junoszę do zdania sobie sprawy dokładniej z tego świata tak blisko nas leżącego, a tak nam obcego. Tu prawdopodobnie powstał projekt a może i początek późniejszych studyów nad żargonem i literaturą w tym języku pisaną. Dodajmy do tego wpływ czarujący natury, poetyczne noce na łonie matki-ziemi, nieme zachwyty nad wiecznie odmładzającym się światem w blaskach słońca, księżyca, gwiazd — a będziemy mogli zdać sobie sprawę z epoki życia naszego autora, kiedy zapładniała się twórczość jego na dzieła późniejsze. W r. 1877 dzisiejszy redaktor naszego pisma powołał do życia w Warszawie dziennik p. t. Echo. Przyszły dziejopis publicystyki polskiej niezawodnie nad pierwszemi rocznikami tego organu się zatrzyma, znajdzie w nich bowiem zrozumienie potrzeb ogólnych i uwzględnienie nieporuszanych gdzieindziej interesujących szczegółów naszego żywota. Tutaj zaczął Klemens Junosza próbować swojego pióra — w dziedzinie poezyi.
Przybędzie nam rys ciekawy indywidualności pisarskiej Junoszy, skoro bliżej scharakteryzujemy tę najdelikatniejszą powłokę jego talentu. Niema chyba piszącego na świecie, któryby na swojem sumieniu nie czuł wyrzutu pod postacią pięknie wykaligrafowanej strofy, ofiarowanej bądź kochance, bądź przyjacielowi w chwili rozstania. Nie godzi się tego lekceważyć: ubieranie myśli w nadobne kształty zwrotki i rymu oznacza dążność do harmonii, rozkoszowanie się muzyką słowa. Jeżeli wierszowanie nie przekracza granicy istotnego uzdolnienia, jeżeli piszący umie w porę naciągnięte natchnienie przerwać — ani sobie, ani literaturze ujmy nie przyniesie; owszem, umiejętność formułowania według pewnych prawideł myśli swoich zaostrzy poczucie piękna i odsłoni niejedną tajemnicę tworzenia. Klemens Junosza widocznie tak samo pojmował pisanie wierszy, kiedy tworzył »Kuźnię Wulkana« (Echo 1877 r. Nr. 236). Jestto rodzaj sielanki — »w sposobie klasyczno-romantycznym« — obejmującej pięć pieśni. Nad tym poematem unosi się woń prawdziwego humoru, który braki poetyckie okupuje i czytelnika rozbraja. Swojska zaś nuta, rozbrzmiewająca w całym wierszu pociąga. W I pieśni, zatytułowanej »Inwokacya i znalezienie bogów olimpijskich w Woli«, czytamy:

... Wśród zagonów żyta
Dziewczyna piękna nad sierpem się chyli...
To jest bogini: Kaśka-Afrodyta,
Słynna z piękności na półtory mili;
A gdy powraca po pracy do sioła,
Parysy-Bartki chylą przed nią czoła.

Potem następują »Żale Apollowe i arystokratyczna fantazya Wulkana«, kiedy rodzą się przeszkody w miłości Maćka do Kaśki. Ale wraca spokojności, gdy »Wenera przy studni przysięga«, aby później rozpaczą wybuchła wobec »bachanalij Orfeusza i Wulkana« (organisty i kowala miejscowego); nakoniec zaświtało zwycięztwo: Maciek z płomieni ratuje nieprzyjaciół i tym czynem zdobywa pozwolenie na małżeństwo z Kaśką — a »Kupido osiada na zgliszczach wulkanowej kuźni i Pegaz wraca do stajni«. Zatrzymaliśmy się nad tym utworem cokolwiek dłużej, ponieważ w nim odnajdujemy zaczątki tego humoru, który w następstwie wciąż towarzyszy autorowi, nie opuszcza go nigdy i napełnia karty jego opowiadań niezrównanemi często scenami. Czasem nasz autor pisał wiersze liryczne, jak np. »Piosnki leśne«, w których uczucia dużo, ale forma nie dorównywa uczuciu. Wieszczem Szaniawski się nie urodził. Tłumaczenia z Coppée’go, Wiktora de Laprade’a i innych francuskich poetów noszą na sobie cechę sumienności, nie wznosząc się jednak do wyżyn doskonałego kunsztu. Studya wiejskie zaznaczyły się szeregiem artykułów, pomieszczanych w Echu: »Zaściankowe dzieje«, »Sielankowi pastuszkowie i uczciwi rataje«, »Baśń o dwóch świadkach«. — Krytyki stosunków naszych na wsi — podpisywał Kl. Junosza pseudonimem Rusticus. W tych dziennikarskich rzeczach odźwierciedla się przyszły nowelista w najgłówniejszych zarysach: przewagą barw nad kompozycyą, plastyką charakterystyki, humorem nieprzebranym, ciepłem uczucia poczciwego, rozrzewniającem czytelnika i dobrze go względem autora usposabiającem. Skojarzenie serdeczności z niemałą dozą humoru nadaje utworom Klemensa Junoszy piętno czysto polskie. Rzadko kto dzisiaj umie się śmiać dla samego śmiechu, dla tej potrzeby wylania się otwartego z wesela, które przepełnia serce. Nic dziwnego; zmieniły się czasy bez trosk — na poważne chwile rozpamiętywań i znoju, a że nieraz ciężko nam idzie, zamiast uśmiechu błąka się na ustach jakieś skrzywienie. Ztąd i pisarze nasi zaprawiają swe dzieła sarkazmem, a w najlepszym razie złośliwością gryzącą, co sączy swe krople do piersi czytelnika i tam siedlisko goryczy zakłada. W naturze naszego autora wzrósł inny rodzaj dowcipu; zrobił tu swoje atawizm. Krew szlachecka odezwała się w natchnieniu jego i zatętniła swobodą, trochę zawadyacką, ale wolną od domieszki ironii. Stwierdzamy ten rys talentu i usposobienia Junoszy, chociaż nie stanowi on w naszem przekonaniu najwyższej jego dodatniej wartości; czas nie cofa się, warunki są dziś inne, niż dawniej, życie widoki zmienia — a pisarz tych przemian winien być wiernym malarzem. W powieści historycznej »Zagłobianizm« ma racyę bytu. Takich, niestety, postaci mieliśmy do zbytku, w opowiadaniu współczesnem; dziś niebaczny na wszystko humor ze wstydem ucieka. Szczęściem, ta właściwość Klemensa Junoszy nie jest jedyną; umie on niedolę zrozumieć, jej bolesne obrazy na karty swoje wprowadzić, poruszyć dramatycznym wątkiem czytelnika i zmusić go do zadumy nad położeniem ogólnem. Krótkie szkice, jakie autor na tle domowego ogniska dworku rysował, tchną rozrzewnieniem. W nowelli »Na szarej jesieni« (1879 r.) widzimy profil starej kobiety — o zmarszczce na czole — spełniającej tysiączne zadania codzienne, z cichem poddaniem; »a jednak — mówi autor — ta kobieta nigdy w życiu nie pisała o obowiązkach«... Jak to rozumieć mamy? czy to jest aluzya do piszących o obowiązkach, a obowiązków swoich niespełniających? Mniemam, że to jedno zdanie, nawiasowo rzucone, oświetla dostatecznie konserwatyzm pisarza i jego stosunek do nowoczesnych postulatów, jego niewiarę we wpływ nauki na rozwój moralności. Zobaczymy później, że bohaterowie Junoszy prawie wszyscy spełniają swoje obowiązki, jako prostą konieczność; wszyscy nie opuszczają nigdy stanowiska... Czy tak się dzieje w rzeczywistości? Czy ci ludzie o średniem, często niższem wykształceniu, są w możności wznieść się na tak wysoki szczyt zrozumienia obowiązków? Smutne doświadczenie poucza, że autor różowo zabarwiał istotny stan rzeczy i bardzo często przedstawiał malowidła niezgodne z prawdą. Przecież, pomimo z góry powziętego optymizmu, w drobiazgach Klemensa Junoszy wciąż tętni żałość jakaś. Czy to budząca się świadomość rzeczywistości? W dumaniu prozą, p. t. »Noc jesienna« (Wiek z r. 1883), przelatują cienie występków, dokonywanych przez chłopa: kontrabanda, kradzież pieniędzy na probostwie, drzewa w lesie, śmierć leśniczego — a ponad tem wicher jesienny, łamiący gałęzie, zacierający ślady. Autor pogoń wysyła i dodaje: »szukajcie wiatru w polu, dobrzy ludzie«.
W księdze własnych wspomnień odszukał autor rozdziały, dotyczące zwalisk nadziei, która w ogniu nieszczęść strawiona pozostawiła w spuściznie ruiny. Klemens Junosza stanął »Na zgliszczach« (Wiek 1883) i oczyszczać je zaczął; podnosił mury, zakładał pola i uprawiał w pocie czoła. Rodzina, której głowa pod brzemieniem wypadków ugięła się i zmuszoną była na obczyźnie szukać ratunku — rodzina ta, ożywiona chęcią służenia sobie i krajowi, potrafi wydobyć zapas hartu, wytrwania i wśród długich utrapień, niepowodzeń i oczekiwań wieńczy dzieło skutkiem pomyślnym. Pierwsza to powieść naszego pisarza, gdzie charaktery występujących osób wypukle się uwydatniają, gdzie akcya żywo płynie, a oddzielne szczegóły podnoszą całość opowiadania. Żona pod nieobecność męża dzierży ster majątku, zręcznie nim włada i do przystani pomyślności doprowadza. Pomaga jej Żmujdzin, Dyrdejko, żelazny człowiek, o kamiennej woli i poświęceniu nieograniczonem. Za jego radą następują układy z włościanami; zostaje na koszu żyd-faktor, polujący na propinacyę i las. Osobistość Dyrdejki jest duchem opiekuńczym rodziny a pierwiastkiem dobra w powieści. Czytelnik z przyjemnością patrzy na czyny tego człowieka i podziwia jego zapobiegliwość. Rola żyda, wystudyowana z natury, nosi na sobie ślady wprawnej ręki, kopiującej doskonale wzory. Autor od pierwszego rzutu schwycił podobieństwo i tę umiejętność zachowywania charakteru przyswoił sobie raz na zawsze. Galerya żydów w utworach Klemensa Junoszy jest liczna, wszyscy jednak, jakkolwiek rysowani bez błędu, nie wykraczają poza ramy typów pachciarzy-faktorów. Za zaletę poczytujemy to autorowi, że nie tworzył postaci z fantazyi, że poprzestał na dobrze mu znanym małomiasteczkowym żydku i odportretował go wybornie, a nie puszczał się na pole karykatury, ubliżającej powadze sumiennego pisarza. Rozsypane po całym obrazku myśli i uwagi wskazują, że to powieść tendencyjna, że autorowi szło, aby głęboka prowincya naukę ztąd dla siebie wyciągnęła, aby nieszczęśliwe rodziny »na zgliszczach« nie rozpaczały, lecz dążyły do wskrzeszenia nowego życia... Ciekawe są środki, jakich używa pisarz, chcący zaszczepić w piersi czytelników pociechę i nadzieję. O nich później.



II.

Jednym z rysów zasadniczych pisarza naszego jest umiejętność zastosowywania się do warunków koniecznych, wśród których życie postawiło człowieka. Dzieje się to u Klemensa Junoszy, co tak często spotykamy w świecie: osobnik zagrożony katastrofą, często bezwiednie przybiera kształt czy barwę najodpowiedniejszą, identyfikuje się o ile możności z otoczeniem i tą drogą unika zagłady. Przyrodnicy zwrócili na ten objaw w naturze uwagę szczególniejszą; tłumaczy on bowiem tę wrodzoną, raczej dziedzicznie przekazaną cechę zachowania gatunku wobec przeszkód i niebezpieczeństw. Jest faktem, naukowo stwierdzonym, że kto zdoła w ten sposób zastosować się do wymagań i zmienić do pewnego stopnia zewnętrzną formę, przetrwać może kataklizmy piorunujące i potomstwu podać w krwi pierwiastek ochronny. Ten środek, przeniesiony do dziedziny ducha, wywiera skutek o tyle silniejszy, że oparty na świadomości, kieruje całą działalnością człowieka i wskazuje drogi wprost do celu wiodące. Klemens Junosza uległ prawu w przyrodzie panującemu i w utworach swoich rozwinął szczepienie ochrony tej warstwie społeczeństwa, do której ciągnęło go pochodzenie i sympatya. Zanim na tem tle zaczął malować uczynki obywatela ziemskiego i prostować jego kroki, wskazał już z góry rezultaty dodatnie; inaczej być nie mogło. Kto chciał zachować od upadku i rozkładu tę klasę, musiał przed jej oczami narysować przyszłość pomyślną. Jakkolwiek nie podobna zaprzeczyć, że dla dobra powszechnego cel taki nosi piętno szlachetne, dla sztuki samej w pełni nie odpowiada; tutaj doktryna żadna obronić się nie da, bo sztuka wyłącza nawet podejrzenie doktryny, cóż dopiero położenie jej na najwybitniejszem miejscu. To powzięte a priori przekonanie autora sprawiło, że na kartach powieści i szkiców jego widzimy tyle barw różowych, że osoby występujące są tak poczciwe i dobre, jakby bez grzechu pierworodnego urodzone, że wszyscy dążą do mety niezachwiani, zwycięstwa pewni. Ludzie, jakich spotykamy na ziemi, nie mogą być doskonałymi, a pisarz — fotograf życia — idealizować ich nie powinien, jeżeli uchodzić chce za apostoła prawdy.[1]
Młody Zakrzewski (»Lekki grunt« Wiek 1884), dziedzic wioski, spędził lat kilka za granicą gdzie niewiele się nauczył, ale trwonił pieniądze lekkomyślnie. Rodzina — (jak u Klemensa Junoszy zawsze) — patrzy zdaleka na czyny młodzieńca, płacze nad jego płochością, modli się o nawrócenie owieczki zbłąkanej i... posyła lampartowi pieniędzy tyle, że gonić może za »zblazowaną« jakąś jejmością, o której do ucha czytelnika dochodzą niekorzystne wieści. Mijają lata, p. Stanisław jeździ po całej Europie, marnuje siły, odbywa pojedynek, w którym o mało życia nie kładzie w obronie... lafiryndy, i — wraca do domu. Z otwartemi rękami przyjmuje marnotrawne dziecię dwór rodzinny — już z gruntu odrestaurowany. Zakrzewski przychodzi do zdrowia i na ojczystym zagonie pracować zamierza. Temat nasuwał obszerne pole do badania psychologicznego postaci, u nas tak często się przytrafiającej; autor mógł dać obraz przemian, jakim bohater ulegał, jeżeli chciał go wyposażyć rysami dodatniemi; należało wzmocnić jego wolę, skierować instynkty ku dobremu, ale zażądać poprawy od niego samego. Junosza mimo woli bohatera sprowadza go z drogi błędnej, przywiązuje do ziemi rodzinnej, kiedy czytelnik nie może zdać sobie sprawy, zkąd się bierze ta metamorfoza? Tendencya, uprzedzenie z góry, skłoniły autora do udoskonalenia osoby głównej w powieści bez należytego umotywowania. Stało się — lecz my nie wierzymy w poprawę bohatera; zamykamy książkę z uczuciem podejrzenia, iż nowa awantura z równowagi uspokojony na chwilę umysł wytrącić potrafi. Czasem zbierają się gromy nad głową szlachcica. Niemiec osiada w sąsiedztwie, żyd siecią oplata interesy. Zdawałoby się, że nic nie pomoże właścicielowi, że ziemia z pod nóg mu ucieknie, a on w otchłań wpadnie. Tak było »W Ustroniu[2]« (Wiek 1886), a jednak pióro czarodziejskie autora steruje wybornie, szybko przez prąd łódkę przesuwa i do brzegu dobrobytu przybić jej pozwala. Klemens Junosza nie dobiera jakichś wyjątkowych okoliczności, których wpływ odbiłby się na losach bohaterów, układa wszystko spokojnie, ale z tą przewagą optymizmu, właściwości nieodłącznej szlachcica polskiego. Z optymizmem tym doskonale się łączy jowialny humor autora. Taki Onufry Wrzeszcz, sypiący dowcipami bez przerwy, roztacza pogodne niebo nad dachem dworu wiejskiego i wprowadza jasne promienie słońca do wnętrza. Pogoda ta rozbraja myślącego czytelnika, który wobec tylu niepowodzeń rzeczywistych znajduje ukołysanie pewne w powieściach Junoszy. Pomarzy trochę i powie sobie: »tyle szczęścia, co człek prześni«... Jeżeli nasz pisarz wychyli się za miedzę folwarku, to tuż obok; co najdalej zawadzi o miasteczko w pobliżu, porozmawia z giełdą tamtejszą, pociągnie z lampeczki u księdza kanonika, rzuci się na politykę z dygnitarzami prowincyonalnymi i wrażenia swoje co najprędzej streści. Z takiej wycieczki do miasteczka powstać musiał »Pan sędzia« (Wiek 1886 r.). Burze wielkoświatowe zaledwo szelest budziły w tym zakątku. Ludzie rodzili się, żyli i umierali z cichem poddaniem się sile wyższej, nie wybiegając za swój widnokrąg daleko. I tutaj właśnie Junosza skrzesał iskrę zajmującego opowiadania, która się mieni blaskiem nieoślepiającym, ale pięknym i ogrzewającym. Nikt w miasteczku nie spodziewał się zmian żadnych. Zanadto wszyscy przywykli do jednostajności pracy, aby komuś zamajaczyć się mogła reforma. Pan sędzia, uosobienie sprawiedliwości i poczciwości, zestarzał się na stanowisku, gdy nastąpiła reorganizacya sądownictwa. Wicher nawałnicy zadął, trzeba było dobrze się oprzeć, bo upaść łatwo mógł każdy. Charakter pana sędziego nie ugiął się, wytrwał do końca na posterunku, aż inni ludzie zajęli stanowisko, a on z rodziną osiadł w Warszawie. Oczywiście niebogata to treść, nieobfitująca w zdarzenia efektowne, wszelako — słuszność przyznać każe — autor tchnął w nią czyste, piękne uczucie i serdeczność... Najmłodsze pokolenie, co zna ubiegłe czasy »z pieśni i powieści« tylko, ciekawie przygląda się tej galeryi typów, plastycznie wypukłych, uczy się kochać owe postacie z niepowrotnego »wczoraj« i wyciąga korzyść praktyczną, gdyż poznaje obyczaje rodziców. Konstatujemy znów w »Panu sędzim« tę właściwość Klemensa Junoszy, że wychowuje drogą doboru naturalnego potomstwo silne, obdarzone zmysłem organizacyjnym, który w walce o byt nie pozwoli jednostce zginąć marnie.
Stanowisko, jakie zajął autor względem żydów, należy do wyjątkowych i musimy bliżej mu się przypatrzeć. Ile zużyto dotąd atramentu i bibuły w celu rozwiązania antagonizmu społecznego pomiędzy nami a napływowym żywiołem — nie podobnaby ani wymierzyć, ani zważyć. Pomimo to nie posunęliśmy się wcale w kierunku rozwikłania kwestyi, namnożyliśmy tylko książek i artykułów, które dla historyi mają znaczenie, lecz nie gaszą pożaru nieporozumień i nieufności, jaki w łonie społeczeństwa wciąż wybucha. Czy kiedykolwiek wynajdzie kto lekarstwo na chorobę chroniczną? — nie wiemy. Klemens Junosza, dzięki swej trzeźwości zapatrywań, od początku pisarskiego zawodu uważał żydów za zbiorowisko sił, przez nikogo dotąd nieokreślonych, bo nikt nie uchylił zasłony z ich wewnętrznych części składowych. To przekonanie doprowadziło autora do pierwiastku zasadniczego: spojrzał sfinksowi oko w oko. Pejsaty żydek — może faktor wioski Junoszy — został profesorem utalentowanego pisarza i nauczył go żargonu, który wszystkim przez życie całe obija się o uszy, a którego żaden z nas nie rozumie. Sposób, wybrany przez Szaniawskiego, jest tak prosty — przecież dotąd nikt nie wpadł na myśl otwarcia krainy ciemnej, ciekawej, posiadającej dla nas doniosłość pierwszorzędną. Junosza nie szczędził kosztu i pracy, przyswoił sobie żargon i wczytał się w utwory wyobraźni, szukającej ujścia w tem narzeczu. Rezultat był dodatni. Literatura żargonowa zapoznała go z życiem domowem Izraela, poziomem jego — i odkryła nową stronę twórczości ducha ludzkiego. Są to zdobycze imponujące. Jeżeli Junosza będzie miał naśladowców, zresztą jeżeli sam zagłębi się jeszcze więcej w przedmiot, obraz umysłowego i moralnego stanu żydów w kraju zarysuje się przed nami wyraźniej i przyniesie nieobliczone korzyści w celu wyświetlenia ciemnych dotąd stosunków. »Don Kiszot żydowski« spełnia w części to zadanie. Klemens Junosza, prócz wiernego tłumaczenia szkicu, napisanego w żargonie przez Abramowicza, zaopatrzył pracę swoją w mnóstwo komentarzy i objaśnień. Czytelnik może wyrobić sobie z całości ogólne pojęcie o sui generis literaturze. Dla samego Junoszy, takie zbliżenie się do źródeł żydowskich rozszerzyło jego znajomość żydów, podniosło poziom prawdy, dotąd nieco za nisko położony, powiększyło ilość typów, cechując je oryginalnem piętnem. Pan Abraham FajnWilki« 1888 r.) skreślony jest wybitniej, niż dawni chałatowi bohaterowie Szaniawskiego. Tchórzostwo żydka (może nieco przesadne) pochwycił autor ze strony komicznej, ale nadał mu cechę ogólnej właściwości plemiennej.
Nasz autor nie jest w możności wytrwać długo za kopcami granicznemi; zaledwie obejrzy się tu i ówdzie, wraca do dworku szlacheckiego. Widocznie w nim tylko czuje się na swoich śmieciach. Kłopoty obywatelskie nie dają spać Klemensowi Junoszy. Budzi się w nocy, porywa strzelbę, leci pomiędzy zabudowania gospodarskie, niepokoi o dobytek, narzeka, ale... ze wsi nie wyjeżdża. Przeciętne dobra nie przynoszą dochodów wielkich; szlachcic wzdycha, jęczy, płacze nad niedolą, sprzedaje oziminę na pniu, ale jakoś lata mijają, taczka życia pcha się naprzód, głowa wprawdzie łysieje, las rzednie — lecz zdrowie i pomyślność względna (dobre i to na tym łez padole), opromieniona błogosławieństwem Bożem — dość licznem potomstwem — panuje »na Kujawach, lub na Podlasiu; pod Rypinem, lub w stronie Szczekocin albo Marjampola; nad Narwią, nad Nidą, lub też z przeproszeniem nad Wieprzem«...
W wspomnieniu, zatytułowanem »Tajemniczy człowiek« maluje autor usposobienie chłopów do »piszącego książki«. Spostrzegacz bystry, wnikający doskonale w psychologię szlachty, księży, urzędników wreszcie, zupełnie nie rozumie tonów, drgających w duszy chłopskiej. Charakterystyka zewnętrzna prowadzona jest bez zarzutu; autor rozporządza ciekawemi rysami, które świadczą o jego zdolnościach reprodukcyjnych. Kiedy jednak Klemens Junosza ma uwydatnić motywy psychiczne chłopa: błądzi, ogólnikami się posługuje — nie kończy. Już to w ogóle umysłowość wiejska w utworach Junoszy nie celuje wybitnością. Nie żądamy, aby poruszał głębokie zagadnienia społeczne, nie chcemy, aby badał duszę człowieka aż do skrytości jej żądz niepohamowanych, wyrażamy jedynie pragnienie skromne, czyby nie należało uwzględniać więcej dorobku umysłowego, z jakiego jesteśmy dumni? Szaniawski wspomni czasem końcem ust o nauce, lecz, przerażony, czemprędzej milknie. Ta antypatya pisarska ma swój znaczący wyraz w obrazku »Nowy dziedzic« (1888 r.). Zgoda na to, że K. Junosza nie chce mieć żyda we dworze, nie pragnie widzieć »takiego« obywatela i wszelkiemi sposobami pozbywa się go, sprowadzając właścicieli-chrześcian. Ale w ciągu opowiadania autor położył nacisk tak silny na szkodliwość ulepszeń w gospodarstwie, przypisując im winę nieszczęść i niepowodzeń rolnika, że mamy ochotę zapytać się, w jakich stronach kraju spędził Klemens Junosza czas swej praktyki gospodarskiej? Nie przypuszczamy, aby dzielnica, w której próbę swą odbywał nasz pisarz, należała do przodujących w bogactwie i rozwoju rolnictwa krajowego. Utwierdza nas w tem mniemaniu szkic z życia szlachty zagonowej p. t. »Panowie bracia« (1887). Świat to bez wątpienia poetyczny, poczciwy, — cnót domowych w nim pełno, rodzinnego ciepła wiele, lecz niestety za mało myśli. Junosza ten odłam społeczeństwa zna gruntownie, najgruntowniej może; ztąd w opowiadaniu znajdujemy zalet bardzo dużo. Byt cały »Maćków nad Maćkami« drga tętnem prawdy, dola i niedola herbowników zgrzebnych odczuta i przecierpiana, wyłania się z pod pióra Szaniawskiego naga, czysta, budująca. Nić pociągu naturalnego wiąże autora z tą pracowitą a dumną szlachtą. Dzięki sympatyi, łączącej autora z »Panami braćmi«, widzimy przed sobą szeroki szmat ziemi, zaludnionej przez ludzi — jakkolwiek nie wysoko oświeconych — jednakże ożywionych poczuciem tradycyj historycznych i dających gwarancyę na jutro. Musimy mu być wdzięczni, że nam dał poznać ten rzekomo zapadły świat, a przecież tak bliski, tak interesujący. Szaniawski przejął się dziełem własnem, tchnął w nie cieplik swoich piersi i stworzył powieść ze wszystkich, jakie napisał — zdaniem naszem — najlepszą.
Gdyby cudzoziemiec sądził o chłopie polskim z karykatur Kostrzewskiego, wyniósłby z nich przekonanie, że to lud ciężki, niezgrabny, pijacki, z pokrzywionemi członkami... Rysunki dzielnego humorysty zdobią »Szkice z antropologii wiejskiej« Kl. Junoszy i harmonizują z niemi do tego stopnia, iż robią wrażenie fotografij, zdjętych z postaci, skreślonych przez Szaniawskiego. To właśnie stanowi wartość ujemną talentu Junoszy; rzeczy tego rodzaju bawią, czytelnik rozśmieje się często, ale natura wykwintna długo przestawać z karykaturami nie może, szuka czegoś więcej zbliżonego do prawdy — nie znajduje i rozczarowana od obrazu się odwraca. A siła intencyi pisarskiej Klemensa Junoszy jest bardzo duża; warto ją na inne tory wprowadzić, na ścieżkę wiodącą do chaty Ślimaków — Prusa. Odkąd posiadamy w literaturze dzieło tego znaczenia, co »Placówka«, autorowie wkraczać muszą w sfery szersze i głębsze. Jeszcze jeden zarzut robimy Klemensowi Junoszy; dotyczy on techniki samej. Bohaterowie Szaniawskiego za dużo mówią, dyalogi rozwadniają się na kilkunastu stronnicach z rzędu; gadulstwo takie osłabia uwagę czytelnika, szkodzi akcyi, psuje architektonikę utworu. Wymagania pod tym względem — dzisiaj, gdy znakomici pisarze udoskonalili mechanizm stylu i opowiadania — są ogromne. Koniecznie z niemi liczyć się trzeba. Nie powiemy, aby styl jego nie posiadał zalet wyższych, błyszczy on jednak najjaśniej wtedy, gdy łamie w sobie promienie dowcipu i humoru. Rodzaj, uprawiany przez Klemensa Junoszę, porównać można do rudy żelaznej, wykopanej z dni szarych życia codziennego, którą zdolna ręka artysty przetapia nader często na dzieło, posiadające rzeczywistą wartość, niekiedy jednak — przez zbyteczny pośpiech — wlewa metal w kształty i formy pospolite.

Adam Dobrowolski.






  1. Zdania tego nie podzielamy. Sztuka i literatura recept nie znosi. Nie według jakiej recepty tworzy autor, lecz jak — dobrze czy źle, pięknie czy ujemnie — obchodzić powinno krytykę i czytającą publiczność. (Przypisek redakcyi).
  2. Przypis własny Wikiźródeł Powieść »W Ustroniu« została wydana w późniejszych latach pod tytułem »Stracone szczęście«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adam Doliwa Dobrowolski.