Klub Pickwicka/Rozdział trzeci
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Pan Pickwick doznawał pewnego niepokoju z powodu za długiej nieco nieobecności dwóch swoich przyjaciół, przypomniawszy sobie zwłaszcza niepojęte ich ranne zachowanie się. Toteż z prawdziwą przyjemnością powitał ich i z niezwykłem zajęciem zapytał, gdzie bawili tak długo. W odpowiedzi na to pan Snodgrass zabierał się już do treściwego opisu zaszłych wypadków, gdy spostrzegł między panem Tupmanem a towarzyszem ich podróży w zielonym fraku, jakiegoś nowego nieznajomego, wyglądającego nie mniej oryginalnie. Był to człowiek widocznie zestarzały wśród trosk, którego wychudłym policzkom, sterczącym kościom, błyszczącym, chociaż mocno zapadłym oczom, nadawały jeszcze ostrzejszego wyrazu czarne, długie włosy, spadające w nieładzie na kołnierz. Szczęki jego były tak długie i tak chude, iż możnaby sądzić, że naumyślnie je wyciągał, gdyby nieruchomość rysów i napół otwarte usta nie przekonywały, że jest to zwykły jego wygląd. Szyję miał okręconą zielonym szalem, którego szerokie końce, spadające na piersi, wyglądały z pomiędzy guzików starej kamizelki. Miał na sobie długi, czarny surdut, spodnie z grubego sukna i buty mocno wytarte.
Oczy pana Winkle zatrzymały się na tej nieumytej figurze: pan Pickwick, dostrzegłszy to, powiedział, wskazując ręką na nieznajomego:
„Przyjaciel naszego nowego przyjaciela. Dziś rano odkryliśmy, że nowy nasz przyjaciel jest zaangażowany do tutejszego teatru, chociaż nie życzy sobie, by to rozgłaszano. Gentleman należy również do tej profesji i właśnie, gdyście wchodzili, miał nam opowiedzieć pewną anegdotę“.
„Masa anegdot!“ rzekł nieznajomy w zielonym fraku, podchodząc do pana Winkle i dodając po cichu: „szczególnego rodzaju człowiek, nie artysta, grywa role drugorzędne, dziwny człowiek, wszelkiego rodzaju nędza. Nazywamy go Jakóbem Ponurym“.
Panowie Winkle i Snodgrass skłonili się gentlemanowi, noszącemu to dziwne przezwisko i, zasiadłszy do stołu, zażądali wody i wódki, naśladując w tem resztę towarzystwa.
„Teraz, panie“, rzekł pan Pickwick, „zechciej zrobić nam tę przyjemność i zacznij“.
Jakób Ponury wyjął z kieszeni zwój osmolonego papieru i, zwracając się do pana Snodgrassa, zapytał ochrypłym głosem, będącym w najdoskonalszej harmonji z jego powierzchownością:
„Czy pan jest poetą?“
„Tak... próbuję sił w tej dziedzinie“ odrzekł pan Snodgrass, nieco zmieszany niespodziewanem zapytaniem.
„O! Poezja jest dla życia tem, czem światło i muzyka dla teatru. Ogołoć pan jedno z jego fałszywych ozdób, a drugie ze złudzeń, cóż zajmującego pozostanie w obu?“
„To prawda“, rzekł pan Snodgrass.
„Tak naprzykład: przed kinkietami patrzy pan na królewski orszak, podziwia pan jedwabne szaty świetnego tłumu, a stanąwszy za kulisami, jesteś ludem, wyrabiającym te piękne stroje, motłochem nic nieznaczącym i pogardzonym, który może upadać i podnosić się, żyć i umierać, jak się podoba losowi, i nikogo to nie obchodzi“.
„Niewątpliwie“, odpowiedział pan Snodgrass, gdyż zapadłe oczy nieznajomego były weń utkwione, czuł więc potrzebę powiedzenia czegokolwiek.
„No, Jakóbie!“ zawołał hiszpański podróżnik, „nabierzno otuchy, dość tego skrzeczenia“.
„Czy pozwoli pan jeszcze jedną szklaneczkę przed zaczęciem?“ zapytał pan Pickwick.
Ponury człowiek przyjął propozycję, zmieszał sobie szklankę wody z wódką, zwolna odpił połowę, rozwinął rulon papieru i zaczął ni to czytać ni to opowiadać następujące zdarzenie, które zostało wniesione do protokułów Klubu, jako „Opowieść włóczęgi“.
„W tem, co chcę państwu opowiedzieć, niema nic cudownego“, powiedział ponury człowiek, „nawet nic nadzwyczajnego. Niedostatek i choroba nazbyt są znane w wielu warunkach życia, aby zasługiwały na większą uwagę niż się wogóle okazuje najpowszedniejszym słabostkom natury ludzkiej. Zebrałem te luźne notatki, gdyż przedmiot ich był mi dobrze znany od wielu lat. Śledziłem jego upadek, krok za krokiem, aż wreszcie osiągnął to dno nędzy, z którego nigdy nie mógł się już podnieść.
„Człowiek, o którym mówię, był nędznym aktorem pantomimicznym. I, jak wielu ludzi tej sfery, zwyczajnym opojem; za lepszych swoich dni, zanim wyczerpały go hulanki i wyniszczyły choroby, otrzymywał dobre honorarium, które, gdyby był rozsądny i zapobiegliwy, mógłby otrzymywać jeszcze przez jakiś czas, niezbyt długi, gdyż ci ludzie albo umierają wcześnie, albo przez nadmierne opodatkowanie swojej energji cielesnej tracą przedwcześnie owe fizyczne uzdolnienia, na których wyłącznie mogą oprzeć swoje istnienie. Uparty nałóg opanował go jednak tak szybko, że było rzeczą niemożliwą używać go w sytuacjach, w których naprawdę był pożyteczny teatrowi. Karczmy miały dla niego urok, któremu nie potrafił się oprzeć. Gdyby nie zmienił na czas kursu, choroba i beznadziejna nędza oczekiwałyby go równie pewnie, jak śmierć; a że go nie zmienił, więc rezultatu łatwo się domyślić. Nie mógł otrzymać engagement i nie miał na kawałek chleba.
„Każdy, choć trochę obeznany ze sprawami teatru, wie, że całe zastępy obdartych, zjedzonych nędzą ludzi kręcą się koło sceny większych przedsiębiorstw teatralnych; nie są to aktorzy stale zaangażowani, ale baletnicy, specjaliści od pochodów, akrobaci i t. p., których się bierze do jakiejś pantominy lub przedstawienia Wielkanocnego, a potem zwalnia do czasu, aż nowe uroczyste przedstawienie da sposobność do korzystania z ich usług. Do tego rodzaju życia został zmuszony ów człowiek. Gdyby znalazł zajęcie co noc w którymś z podrzędnych teatrów, miałby o kilka szylingów więcej tygodniowo i jednocześnie mógłby hołdować swojemu dawnemu nałogowi. Ale i te źródła zawiodły go wkrótce; zanadto brykał, by mógł zarobić sobie na nędzne pokrzepienie, i wkrótce został doprowadzony do stanu graniczącego z głodem; zaledwie od czasu do czasu zdobywał marne grosze, gdy udało mu się pożyczyć od którego z dawnych kompanów, lub pozwolono mu pokazać się w którymś z mniejszych teatrów, a gdy zdobył wkońcu jakieś pieniądze, trwonił je w zwykły sposób.
„W tym czasie, kiedy mniej więcej od roku żył niewiadomo z czego, otrzymałem małe engagement w jednym z teatrów na brzegu rzeki od strony Surrey. Tam spotkałem owego człowieka, którego oddawna straciłem z oczu, gdyż ja podróżowałem po prowincji, on zaś wałęsał się po alejach i zaułkach Londynu. Ubrałem się do wyjścia i właśnie przechodziłem przez scenę, gdy uderzył mię po ramieniu. Nigdy nie zapomnę odpychającego widoku, jaki ujrzały moje oczy, gdy się odwróciłem! Był ubrany do pantominy z całą absurdalnością błazeńskiego stroju. Upiorne postacie Tańca Śmierci, najpotworniejsze kształty, jakie najbardziej utalentowany malarz kiedykolwiek rzucił na płótno, ani w połowie nie były tak upiorne. Jego zapuchłe ciało i drżące nogi — efekt ten tysiąckrotnie powiększał fantastyczny strój — szkliste oczy, stanowiły potworny kontrast z grubą warstwą białej szminki, pokrywającej twarz. Groteskowe przybranie głowy, trzęsącej się jak u paralityka, i długie kościste ręce, wysmarowane białą kredą — wszystko to nadawało mu straszny i nienaturalny wygląd. Najdokładniejszy opis nie może dać o tem właściwego pojęcia — dziś jeszcze drżę na to wspomnienie. Głos miał głęboki i tremolujący, gdy odciągnął mię na stronę. Urywanemi słowami wygłosił długa litanię chorób i braków, kończąc jak zwykle gorącą prośbą o pożyczenie mu trochę pieniędzy. Włożyłem mu kilka szylingów do ręki, a kiedym się odwrócił, usłyszałem wybuch śmiechu, towarzyszący jego skokom na scenie.
„W parę wieczorów później jakiś chłopiec wsunął mi do ręki brudny skrawek papieru, na którym było kilka słów, donoszących, że ów człowiek jest niebezpiecznie chory i prosi, abym po przedstawieniu odwiedził go w jego mieszkaniu na jakiejś tam ulicy — zapomniałem już nazwy — niezbyt odległej od teatru. Obiecałem stawić się, jak tylko się zwolnię; gdy kurtyna zapadła, poszedłem spełnić swą smutną misję.
„Było późno, gdyż grałem w ostatniej sztuce. A ponieważ był to wieczór benefisowy, przedstawienie ciągnęło się niezwykle długo. Noc była ciemna, zimna, przejmujący wicher gnał strumienie deszczu w okna i fronty domów. Kałuże wody potworzyły się w nieuczęszczanych i wąskich zaułkach, a ponieważ większość latarni olejnych zgasił wicher, przechadzka była nietylko niewygodna, ale i niepewna. Szczęśliwie poszedłem we właściwym kierunku i po pewnych trudnościach udało mi się odnaleźć dom, do którego mię skierowano — skład na węgle z jednopiętrową nadbudówką. W pokoju, w głębi, leżał przedmiot moich poszukiwań.
„Kobieta o nędznym wyglądzie, żona owego człowieka, spotkała mię na schodach i, mówiąc, że właśnie wpadł w rodzaj otępienia, wprowadziła mię ostrożnie i przysunęła mi krzesło do łóżka. Chory leżał z twarzą obróconą do ściany, a ponieważ nie zwrócił żadnej uwagi na moją obecność, miałem możność rozejrzeć się, gdzie jestem.
„Leżał na lichem łóżku; zniszczone szczątki poszarpanych firanek wisiały w głowie łóżka, aby zasłonić chorego od wiatru, który pomimo to torował sobie drogę do ubogiego pokoju przez liczne szpary we drzwiach i dął w rozmaitych kierunkach. W żelaznym koszyku tlił się ogień. Zniszczony, trójkątny stół, na nim kilka flaszek od lekarstw i stłuczona szklanka. Na prowizorycznem posłaniu na podłodze spało dziecko, przy niem na krześle siedziała kobieta. Pod ścianą — półki, na nich kilka talerzy, kubków i salaterek; obok para trzewików teatralnych i kilka blach. Z wyjątkiem garści szmat i gałganów, rzuconych niedbale w kąt, nic więcej nie było w pokoju.
„Miałem czas dostrzec te szczegóły i zauważyć ciężki oddech oraz gorączkowe ruchy chorego, zanim on zdał sobie sprawę z mojej obecności. Niespokojnie szukając miejsca, w którem mógłby położyć głowę, wyciągnął rękę z łóżka i dotknął mojej ręki. Zerwał się i spojrzał badawczo w moją twarz.
„Pan Hutley, Johnie“, powiedziała żona, „pan Hutley, po którego posyłałeś wieczorem“.
„A!“, powiedział chory, trąc ręką czoło. „Hutley... Hutley.... pozwólcie....“ Przez chwilę usiłował zebrać myśli, poczem schwytał mię za przegub dłoni i zawołał: „Nie zostawiaj mnie... nie zostawiaj mnie... Ona mię zamorduje, zamorduje mię!“
„Czy to już dawno?“, spytałem, zwracając się do płaczącej niewiasty.
„Od wczoraj wieczorem“, odpowiedziała. „John! John! Czy mnie nie poznajesz?!“
„Nie puszczaj jej do mnie!“, zawołał chory i wzdrygnął się. „Zabierz ją! Nie znoszę jej obecności“. Spojrzał na nią dziko, z wyrazem śmiertelnego przestrachu, poczem szepnął mi do ucha: „Biłem ją, Jem. Biłem ją wczoraj — i nieraz przedtem... Głodziłem ją, i małego również. A teraz, kiedy jestem słaby i bezbronny, ona mię zamorduje. Jem, wiem, że mię zamorduje! Gdybyś słyszał ją, jak płacze — ja słyszałem! — teżbyś wiedział, że mię zamorduje! Nie dopuszczaj jej do mnie!“ Zwolnił uścisk i wyczerpany opadł na poduszkę.
„Wiedziałem aż nadto dobrze, co to znaczy. Gdybym miał choć cień wątpliwości, jedno spojrzenie na bladą twarz niewiasty i na jej wychudzoną postać wytłumaczyłyby mi dostatecznie całą prawdę“. „Lepiej niech pani nie podchodzi“, powiedziałem do nieszczęśliwej. „Nic mu pani nie pomoże. Może się uspokoi, nie widząc pani“. Usunęła mu się z oczu. Otworzył powieki po chwili i obejrzał się trwożliwie.
„Poszła?“, spytał gorączkowo.
„Tak, tak!“, potwierdziłem z zapałem. „Nic ci nie zrobi!“
„Coś ci powiem, Jem“, powiedział cichym głosem. „Ona już mi coś robi... Jest w jej oczach coś, co budzi w mojem sercu taki strach, że dochodzę do szaleństwa! Przez całą zeszłą noc jej badawcze oczy i blada twarz były tuż przy mnie. Gdzie ja się obróciłem — obracały się i one. Ile razy budziłem się ze snu, siedziała przy łóżku, patrząc na mnie“. Kazał mi się przysunąć bliżej i mówił głębokim, trwożliwym szeptem: „Jem, to musi być zły duch! Djabeł! Brr! Wiem, że jest diabłem! Gdyby była kobietą, dawnoby umarła. Kobieta nie zniosłaby tego, co ona“.
„Słabo mi się zrobiło na myśl o tem potwornem zaniedbaniu i znęcaniu się nad żoną, które musiało go doprowadzić do takiego wniosku. Nie znalazłem odpowiedzi; któż bowiem znalazłby wyrazy nadziei lub pociechy dla tej nikczemnej kreatury, którą miałem przed oczyma?!
„Siedziałem przy nim około dwóch godzin; przez ten czas rzucał się, jęczał z bólu lub niecierpliwości, nieustannie wymachiwał rękami i przewracał się z jednego boku na drugi. Wkońcu popadł w stan półświadomości, w której myśli wędrują od sceny do sceny, bez kontroli rozumu. Niezdolny był jednak uwolnić się od cierpienia. Przekonawszy się ze skoków jego myśli, że zaszedł ten właśnie wypadek, i wiedząc, że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, gorączka natychmiast się podniesie, opuściłem go, obiecując nieszczęsnej żonie, że ponowię swoje odwiedziny następnego wieczora a, jeżeli zajdzie tego potrzeba, będę czuwał nad chorym w nocy.
„Dotrzymałem obietnicy. Ostatnie 24 godziny sprowadziły straszliwą zmianę. Oczy, olbrzymie, głęboko zapadłe, błyszczały tak, że trudno było wytrzymać ich spojrzenie. Wargi miał spieczone i popękane w wielu miejscach. Sucha skóra była rozpalona. W twarzy tego człowieka wyczytałem jakiś niesamowity wyraz strachu, zdradzający jeszcze wyraźniej postępy choroby. Gorączka doszła do najwyższego stopnia.
„Siadłem na krześle, które zajmowałem poprzedniej nocy i siedziałem przy nim długie godziny, słuchając dźwięków, które trafić muszą do głębi serc najbardziej zatwardziałych ludzi. Było to potworne bredzenie konającego. Z tego, co usłyszałem od felczera, wiedziałem, że niema żadnej nadzieji. Siedziałem przy łóżku śmierci. Patrzyłem na schorzałe kończyny które przed kilkoma godzinami wykrzywiały się ku uciesze burzliwej galerji, wijące się w mękach gorączki, słyszałem ostry śmiech klowna poprzez charczenie konającego.
„Jest to moment wzruszający, gdy słyszy się, jak mózg czepia się zwykłych zajęć i zdrowia a ciało leży bezsilne i słabe. Ale gdy charakter owych zajęć jest najbardziej krańcowem przeciwieństwem naszych pojęć o tem, co uważamy w życiu za uroczyste i poważne — natenczas wrażenie jest jeszcze potężniejsze. Teatr i karczma — oto główne tematy majaczeń nieszczęśliwego. Zdawało mu się, że jest wieczór; ma grać tej nocy; jest już późno, musi natychmiast wyjść z domu. Dlaczego go zatrzymują?! I nie dają mu iść! Straci zarobek — musi iść! Nie! Nie! Nie puszczają go! — Ukrył twarz w rozpalonych dłoniach i słabym głosem skarżył się na swoją słabość i na okrucieństwo swego otoczenia. Krótka pauza — a potem wyrzucił z siebie kilka wierszydeł o podłych rymach — ostatnie, których się nauczył. Podniósł się na łóżku, zmógł się w sobie i przybrał dziwaczną pozycję: był w teatrze... Chwila milczenia, poczem szeptem zaczął śpiewać jakąś piosenkę. Jest znowu w swoim starym domu! Nakoniec! Jak ciepło w tym pokoju! Był chory, bardzo chory, ale już jest zdrów i bardzo szczęśliwy. Napełnić szklankę! Kto to odejmuje mu ją od warg?! Ten sam prześladowca, który dokuczał mu przedtem. Znowu opadł na poduszki, jęcząc głośno. Krótki okres zapomnienia, i oto znowu wędruje przez szereg niskich, sklepionych izb — tak niskich, że chwilami musi zginać ręce i nogi, żeby móc przejść. Ciemno tu było i ciasno, w którąkolwiek stronę się zwrócił, wszędzie napotykał przeszkody. Roiło się tam od insektów — wstrętne, pełzające stworzenia, z oczyma utkwionemi w niego, zdawało się, wypełniały powietrze — błyszczały groźnie w nieprzepartym mroku. Ściany i sufit były jakby żywe od ruszających się płazów. Sklepienie przybierało potworne rozmiary — straszne postacie uwijały się wszędzie — twarze ludzi, których znał, wykrzywione grymasem, migały między niemi. Przypiekały go rozpalonem żelazem, ściskały głowę sznurami, aż krew krzepła. Wściekle walczył o życie.
„Po jednym z takich ataków (z trudem utrzymałem go na łóżku) popadł w stan, który wydawać się mógł snem. Zmęczony czuwaniem i mocowaniem się z nim, zamknąłem na chwilę oczy, gdy nagle uczułem, że ktoś schwycił mię za ramię. Zbudziłem się natychmiast. Uniósł się tak, że prawie siedział na łóżku. Twarz miał strasznie zmienioną, ale wróciła mu przytomność — gdyż wyraźnie poznał mnie. Dziecina, którą dawno już zbudziły jego jęki, podniosła się na swem posłaniu i biegła do ojca, krzycząc ze strachu — matka szybko pochwyciła ją w ramiona, bojąc się, że ojciec skrzywdzi ją w napadzie szału. Ale przerażona zmianą, jaka w nim zaszła, stanęła nieruchomo przy łóżku. Konwulsyjnie schwycił mię za ramię i dotknął ręką piersi... Rozpaczliwie próbował wydobyć z piersi głos... Nie mógł. Wyciągnął do nich ręce — i zrobił jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek... Charkot — błysk oczów — stłumiony jęk — i opadł z powrotem — nieżywy!“
Sprawiłoby nam najwyższą radość, gdybyśmy mogli zaprotokółować opinję pana Pickwicka o opowiedzianej przed chwilą anegdocie. Nie wątpimy, że moglibyśmy przedstawić tę opinję naszym czytelnikom, gdyby nie pewne nieszczęśliwe okoliczności.
Pan Pickwick postawił na stół szklankę, której podczas ostatnich zdań opowiadania nie wypuszczał z rąk. Pan Pickwick gotował właśnie swój wzniosły umysł do wypowiedzenia w tej sprawie zdania i nawet otworzył już usta (o czem mamy wiadomości z notatek pana Snodgrassa), gdy garson wszedł do pokoju i powiedział:
„Panie, przybyło tu kilku panów“.
Pan Pickwick surowo spojrzał na garsona a potem po całem towarzystwie, jakby zapytując, ktoby to mógł przyjść.
„O!“ zawołał pan Winkle, wstając, „to moi przyjaciele, proś, niech wejdą“.
A gdy garson oddalił się, rzekł:
„Bardzo przyjemni ludzie, oficerowie z 97-ego pułku, z którymi zaznajomił mnie dość szczególny traf; pewny jestem, że będą się podobać nam wszystkim“.
Pogoda powróciła na twarz pana Pickwicka. Garson wprowadził do pokoju trzech gentlemanów i pan Winkle począł ich przedstawiać.
„Porucznik Tappleton; pan Pickwick — Doktór Payne; pan Pickwick... Panowie znają już mego przyjaciela, pana Snodgrass... Przyjaciel mój, pan Tupman. Doktór Slammer; pan Pickwick... pan Tup...“
Tu pan Winkle nagle zatrzymał się, dostrzegłszy wielkie wzruszenie doktora i pana Tupmana.
„Już spotkałem raz tego gentlemana“, rzekł doktór z energją.
„A! a!“ zawołał pan Winkle.
„I to indywiduum także, jeżeli się nie mylę“, mówił dalej doktór Slammer, utkwiwszy badawczy wzrok w nieznajomego w zielonym fraku. „Sądzę, że zeszłej nocy wystosowałem do tego indywiduum aż nazbyt dosadne wezwanie, które uznał za właściwe odrzucić“.
Wymawiając te wyrazy, doktór rzucił na nieznajomego wzrok pełen oburzenia i począł rozmawiać po cichu ale żywo z porucznikiem Tappletonem. Gdy skończył, porucznik zawołał:
„Czy tak?“
„Tak“, odpowiedział doktór Slammer.
„Trzeba z nim skończyć odrazu“, rzekł z największą powagą właściciel składanego stołka.
„Proszę cię, Payne, bądź spokojniejszy“, odezwał się porucznik, potem zwracając się do pana Pickwicka, szczególnie zaintrygowanego całem tem niegrzecznem zachowaniem, mówił dalej co następuje:
„Pozwoli pan zapytać się, czy ta osoba należy do towarzystwa panów?“
„Nie, panie“, odrzekł pan Pickwick, „to tylko jeden z naszych gości“.
„Sądzę, że jest członkiem klubu?“
„Bynajmniej“.
„I nie nosi nigdy klubowego uniformu?“
„Nigdy“, odpowiedział zdumiony pan Pickwick.
Porucznik Tappleton zwrócił się do swego przyjaciela, doktora Slammera, lekko wzruszywszy ramionami, co zdawało się wyrażać pewne powątpiewanie o dokładności wspomnień doktora.
Doktór był w najwyższym stopniu rozgniewany, ale zarazem jakby zbity z tropu; uprzejme zachowanie się pana Pickwicka doprowadziło pana Payne niemal do wściekłości.
„Pan byłeś na balu zeszłej nocy!“ wykrzyknął nagle doktór do pana Tupmana tonem, od którego ten drgnął tak widocznie, jakgdyby kto niespodzianie wsadził mu szpilkę w łydkę.
Pan Tupman odpowiedział słabym głosem: „Tak“, nie przestając patrzeć na pana Pickwicka.
„Ten jegomość był z panem?“ mówił doktór dalej, wskazując na niczem niewzruszonego nieznajomego.
Pan Tupman stwierdził to.
„Teraz, mój panie“, powiedział doktór do nieznajomego, „zapytuję pana raz jeszcze w obecności wszystkich tych gentlemanów, czy chce mi pan dać swą kartę i być traktowany jak gentleman, czy też chce mnie pan zmusić do skarcenia go osobiście, tu, w tem miejscu?“
„Za pozwoleniem“, przerwał pan Pickwick, „nie mogę zgodzić się na dalsze posuwanie się tej sprawy bez pewnych wyjaśnień. Tupman, odpowiedz, jak to było“.
Pan Tupman, wezwany w sposób tak uroczysty, opowiedział całą rzecz w niewielu słowach; lekko dotknął szczegółu wypożyczenia fraka, szeroko rozwiódł się nad tem, że stało się to po obiedzie, wynurzył nieco żalu, jeśli chodzi o jego osobę, i pozostawił nieznajomemu wydobywanie się z kłopotu, jak umie.
Ten zabierał się właśnie do przemówienia, gdy porucznik Tappleton, który przypatrywał mu się z wielką ciekawością, zapytał tonem wyniosłym:
„Czy nie widziałem pana na scenie?“
„Bardzo być może“, odrzekł nieustraszony nieznajomy.
„To wędrowny komedjant!“ zawołał porucznik z pogardą; a potem zwracając się do doktora Slammera dodał: „Gra w sztuce, którą na żądanie oficerów 52-ego pułku dają jutro. Nie możesz więc, doktorze, prowadzić dalej tej sprawy, to niepodobna...“
„Niepodobna, w żaden sposób!“ powtórzył z dumą doktór Payne.
„Przykro mi, żem wprowadził pana w tak niemiłe położenie“, rzekł następnie porucznik Tappleton do pana Pickwicka. „Ale pozwól pan powiedzieć sobie, że najlepszym sposobem uniknięcia podobnych scen w przyszłości jest zachowanie większej rozwagi w dobieraniu sobie towarzystwa. Najniższy sługa!“
I rzekłszy to, wyszedł z pokoju.
„I pozwól pan także powiedzieć sobie“, dodał drażliwy doktór Payne, „że gdybym ja był na miejscu porucznika Tappletona lub Slammera, to nakręciłbym uszu panu i wszystkim obecnym tu indywiduom. Nazwisko moje jest Payne, doktór Payne z 43-ego pułku. Dobranoc“.
Ukończywszy tę przemowę, której ostatnie wyrazy wygłoszone były głosem bardzo doniosłym, poszedł majestatycznie za porucznikiem, a za nim Slammer, który wprawdzie nic nie powiedział, ale ulżył swej żółci, rzuciwszy na całe towarzystwo wzrok pogardy.
Podczas tych długich prowokacyj niesłychane oburzenie i gniew, wzmagający się straszliwe, napełniły szlachetną pierś pana Pickwicka, tak, że omal nie pękła mu kamizelka. Stał jak skamieniały, spoglądając na miejsce, zajmowane przed chwilą przez doktora Payne, aż trzask zamykających się drzwi opamiętał go nieco. Rzucił się wtedy naprzód, z gniewną twarzą i błyskawicami w oczach. Ręka jego była już na klamce. Jeszcze chwila, a znalazłaby się była już na gardle doktora Payne z 43-ego pułku, gdyby pan Snodgrass nie pochwycił czcigodnego swego mentora za połę i nie począł ciągnąć wtył.
„Winkle! Tupman!“ zawołał z wyrazem rozpaczy, „trzymajcie go! Nie powinien narażać swego drogiego życia w podobnej sprawie“.
„Puśćcie mnie!“ krzyczał pan Pickwick.
„Trzymajcie!“ wołał pan Snodgrass. Aż dzięki połączonym wysiłkom całego towarzystwa udało się posadzić pana Pickwicka w fotelu.
„Dajcie mu spokój“, rzekł wtedy nieznajomy w zielonym traku. „Szklankę grogu! A to dzelny stary! Przełknijno pan trochę. Znakomity napój“.
Mówiąc to, i wprzód sam pociągnąwszy spory łyk dymiącego się płynu, nieznajomy przyłożył szklankę do ust pana Pickwicka, aż reszta tego, co się w niej znajdowało, znikła w niedługim czasie w gardle znakomitego filozofa. Nastąpiła krótka pauza: grog skutkował i wkrótce znowu pogoda zajaśniała na obliczu pana Pickwicka. Nieznajomy odezwał się:
„Oni nie są godni pańskiej uwagi“.
„Ma pan słuszność“, odparł pan Pickwick, „nie są godni. Wstydzę się, żem tak puścił wodze moim namiętnościom. Przysuń pan swe krzesło“.
Komedjant nie kazał się prosić dwa razy. Wszyscy zasiedli dokoła stołu i harmonja zapanowała znowu. Tylko pan Winkle, zdawało się, był nieco zirytowany. Czyżby przyczyną tego usposobienia była samowolna pożyczka fraka? Ale tak błaha okoliczność nie mogła wzbudzić uczucia gniewu, choćby przelotnego, w sercu pickwickisty. To pewna, że, wyjąwszy ten szczegół, dobry humor powrócił w towarzystwie i wieczór zakończył się wesoło, tak jak się zaczął.