Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Ponieważ pan Pickwick zamierzał zabawić w Bath przynajmniej dwa miesiące, uznał więc za konieczne wynająć dla siebie i swych towarzyszy mieszkanie prywatne. Poszczęściło mu się w tem, i bez wielkiego trudu wynajął za niewielką cenę górne piętro pewnego domu przy Royal-Crescent. Znajdowało się tam więcej pokojów, aniżeli potrzebowali pickwickiści; wobec tego państwo Dowler wyrazili chęć odnajęcia jednej sypialni i jednego salonu. Propozycję tę przyjęto bardzo chętnie i już na trzeci dzień obydwa towarzystwa ulokowały się w nowym domu.
Wówczas pan Pickwick począł pić wody z wielką pilnością. Pił je systematycznie: szklanka przed śniadaniem, potem przechadzka; szklanka po powrocie z przechadzki; następnie po szklance co kwadrans; po każdem wypiciu filozof oświadczał najuroczyściej, iż czuje się znacznie lepiej. Cieszyło to mocno jego przyjaciół, chociaż ci nigdy do tego czasu nie słyszeli jeszcze, by pan Pickwick uskarżał się na cokolwiek.
Sala Źródlana, jest to obszerny pokój, ozdobiony korynckiemi kolumnami, galerją dla orkiestry, zegarem, posągiem i złoconym napisem, przy którym każdy pijący wodę powinien się zatrzymać, gdyż napis ten poleca względom kuracjuszów nędzę zasługującą na wsparcie. Szeroka barjera oddziela basen marmurowy, z którego posługacz czerpie wodę, podawaną potem w żółtych kubkach. Bardzo to budujący i pouczający widok, gdy się patrzy, z jakiem przejęciem kuracjusze łykają ją! Zaraz pod ręką są łazienki, w których część towarzystwa może się kąpać. Przygrywająca orkiestra jakby ich chwaliła za to, że to czynią. Jest jeszcze druga sala, do której wwożą chorych panów i panie w tak rozmaitych wózkach i krzesłach, że żądny przygód osobnik, który tam wejdzie, naraża się na utratę kilku palców u nóg. Jest i trzecia sala, dokąd chodzą ludzie, szukający spokoju, jest w niej bowiem o wiele ciszej niż w tamtych. Spacerowiczów wszędzie mnóstwo — o kijach lub bez, z laskami lub bez, wszędzie rozbrzmiewa śmiech, wesołość.
Co rano osoby, sumiennie pijące wody, pomiędzy któremi naturalnie znajdował się i nasz filozof, zgromadzały się w sali Źródlanej, połykały przepisaną ilość ćwierćlitrowych szklanek i przechadzały się według przepisu. Na promenadzie spotykali się lord Mutanhead, szanowny pan Crushton, owdowiała lady Snuphanuph, pani pułkownikowa Wugsby i całe wyborowe towarzystwo, oraz wszyscy, którzy rano piją wodę. Potem udawano się na spacer za miasto, piechotą, w powozach, lub lektykach, aż wkońcu znów zbierano się w sali Źródlanej. Wtedy mężczyźni przechodzili na chwilę do czytelni; a potem wszyscy rozchodzili się do domów. Wieczorem, gdy był teatr, udawano się na widowisko, gdy był bal, spotykano się w sali balowej; gdy nie było ani jednego ani drugiego, spotykano się dnia następnego. Był to bardzo miły tryb życia, któremu możnaby tylko zarzucić trochę jednostajności.
Po jednym dniu spędzonym w ten sposób, pan Pickwick, którego przyjaciele udali się już na spoczynek, siedział jeszcze nad swemi notatami, gdy wtem usłyszał lekkie pukanie do drzwi.
„Bardzo przepraszam pana“, rzekła właścicielka domu, pani Craddock, wsuwając głowę przez drzwi, „czy pan czego nie potrzebuje?“
„Nie, pani“, odrzekł pan Pickwick.
„Moja córka poszła spać, a pan Dowler jest tak łaskaw, iż przyrzekł czekać na panią Dowler, która dziś wróci późno. Gdyby pan nie miał jakiego zlecenia, to i ja poszłabym spać“.
„Bardzo dobrze pani zrobi“, odparł pan Pickwick.
„Życzę panu dobrej nocy“.
„Dobranoc pani“.
Pani Craddock zamknęła drzwi, a pan Pickwick wziął się znów do pisania. W niespełna pół godziny skończył. Osuszywszy ostatni arkusz bibułą, pan Pickwick zamknął książkę, otarł pióro o podszewkę swego surduta, i otworzył szufladę biurka. Leżało w niej kilka arkusików listowego papieru, szczelnie zapisanych i złożonych w ten sposób, że tytuł, wykaligrafowany starannem rondem, rzucał się w oczy. Widząc z tego, że nie jest to dokument prywatny, że dotyczy Bath i jest bardzo krótki, pan Pickwick rozłożył rękopis, zapalił świecę, poprawił knot, by mu nie zgasła nim skończy czytać, i, przysunąwszy fotel do kominka, czytał co następuje:
„Nieco mniej niż przed dwustu laty na jednej z łazienek publicznych tego miasta widniał napis na cześć jej potężnego fundatora, sławnego księcia Bladud. Napis ten dziś jest już zatarty.
„Wiele, wiele set lat przedtem powtarzano sobie starą legendę o znakomitym księciu, który, zaraziwszy się trądem po powrocie z Aten, gdzie zebrał bogate żniwo nauki, opuścił dwór swego królewskiego ojca i żył skromnie pośród rolników i świń. Między temi świńmi, mówi legenda, była jedna, poważna i szanowna z wyglądu, dla której książę czuł niemal przyjaźń — był to bowiem mędrzec — za jej myślący i pełen godności sposób zachowania. Wyróżniała się wśród swoich towarzyszy, których chrząkanie było groźne a ukąszenie bolesne. Młody książę wzdychał głęboko, patrząc na tę majestatyczną świnię. Przychodził mu wtedy na myśl jego królewski ojciec, i oczy napełniały mu się łzami.
„Niezwykła ta świnia lubiła się kąpać w głębokiem, wilgotnem błocie. I to nie w lecie, jak to czynią dziś wszystkie świnie dla ochłody, i jak to czyniły za owych zamierzchłych czasów (dowód to, że słońce cywilizacji już wzeszło wtedy, aczkolwiek świeciło jeszcze słabo) — ale w chłodne dnie zimowe. Skórę miała zawsze tak gładką a ciało tak czyste, że książę postanowił wypróbować oczyszczającą własność wody, w której myła się jego przyjaciółka. Spróbował. Pod czarnem błotem bulgotały źródła Bath. Obmył się i wyzdrowiał. Pośpieszywszy na dwór ojca, złożył mu należną cześć, a powróciwszy do miejsca swego uzdrowienia, ufundował Bath i owe sławne do dziś kąpiele.
„Obdarzał świnię dawną przyjaźnią, ale, niestety, wody bathańskie stały się przyczyną jej śmierci! Raz nieostrożnie wzięła zbyt gorącą kąpiel i — umarł ten filozof natury! Poszła za przykładem Pliniusza, którego również zgubiło pragnienie wiedzy!
„Tak głosi legenda. Posłuchajcie, jak się rzecz miała naprawdę.
„Przed wielu, wielu setkami lat, sławny był na całym świecie znakomity i dzielny król Brytyjczyków, Lud Hudibras. Był to potężny monarcha. Ziemia drżała, gdy przechodził: taki był ciężki! Poddani grzali się w słońcu jego oblicza: takie było czerwone i wielkie. Był to rzeczywiście w każdym calu król. A miał w sobie sporo cali! Chociaż bowiem nie był bardzo wysoki, miał zdumiewająco wielki obwód, i cali, których mu brakowało na wysokość, dopełniał cyrkumferencją. Jeżeli możnaby z nim porównać którego ze zdegenerowanych królów naszych czasów, to chyba o jednym tylko królu Cole możnaby powiedzieć, że był równie znakomitym potentatem.
„Ten poczciwy król miał żonę, a ta żona przed osiemnastu laty powiła syna, którego nazwali księciem Bladud. Posłano go do seminarium przygotowawczego w dominjach ojca, gdzie przebywał do lat dziesięciu, następnie pojechał kończyć nauki do Aten. A ponieważ w szkołach ateńskich nie dopłacano za wakacje i nie żądano zabierania uczniów, książę pozostał tam przez lat ośm, a po ośmiu latach ojciec posłał po niego lorda kanclerza, by zapłacił rachunek i przywiózł go do domu. Co gdy lord kanclerz uczynił, natychmiast go spensjonowano.
„Gdy król Lud zobaczył swego syna, jaki to z niego wyrósł przystojny młodzieniec, zaraz zmiarkował, że ważna to rzecz, by się młody niezwłocznie ożenił, iżby dzieci jego utrzymały ród znakomitego króla Luda po wsze czasy. Wyprawił więc specjalne poselstwo, złożone z najznakomitszych ludzi, którzy nie mieli nic do roboty i poszukiwali lukratywnych posad, do swego sąsiada-króla, prosząc go o rękę córki dla Bladuda. Kazał mu przytem powiedzieć, że uczyni wszystko, żeby zachować przyjaźń dla swego brata i przyjaciela, królewskiego sąsiada, ale jeżeli nie uda im się ułożyć małżeństwa ich dzieci, będzie musiał uciec się do niemiłej konieczności splądrowania jego włości, łącznie z wyłupieniem mu oczu. Wtedy tamten król — był z nich dwu słabszy — powiedział, że wielce jest wdzięczny swemu bratu i przyjacielowi za dobroć i wspaniałomyślność, i że jego córka gotowa jest poślubić księcia Bladud na każde jego skinienie.
„Zażądał swojej fajeczki, potem kielicha,
„A wreszcie trzech swoich skrzypków!“
co jest krzyczącą niesprawiedliwością wobec pamięci króla Luda a niesmacznem powiększaniem zasług króla Cole.
„Ale wśród tych uroczystości i festynów jedna tylko osoba nie podzielała ogólnej radości: mówię o księciu Bladud, we własnej osobie, na którego cześć ludność całego kraju płukała sobie gardła i napychała trzosy. Bo książę Bladud, zapominając o bezsprzecznem prawie Ministra Spraw Zewnętrznych do zakochiwania się w jego imieniu, naprzekór wszelkiej dyplomacji i wbrew wszelkim obyczajom, zakochał się na swój rachunek, całkiem prywatnie, w pięknej córce pewnego bogatego ateńczyka.
„To, co wam teraz powiem, służyć może za przykład bezgranicznych korzyści, jakie wypływają z cywilizacji i kultury. Gdyby książę był żył w naszych czasach, natychmiast poślubiłby przedmiot wyboru swego rodzica, a potem zabrałby się do poważnej roboty, aby zapomnieć choć trochę o brzemieniu, jakie nań spadło. Złamałby serce swojej żony wypróbowaną metodą zaniedbywania i obelg, a gdyby to nie pomogło i dumna królewna znosiłaby w milczeniu jego złe traktowanie, pozbyłby się jej, wykreślając ją z listy żyjących. Ale żaden z tych sposobów nie odpowiadał księciu Bladud. Poprosił więc ojca o prywatną audjencję i wyznał mu prawdę.
„Stary to przywilej królewski — panować nad wszystkiem, z wyjątkiem swych namiętności. Król Lud wpadł w straszny gniew, rzucił koronę o podłogę i zaraz ją podniósł (w tych czasach królowie nosili korony na głowach, a nie trzymali ich w Towerze!) tupał nogami, tarł czoło, nie mógł się dość nadziwić, że jego własny syn buntuje się przeciw niemu, a wreszcie, zawoławszy straże, kazał księcia zamknąć w wysokiej wieży. Środek, do którego uciekali się królowie starej daty, gdy ich inklinacje matrymonialne przypadkiem nie pokrywały się z inklinacjami synów.
„Kiedy książę Bladud siedział już kilka miesięcy w wieży, mając przed oczyma swego ciała tylko wysoką ścianę, zaś przed oczyma duszy lata dalszego więzienia, oczywiście zaczął opracowywać plan ucieczki, co, po paru miesiącach przygotowań, udało mu się doprowadzić do skutku. Przedtem jednak utopił nóż do krajania mięsa w sercu strażnika, aby oszczędzić nieszczęśliwemu odpowiedzialności za ucieczkę księcia, (miał dzieci!) i srogiej kary z rąk rozwścieczonego króla.
„Monarcha szalał, dowiedziawszy się, że syn uciekł. Łamał sobie głowę, na kimby odbić zmartwienie i gniew? Szczęśliwie przypomniał sobie Lorda Kanclerza, który przywiózł księcia z Aten i za jednym zamachem obciął mu pensję i głowę.
„Tymczasem młody książę wędrował piechotą przez rozległe dominja swego rodzica. Pociechą i podporą w tych trudach była mu słodka myśl o młodej atence, niewinnej przyczynie wszystkich jego nieszczęść. Pewnego dnia zatrzymał się w małej wiosce. Słysząc wesołe śmiechy i patrząc na tańce, zbliżył się i spytał jednego z uczestników, co to znaczy?
„Nie wiesz nic, cudzoziemcze, o ostatniej proklamacji naszego monarchy?“
„Proklamacji?! Nie! O jakiej proklamacji mówisz?!“ spytał książę, oddawna bowiem szedł tylko bocznemi ścieżkami i nie wiedział, co się dzieje na gościńcach.
„Jakto?!“ spytał wieśniak. „Przecież panna, z którą chciał się żenić nasz książę, wyszła zamąż za znakomitego magnata, swego rodaka. Nasz król z racji tego zdarzenia ogłosił szereg festynów. Teraz naturalnie książę Bladud wróci i ożeni się z księżniczką, którą mu ojciec wybrał! Mówią że jest piękna jak jutrzenka! Pańskie zdrowie! Niech żyje król!“
„Książę nie chciał już słuchać więcej. Uciekł i zaszył się w gęsty las. Szedł coraz dalej — dzień i noc: w promieniach gorącego słońca i w blasku zimnego księżyca, w żarze dziennym i chłodzie nocy, o różowym świcie i błękitnym zmroku... Tak nie myślał o tem, co robi, że chcąc dojść do Aten, trafił do Bath.
„Wtedy nie było jeszcze miasta w miejscu, gdzie obecnie stoi Bath. Nigdzie śladu osiedla ludzkiego, które godne byłoby tej nazwy. Ale kraj był tak samo piękny, te same przecinały go łąki, te same wspaniałe kanały migotały w oddali. Te same góry, jak zgryzoty życia, widniały na widnokręgu, tracąc w mgle porannej swoją zwykłą surowość. Wzruszony pięknem tej okolicy, książę rzucił się na ziemię i obmył swoje popuchnięte nogi we własnych łzach.
„Och!“ zawołał nieszczęsny Bladud, załamując ręce i wznosząc oczy do nieba. „Gdybyż tu był kres moich wędrówek! Gdybyż te łzy, któremi opłakuję niespełnione nadzieje i wzgardzoną miłość, płynąć mogły zawsze!“
„Życzenie to zostało wysłuchane. Były to czasy bogów pogańskich, które lubiły chwytać ludzi za słowa z szybkością zdumiewającą. Ziemia rozstąpiła się pod nogami księcia. Wsiąkł w błoto. Skorupa ziemska zamknęła się nad nim na zawsze, z wyjątkiem tego miejsca, gdzie spadły jego gorące łzy które od tej chwili wciąż jeszcze ciekną.
„Zauważono, że od tego czasu wiele starszych dam i gentlemanów, którym nie udało się pozyskać odpowiednich partyj, a również wiele młodzieży, poszukującej partji, przyjeżdża rok rocznie do Bath pić wody, z których czerpią wiele siły i pociechy. Jest to najlepszy dowód skuteczności łez księcia Bladuda i przemawia za prawdziwością tej wersji legendy“.
Pan Pickwick ziewnął kilkakrotnie, gdy skończył czytać ten mały rękopis; złożył go starannie i schował do szuflady, poczem z twarzą wyrażającą niewątpliwe zmęczenie zapalił święcę i udał się do siebie na górę.
Według zwyczaju zatrzymał się przed drzwiami pana Dowlera i, zapukawszy lekko, powiedział mu dobranoc.
„A!“ zawołał pan Dowler, „idzie pan spać? Bardzobym pragnął uczynić to samo. Co za szkaradny czas! Czy słyszy pan, jak wyje wicher?“
„Okropnie!“ odrzekł pan Pickwick; „dobranoc“.
„Dobranoc!“
Pan Pickwick poszedł do swej sypialni, a pan Dowler znowu zasiadł przed kominkiem, by spełnić nierozsądne przyrzeczenie, że będzie czekać na powrót swej żony.
Mało jest rzeczy tak nieprzyjemnych, jak czuwanie i czekanie na kogokolwiek, zwłaszcza gdy osoba, na którą czekamy, bawi się tymczasem w najlepsze. Trudno się opędzić myśli, iż czas, który nam wlecze się tak powolnie, osobie tej upływa bardzo szybko; a im więcej o tem myślimy, tem mniej mamy nadziei, by wnet przybyła. Nawet stuk zegara jest wówczas jakby powolniejszy. To zdaje się nam, iż czujemy świerzb w prawem kolanie, to znów w lewem; gdy tylko zmienimy położenie, doznajemy takiego samego uczucia w ramieniu; kurczymy się i wykręcamy na tysiąc sposobów; wtem zaświerzbiało w nosie, który zaczynamy drapać, jakbyśmy go chcieli wyrwać, co też uczynilibyśmy niezawodnie, gdyby tylko było można. Wszystkie te przypadłości nerwowe i wiele innych tym podobnych czynią bardzo wątpliwą przyjemność czuwania, kiedy już wszyscy w domu pokładli się spać.
Takiego też zdania był pan Dowler, który, siedząc przy kominku, odczuwał cnotliwe oburzenie na nieludzkich tancerzy, zmuszających go do niespania. Humor jego wcale przytem się nie polepszał na myśl, iż to on sam udał ból głowy, by pozostać w domu. Wkońcu, zdrzemnąwszy się wpierw kilkakrotnie, przyczem parę razy pochylił się ku kominkowi i omal że nie poparzył sobie twarzy, pan Dowler postanowił położyć się na chwilę, rozumie się nie dlatego, by spać, ale by myśleć.
„Mam sen bardzo twardy“, powiedział do siebie, wyciągając się na łóżku; „ale zdaje mi się, że usłyszę, gdy zapukają do drzwi. Tak, tak, będę słyszał.... przecież słyszę kroki nocnego stróża... Ah, ah!...“
Doszedłszy do tej kombinacji, pan Dowler odwrócił się i usnął głęboko.
W chwili, gdy zegar wybijał trzecią godzinę, lektyka, z panią Dowler, zatrzymała się przed domem. Jeden z tragarzy był krótki, gruby brzdąc, drugi zaś niebotyczny jegomość; w czasie drogi wiele zadawali sobie trudu, by swe ciała, a także i lektykę, utrzymać w położeniu pionowem. Ale na wyższych miejscach i w pobliżu placu wiatr dął i targał tak ohydnie, jak gdyby chciał powyrywać kamienie z bruku; tragarze byli więc ucieszeni, gdy lektykę postawili na miejscu przeznaczenia i zaczęli mocno pukać do drzwi.
Czekano jakiś czas, ale nikt nie wychodził.
„Hołota spoczywa pewnie w ramionach Porpusa[1]“, rzekł krótki tragarz, grzejąc sobie ręce przy pochodni, trzymanej przez chłopaka niosącego ją.
„Mógłby ich szturchnąć, by się obudzili“, zauważył drugi.
„Zastukajcie jeszcze raz!“ zawołała pani Dowler. „Dwa albo trzy razy“.
Niższy, który jak najprędzej chciał się pozbyć swych obowiązków, stanął pod drzwiami i zaczął pukać co miał sił, w partjach po cztery, pięć, ośm i dziesięć uderzeń, podczas gdy długi stanął na ulicy i patrzał, czy nie zauważy w oknie światła.
Lecz nikt nie wyszedł. Było cicho i ciemno jak przedtem.
„Ach, mój Boże!“ zawołała pani Dowler. „Stukajcie jeszcze...“
„Czy niema tu dzwonka?“ zapytał jeden z tragarzy.
„Jest“, odpowiedział drugi. „Targam nim już oddawna“.
„To tylko rączka“, rzekła pani Dowler; „drut przerwał się. Ale zmiłujcie się, stukajcie jeszcze“.
Znów zaczęło się gwałtowne stukanie, ale z tym samym wynikiem, co poprzednio. Cierpliwość długiego wyczerpała się, bił więc nieustannie potężnemi uderzeniami w drzwi, niby jakiś obłąkany listonosz.
Wkońcu pan Winkle począł śnić, iż znajduje się w klubie, którego członkowie robią wielki hałas a prezydent musi ciągle uderzać w stół, by utrzymać porządek. Potem zdawało mu się, iż jest na licytacji, gdzie nie było nabywców i komisarz sam wszystko kupował. Wreszcie przyszło mu na myśl, iż bardzo możliwe, że ktoś stuka we drzwi od ulicy. By się o tem należycie upewnić, podniósł się z łóżka i słuchał około dziesięć minut. Naliczywszy trzydzieści dwa uderzenia, przekonał się, iż przypuszczenie jego było słuszne i bardzo był zadowolony, że jest tak czujny.
„Tap, tap — tap, tap — tap, tap“ rozlegała się kołatka.
Pan Winkle, niezmiernie zdziwiony, wyskoczył z łóżka i pytał siebie, coby to być mogło, potem szybko wdział pantofle i szlafrok, zapalił małą świecę i szybko zeszedł po schodach.
„Nakoniec przebudził się ktoś“, rzekł tragarz.
„Popędziłbym go biczem“, mruknął długi.
„Kto tam?“ zawołał pan Winkle, odsuwając rygiel.
„Nie pytaj, ty barania głowo“, gniewnie odparł długi, który nie przypuszczał, by był to kto inny, jak służący. „Otwieraj!“
„Prędzej tam, ty leniuchu“, dodał niski zachęcająco.
Pan Winkle, napół tylko przebudzony, machinalnie posłuszny temu wezwaniu, otworzył drzwi i popatrzył na ulicę. Pierwszem, co dostrzegł, było czerwone światło pochodni przed lektyką. Przerażony tym niespodzianym widokiem, sądząc, że się pali, otworzył szeroko drzwi, podniósł swą świecę nad głową, wyszedł i w osłupieniu patrzał przed siebie, nie mogąc zmiarkować, czy widzi lektykę, czy sikawkę. W tej chwili wiatr zgasił świecę a pan Winkle wyleciał na ulicę, poczem drzwi z trzaskiem zamknęły się znowu.
„A to się popisał!“ zawołał tragarz.
Ale pan Winkle, dostrzegłszy kobiecą twarz w lektyce, cofnął się nagle i zaczął gwałtownie stukać do drzwi, jednocześnie wrzeszcząc na tragarzy jak szalony, by odeszli z lektyką cokolwiek na stronę.
„Odnieście ją! Odnieście! Mój Boże! Ktoś wychodzi z sąsiedniego domu! Ukryjcie mnie! Ukryjcie choć w lektyce!“ wył pan Winkle.
Wymawiając te słowa bez związku, pan Winkle drżał od zimna, gdyż wiatr rozdymał mu szlafrok w sposób bardzo niemiły.
„Jakieś towarzystwo nadchodzi... damy!... Okryjcie mię czemkolwiek!... Stańcie przede mną!...“ wołał zrozpaczony.
Ale tragarze tak pokładali się ze śmiechu, że nie mogli mu udzielić najmniejszej choćby pomocy, tymczasem damy zbliżały się.
Pan Winkle raz jeszcze beznadziejnie zastukał do drzwi; damy znajdowały się o parę tylko domów. Rzucił zgaszoną świecę, którą przez cały czas trzymał nad głową i rzucił się do lektyki, gdzie była pani Dowler.
Tymczasem pani Craddock usłyszała wołanie i stukanie, włożyła więc na głowę coś bardziej właściwego niż nocny czepek i pobiegła do pokoju od strony ulicy, by przekonać się, czy to pani Dowler; w tej właśnie chwili, gdy wyglądała przez okno, pan Winkle wskakiwał do lektyki. Na ten widok gospodyni krzyknęła przeraźliwie i poczęła wołać na pana Dowlera, by przybył natychmiast i nie dopuścił do ucieczki żony z jakimś gentlemanem.
Na ten krzyk i na tę okropną wiadomość, pan Dowler wyskoczył z łóżka jak piłka gumowa i pobiegł do okna pokoju na przodzie, podczas gdy pan Pickwick podchodził także do swojego okna. Pierwszym przedmiotem, jaki zobaczyły ich zdumione oczy, był pan Winkle, usiłujący wedrzeć się do lektyki.
„Stróżu nocny!“ zawołał pan Dowler ze wściekłością, „łapaj go! Trzymaj! Wiąż! Ja zaraz zejdę! Poderżnę mu gardło! Dajcie mi nóż! Od ucha, do ucha, pani Craddock!“ Odgrażając się tak okropnie, oburzony małżonek wyrwał się z objęć gospodyni i pana Pickwicka, pochwycił mały nóż deserowy i wybiegł na ulicę.
Ale pan Winkle nie czekał na niego. Zaledwie usłyszał straszne pogróżki mężnego Dowlera, wyskoczył z lektyki jak mógł najszybciej i pozostawiając swe pantofle na ulicy, pomknął po placu, ścigany przez nocnego stróża i pana Dowlera. Zakreślając w pogoni tej koło, znalazł się znów przy otwartych drzwiach domu pani Craddock; wpadł tam, zatrzasnął drzwi za sobą, potem wbiegł do swej sypialni i zatrzasnąwszy również drzwi, zabarykadował je kufrem, stołem i umywalnią; co dokonawszy, począł pakować najpotrzebniejsze rzeczy, by z brzaskiem dnia uciec.
Tymczasem Dowler piorunował z drugiej strony drzwi nieszczęśliwego pana Winkle, oświadczając przez dziurkę od klucza swe nieodwołalne postanowienie poderżnięcia mu gardła nazajutrz rano. Wkońcu, po wielkim hałasie, wśród którego słyszano głos pana Pickwicka, usiłującego przywrócić spokój, mieszkańcy domu rozeszli się do swych sypialni i wszystko ucichło.
Być może, że czytelnicy nasi zapytają, co przez ten czas porabiał Sam Weller? Odpowiemy na to w następnym rozdziale.