Klub Pickwicka/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Słońce, ten wierny sługa świata, zaledwie poczęło oświecać poranek 13-go maja 1827 roku, gdy pan Samuel Pickwick, podobny drugiemu słońcu, wyrwał się z objęć snu, otworzył okno swego pokoju i powiódł wzrokiem po tłumie, poruszającym się pod nim. U stóp jego znajdowała się ulica Goswell, ulica Goswell znajdowała się po jego prawej stronie, ulica Goswell znajdowała się i po lewej jego stronie, jak daleko okiem sięgnąć można było...
„Takie to są“, pomyślał pan Pickwick, „ciasne poglądy filozofów, poprzestających na badaniu powierzchni rzeczy i nie usiłujących zbadać ukrytych tajemnic. I ja mógłbym tak, jak oni, poprzestać na badaniu ulicy Goswell, nie robiąc żadnych usiłowań, by dostać się do otaczających ją nieznanych okolic!“
Wynurzywszy tę szczytną myśl, pan Pickwick zajął się ubieraniem i układaniem rzeczy w torbie podróżnej. Wielcy ludzie bardzo rzadko bywają wybredni pod względem ubrania, to też golenie brody, toaleta i śniadanie następowały szybko po sobie. Po upływie godziny pan Pickwick znajdował się już na placu St. Martin le Grand z torbą podróżną pod pachą i perspektywą w kieszeni surduta, w kieszeni zaś kamizelki umieścił książeczkę do zapisywania odkryć, jakie dałyby się zrobić.
„Dorożka!“, zawołał pan Pickwick.
„Jestem panie!“ odpowiedział ten dziwny gatunek rodzaju ludzkiego, w bluzie i płóciennym fartuchu, z blachą numerowaną na szyi, jakby był skatalogowany w jakiej kolekcji osobliwości. Był to miejscowy posługacz dorożek.
„Jestem panie! Hej! Kolejna dorożka!“
Gdy woźnica wyszedł z szynku, gdzie palił fajkę, pan Pickwick i jego torba wsadzeni zostali do powozu.
„Golden-Cross“, rzekł pan Pickwick.
„Nędzny kurs szylingowy, Tomie“, zawołał woźnica w złym humorze, ku zbudowaniu posługacza, gdy powóz odjeżdżał.
„Ile lat, mój przyjacielu, ma ten koń?“ zapytał pan Pickwick, pocierając sobie nos szylingiem, przygotowanym na zapłacenie.
„Czterdzieści dwa“, odrzekł woźnica, bokiem spojrzawszy na pana Pickwicka.
„Co?“ zawołał znakomity człowiek, sięgając ręką po książkę notat.
Stangret powtórzył swe twierdzenie, pan Pickwick uważnie spojrzał mu w oczy, ale nie dostrzegł w ich wyrazie żadnego wahania, i bezzwłocznie fakt zanotował.
„I jak długo bywa w zaprzęgu?“ pytał dalej pan Pickwick, zawsze starający się o zbieranie pożytecznych wiadomości.
„Dwa albo trzy tygodnie“.
„Dwa albo trzy tygodnie w zaprzęgu!“ zawołał filozof pełen zdumienia i znowu wyciągnął książeczkę.
„Stajnie“, odrzekł obojętnie woźnica, „znajdują się w Pentonwil, ale on tam rzadko staje, z powodu osłabienia“.
„Z powodu osłabienia?“ powtórzył pan Pickwick ze zdumieniem.
„Tak, pada, jak się go tylko wyprzęże z dorożki, a przeciwnie, gdy jest zaprzężony jak należy i lejce trzyma się krótko, to nawet się nie potknie. Mamy przytem parę znakomitych kół, tak, że byle koń ruszył z miejsca, już się toczą za nim; musi więc biegnąć, nie może się oprzeć“.
Pan Pickwick zapisał każdy wyraz tego opowiadania, by udzielić klubowi wiadomości o tym szczególnym dowodzie żywotności koni w okolicznościach najmniej przyjaznych. Kończył właśnie pisać, gdy dorożka dotoczyła się do Golden-Cross. Stangret zeskoczył, pan Pickwick wysiadł z wszelką ostrożnością, panowie Tupman, Snodgrass i Winkle, z niecierpliwością oczekujący na przybycie swego znakomitego mistrza, przystąpili, by go powitać.
„Masz“, rzekł pan Pickwick, podając woźnicy szylinga.
Ale jakież było zdziwienie uczonego męża, gdy ów nieobliczalny właściciel dorożki, rzuciwszy pieniądze na bruk, oświadczył w mowie wielce wyrazistej, iż nie żąda innej zapłaty, jak tylko przyjemności przeboksowania z panem Pickwickiem całego szylinga.
„Szalony!“ zawołał pan Snodgrass.
„Pijany!“ dodał pan Winkle.
„I jedno i drugie“, dorzucił pan Tupman.
„Dalejże!“ krzyknął woźnica, rękami wyrabiając w przestrzeni mnóstwo młynków przygotowawczych. „Występujcie wszyscy czterej!“
„A to gratka!“ zawołało pół tuzina innych woźniców. „Do roboty, John!“ I z wielkiem zadowoleniem ustawili się w półkole.
„Co to, John?“ zapytał jakiś gentleman, właściciel mankietów z czarnego perkalu.
„Co to?“ odrzekł woźnica. „Ten stary zanotował mój numer“.
„Nie notowałem numeru!“ odpowiedział z oburzeniem pan Pickwick.
„A więc dlaczegoś go pan zapisywał?“ zapytał woźnica.
„Nie zapisywałem!“ zawołał pan Pickwick tonem jeszcze większego oburzenia.
„Czy uwierzycie“, ciągnął dalej woźnica, zwracając się do tłumu, „czy uwierzycie, że ten oto szpicel, siadł do mej dorożki, zapisał numer i notował każde powiedziane słowo!“ (Książka notat, jak błysk światła, przychodzi na myśl panu Pickwickowi).
„Zrobił to?“ mruknął inny woźnica.
„Tak, zrobił. A teraz, swemi szykanami doprowadziwszy mnie do wyzwania, ma gotowych trzech świadków przeciwko mnie. Ale zapłaci mi za to, choćbym miał pół roku siedzieć w więzieniu! Występuj!“
I w uniesieniu, ze szczytną obojętnością dla własnych ruchomości, woźnica cisnął swój kapelusz na bruk, zrzucił okulary panu Pickwickowi, wystosował jedno uderzenie pięścią w nos pana Pickwicka, drugie uderzenie pięścią w piersi pana Pickwicka, trzecie w oko pana Snodgrassa, czwarte, dla rozmaitości, w kamizelkę pana Tupmana, potem jednym skokiem wypadł na środek ulicy, następnie wskoczył znów na chodnik i wkońcu wyparł tę odrobinę powietrza, jaką zawierały jeszcze płuca pana Winkle. Wszystko to odbyło się w jakie dwanaście sekund.
„Czy niema tu konstabla?“ zapytał pan Snodgrass.
„Wpakujcie ich pod pompę“, doradzał jakiś przekupień z gorącemi pasztecikami.
„Zapłacisz mi za to“, zawołał pan Pickwick, oddychając z trudnością.
„Szpicel!“ krzyknęło kilka głosów z tłumu.
„Występujcie!“ bełkotał woźnica, nie przestając przez ten czas młynkować pięściami w próżni. Aż dotąd tłum zachowywał się biernie wobec tej sceny; ale gdy z ust do ust przeszła wiadomość, że pickwickczycy są policyjnymi szpiegami, obecni zaczęli roztrząsać z wielkiem roznamiętnieniem, czy nie należałoby postąpić według wniosku przekupnia gorących pasztecików. Niepodobna odgadnąć, do czegoby to doprowadziło, gdyby interwencja pewnej nowoprzybyłej osobistości nie położyła końca tej awanturze.
„Co to jest?“ zapytał młody, wysmukły człowiek w zielonym fraku, wychodząc z biura powozów publicznych.
„Szpicel!“ wrzasnął tłum.
„To fałsz“, zawołał pan Pickwick z wyrazem, który powinienby był przekonać każdego nieuprzedzonego słuchacza.
„Czy tak? Czy tak?“ zapytał, młody człowiek, torując sobie drogę przez tłum, zapomocą niezawodnego sposobu, polegającego na szturchaniu łokciami na prawo i na lewo.
Pan Pickwick w kilku zwięzłych słowach przedstawił mu rzeczywisty stan rzeczy.
„Jeśli tak, to chodźcie“, rzekł zielony frak, pociągając za sobą znakomitego człowieka i nie przestając mówić przez całą drogę. „Ty, nr. 924, weź, co ci się należy za kurs i wynoś się. To szanowny gentleman, ja odpowiadam za niego. Żadnych głupstw. Tędy panie! Gdzie pańscy przyjaciele! Jak widzę, zaszła omyłka. Mniejsza o to... wypadek... każdemu to się może zdarzyć... odwagi! Od tego nikt nie umarł... Trzeba mężnie stawić czoło przeciwnościom... Zaskarż go pan do komisarza... A to łotry!“
Wygłaszając z niepospolitą potoczystością długi szereg podobnych sentencyj, nieznajomy wprowadził pana Pickwicka i orszak jego do pokoju, gdzie zwykle podróżni czekają na odejście dyliżansów.
„Chłopcze!“ zawołał nieznajomy, targając za dzwonek z nadzwyczajną gwałtownością: „szklanek dla wszystkich, gorącego ponczu z wódką, mocno ocukrzonego i sporo. Oko podbite, panie! Chłopcze! Kawałek surowego mięsa na oko dla pana. Nic tak nie pomaga na sińce, jak surowe mięso. Słup latarni gazowej także doskonały, ale niewygodny. Strasznie głupio, stać pół godziny na ulicy, z okiem przyłożonem do latarnianego słupa. Dobry żart, co? Ha! Ha!“
I nieznajomy, nie zatrzymując się nawet dla nabrania oddechu, przełknął od razu pół kwarty gorącego ponczu, potem rozwalił się na krześle z taką obojętnością, jakby nic nadzwyczajnego nie zaszło.
Pan Pickwick miał teraz czas przyjrzeć się ubiorowi i postawie tego nowego znajomego, a tymczasem trzej jego towarzysze zajęci byli wynurzaniem wybawcy swej wdzięczności.
Był to mężczyzna średniego wzrostu, ale że był szczupły i miał długie nogi, wydawał się więc znacznie słuszniejszy. Jego zielony frak musiał być niegdyś bardzo elegancki, za owych pięknych dni fraków o krótkich połach: na nieszczęście w owych dniach był on pewno robiony na mężczyznę znacznie niższego, aniżeli nieznajomy, ponieważ zabrudzone rękawy dochodziły mu zaledwie do łokcia. Bez względu dla poważnych lat tego ubioru, nieznajomy zapiął go pod sam podbródek, narażając go przez to na pęknięcie na grzbiecie. Szyja nieznajomego okręcona była czarną chustką, ale nie dostrzegłbyś na niej ani śladu kołnierza od koszuli. Wąskie spodnie ukazywały tu i owdzie połyskujące miejsca, co znamionowało długą służbę; były mocno naciągnięte zapomocą strzemiączek na połatanych zapewne trzewikach, ażeby ukryć pończochy niegdyś białe, które zdradzały się jednak pomimo tej zbytecznej ostrożności. Z każdej strony jego kapelusza o podniesionych kryzach spadały w zaniedbanych kędziorach długie czarne włosy, a pomiędzy rękawiczkami a rękawami ubrania, widać było nagie części rąk. Nakoniec twarz jego była blada i wychudzona a cała osoba tchnęła bezwstydnem niedbalstwem i niczem niezachwianą zarozumiałością.
Takiemu to indywiduum pan Pickwick przypatrywał się przez okulary (które na szczęście znalazły się) i w wyborowych wyrazach wynurzał swe podziękowanie, gdy trzej jego znajomi wyczerpali już swoje dziękczynienia.
„Nie mówmy więcej o tem“, rzekł nieznajomy, przerywając komplementy, „dość tego. Zresztą woźnica dzielnie wywijał pięściami; ale gdybym był na miejscu pańskiego przyjaciela w myśliwskiej kurtce, to — niech mię Bóg skarze! — rozwaliłbym mu głowę w jednej sekundzie... i temu przekupniowi pasztecików także, słowo honoru!“
Mowa ta, wygłoszona jednym tchem, przerwana została przez konduktora z Rochester, oznajmiającego, że „Kommodor“ odjeżdża.
„Kommodor!“ mruknął nieznajomy wstając, „w tym powozie mam miejsce. Miejsce na imperjale. Płaćcie panowie za wódkę i wodę; trzebaby zmienić banknot pięciofuntowy; w obiegu jest dużo fałszywej monety, wiemy o tem!“
I potrząsnął głową z przebiegłą miną.
Właśnie pan Pickwick i jego trzej towarzysze zamierzali zrobić pierwszy przystanek w Rochester. Oświadczyli więc nowemu swojemu znajomemu, że jadą tą samą drogą, co on, i umówili się, że zajmą miejsca ztyłu powozu, gdzie pomieszczą się wszyscy pięciu.
„Hop! Do góry!“ zawołał nieznajomy, pomagając panu Pickwickowi wygramolić się na imperjał z pośpiechem, który materjalnie naruszył zwykłą powagę filozofa.
„Pakunków nie ma pan?“ zapytał woźnica.
„Kto? Ja?“ odparł nieznajomy. „Pakiecik zawinięty w papier, to wszystko! Resztę wyprawiłem wodą! Wielkie skrzynie obite gwoździami, wielkie jak domy! Ciężkie, ciężkie, djabelnie ciężkie!“
To mówiąc, wciskał do kieszeni pakiet, owinięty w papier a zawierający, jak można było wnosić z powierzchowności, koszulę i chustkę do nosa.
„Ostrożnie! ostrożnie z głowami!“ krzyczał gadatliwy nieznajomy, gdy przejeżdżali pod jednem ze sklepień; „straszne to miejsce, bardzo niebezpieczne; niedawno: pięcioro dzieci, matka, słuszna kobieta, jadła chleb z masłem... zapomniała o sklepienu; trach! dzieci oglądają się, matka bez głowy!... chleb z masłem w ręku, a niema gęby, bo go włożyć; głowa rodziny zginęła. Okropność! okropność! Pan przypatruje się pałacowi Whitehall? Piękny pałac; małe okienka; tu także zleciała jedna głowa!... Także nie pilnował się[1]. Och! och! panowie! och!“
„Myślałem właśnie“, rzekł pan Pickwick, „o dziwnej zmienności rzeczy ludzkich“.
„A! domyślam się. Dziś wchodzi się do pałacu drzwiami, jutro wylatuje się oknem. — Pan filozof?“
„Badacz natury ludzkiej, panie“.
„Ja także, jak większa część ludzi, nie mających nic lepszego do roboty a jeszcze mniej do zarobienia. Pan poeta?“
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass, ma bardzo wybitne zdolności poetyckie“, odpowiedział pan Pickwick.
„Ja także“, rzekł nieznajomy, „napisałem poemat epiczny, dziesięć tysięcy wierszy; za rewolucji czerwcowej; stworzony na miejscu; w dzień Mars, w nocy Apollo; w dzień karabin, w nocy lira“.
„Czy był pan obecny przy tych sławnych zdarzeniach?“ zapytał pan Snodgrass.
„Obecny? Tak, cokolwiek; mierzyłem w Szwajcarów i wymierzałem wiersze; spisywałem je w handlu win; na ulicy pif“! paf! nowa myśl! wracam do handlu; pióro atrament; na ulicy siekanina. Szczytny czas, panie. Pan myśliwy?“ zapytał, zwracając się nagle do pana Winkle.
„Trochę“, odrzekł zagadnięty.
„Piękne zajęcie! Bardzo piękne! A pies?“
„Teraz nie mam“.
„Ach, powinienby pan mieć. Szlachetne zwierzę, istota inteligentna! Miałem niegdyś psa, legawca, zdumiewający instynkt. Pewnego dnia, polując, wchodzę do lasu, gwiżdżę, pies nie rusza się, gwiżdżę znowu: Ponto! nic nie pomaga; stoi jak wryty. Ponto! Ponto! ani drgnie. Skamieniał przed jakąś tablicą. Napis: Strażnicy leśni mają rozkaz zabijać wszystkie psy, które się znajdą w tym lasku. — Nie chciał iść dalej. Zadziwiający pies. Sławny pies! O tak! Sławny!“
„Szczególny wypadek!“ rzekł pan Pickwick. „Czy pozwoli pan, bym go zanotował?“
„Owszem, owszem; sto innych anegdot o tem samem zwierzęciu. Piękna dziewczyna, panie“, mówił dalej nieznajomy, zwracając się do pana Tracego Tupmana, który zajęty był antypickwickowskiem zerkaniem na młodą kobietę, idącą brzegiem drogi...
„Bardzo piękna“, odpowiedział pan Tupman.
„Angielki nie warte Hiszpanek; szlachetne istoty! Włosy hebanowe, oczy czarne, kształty ponętne, słodkie istoty, cudne!“
„Byłeś pan w Hiszpanii?“ zapytał pan Tracy Tupman.
„Wieki tam przeżyłem“.
„Musiał pan mieć wiele przygód miłosnych...“
„Przygód miłosnych? Tysiące! Don Bolaro Fizzgig, grand hiszpański; córka jedynaczka; donna Krystyna; wspaniała dziewica, kochała mię do szaleństwa. Ojciec zazdrosny; córka namiętna; Anglik piękny; donna Krystyna w rozpaczy; kwas pruski; pompa brzuszna w mojej torbie podróżnej; wykonywam operację; stary Bolaro w uniesieniu; zgadza się na nasz związek; łączy ręce; strumienie łez; historja romantyczna, bardzo romantyczna“.
„Czy dama ta znajduje się obecnie w Anglii?“ przerwał pan Tupman, na którego opis tylu wdzięków żywe wywarł wrażenie.
„Umarła, panie, umarła!“ odrzekł nieznajomy, przykładając do oczu szczątki batystowej chustki. „Nigdy nie przyszła do siebie po operacji z pompą brzuszną; delikatna konstytucja wstrząśnięta; ofiara miłości“.
„A ojciec?“ zapytał poetyczny Snodgrass.
„Wyrzuty sumienia; nagłe zniknięcie, gadanina o tem w całem mieście. Szukają po wszystkich kątach, niema! Wtem fontanna na publicznym placu zatrzymuje się; mija jakiś czas — niema wody; rzemieślnicy biorą się do roboty; mój teść w wielkiej rurze wodociągowej; w prawym bucie wyznanie, że zgryzoty skłoniły go do samobójstwa. Wydobywają go; fontanna tryska w najlepsze“.
„Pozwoli mi pan spisać ten mały romans?“ zapytał pan Snodgrass, głęboko rozczulony.
„Z największą chęcią, z największą chęcią. Pięćdziesiąt innych do usług pańskich. Dziwna to historja, nie nadzwyczajna, ale ciekawa“.
Przez całą drogę nieznajomy nie przestawał mówić w ten sposób, zatrzymując się tylko na przystankach dla przełknięcia szklanki piwa; coś w rodzaju punktacji. Toteż gdy powóz przytoczył się do Rochester, pamiętniki panów Pickwicka i Snodgrassa były całkowicie zapełnione opisem jego przygód.
Gdy ujrzano stary zamek, pan August Snodgrass zawołał z cechującym go poetycznym zapałem:
„Co za wspaniałe zwaliska!“
„Jakie studjum dla archeologa!“ to były słowa wyrzeczone przez samego pana Pickwicka w chwili, gdy przykładał perspektywę do oka.
„Piękna miejscowość“, odrzekł nieznajomy. „Wspaniała masa! Ciemne mury, zburzone arkady, ponure przejścia, zawalone schody. Stara katedra! Także zapach stęchlizny, stopnie wydeptane nogami pielgrzymów, małe furtki saksońskie, konfesjonały, jak budki kontrolerów odbierających bilety w teatrze... Dziwni to ludzie ci zakonnicy, ci papieże, ci przełożeni i wszelkiego rodzaju nieboszczyki o wielkich obliczach i zadartych nosach, których wykopują codziennie. Pasy z bawolej skóry, flinty z lontami, sarkofagi. Piękne miejsce, stare legendy, szczytne historje, zadziwiające“.
Nieznajomy ciągnął ten monolog, dopóki powóz nie zatrzymał się na wielkiej ulicy przed oberżą „Pod bykiem“.
„Czy pan stanie tutaj?“ zapytał go pan Nataniel Winkle.
„Tu? Nie panie. Ale radzę panom, byście tu się zatrzymali, dom dobry, łóżka czyste. Tuż obok jest hotel „Wright“, bardzo drogi; pół korony dopisują do rachunku za spojrzenie na garsona: każą płacić drożej, gdy się je obiad w mieście, niż gdyby się jadło w hotelu; szczególni ludzie, doprawdy“.
Pan Winkle zbliżył się do pana Pickwicka i szepnął mu parę słów do ucha. Szeptanie przeszło od pana Pickwicka do pana Snodgrassa, od pana Snodgrassa do pana Tupmana, a gdy następnie zamieniono pomiędzy sobą znaki zgody, pan Pickwick tak przemówił do nieznajomego:
„Dziś rano wyświadczył pan nam ważną usługę. Zechciej pan zatem przyjąć słaby dowód naszej wdzięczności i zrób nam zaszczyt obiadując z nami“.
„Z wielką przyjemnością. Ale pozwolę sobie wyjawić panom, jaki jest mój gust: pieczony drób i grzyby — rzecz wyśmienita; o której godzinie?“
„Teraz“, rzekł pan Pickwick wyjmując zegarek, „jest około trzeciej. O piątej, jeśli pan chce“.
„Bardzo dobrze, punkt o piątej: aż do tej chwili niech się panowie zajmą swojemi sprawami“.
Tak powiedział nieznajomy, potem podniósł o kilka cali swój kapelusz o zadartych brzegach, niedbale osadził go znowu na bakier, przeszedł dziedziniec z miną zamyśloną i skręcił w ulicę; pakiet owinięty w papier sterczał mu ciągle z kieszeni.
„Widocznie wielki to podróżnik po rozmaitych krajach i głęboki obserwator ludzi i rzeczy“, rzekł pan Pickwick.
„Chciałbym widzieć jego poemat“, dodał pan Snodgrass.
„A ja tego psa“, rzekł pan Winkle.
Pan Tupman nie mówił nic, ale myślał o donnie Krystynie, kwasie pruskim, fontannie — i oczy jego napełniły się łzami...
Zamówiwszy osobny pokój jadalny, obejrzawszy łóżka i ułożywszy dania obiadu, nasi znajomi wyszli, by przyjrzeć się miastu i jego okolicom.
Pilnie przewertowaliśmy notaty pana Pickwicka o czterech miastach: Stroud, Rochester, Chatain i Brompton, ale nie sądzimy, by zdanie jego o nich różniło się co do istotnej treści od zdania innych uczonych, którzy zwiedzali te same miejsca. Opis jego można streścić w tych wyrazach:
Głównemi produktami tych miast są zdaje się, żołnierze, majtkowie, Żydzi, kreda, raki, oficerowie i urzędnicy marynarki. Najważniejsze towary, wystawione na ulicach, to: zboże dla floty, cukier lodowaty, jabłka, ryby i ostrygi. Ulice są wielce ożywione, co jest po największej części wynikiem dobrego humoru wojskowych. Mężni ci ludzie, pod wpływem nadmiaru wesołości i napojów spirytusowych, wyśpiewując i robiąc zygzaki po ulicach, przedstawiają widok prawdziwie zajmujący dla umysłu filantropijnego zwłaszcza jeżeli zważymy, jakiej niewinnej i taniej uciechy dostarczają wszystkim miejskim ulicznikom, biegającym za nimi i przedrzeźniającym ich. — Nic (dodaje pan Pickwick) nic nie zdoła dorównać ich dobremu humorowi. W przeddzień mego przybycia, jeden z wojskowych został w pewnej oberży grubiańsko obrażony. Dziewczyna nie chciała mu pozwolić więcej pić. Wskutek tego, z prostej swawoli, żołnierz wydobył bagnet i ranił ją w ramię, lecz już nazajutrz zuch ten udał się do oberży i sam oświadczył pierwszy, że nie zachowuje żadnej urazy i zapomina o tem, co zaszło.
Konsumcja tytoniu musi być w tem mieście bardzo znaczna, pisze dalej pan Pickwick, a zapach tej rośliny, rozchodzący się po wszystkich ulicach, musi być szczególnie przyjemny dla lubiących palić. Podróżnik, nie zgłębiający istoty rzeczy, możeby krytykował błoto, charakteryzujące ulice miejskie, gdy przeciwnie, przedstawia ono prawdziwy przedmiot zadowolenia dla tych, którzy widzą w tem dowód ruchu i pomyślności handlowej.
Piąta godzina sprowadziła jednocześnie obiad i nieznajomego. Pozbył się on pakietu w szarym papierze, ale nie dokonał żadnej zmiany w swym kostjumie i jak przedtem odznaczał się gadatliwością.
„Co to jest?“ zapytał, gdy garson zdejmował srebrną pokrywę z półmiska. „Łosoś! O! Znakomita ryba; wszystkie łososie pochodzą z Londynu. Przedsiębiorcy dyliżansów popierają obiady polityczne, ażeby dowozić łososie tuzinami koszów; wiedzą dobrze, co robią. Eh! eh! Szklaneczkę wina ze mną, panie“.
„Z przyjemnością!“ odrzekł pan Pickwick. I nieznajomy napił się wina naprzód z nim, potem z panem Snodgrassem, potem z panem Tupmanem, potem z panem Winkle, potem wreszcie z całem zebranem towarzystwem, a wszystko to uczynił nie przestając mówić ani na chwilę.
„Jakieś szczególne bachanalje na schodach. Wnoszą ławki, uwijają się stolarze, lampy, szklanki, arfa. Co to znaczy, garsonie?...“
„Bal, panie“.
„Piknik?“
„Nie, panie. Bal publiczny, panie, na rzecz ubogich, panie...“
„Powiedz mi pan“, zapytał pan Tupman z żywem zajęciem. „czy w tem mieście kobiety są piękne?“
„Pyszne, wspaniałe. Kent, panie. Cały świat zna hrabstwo Kent, słynące z jabłek, wiśni, chmielu i kobiet. Szklankę wina, mój panie?“
„Z wielką przyjemnością“, odparł pan Tupman. Nieznajomy nalał swoją szklankę i wychylił.
„Bardzobym chciał pójść na ten bal“, rzeki pan Tupman, „bardzobym chciał...“
„Bilety, panie, mamy w kantorze, po pół gwinei“, rzekł garson.
Pan Tupman powtórnie wynurzył życzenie być obecnym na tej uroczystości, ale nie znajdując żadnej odpowiedzi w pociemniałem oku pana Snodgrassa ani w roztargnionym wzroku pana Pickwicka, rzucił się z nowem zajęciem do wina Porto i do deseru, który przyniesiono. Garson oddalił się, a naszych pięciu podróżnych w dalszym ciągu używało dwugodzinnej siesty poobiedniej.
„Za pozwoleniem panów“, rzekł nieznajomy, „butelka drzemie, zmuśmy ją do krążenia, jak słońce“.
I wypił szklankę, którą napełnił był przed dwiema minutami, poczem nalał sobie drugą, ze świadomością człowieka przyzwyczajonego do podobnych manipulacyj.
Wypito wino i zażądano więcej; nieznajomy rozprawiał, pickwickczycy słuchali, pan Tupman co chwila odczuwał coraz to większą ochotę pójścia na bal, twarz pana Pickwicka jaśniała wyrazem uniwersalnej filantropii, panowie Winkle i Snodgrass wpadli w głęboki sen.
„Na górze już zaczynają“, rzekł nieznajomy, „słuchajcie! Stroją skrzypce, a teraz arfę, już zaczęli!“
W samej rzeczy, dźwięki orkiestry zapowiadały początek kontredansa.
„Bardzobym chciał pójść na ten bal“, powtórzył pan Tupman.
„Ja także; przeklęte bagaże, statek spóźnił się, nie mam w co się ubrać“.
Powszechna uprzejmość była charakterystycznym rysem pickwickczyków, a pan Tupman był nią obdarzony w wyższym od innych stopniu. Przeglądając protokoły klubu, zdumiewać się trzeba, ile razy ten zacny człowiek odsyłał do innych członków Stowarzyszenia rozmaitych biedaków, udających się do niego z prośbą o stare suknie lub o pieniężną zapomogę.
„Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł panu na ten bal pożyczyć fraka“, rzekł do nieznajomego, „ale pan jest dość szczupły, a ja...“
„Dość otyły. Stary zdemontowany Bachus w pantalonach! Zlazł z beczki! Winne liście do djabła! Cha, cha! Przysuń no pan wino!“
Nie umiemy powiedzieć, czy pan Tupman był oburzony zbyt swobodnym tonem, z jakim nieznajomy wzywał go, by przysunął wino, które tak szybko przesuwało się znów przez gardło, lub też, czy był słusznie zgorszony tem, że wpływowy członek Klubu Pickwicka porównany został do zdemontowanego Bachusa — ale przysunąwszy wino, odchrząknął dwa razy i patrzał na nieznajomego przez kilka sekund z surową stanowczością. Jednak, gdy indywiduum to zachowało najzupełniejszy spokój i pogodę pod tem badawczem spojrzeniem, Tupman zmniejszył stopniowo jego natężenie i znowu zaczął mówić o balu.
„Chciałem właśnie powiedzieć panu“, odezwał się, „że gdyby moje ubranie było dla pana za przestronne, suknie mego przyjaciela, pana Winkle, mogłyby być na niego w sam raz“.
Nieznajomy jednym rzutem oka zmierzył pana Winkle i zawołał z zadowoleniem:
„Takich właśnie trzebaby było“.
Pan Tupman spojrzał dokoła. Wino, które wywarło swój wpływ usypiający na panów Snodgrassa i Winkle, ciążyło również nad zmysłami pana Pickwicka. Gentleman ten kolejno przeszedł wszystkie fazy poprzedzające obezwładnienie, wywołane obiadem i winem. Przeszedł zwykłe stopnie od nadmiaru wesołości do bezdennego smutku. Jak płomień gazowy na ulicy, gdy wiatr dostanie się do rury, roztaczał on chwilami to nadzwyczajną jasność, to znów tak malał, iż zaledwie można go było dojrzeć; po krótkiej przerwie błysnął oślepiającym blaskiem, potem drgnął i zgasł zupełnie. Głowa pochyliła mu się na piersi i jednostajne chrapanie, któremu czasem towarzyszyło głuche mruczenie, były jedynemi dowodami słuchowemi, mogącemi świadczyć o istnieniu tego wielkiego męża.
Pana Tupmana opanowała gwałtownie chęć znalezienia się na balu, aby wydać sąd o pięknościach hrabstwa Kent; chciało mu się również zaprowadzić tam znajomego, słyszał bowiem, że mówi o mieszkańcach miasta, jak gdyby żył w niem od urodzenia, gdy on sam znajdował się w miejscu zupełnie mu obcem. Pan Winkle spał głęboko, a pan Tupman zbyt dobrze znał z doświadczenia stan, w jakim się znajdował jego towarzysz, by nie wiedzieć, że według zwykłego przebiegu praw natury, przyjaciel jego, przebudziwszy się, nie będzie myślał o niczem innem, tylko o tem, by się jakoś dowlec do łóżka. Mimo to jednak był jeszcze niezdecydowany.
„Napełnij pan sobie szklankę i przysuń wino“, rzekł niezmordowany gość.
Pan Tupman spełnił to żądanie i ta ostatnia, uzupełniająca szklanka wymogła na nim postanowienie.
„Z sypialnego pokoju pana Winkle“, rzekł do nieznajomego, „są drzwi do mojego pokoju, a gdybym go teraz obudził, niepotrafiłbym mu dać do zrozumienia, czego żądam; ale wiem, że w swej torbie podróżnej ma on kompletne ubranie. Gdyby pan przywdział je na bal, a po powrocie zdjął, mógłbym je łatwo złożyć na tem samem miejscu, nie niepokojąc mego przyjaciela“.
„Doskonale“, odparł nieznajomy, „wyborny plan! Głupie położenie, śmieszne. Czternaście fraków mieć w swoim kufrze i być zmuszonym przywdziewać cudzy! Bardzo głupio! Doprawdy“.
„Trzeba wziąść bilety“, rzekł pan Tupman.
„Nie warto mieniać gwinei. Zagrajmy, kto zapłaci za obu: rzuć pan złotą monetę w górę, ją będę zgadywać. Zaczynaj pan. Kobieta, kobieta, kobieta czarodziejka!“
Złoty pieniądz upadł i ukazała się postać smoka, przez grzeczność nazywanego kobietą. Skazany losem pan Tupman zadzwonił, wziął bilety i zażądał światła. Po kwadransie nieznajomy był kompletnie ustrojony w szaty pana Nataniela Winkle.
„To frak zupełnie nowy“, rzekł pan Tupman, podczas gdy nieznajomy z zadowoleniem przyglądał się sobie: „to pierwszy frak, który został ozdobiony guzikami naszego klubu“.
I wskazał towarzyszowi duże złocone guziki, na których wyryte były litery K. P. po obu stronach popiersia pana Pickwicka.
„K. P.“. powtórzył nieznajomy, „śmieszna dewiza, portret tego dziada i K. P.! Co to znaczy to K. P.? Komiczny portret? Co?“
Pan Tupman z wielką powagą i źle ukrywanem oburzeniem objaśnił mistyczny symbol Klubu Pickwicka, a tymczasem nieznajomy wykręcił się, by zobaczyć tył fraka, którego stan dochodził mu do połowy pleców.
„Stan cokolwiek za krótki, co? Jak kurtki tragarzy: śmieszne ubiory, robi się bez miary, na hurt; tajemnicze drogi Opatrzności; wszystkim ludziom małego wzrostu dostają się długie ubrania, wszystkim słusznego, krótkie“.
Mieląc w ten sposób językiem, nowy towarzysz pana Tupmana kończył poprawiać swe ubranie, a raczej ubranie pana Winkle, i w chwilę potem dwaj miłośnicy balu weszli razem na schody.
„Nazwiska panów?“ zapytał jakiś jegomość przy drzwiach stojący. Pan Tupman podszedł, by wygłosić swe tytuły i charakter, gdy nieznajomy zatrzymał go, mówiąc:
„Żadnych nazwisk!“ i mruknął do ucha panu Tupmanowi: „Poco nazwiska? Nieznajomi! Doskonałe nazwisko, w swoim rodzaju incognito, to przyjemność! Gentlemani z Londynu, szlachetnie urodzeni, i basta“.
Po tych ostatnich wyrazach, głośno wymówionych, otworzyły się drzwi i pan Tupman wraz z nieznajomym weszli do sali balowej.
Był to długi pokój, okolony karmazynowemi ławkami i oświetlony świecami w kryształowym żyrandolu. Muzykańci byli umieszczeni na estradzie; trzy lub cztery koła kontredansowe rozwijały się i zwijały scientyficznie. W bocznym pokoju znajdowało się parę stołów do gry, przy których cztery stare damy, z takąż samą ilością otyłych mężczyzn, z całą powagą grały w wista.
Po przetańczeniu ostatniej figury, tancerze zaczęli przechadzać się po sali, a nasi dwaj znajomi stanęli w kącie by przyjrzeć się towarzystwu.
„Śliczne kobiety!“ rzekł z westchnieniem pan Tupman.
„Zaczekajno pan. Zobaczysz jeszcze. Matadory jeszcze się nie pojawiły, śmieszne zwyczaje! Wyżsi urzędnicy marynarki nie rozmawiają z urzędnikami niższymi; niżsi urzędnicy nie rozmawiają z mieszczaństwem; komisarz rządowy nie rozmawia z nikim“.
„Co to za jasnowłosy chłopak, z czerwonemi oczyma i w fantastycznem ubraniu?“
„Ts! Milcz pan, jeżeli możesz! Czerwone oczy! Fantastyczne ubranie! Chłopak!... Ho, ho! Ciszej, ciszej; to chorąży z 97-ego pułku, szanowny Wilmot-Becasse. Becassy, wielka rodzina, liczna rodzina“.
„Sir Tomasz Clubber, pani Clubber i panny Clubber“ zawołał stentorowym głosem anonsujący.
Głębokie wrażenie owładnęło całą salę, gdy wszedł ogromny gentleman w niebieskim fraku ze złotemi guzami, z nim dorodna dama w niebieskim atłasie, tudzież dwie młode panienki, wykrojone według tegoż modelu, w strojnych sukniach takiej samej barwy.
„Komisarz rządowy, naczelnik marynarki, wielki człowiek, niezaprzeczenie wielki!“ cicho mówił nieznajomy do pana Tupmana, podczas gdy gospodarze balu prowadzili sir Tomasza Clubber na drugi koniec sali. Szanowny Wilmot Becasse i znakomitsi goście pospieszyli złożyć swe uszanowanie pannom Clubber, a sir Tomasz Clubber wyprostowany jak głoska i, majestatycznie spoglądał na zgromadzonych z wysokości swego czarnego krawata.
„Pan Smithie, pani Smithie i panny Smithie“, zaanonsowano następnie.
„Co to za państwo Smithie?“ zapytał Tupman.
„Także coś z marynarki“, odpowiedział nieznajomy.
Pan Smithie ukłonił się z uszanowaniem sir Tomaszowi Clubber, a sir Tomasz Clubber oddał mu ukłon z widoczną przychylnością. Lady Clubber przez lornetkę przypatrywała się pani Smithie i jej córkom, a znowu pani Smithie z góry spoglądała na jakąś damę, której mąż nie służył w marynarce.
„Pułkownik Bulder, pani Bulder i panna Bulder“.
„Dowódca garnizonu“, rzekł nieznajomy, odpowiadając na pytający wzrok pana Tupmana.
Panna Bulder bardzo serdecznie została przyjęta przez panny Clubber; powitanie pani Bulder i lady Clubber było najczulsze, pułkownik Bulder i sir Tomasz Clubber poczęstowali się nawzajem tabaką i oba, spojrzeli dokoła, jak para Aleksandrów, władców wszystkiego, co ich otaczało.
Podczas gdy miejscowa arystokracja, Buldery, Clubbery i Becassy, zachowywała w ten sposób swoją godność na honorowem miejscu w sali, inne klasy towarzystwa naśladowały ich na szarym końcu ile tylko mogły. Najmniej arystokratyczni oficerowie 97-go pułku poświęcali się rodzinom pomniejszych urzędników marynarki, żona adwokata i żona kupca win, stały na czele dwóch osobnych frakcji, żona piwowara składała swe uszanowanie państwu Bulder a pani Tomlinson, żona dyrektora biura pocztowego, zdawało się, za powszechną zgodą obrana została na przewodniczącą partji kupieckiej.
Jedną z najpopularniejszych osobliwości w swem kółku był mały, tłusty człowieczek, o łysej głowie, otoczonej wieńcem czerwonych, twardych włosów. Był to doktór Slammer, chirurg 97-ego pułku. Doktór Slammer częstował tabaką, ze wszystkich śmiał się, tańczył, żartował, grał w wista, był wszędzie, robił wszystko. Do tych, i tak już licznych zajęć, doktór dołączał jeszcze jedno: największemi i niezmordowanemi względami otaczał starą małą wdowę, której toaleta i liczne klejnoty znamionowały znaczny majątek, co czyniło z niej partję wielce pożądaną dla człowieka mającego ograniczone dochody.
Oczy pana Tupmana i jego towarzysza były już od niejakiego czasu zwrócone na doktora i wdowę, gdy nieznajomy przerwał milczenie:
„Kupa pieniędzy, stara baba, doktór zawraca jej głowę; wyborna myśl, doskonała sztuka!“
Podczas gdy te uwagi, niezbyt zrozumiałe, wybiegały z ust nieznajomego, pan Tupman patrzał nań okiem badawczem.
„Pójdę tańczyć z wdową“.
„Kto to?“
„Nie wiem, nigdy nie widziałem. Wykurzyć doktora! Naprzód, marsz!“
Domawiając to, nieznajomy przeszedł salę, oparł się o gzyms kominka i utkwił wzrok, z wyrazem uwielbienia i melancholji, w tłuste policzki starej wdowy. Pan Tupman patrzał na to, oniemiały z podziwu. Nieznajomy robił widocznie szybkie postępy; doktór tańczył z inną damą. Wdowa upuściła wachlarz; nieznajomy zerwał się i podał go jej pospiesznie: uśmiech, ukłon, wymiana kilku grzeczności. Nieznajomy zuchwale przeszedł przez salę, by wyszukać dyrektora tańców, powrócił z nim do wdowy i po kilku chwilach przedwstępnej prezentacji, pochwycił swą zdobycz za rękę i stanął z nią do kontredansa.
Zdziwienie pana Tupmana, na widok tego summarycznego trybu postępowania, było wielkie; ale zdziwienie doktora, zdaje się, było jeszcze większe. Nieznajomy był młody, pochlebiało to wdówce; nie zwracała już teraz uwagi na nadskakiwania doktora a jego oburzenie nie wywarło żadnego wrażenia na rywalu. Doktór Slammer stał, jakby paraliżem tknięty. On, doktór Slammer, z 97-ego pułku, w jednej chwili w niwecz obrócony, przez człowieka, którego nikt dotąd nie widział, nikt nie znał! Doktór Slammer! Doktór Slammer z 97-ego pułku! To nie do uwierzenia! To być nie może! A jednak tak było! Dobrze! Oto nieznajomy przedstawia swego przyjaciela! Doktór nie wierzy własnym oczom. Patrzy znowu i znajduje się w przykrej konieczności uznania, że go nie łudzą jego nerwy wzrokowe. Pani Budger tańczy z panem Tupmanem; trudno mylić się. Jego wdowa, z ciałem i kośćmi, jest tu przed nim i hasa z niezwykłą energją! Jest tu także przed nim i pan Tupman, wyskakujący to w prawo, to w lewo, z miną pełną powagi, tańczący (co się zresztą zdarza wielu osobom) tak, jakgdyby kontredans był jakąś uroczystą próbą, dla której odbycia trzeba uzbroić swą moralną stronę w niewzruszoną stanowczość.
Doktór zniósł to wszystko w milczeniu i cierpliwie. Widział jak nieznajomy podawał wdowie chłodniki, potem odnosił szklanki, rzucił się na biszkopty; widział tysiące wzajemnych umizgów i nie powiedział nic. Ale w kilka sekund po zniknięciu nieznajomego z panią Budger, którą rywal odprowadził do powozu, doktór wyleciał z sali a każdy atom jego długo powstrzymywanego gniewu, zdawało się, tryskał mu z twarzy strumieniem potu.
Nieznajomy powrócił i począł rozmawiać po cichu z panem Tupmanem; śmiał się, był rozpromieniony i triumfował. Mały doktór zapragnął jego życia.
„Panie“, odezwał się przerażającym głosem, podając swój bilet wizytowy i odchodząc nieco na stronę; „nazwisko moje Slammer, doktór Slammer, panie! Z pułku 97-ego, koszary Chatam. Oto mój bilet, panie! Bilet mój!“
Chciał mówić dalej, ale oburzenie mowę mu odjęło.
„Al“ odrzekł nieznajomy, jakby od niechcenia, „Slammer, bardzo dobrze; dziękuję: teraz nie jestem chory. Slammer... gdy zachoruję udam się do pana“.
„Pan... jesteś intrygant... jesteś tchórz... jesteś nikczemny... jesteś głaz... jesteś... jesteś... Czy pan zdecyduje się dać mi swój bilet?“
„A! rozumiem“, rzekł nieznajomy półgłosem, „poncz za mocny, przyjęcie zbyt hojne... Lemoniada lepsza, w pokojach za gorąco — gentleman już w pewnym wieku, nazajutrz daje się to odczuć, nieznośne cierpienia...“ i zrobił kilka kroków.
„Pan mieszka w tym domu?“ krzyknął rozzłoszczony człowiek; „teraz jest pan pijany! Ale dowie się pan o mnie. Wyszukam pana, wyszukam!“
„Najlepiej zrobi pan, gdy wyszukasz sobie łóżko“, odrzekł obojętnie nieznajomy.
Doktór Slammer spojrzał na niego z nieopisaną zawziętością i oddalił się, nasuwając na głowę kapelusz w sposób wymownie świadczący o oburzeniu.
Nieznajomy poszedł do pana Tupmana, by zwrócić garderobę, pożyczoną u niewinnego pana Winkle, którego znaleziono w głębokim śnie; zwrot został niebawem dokonany. Nieznajomy był nadzwyczaj żartobliwie usposobiony a pan Tupman, oszołomiony winem, ponczem, światłem i widokiem tylu kobiet, całą tę sprawę uważał za doskonały żart. Po odejściu nowego swego przyjaciela, napotkał na pewne trudności przy szukaniu otworu szlafmycy, wywrócił lichtarz i dopiero po całym szeregu wielce skomplikowanych ewolucyj zdołał dostać się do łóżka. Pomimo tych drobnych wypadków, rychło znalazł pożądany spoczynek.
Na drugi dzień rano, zaledwie wybiła siódma, uniwersalny umysł pana Pickwicka został gwałtownem kołataniem do drzwi wyrwany ze stanu odrętwienia, w którem pogrążył go sen.
„Kto tam?!“ zawołał filozof, podnosząc się.
„Garson, panie“.
„Czego chcesz?“
„Czy nie może mi pan powiedzieć, który z towarzyszy pańskich ma niebieski frak ze złoconemi guzikami i literami na nich?“
„Zapewne wziął go do wyczyszczenia“, pomyślał pan Pickwick „i zapomniał do kogo należy“.
„Pan Winkle“, odrzekł, „trzecie drzwi na prawo“.
„Bardzo panu dziękuję,“ odpowiedział garson i odszedł.
„Co to znaczy?“ zapytał sam siebie pan Tupman, słysząc również mocne kołatanie do drzwi.
„Winkle! Winkle!“ krzyknął pan Tupman.
„A co tam?“ odezwał się słaby głos z drugiego pokoju.
„Pytają o ciebie... ktoś przy drzwiach“.
I z wysiłkiem wymówiwszy te wyrazy, pan Tupman odwrócił się i znowu zasnął.
„O mnie pytają!“ rzekł pan Winkle, wstając z łóżka i szybko ubierając się. „W takiej odległości od Londynu! Jakie licho może pytać o mnie?“
„Jakiś gentleman na dole, w kawiarni, panie. Powiada, że chce tylko chwilkę pomówić z panem, ale żadną miarą nie chce czekać“.
„To dziwne“, mruknął pan Winkle. „Powiedz mu że zaraz przyjdę“.
Zawinął się w szlafrok, szyję obwiązał chustką i poszedł.
Stara baba i dwaj chłopcy zamiatali kawiarnię. Przy oknie stał jakiś oficer, który ujrzawszy wchodzącego pana Winkle, skłonił mu się zimno, potem kazał oddalić się służącym, starannie zamknął drzwi i powiedział:
„Pan Winkle, jak sądzę?“
„Tak jest, panie, nazywam się Winkle“.
„Przychodzę tu w imieniu mego przyjaciela, doktora Slammera, z 97-ego pułku. To pana nie powinno dziwić“
„Doktora Slammera?“ powtórzył pan Winkle.
„Doktora Slammera. Polecił mi, bym oznajmił panu w jego imieniu, że postępowanie pańskie wczorajszego wieczora było niehonorowe i że człowiek honorowy darować tego nie może“.
Zdumienie pana Winkle było zbyt prawdziwe i zbyt widoczne, by go nie dostrzegł wysłannik doktora Slammera, który też tak dalej mówił:
„Przyjaciel mój, doktór Slammer, jest zdaje się, najmocniej przekonany, że przez znaczną część wieczora był pan mocno podchmielony i niemal bez zdolności zrozumienia wyrządzonej mu obrazy. Polecił mi przeto oznajmić panu, że jeżeli w ten sposób wytłómaczysz się ze swego postępowania, on przyjmie takie tłumaczenie, napisane przez pana własnoręcznie, tak, jak ja je panu podyktuję“.
„Tłumaczenie na piśmie!“ powtórzył znowu pan Winkle tonem najwyższego zdumienia.
„W przeciwnym razie“, mówił dalej oficer, „wiadomo panu, czem się to powinno skończyć“.
„Czy zlecenie, którego się pan podjął, dotyczy mnie?“ zapytał pan Winkle, którego siły umysłowe doszczętnie zdezorganizowała ta niezwykła rozmowa.
„Nie byłem obecny przy tej scenie, a więc i przy tem, jak pan uparłeś się, by nie dać swej karty doktorowi Slammer. Uprosił więc mnie, bym się dowiedział, kto jest właścicielem fraka niebieskiego ze złoconemi guzikami i literami K. P.“
Pan Winkle aż drgnął ze zdziwienia, usłyszawszy tak szczegółowy opis swego ubioru. Przyjaciel doktora Slammera mówił dalej:
„Dowiedziałem się, że właściciel rzeczonego fraka przybył tu wczoraj z trzema innymi panami. Posłałem do tego z nich, który zdaje się być przewodniczącym całego towarzystwa, a ten odesłał mię do pana“.
Gdyby wielka wieża zamku Rochester zlazła nagle ze swych fundamentów i stanęła naprzeciwko okien, zdziwienie pana Winkle nie byłoby większe nad to, jakiego doznał, usłyszawszy te wyrazy. Pierwszą jego myślą było, że mu skradziono frak; rzekł więc oficerowi.
„Czy zechce pan zaczekać tu na mnie przez chwilę?“
„Dobrze“, odpowiedział niepożądany gość.
Pan Winkle pobiegł prędko po schodach i drżącą ręką otworzył swą torbę podróżną. Niebieski frak leżał w zwykłem miejscu; ale przypatrzywszy się mu starannie, można było poznać, że niedawno był używany.
„Prawda!“ powiedział do siebie pan Winkle, opuszczając frak. „Za wiele piłem wczoraj po obiedzie i coś mi się marzy, jakbym potem chodził po mieście i palił cygaro. Faktem jest, żem był tęgo cięty. Musiałem zmienić ubranie i łazić gdzieś; musiałem kogoś obrazić — to pewna... i oto jakież okropne skutki!“
Dręczony temi myślami, zszedł do kawiarni z ponurem postanowieniem przyjęcia wyzwania śmiałego doktora i poddania się najgroźniejszym tego skutkom.
Rozmaite uwagi doprowadziły go do takiej decyzji. Naprzód dbałość o swą reputację w klubie. Tam uchodził zawsze za pierwszorzędną powagę we wszystkiem, co dotyczyło ćwiczeń ciała, tak zaczepnych, jak odpornych i bezspornych. Gdyby się cofnął przy pierwszej próbie, w oczach prezydenta klubu, stanowisko jego byłoby na zawsze stracone. Powtóre, przypomniał sobie, iż słyszał (od niewtajemniczonych), że świadkowie zwykle umawiają się i nie kładą kul do pistoletów. Nakoniec sądził, że gdy wybierze sobie za świadka pana Snodgrassa i przedstawi mu całe niebezpieczeństwo, gentleman ten uwiadomi pewno o wszystkiem pana Pickwicka, który niezawodnie da znać władzy miejscowej, zapobiegając zabiciu albo uszkodzeniu jego ucznia.
Obliczywszy wszystkie te szanse, powrócił do sali i oświadczył, iż przyjmuje wyzwanie doktora.
„Czy zechce mi pan wskazać swego świadka, bym się z nim ułożył, co do czasu i miejsca spotkania?“ zapytał wtedy oficer nader uprzejmie.
„To zbyteczne, wskaż mi pan tylko czas i miejsce, świadek przyjdzie razem ze mną“.
„Niech i tak będzie“, rzekł oficer obojętnie; „dziś o zachodzie słońca, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu“.
„Bardzo dobrze“, odparł pan Winkle, myśląc w duchu, że bardzo źle.
„Zna pan warownię Pitt?“
„Widziałem ją wczoraj“.
„Pójdzie pan więc potem, koło wałów, potem ścieżką na lewo od rogu fortyfikacji, a potem prosto, aż tam, gdzie ja stać będę. Następnie pójdziemy razem w miejsce ustronne, gdzie rzecz odbędzie się bez żadnej przeszkody“.
„Bez przeszkody!“ pomyślał pan Winkle.
„Sądzę, że nie mamy nic więcej do omówienia“.
„Zdaje się, że nic“.
„A więc żegnam“.
„Żegnam“.
I oficer odszedł, wygwizdując jakąś wesołą melodję.
Przy śniadaniu, w dniu tym, było jakoś niewesoło naszym podróżnikom.
Pan Tupman, po niezwykłych zdarzeniach ubiegłej nocy, nie był w stanie podnieść się z łóżka; pan Snodgrass, zdawało się, doświadcza poetyckiego przyćmienia umysłu; sam pan Pickwick okazywał niezwykłą skłonność do sodowej wody i milczenia; co do pana Winkle, ten szukał przedewszystkiem sposobności do porozumienia się ze swym świadkiem. Sposobność ta wkrótce się nadarzyła; pan Snodgrass zaproponował zwiedzenie zamku, a ponieważ z całego towarzystwa jeden tylko Winkle był usposobiony do tej przechadzki, poszli więc we dwóch.
„Snodgrass“, rzekł pan Winkle, gdy znaleźli się na ulicy, „Snodgrass, mój przyjacielu! Powiedz mi, czy mogę liczyć na twoją dyskrecję?“
A mówiąc to pragnął gorąco, by na nią liczyć nie mógł.
„Możesz“, odparł pan Snodgrass. „Przysięgam“...
„Nie, nie!“ przerwał pan Winkle, przerażony myślą, iż przyjaciel jego najniepotrzebniej może się zobowiązać do niewydania go. „Nie przysięgaj, nie przysięgaj! To zbyteczne“.
Pan Snodgrass opuścił rękę, którą podniósł był poetycznie ku niebu, i przybrał postawę wyczekującą.
„Potrzebuję, mój przyjacielu, twych usług w sprawie honorowej“.
„Gotów jestem“, odparł pan Snodgrass, ściskając rękę swego towarzysza.
„Z doktorem, doktorem Slammerem, z 97-ego pułku“, dorzucił pan Winkle, chcąc przedstawić rzecz jak można najpoważniej. „Sprawa jest z oficerem, który będzie miał za świadka innego oficera; dziś, przed zachodem słońca, w ustronnem miejscu, poza warownią Pitt“.
„Możesz liczyć na mnie“, odrzekł pan Snodgrass, zdziwiony ale nie przejęty tem w żaden inny sposób. I rzeczywiście, niemasz nic godniejszego uwagi nad obojętność, z jaką dowiadujemy się o podobnego rodzaju sprawach, gdy sami nie jesteśmy główną stroną działającą.
Pan Winkle zapomniał o tem; sądził o uczuciach swego przyjaciela, według własnych uczuć.
„Skutki mogą być okropne“, przemówił pan Winkle.
„Spodziewam się, że nie“.
„Doktór, jak sądzę, strzela bardzo dobrze“.
„Większa część wojskowych strzela dobrze“, zauważył pan Snodgrass ze spokojem; „ale i ty strzelasz doskonale?“
Pan Winkle odpowiedział twierdząco, lecz widząc, że niedostatecznie przeraził swego towarzysza, zmienił artylerję.
„Snodgrass“, rzekł doń głosem drżącym ze wzruszenia, „jeżeli zginę, znajdziesz w moim pugilaresie list do... do ojca“.
Ten atak także się nie udał. Pan Snodgrass był wzruszony, ale zobowiązał się doręczyć list, i to z taką łatwością, jakby przez całe życie był listonoszem.
„Jeżeli zginę“, mówił dalej pan Winkle, „albo jeżeli doktór zginie, ty, mój przyjacielu, będziesz sądzony jako wspólnik czynu, działający z rozmysłem. Czyż mam narażać przyjaciela na wygnanie? Może dożywotne więzienie?“
Tym razem pan Snodgrass zawahał się; ale heroizm jego był niepokonany.
„Dla przyjaciela“, zawołał z zapałem, „gotów jestem na wszystkie niebezpieczeństwa“.
Bóg to jeden wie, jak nieszczęśliwy pan Winkle przeklinał w duchu poświęcenie swego przyjaciela. Przez jakiś czas szli w milczeniu, obaj pogrążeni w myślach. Dzień upływał a z nim znikała wszelka nadzieja ratunku.
„Snodgrass!“ zawołał wreszcie pan Winkle, stanąwszy nagle, „nie wydaj mię przed miejscową władzą: nie żądaj konstablów dla zapobieżenia pojedynkowi; nie staraj się o to, by przytrzymano mnie albo doktora Slammera z 97-go pułku, obecnie mieszkającego w koszarach Chatam. Proszę cię, byś nie czynił tego w zamiarze niedopuszczenia do pojedynku“.
Pan Snodgrass pochwycił rękę swego przyjaciela i zawołał z uniesieniem:
„Nie! Za nic w świecie!“
Dreszcz przeszedł po ciele pana Winkle, gdy się przekonał, że i z tej strony niema się czego spodziewać i że nieodwołalnem jego przeznaczeniem jest służyć za żywy cel.
Opowiedziawszy ze wszystkiemi szczegółami powody pojedynku, wstąpili obaj do rusznikarza. Tu wynajęli skrzynkę z pistoletami, używanemi zwykle przy dawaniu satysfakcji, i dołączyli do tego odpowiednią ilość prochu, kapsli i kul; potem powrócili do oberży: pan Winkle, by rozmyślać o mającej nastąpić walce, pan Snodgrass, by uporządkować broń.
Gdy udali się następnie na niemiłą wyprawę, nadchodził wieczór, smutny i jakiś ociężały. Pan Winkle, z obawy, by nie być spostrzeżony, owinął się w szeroki płaszcz; pan Snodgrass pod swoim płaszczem niósł narzędzia zniszczenia.
„Czyś wziął ze sobą wszystko, co potrzeba?“ zapytał pan Winkle głosem wzruszonym.
„Wszystko; mam zapasowe naboje na wypadek, gdyby pierwszy strzał nie dał rezultatu, ćwierć funta prochu w skrzynce i dwa dzienniki w kieszeni dla zrobienia przybitek, gdy będzie potrzeba“.
Były to dowody przyjaźni, za które niepodobna było nie czuć wdzięczności. Przypuszczać należy, iż wdzięczność tę pan Winkle uczuwał aż nadto żywo, aby mógł ją wyrazić, gdyż nie wyrzekł ani słowa, tylko zaczął iść nieco wolniej.
„Przybywamy w sam czas“, powiedział pan Snodgrass, przechodząc przez miedze pierwszego zagonu; „właśnie słońce zachodzi“. Pan Winkle spojrzał na czerwoną tarczę, chylącą się za widnokrąg i z boleścią pomyślał, iż może już jej nie zobaczy więcej.
„Oto oficer!“ zawołał po niejakim czasie.
„Gdzie?“ zapytał pan Snodgrass.
„Tam! Ten gentleman w niebieskim płaszczu“.
Oczy pana Snodgrassa zwróciły się w kierunku palca pana Winkle i ujrzały długą figurę, która dała znak ręką i poszła przodem. Dwaj nasi przyjaciele podążali za nią w milczeniu.
Wieczór nadchodził. Melancholijny wiatr dął po pustem polu, rzekłbyś, daleki poświst olbrzyma, nawołującego psy. Wszystko to wywarło ponure wrażenie na panu Winkle. Przechodząc obok rogu warowni, zadrżał: wydało mu się, iż widzi jakiś olbrzymi grobowiec.
Wtem oficer zeszedł ze ścieżki i, przeskoczywszy przez płot, wszedł na ustronne pole. Tu czekało dwóch panów. Jeden młody, tłusty, czerwonowłosy; drugi, słuszny i przystojny mężczyzna, w surducie z potrzebami, siedział na składanem krześle w najdoskonalszym spokoju.
„Nasi przeciwnicy“, rzekł pan Snodgrass. „jak mi się zdaje, z chirurgiem. Przełknijno łyk wódki“.
Pan Winkle chciwie chwycił oplataną butelkę, podaną mu przez towarzysza, i długim łykiem wciągnął w siebie wzmacniający płyn.
„Mój przyjaciel, pan Snodgrass“, rzekł potem do zbliżającego się oficera.
Świadek doktora Slammera ukłonił się i podał szkatułkę podobną do tej, jaką przyniósł z sobą pan Snodgrass.
„Sądzę, mój panie, że nie mamy sobie nic do powiedzenia“, zauważył zimno, otwierając szkatułkę. „Żadne tłumaczenie nie wchodzi w grę“.
„Nie wchodzi“, odpowiedział pan Snodgrass, któremu poczynało się robić niedobrze.
„Czy zechce pan rozmierzyć ze mną plac?“ zapytał oficer.
„Naturalnie“, odparł pan Snodgrass.
„Może jest pan zdania, że moje pistolety są lepsze, niż panów; widziałeś pan, jak je nabijałem; czy ma pan co przeciwko temu, byśmy się niemi posłużyli?“
„Nie mam nic“, odpowiedział pan Snodgrass. Propozycja ta wybawiła go z wielkiego kłopotu, gdyż wiadomości jego o sposobie nabijania pistoletów były cokolwiek nieokreślone i niejasne.
„Sądzę więc, iż możemy ustawić przeciwników“, mówił dalej oficer z taką obojętnością, jakby chodziło o partję szachów.
„Sądzę, że możemy“, odparł pan Snodgrass, któryby zresztą zgodził się na każdą inną propozycję, gdyż nic a nic nie znał się na tego rodzaju sprawach.
Oficer poszedł ku doktorowi Slammerowi, a tymczasem pan Snodgrass zbliżył się do pana Winkle.
„Wszystko gotowe“, rzekł, wręczając pistolet „Daj mi twój płaszcz“.
„Masz tu mój pugilares“, rzekł nieszczęśliwy pan Winkle.
„Wszystko pójdzie dobrze. Zachowaj spokój i mierz prosto w piersi“.
Pan Winkle pomyślał, iż rada ta była bardzo podobna do rady dawanej zwykle przez widzów, przypatrujących się borykaniu dwóch uliczników: „Powal go na ziemię i trzymaj pod sobą“. Doskonała rada, byle tylko wiedzieć, jak ją wykonać! Ale koniec końcem, pan Winkle zdjął płaszcz w milczeniu (płaszcz ten miał tę właściwość, iż zdejmowanie go wymagało dość długiego czasu) i wziął pistolet. Świadkowie odeszli na bok; jegomość ze składanem krzesłem, a także dwaj zapaśnicy, poczęli podchodzić ku sobie.
Pan Winkle zawsze odznaczał się wysokim humanitaryzmem. Są poszlaki pozwalające przypuszczać, że i tym razem wstręt, jakiego doznawał, widząc się zmuszonym do szkodzenia z rozmysłem jednemu ze swych bliźnich, zniewolił go do zamknięcia oczu w chwili, gdy się zbliżał do fatalnego punktu, i że ta właśnie okoliczność nie dozwoliła mu dostrzec niczem niewytłumaczonego postępowania doktora Slammera. Człowiek ten, zbliżając się do pana Winkle, zadrżał, otworzył szeroko oczy, jak tylko mógł i wkońcu zawołał:
„Stójcie! stójcie!“
„Co to ma znaczyć?“ mówił dalej, gdy pan Snodgrass wraz z jego świadkiem, nadbiegli. „To nie ten“.
„Nie ten?“ zawołał świadek doktora Slammera.
„Nie ten?“ zawołał pan Snodgrass.
„Nie ten?“ zawołał jegomość ze składanym stoikiem pod pachą.
„Nie ten“, powtórzył raz jeszcze doktór. „Tak, to nie ten człowiek, który mię wczoraj obraził“.
„To szczególne!“ zawołał oficer.
„Szczególne!“ powtórzył jegomość ze stoikiem. „Ale teraz“, dodał, „zachodzi następująca kwestja. Czy pan, znajdujący się obecnie na placu, nie powinienby być, dla zachowania formalności, uznany za osobę, która wczoraj wieczorem obraziła naszego przyjaciela, doktora Slammera?“
Rzuciwszy tę nową myśl, z miną niezwykle mądrą i tajemniczą, jegomość ze stoikiem zażył ogromną szczyptę tabaki i spojrzał dokoła z powagą osoby, przywykłej być autorytetem.
Ale teraz i pan Winkle otworzył oczy, a także i uszy, usłyszawszy, że przeciwnik jego żąda zawieszenia kroków nieprzyjacielskich. Domyśliwszy się z tego, co następnie powiedziano, iż zaszła jakaś omyłka co do osoby, pojął odrazu, ile może zyskać jego reputacja, jeżeli ukryje rzeczywiste powody, które go spowodowały do pojedynkowania się. Poszedł więc śmiało naprzód i powiedział:
„Wiem dobrze, że to nie ja jestem przeciwnikiem doktora“.
„W takim razie“ rzekł jegomość ze stoikiem, „jest to afront dla doktora Slammera, a co za tem idzie, dostateczny powód do pojedynku“.
„Daj pokój, Payne“, przerwał świadek doktora; a potem, zwracając się do pana Winkle, zapytał:
„Dlaczegóż nie powiedział mi pan tego dziś rano?“
„Tak! tak! Dlaczego nie powiedział dziś rano?“ wyrwał się znowu oburzony jegomość ze stołkiem.
„Proszę cię, Payne, daj pokój!“ odezwał się świadek i znów, zwracając się do pana Winkle, dodał: „Czy mam powtórzyć moje pytanie?“
„Ponieważ“, odrzekł pan Winkle, który miał już czas obmyśleć odpowiedź, „ponieważ powiedział mi pan, iż osoba, o którą idzie, ubraną była we frak, który ja tylko mam honor nosić, który sam wynalazłem. Jest to uniform zaprojektowany dla Klubu Pickwicka w Londynie. Czuję się w obowiązku bronić honoru tego uniformu i w takim to celu, bez dalszych wyjaśnień, przyjąłem wyzwanie“.
„Kochany panie“, odrzekł na to mały, poczciwy doktór, podając mu rękę, „szanuję pańską odwagę. Pozwól mi pan dodać, iż wysoko cenię jego postępowanie i że bardzo żałuję, żem go niepotrzebnie fatygował“.
„Nie mówmy więcej o tem“, odrzekł grzecznie pan Winkle.
„Będę miał sobie za zaszczyt bliżej zapoznać się z panem“, ciągnął dalej mały doktor.
„I dla mnie, panie, będzie to największą przyjemnością“, odpowiedział pan Winkle.
Następnie uścisnął rękę doktora, jego świadka, porucznika Tappletona, jegomościa ze składanem stołkiem, nakoniec pana Snodgrassa, który z niesłychanem uwielbieniem patrzył na szlachetne zachowanie się swego bohaterskiego przyjaciela.
„Sądzę, że teraz możemy się rozejść“, rzekł porucznik Tappleton.
„Naturalnie“, odpowiedział doktór.
„Chybaby pan Winkle“, wtrącił jegomość ze stołkiem, „chybaby pan Winkle czuł się obrażony wyzwaniem. W takim razie jestem zdania, iż ma prawo żądać satysfakcji“.
Pan Winkle, z wysoką abnegacją swego własnego „ja“, oświadczył, że czuje się najzupełniej usatysfakcjonowany.
„Może“, zaczął znowu jegomość ze stołkiem, „może świadek pana Winkle czuje się osobiście obrażony niektóremu memi uwagami w początkach tego spotkania. W takim razie gotów jestem dać mu bezzwłocznie satysfakcję“.
Pan Snodgrass pośpieszył oświadczyć, że jest wdzięczny za tę uprzejmą propozycję, i że tylko jedno stoi mu na przeszkodzie do jej przyjęcia, a mianowicie to, że czuje się wielce usatysfakcjonowany obrotem, jaki wzięła sprawa.
Po tak szczęśliwem rozwiązaniu świadkowie powkładali do skrzynek mordercze przyrządy i opuścili plac boju, nierównie weselsi, niż gdy tam szli.
„Czy pan długo tu pozostanie?“ zapytał doktor Slammer pana Winkle, gdy powracali.
„Sądzę, że odjedziemy pojutrze.“
„Bardzobym był szczęśliwy, gdybyś pan, po tem śmiesznem qui pro quo, zrobił mi ten zaszczyt i zechciał odwiedzić mię wraz ze swym przyjacielem. Czy jest pan gdzie zaproszony?“
„Mam kilku przyjaciół w oberży pod Bykiem i chciałbym być z nimi. Ale bardzoby nam było przyjemnie, gdybyście panowie spędzili wieczór z nami“.
„Z największą chęcią. Czy nie będzie późno o dziesiątej godzinie?“
„Bynajmniej. Bardzo mi będzie miło przedstawić panów moim przyjaciołom: panu Pickwickowi i panu Tupmanowi“.
„I mnie także“, odpowiedział doktór, nie przypuszczając, że zna pana Tupmana.
„Więc panowie przyjdą z pewnością?“ zapytał pan Snodgrass.
„O, najniezawodniej“.
Tak rozmawiając wyszli na gościniec. Pożegnano się z wielką serdecznością. Doktór ze swymi przyjaciółmi udał się do koszar a panowie Winkle i Snodgrass wesoło powrócili do oberży.