Klub Pickwicka/Rozdział trzydziesty siódmy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Klub Pickwicka |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne „Feniks“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Posthumous Papers of the Pickwick Club |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
„Panie Weller“, powiedziała pani Croddock zrana w ów obfity w wypadki dzień. „Jest list do pana!“
„Bardzo mi przykro“, powiedział Sam. „Przypuszczam, że się coś stało, nie przypominam bowiem sobie, by któryś ze znajomych mi gentlemanów posiadał sztukę pisania!“
„Może stało się coś nadzwyczajnego!“ poddała pani Craddock.
„Rzeczywiście, musiało zajść coś bardzo nadzwyczajnego, jeżeli któryś z moich przyjaciół zdecydował się napisać!“ powiedział Sam, z powątpiewaniem kiwając głową. „Zwykłe konwulsje, jak powiedział młodzieniec, gdy dostał ataku. To nie może być od starego“, dodał, patrząc w tym kierunku. „Pisze drukowanemi, bo nauczył się pisać z wielkich szyldów po karczmach... To bardzo dziwne! Kto mógł napisać ten list?!“
To mówiąc, Sam uczynił to, co czyni większość ludzi, gdy nie wie, od kogo pochodzi list: spojrzał na pieczęć, potem na adres, potem na odwrotną stronę koperty, potem na dopisek, jako na ostatnią deskę ratunku, chociaż mógłby równie dobrze zajrzeć do wnętrza i dowiedzieć się czegoś pewnego.
„Pisany na papierze ze złoconemi brzegami!“ powiedział Samuel, rozkładając list. „I zalakowany bronzowym lakiem i kluczem. No, jazda!“ Robiąc bardzo uroczystą minę, pan Weller przeczytał co następuje:
Do tego była dodana druga epistoła, opiewająca co następuje:
Na kopercie był adres: pan Weller esq. u pana Pickwicka. A w nawiasie w lewym kącie, jako instrukcja dla oddawcy „Bardzo pilne!“
„Hm!“ powiedział Sam. „To brzmi nobliwie! Nigdym nie słyszał, żeby gotowaną baraninę nazywano pogawędką! Ciekawym, jak mówią o pieczeni baraniej!“
Nie zastanawiając się jednak dłużej nad tą kwestją, Sam niezwłocznie stanął przed obliczem pana Pickwicka i prosił o urlop na wieczór: udzielono mu go. Otrzymawszy pozwolenie i klucz od bramy, Sam Weller wyszedł na chwilę przed oznaczoną porą i wolno poszedł w kierunku Queen-Square. Zaledwie tam doszedł, ujrzał upudrowaną głowę pana Johna Smaukera, który, oparty o latarnię, palił cygaro w bursztynowej cygarniczce.
„Jak się pan ma, panie Weller?“ spytał pan John Smauker, uprzejmie zdejmując kapelusz jedną ręką a drugą łaskawie kiwając Samowi: „Jak się pan miewa?“
„Rozsądnie i zadawalniająco!“ odpowiedział Sam. „Ale jak pan się czuje, drogi panie?“
„Tak sobie!“ odpowiedział John.
„Bo pan za ciężko pracuje!“ zauważył Sam. „Bałem się o pana! Tak nie można! Tak nie można! Nie powinien pan dawać ucha tym szkodliwym podszeptom pracowitości!“
„Właściwie to nie to“, odpowiedział pan John Smauker, „a złe wino. Boję się, że przeholowałem!“
„O, czyżby?“ zainteresował się Sam. „To bardzo zły znak!“
„Widzi pan, panie Weller, pokusy!“ tłomaczył się John.
„Och, naturalnie!“
„Jestem zmuszony obracać się w najwyższem towarzystwie!“ westchnął Smauker.
„To straszne!“ ubolewał nad nim Sam.
„Inaczej nie można!“ mówił pan Smauker. „Jeżeli los skazał cię na życie publiczne i wysunął na publiczne stanowisko, wystawiony jesteś na pokusy, od których wolni są inni ludzie! Tak, tak, panie Weller!“
„Słowo w słowo to samo mawiał mój wujek, kiedy wystąpił na arenę publiczną!“ zawołał Sam. „A miał stary gentleman rację! Bo się zapił na śmierć coś w parę kwartałów!“
Pan Smauker spojrzał głęboko obrażony, że ośmielono się porównać go z tym śp. gentlemanem. Ale ponieważ oblicze Sama wyrażało kamienny spokój, darował mu nietakt i spojrzał łaskawiej.
„Może już pójdziemy?“ spytał pan Smauker, spojrzawszy na mosiężny czasomierz, spoczywający w głębi kieszeni, który wyciągnął na powierzchnię przy pomocy czarnego sznurka, na którego drugim końcu wisiał mosiężny klucz.
„Możemy“, powiedział Sam. „Bo jeszcze przepieką baraninę i będzie po zabawie!“
„Pija pan wody?“ spytał Smauker, gdy skręcił na High Street.
„Raz spróbowałem“.
„I co pan sądzi?“
„Że paskudna!“
„Nie lubi pan szczawy?“
„Nawet nie zauważyłem, że to szczawa. Dla mnie poprostu jechała starem żelastwem!“
„To się właśnie nazywa szczawa“, powiedział John Smauker ze zgorszeniem.
„Jeżeli tak, to się pięknie nazywa“, powiedział Sam. „Ale ja nie robię w chemji, więc nie wiem!“ I tu, ku wielkiemu zgorszeniu Johna Smauker, zaczął gwizdać.
„Przepraszam pana, panie Weller“, powiedział Smauker, znękany tą nieco zbyt jaskrawą wesołością: „Zechce pan przyjąć moje ramię?“
„Dziękuję! Nie chcę pozbawiać pana pańskiego ramienia!“ odrzekł Sam. „Wolę wpakować łapy do kieszeni. Przecież dla pana to bez różnicy, co?“, mówiąc to, Sam wprowadził swoje słowa w czyn i zagwizdał głośniej niż przedtem.
„Tędy!“ powiedział jego nowy przyjaciel, z widoczną ulgą skręcając w boczną uliczkę. „Zaraz dojdziemy“.
„Tak?“ spytał Sam, bynajmniej niewzruszony bliskiem spotkaniem z dobrem kółkiem służących.
„Tak“, powiedział Smauker. „Niech się pan nic nie boi, panie Weller!“
„Nie, nie boję się!“
„Zobaczy pan kilka ślicznych liberji, panie Weller“, ciągnął Smauker. „Może niektórzy z gentlemanów wydadzą się panu z początku trochę nadęci, ale im to przejdzie!“
„To bardzo poczciwie z ich strony!“
„Widzi pan“, powiedział Smauker tonem wspaniałomyślnie protekcyjnym. „Ponieważ będzie pan w tem towarzystwie obcy, więc z początku będą się pewnie zachowywali trochę z wysoka“.
„Ale nie będą dla mnie okrutni, co?!“
„Nie, nie“ odpowiedział pan Smauker, wyjmując tabakierkę z lisią głową i biorąc niuch tabaki ruchem gentlemana. „Są między nami ludzie weseli, którzy potrafią się bawić! Ale nie powinien pan mieć im tego za złe! Nie powinien pan!“
„Postaram się znieść taki zaczepny talent!“
„Słusznie!“ powiedział Smauker, chowając głowę lisa i podnosząc własną. „Będę przy panu!“
Tak gawędząc, doszli do małego sklepiku. Pan Smauker wszedł pierwszy, Sam za nim. Znalazłszy się wreszcie za swoim przewodnikiem, Sam rozpoczął natychmiast serję najweselszych grymasów oraz innych demonstracyj, zdradzających wesoły stan jego ducha.
Przeszedłszy przez sklepik i powiesiwszy kapelusze na haku, weszli przez ciemny pasaż do małej bawialni. I tu oczom pana Wellera przedstawił się wspaniały widok w całej swojej okazałości.
Pośrodku pokoju stało kilka zestawionych stołów, przykrytych czterema czy pięcioma obrusami, pochodzącemi z rozmaitych epok i rozmaitych prań, ale udającemi jednolitość, o ile wyżej wymienione okoliczności na to pozwalały. Na obrusach leżały noże i widelce dla sześciu lub ośmiu osób. Niektóre z trzonków od noży były zielone, inne czerwone, inne jeszcze żółte. A ponieważ trzonki wszystkich widelców były czarne, barwy te tworzyły razem bardzo interesującą kombinację. Przed kratą kominka ustawiono talerze dla tyluż osób. Goście grzali się przed kominkiem; rej między nimi wodził otyły, wielki jegomość w czerwonym fraku z długiemi połami, w jaskrawo ponsowych pantalonach i stosowanym kapeluszu. Widocznie wszedł przed chwilą, gdyż trzymał jeszcze w ręku nietylko kapelusz, ale i laskę, taką, jaką gentlemani jego profesji piastują zwykle nad dachami karet.
„Smauker, moje dziecię, paluszek!“ powiedział posiadacz wspaniałego kapelusza.
Smauker podał koniec małego palca prawej ręki jegomościowi we wspaniałym kapeluszu i powiedział, że jest oczarowany, widząc go w tak dobrem zdrowiu.
„Mówią mi, że wyglądam kwitnąco!“ powiedział posiadacz wspaniałego kapelusza. „Nic dziwnego! Jeździłem w ostatnich dniach po dwie godziny dziennie z naszą starą. A jeśli ustawiczna kontemplacja namaszczenia, z jakiem obnosi swoją odwieczną lawendową szatę, nie wystarcza, żeby człowiek zwątpił o życiu, to niech mi wejdą na moją kwartalną pensję!“
Na to całe towarzystwo zaśmiało się bardzo serdecznie, a jeden z gentlemanów, w zielonej kurtce z lampasem, jaki noszą stangreci, szepnął sąsiadowi w zielonych pantalonach, że Tuckle jest dziś „przy humorze!“
„Słuchajno, Smauker“ powiedział Tuckle i coś szepnął mu do ucha.
„Och, zupełnie zapomniałem!“ powiedział John Smauker. „Panowie! Mój przyjaciel, pan Weller!“
„Przykro mi, że panu zasłaniam ogień, panie Weller!“ zawołał Tuckle, skinąwszy Samowi życzliwie. „Mam nadzieję, że panu nie zimno!“
„Ani trochę, panie Płomienisty!“ odpowiedział Sam. „Tylko skończony zmarźlak czułby zimno w pańskiej obecności! Słowo daję! Gdyby postawiono pana przed kominkiem w karczmie, gospodarz mógłby sporo oszczędzić na węglach!“
Ponieważ odpowiedź ta wyraźnie była osobistą aluzją do ponsowego stroju pana Tuckle, gentleman ów przez chwilę miał minę majestatyczną, ale potem odszedł od ognia i przyznał, że „to wcale niezłe!“
„Bardzom wdzięczny za pochlebne zdanie o mnie!“ zawołał Sam. „Na wszystko przyjdzie swoja kolej! Będzie jeszcze lepiej!“
Tu rozmowę przerwało wejście gentlemana w pomarańczowej aksamitnej liberii, oraz drugiego w stroju purpurowym z olbrzymią przewagą pończoch. Kiedy nowoprzybyli zostali powitani przez poprzednich gości, pan Tuckle zaprojektował, by podawano kolację, czemu reszta towarzystwa przytaknęła jednogłośnie.
Sklepikarz i jego żona ustawili na stole gotowany udziec barani, na gorąco, z kartoflami, sosem kaparowym i brukwią. Pan Tuckle zajął miejsce u szczytu, naprzeciw niego zasiadł gentleman w pomarańczowych aksamitach, sklepikarz naciągnął białe skórkowe rękawiczki do prania i stanął za krzesłem pana Tuckle.
„Harris!“ zawołał pan Tuckle rozkazującym głosem.
„Słucham pana!“ odpowiedział sklepikarz.
„Włożyłeś rękawiczki?“
„Tak jest, proszę pana!“
„Podaj nóż!“
„Słucham pana!“
Sklepikarz spełnił polecenie z oznakami największego szacunku. Podając nóż panu Tuckle, ziewnął od ucha do ucha.
„Co chcesz przez to powiedzieć?“ bardzo surowo zwrócił się do niego pan Tuckle.
„Przepraszam pana“, powiedział przerażony i zgnębiony sklepikarz. „Nie chciałem... wypsnęło mi się... Późno się wczoraj położyłem!“
„Powiem ci, co o tobie myślę“, powiedział pan Tuckle z naciskiem. „Jesteś ordynarne bydlę!“
„Mam nadzieję, panowie“; powiedział Harris, „że nie będziecie dla mnie bardzo surowi! Jestem panom bardzo wdzięczny za patronowanie mi i proszę o rekomendowanie innym, gdzie potrzebują dobrej usługi... Mam nadzieję, panowie, że potrafię panów zadowolnić!“
„Niebardzo, mój panie!“ powiedział Tuckle. „Jeszcze ci do tego daleko!“
„Jesteś nieuważny nygus!“ powiedział gentleman w pomarańczowych aksamitach.
„Zwykły rzezimieszek!“ dodał gentleman w zielonych pantalonach.
„Niewiarogodny blagier!“ dodał gentleman w purpurze.
Nieszczęśliwy sklepikarz kłaniał się bardzo nisko, gdy obrzucano go temi epitetami z tyranją właściwą ludziom małym. Kiedy już każdy dodał coś od siebie, żeby pokazać swoją wyższość, pan Tuckle zabrał się do krajania baraniny i obdzielania gości.
Zaledwie przystąpiono do najważniejszego punktu programu na ten wieczór, gdy drzwi otworzyły się i wszedł jegomość w błękitnem ubraniu i skórzanych trzewikach.
„Wbrew prawom! Wbrew prawom!“ powiedział pan Tuckle. „Zapóźno! Zapóźno!“
„Nie nie! Pozytywnie nie mogłem wcześnie!“ powiedział gentleman w błękitnym stroju. „Odwołuję się do kompanji! Sprawa honorowa! Obowiązki galanterji! Teatr!“
„Właśnie!“ powiedział gentleman w pomarańczowym aksamicie.
„Naprawdę jak Boga mego kocham!“ powiedział człowiek w błękitnym stroju. „Obiecałem najmłodszej córce, że przyjadę po nią do teatru o dziesiątej! A to taka przemiła dziewczyna, że nie miałem serca nie dotrzymać słowa! Żadna obraza dla kompanji, bo szło o spódnicę! A kiedy w grę wchodzi spódnica — wszystko na bok!“
„Oddawna mam wrażenie, że coś się święci w tej materji!“ powiedział Tuckle, gdy nowoprzybyły zajął miejsce obok Sama. „Zauważyłem parę razy, że coś zabardzo opiera się o twoje ramię, kiedy wsiada do karety albo wysiada z niej!“
„Nie powinieneś, Tuckle, nie powinieneś!“ zawołał gentleman w błękitach. „To nieładnie! Możem i powiedział do tego czy owego z przyjaciół, że to boskie stworzenie i że odrzuciła kilka znakomitych partyj! Ale żeby tak zaraz... przed obcymi! A nie! Tuckle, to nieładnie! To nieładnie! Delikatności, przyjacielu, więcej delikatności!“ i gentleman w błękitach, zdjąwszy chustkę z szyi i odrzuciwszy poły kurtki, zaczął chrząkać i marszczyć się, jakby miał niejedno jeszcze do powiedzenia, ale nie mówi przez poczucie delikatności.
Gentleman w błękitach był to jasnowłosy, prosty jak struna, wyrobiony lokaj, z twarzą żywą i zuchwałą; odrazu też zwrócił na siebie uwagę pana Wellera, ale kiedy zaczął z tej beczki — Sam postanowił koniecznie podtrzymać z nim znajomość. Natychmiast więc wmieszał się do rozmowy z tak charakterystyczną dla siebie nonszalancją.
„Pańskie zdrowie! Ogromnie mi się podoba, co pan mówił! Kapitalne!“
Na to błękitny uśmiechnął się, jakby komplement taki nie był dla niego pierwszyzną. Spojrzał jednak z uznaniem na Sama i powiedział, że muszą się koniecznie bliżej poznać, bo — bez pochlebstw! — Sam ogromnie mu się podoba i bardzo przypadł mu do serca.
„Zazdroszczę panu!“ powiedział Sam. „Szczęściarz z pana!“
„Jak to pan rozumie?“ spytał błękitny.
„Z tą młodą damą, panie!“ odpowiedział Sam. „Wie, co dobre! Ma gust!“ Tu pan Weller przymknął jedno oko i zaczął kiwać głową na obie strony w sposób bardzo pochlebny dla gentlemana w błękitach.
„Boję się, że straszny z pana spryciarz, panie Weller!“ powiedziało to indywiduum.
„Nie, nie!“ odrzekł Sam. „Spryt zostawiam panu! To raczej po pańskiej stronie, niż po mojej, jak powiedział gentleman, stojący za murem, do gentlemana, stojącego przed murem, na którego pędził rozwścieczony buhaj!“
„Zdaje mi się, panie Weller“, mówił błękitny, „że nie mogła nie zauważyć moich manier i prezencji!“
„Spodziewam się, że potrafiłaby o tem niejedno powiedzieć!“
„Czy ma pan coś podobnego?“ spytał szczęśliwy gentleman w błękitach, wyjmując z kieszonki w kamizelce wykałaczkę.
„Właściwie, to nie“, odrzekł Sam. „Nie mamy córek, bobym z pewnością zdobył coś takiego! Tak jak u nas rzeczy stoją, to przypuszczam, że mógłbym myśleć conajwyżej o markizie... Ale gdyby oświadczyła mi się młoda panna, bez tytułu, ale z wielkim majątkiem — powiadam, gdyby wyznała mi swoją gorącą miłość — kto wie? ale tylko wtedy!“
„Naturalnie, panie Weller!“ powiedział gentleman w błękitach. „Niepodobna dać sobie każdej zawrócić w głowie! Coś o tem wiemy, panie Weller! My, ludzie światowi! — Wkońcu, dobry uniform zrobi swoje, kiedy chodzi o kobietki! Nawiasem mówiąc, to jedno tylko ułatwia takim ludziom, jak pan albo ja, nasz zawód!“
„W sednoś pan trafił! Naturalnie!“ zawołał Sam.
Kiedy rozmowa przyjaciół doszła do tego punktu, wniesiono szklanki i każdy z gentlemanów zamówił, co chce pić — zanim zamkną karczmy. Gentleman w błękitach i gentleman w pomarańczowych aksamitach, najznakomitsze osobistości w tej kompanji, zamówili sobie „zimny srub i wodę“, ale co do innych, to widocznie ulubionym napojem była gorąca woda z ginem. Sam nazwał sklepikarza „rozpaczliwym niedojdą“ i zażądał wielkiej wazy ponczu: dwie te okoliczności podniosły go znacznie w oczach wszystkich.
„Gentlemani!“ zaczął gentleman w błękitach z miną skończonego dandysa. „Mówmy o damach. Dalej!“
„Słuchajcie! słuchajcie!“ zawołał Sam. „O młodych dziewcząteczkach!“
Tu głośno zawołano: „Do porządku!“ i pan John Smauker, jako ten, który wprowadził pana Sama do kompanji, poprosił o pozwolenie poinformowania go, że użyty przez niego wyraz jest nieparlamentarny.
„Jaki wyraz?“ spytał Sam.
„Dziewcząteczka“, powiedział Smauker, marszcząc się groźnie. „My tutaj nie uznajemy takiego różniczkowania!“
„Doskonale!“ powiedział Sam. „Zmazuję tamto określenie i powiem poprostu „lube istoty“, jeżeli oczywiście Płomienisty pozwoli!“
Na twarzy jegomościa w zielonych pantalonach odbiło się wahanie, czy można dopuścić, żeby prezesa oficjalnie nazywano Płomienistym, ale ponieważ kompanja zachowywała się w ten sposób, jakby jej chodziło o jej prawa a nie o jego, nie podnosił więc tej kwestji. Człowiek we wspaniałym kapeluszu posapał chwilę, spojrzał przeciągle na Sama, ale widocznie skombinował, że lepiej go nie zaczepiać, jeżeli nie chce więcej jeszcze oberwać.
Po krótkiej pauzie jegomość w haftowanym surducie sięgającym mu aż do pięt i w takiejże kamizelce, okrywającej mu do połowy łydki, zmieszał bardzo energicznie swój gin z wodą, i nagłym wysiłkiem podniósłszy się na równe nogi, oznajmił, że pragnie oznajmić coś kompanji, na co odrzekł gentleman w stosowanym kapeluszu, że kompanja chętnie posłucha, co gentleman w haftowanym surducie ma zamiar jej oznajmić.
„Czuję, sprawa to delikatna, że to właśnie ja występuję“, zaczął gentleman w długim surducie. „Mam nieszczęście być tylko stangretem i jestem w tem miłem gronie tylko członkiem honorowym, ale czuję się zmuszony, gentlemani — poprostu przyciśnięty do muru! — jeżeli wolno mi użyć tego wyrażenia — donieść o smutnem zdarzeniu, o którem doszła wieść do moich uszu. Gentlemani, nasz przyjaciel, pan Whiffers (wszyscy spojrzeli na gentlemana w pomarańczowych aksamitach), nasz przyjaciel, pan Whiffers, zgłosił rezygnację!“
Ogólne zdumienie padło na słuchaczy. Każdy z gentlemanów spojrzał na sąsiada, a potem przeniósł wzrok na stangreta.
„Wolno się panom dziwić“, ciągnął stangret. „Nie ośmielę się podać powodów tej niedającej się niczem okupić straty, ale proszę pana Whiffersa, by sam je wyjawił ku zbudowaniu i nauce swoich przyjaciół!“
Ponieważ głośno aprobowano projekt stangreta, pan Whiffers zaczął się tłumaczyć. Powiedział, że powinien był, być może, trzymać się posady, z której właśnie zrezygnował. Uniform był wprost wspaniały, kobiety w tej rodzinie przyjemne, a obowiązki związane z sytuacją, że się tak wyrazi, niezbyt uciążliwe: głównem jego zadaniem było stać w hallu i wyglądać oknem wraz z innym gentlemanem, który również zgłosił rezygnację. Chętnie oszczędziłby kompanji przykrych i niesmacznych szczegółów, jakie skłoniły go do jej zgłoszenia, ale ponieważ zażądano tego od niego, nie ma innej alternatywy. — Podawano mu zimne mięso!
Niepodobna opisać obrzydzenia, jakie to wyznanie wywołało u słuchaczy. Głośne okrzyki „Hańba!“ mieszały się z szemraniem i pomrukami, przynajmniej przez kwandrans.
Pan Whiffers dodał jeszcze, iż obawia się, że z jego własnej winy spotkały go te obelgi: przypomina sobie, że raz zgodził się, by mu podano solone masło do chleba, a drugi raz znowu, biorąc pod uwagę chorobę w domu, zapomniał się tak dalece, że zaniósł węgle aż na drugie piętro! Sądzi jednak, że to szczere wyznanie nie poniży go w oczach przyjaciół, że zrehabilitował się chyba energją, z jaką odpowiedział na ostatnią niesłychaną obelgę.
Wyznanie pana Whiffera przyjęto z niekłamanym zachwytem, a zdrowie biednego męczennika wypito z bezgranicznym entuzjazmem. Męczennik podziękował i zaproponował zdrowie gościa, pana Wellera. Nie zna bliżej tego gentlemana, ale jest on przyjacielem pana Smaukera, co powinno być dostateczną rekomendacją dla każdego gentlemana — wszędzie i zawsze! Z tych to względów wypiłby zdrowie pana Wellera ze wszystkiemi należnemi honorami, gdyby przyjaciele jego pili wino. Ponieważ jednak piją dla odmiany gorące napoje, i ponieważ nie byłoby rzeczą wskazaną wypijać do dna szklankę za każdem zdrowiem, proponuje, by honory „rozumiano figuralnie!“
Gdy skończył, każdy pociągnął za zdrowie Sama, Sam wypił swoje zdrowie dwiema szklankami ponczu i podziękował zebranym pięknem przemówieniem:
„Strasznie wdzięczny wam jestem, moi chłopcy“, powiedział Sam, czerpiąc poncz w sposób bardzo bezceremonialny, „za te tutaj życzenia, co, gdy pochodzi od takich ludzi, jest bardzo pochlebne. Dużom słyszał o was, alem nie myślał, że osobiście potraficie być tacy mili. Mam nadzieję, że weźmiecie się w kupę i nie skompromitujecie swej godności, wychodząc stąd, choć to bardzo miły widok, i zawszem na niego patrzał z przyjemnością, kiedym był jeszcze nie wyższy od laski naszego przyjaciela, pana Płomienistego! A co się tyczy ofiary opresji w żółtej szacie, dufam, że będzie miał gładkie życie, na co zasłużył: wówczas nie spotkają go już żadne przykrości!“
Tu Sam usiadł z miłym uśmiechem, kompanja zaś, głośno pochwaliwszy jego przemówienie, zaczęła się rozchodzić.
„Nie myśli pan chyba zwiać?“ spytał Sam swego przyjaciela Johna Smauker.
„Muszę“, odrzekł Smauker. „Obiecałem Bantamowi!“
„To co innego!“ powiedział Sam. „Może i onby zrezygnował, gdyby mu pan skrewił! Ale przecież pan nie odchodzi, panie Płomienisty?“
„Owszem odchodzę!“ odrzekł gentleman w stosowanym kapeluszu.
„Nie zostawisz pan chyba za sobą trzech czwartych wazy ponczu! Nie gadaj pan głupstw!“ zawołał Sam. „Siadaj pan!“
Pan Tuckle nie dał się prosić. Odłożył na bok kapelusz i laskę, które przed chwilą był ujął, i oznajmił, że wypije szklaneczkę z przyjaźni!
Ponieważ gentleman w błękitach szedł tą samą drogą, co pan Tuckle. więc również został. Kiedy wypito połowę ponczu, Sam kazał przynieść ze sklepiku ostryg. Efekt był tak rozweselający, że pan Tuckle, w stosowanym kapeluszu na głowie i z laską w ręku, odtańczył „taniec żab“ na stole miedzy talerzami i szklankami, zaś błękitny jegomość akompaniował mu na instrumencie skonstruowanym z kawałka papieru i włosa. Wreszcie, kiedy poncz miał się już ku końcowi — a noc również — postanowili rozejść się do domów. Pan Tuckle oznajmił, że nie wyjdzie na świeże powietrze, jeżeli nie pozwolą mu położyć się na progu. Sam uznał za bezlitosne sprzeciwiać się panu Tuckle, więc pozwolono mu robić, jak chce. Ponieważ stosowany kapelusz mógłby się przy tem pognieść, Sam wsunął go na łeb jegomościowi w błękitach, wsadził mu do ręki laskę pana Tuckle, i podprowadziwszy pod dom, zadzwonił. Poczem spokojnie udał się do siebie.
Na drugi dzień rano, pan Pickwick, zupełnie ubrany, wcześniej niż zwykle zadzwonił na swego wiernego sługę.
Gdy Sara wszedł, filozof kazał zamknąć drzwi i przemówił:
„Samie, tej nocy wydarzył się tu smutny wypadek, wskutek którego pan Winkle ma powód obawiać się gwałtowności pana Dowlera“.
„Tak jest panie, słyszałem o tem od gospodyni“.
„Przykro mi dodawać“, mówił dalej filozof, widocznie zaniepokojony i oburzony, „iż, obawiając się tej gwałtowności, pan Winkle wyjechał“.
„Odjechał?“
„Opuścił ten dom dziś rano, nie powiedziawszy ani słowa, i pojechał niewiadomo dokąd“.
„Powinien był pozostać“, rzekł Sam tonem stanowczym; „nie wiele potrzeba, by uśmierzyć tego Dowlera“.
„Być może, Samie, ja także mam pewne wątpliwości co do jego męstwa; ale, jakkolwiek jest, pan Winkle odjechał. Trzeba go wynaleźć, Samie, wynaleźć i sprowadzić do mnie“.
„A jeżeli nie zechce?“
„Trzeba tak zrobić, by zechciał, Samie“.
„A któż podejmie się tego?“ zapytał Sam z uśmiechem.
„Ty“.
„Bardzo dobrze.
Po tych słowach Sam wyszedł z pokoju i wkrótce potem pan Pickwick usłyszał, jak zamykał drzwi od ulicy. Po upływie dwóch godzin, powrócił, spokojny, jakby spełnił najzwyczajniejsze zlecenie i uwiadomił, że jakaś osoba, bardzo podobna do pana Winkle, odjechała rano dyliżansem do Bristolu.
„Samie“, rzekł pan Pickwick, „nieoceniony z ciebie chłopak. Udasz się w pogoń za nim, Samie“.
„Dobrze, panie“.
„Jak tylko go znajdziesz, napisz zaraz do mnie. Gdyby usiłował uciec, przytrzymaj go, powal na ziemię, zwiąż. Przekazuję ci całą moją władzę“.
„Słucham pana“.
„Powiedz mu, że jestem bardzo oburzony i rozgniewany jego niezwykłym postępkiem“.
„Słucham pana“.
„Powiedz mu, że jeżeli nie wróci tu, do tego domu, wraz z tobą, to powróci ze mną, bo sam pojadę po niego“.
„Powiem mu o tem, panie“.
„Czy sądzisz, że uda ci się go znaleźć?“ mówił dalej pan Pickwick, spoglądając z niepokojem na Sama.
„Znajdę, choćby był nie wiedzieć gdzie“, odrzekł Sam z przekonaniem.
„Bardzo dobrze. Więc im prędzej pojedziesz, tem lepiej““.
Otrzymawszy oprócz tych instrukcyj pewną kwotę pieniężną, Sam włożył trochę niezbędnych rzeczy do torby podróżnej i wyniósł się. Ale jeszcze raz zatrzymał się na korytarzu i powoli powracając, otworzył drzwi pokoju pana Pickwicka a wsunąwszy tylko głowę przez nie, szepnął:
„Panie!“
„Cóż tam, Samie?“
„Czy dobrze zrozumiałem moją instrukcję?“
„Przynajmniej spodziewam się“.
„Więc co się tyczy powalenia, to mam to rozumieć dosłownie?“
„Najzupełniej. Zrób jak uznasz za stosowne“.
Sam kiwnął głową i cofnąwszy się za drzwi, z lekkiem sercem puścił się w podróż.