Kościół Panny Maryi w Paryżu/Księga jedenasta/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Kościół Panny Maryi w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Piaskowiec i kryształ
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Skotnicki
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cała księga jedenasta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
Piaskowiec i kryształ.

Dnie następowały po sobie i spokój powoli wrócił do duszy Esmeraldy. Wielka boleść i wielka radość, jako rzeczy gwałtowne, nie trwają długo. Serce ludzkie w ostatecznościach długo zostawać nie może. Cyganka tyle wycierpiała, że z boleści pozostało jej tylko zdumienie, jakby odrętwienie.
Z bezpieczeństwem nadzieja w nią wstąpiła. Była zdala od społeczeństwa, zdala od życia, lecz miała pewną otuchę wrócenia do nich. Była jak owa umarła, której na wszelki wypadek oddano klucz od grobu.
Czuła jak powoli oddalają się od niej okropne obrazy, wszystkie straszydła; Pierrat Torterue, Jakób Charmolue, a nawet sam czarny mężczyzna nikł z przed jej oczu.
A przytem Febus żył; była tego pewną, bo go na własne widziała oczy. Życie Febusa było dla niej wszystkiem. Po tylu wstrząśnieniach wszystko w swem sercu uczuła zachwianem, oprócz miłości dla kapitana. Miłość, jak drzewo, zapuszcza w nas swoje korzenie i często zieleni się nawet na ruinach naszego serca.
To jest trudniejszem do wytłómaczenia, że, im bardziej namiętność ta jest ślepą, tem jest silniejszą, wtedy grunt jej jest najsilniejszym, kiedy sama w sobie nie ma racyi bytu.
Zapewne, nie bez goryczy myślała Esmeralda o kapitanie. Okropna to rzecz, zapewne, że i on mógł uwierzyć w taką niemożebność, że ona zadała mu raz sztyletem, ona, któraby za niego chętnie oddała życie. Ale czyż można było mieć o to żal do niego? wszak sama przyznała się do zbrodni, sama była winną, że, jako słaba kobieta, uległa torturom?... Cała wina spada więc na nią. Powinna była znieść wszystkie męczarnie, a nie wyrzec podobnego słowa. Nakoniec gdyby choć raz ujrzała Febusa, gdyby choć na jedną minutkę raz jeszcze go zobaczyła, jeden wyraz, jedno spojrzenie zdołałoby go z błędu wyprowadzić: wówczas była pewną jego miłości. Sama siebie łudzić usiłowała pod względem miłości Febusa, wmawiając w siebie, że dziewica, z którą go widziała w chwili swej publicznej pokuty, to pewnie jego siostra. Mało uzasadnione rozumowanie, ale zadawalniające ją, bo potrzebowała wierzyć, że Febus zawsze ją kocha i ją jedną. Alboż jej tego nie przysiągł? wszak ona nie znała obłudy. A następnie w tej całej sprawie czyż pozory nie walczyły przeciwko niej? Czekała więc i ufała.
Dodajmy, że kościół, ten gmach obszerny, który ją ze wszech stron osłaniał, który ją strzegł, mieścił w sobie najwyższą otuchę. Uroczyste formy architektury, postawa religijna wszystkich przedmiotów, myśli pobożne i czyste, jakie się z nich wyrywały, działały na nią, nawet bez jej wiedzy. Gmach miał w sobie ten głos błogosławieństwa i powagi, że usypiał tę zbolałą duszę. Monotonny śpiew księży, odpowiedzi ludu, często głośne i przerywane, głos organów o tysiącach piszczałek, trzy dzwonnice pełne dzwonów, jak ule pszczół, cała ta orkiestra wyciągająca olbrzymią gamę, głuszyła w niej pamięć, wyobraźnię — boleść. Nadewszystko dzwony ją kołysały.
To też każde wschodzące słońce zastawało ją spokojniejszą, swobodniej oddychającą, mniej bladą. W miarę, jak zasklepiały się wewnętrzne jej rany, wdzięki i piękność zakwitały na twarzy. Dawny jej charakter powracał także, nawet wesołość, grymasy, miłość dla kozy, zamiłowanie śpiewu, wstydliwość. Rano, wstając, starała się ubierać w kąciku izdebki, lękając się, aby jaki sąsiad z okolicznych poddaszy nie ujrzał jej rozebranej przez okienko.
Ilekroć myśl o Febusie zostawiła jej chwilkę czasu, myślała także o Quasimodzie. On był jedynym węzłem, jaki ją łączył z żyjącymi. Nieszczęsna więcej jeszcze była odgrodzoną od świata niż Quasimodo. Często wyrzucała sobie niewdzięczność, ale nie mogła przywyknąć do biednego dzwonnika. Zanadto był potwornym.
Zostawiła na ziemi piszczałkę, którą jej ofiarował; mimo to Quasimodo często się ukazywał. Siliła się, aby mu nie okazywać wstrętu, ilekroć przynosił jej kosz z żywnością, albo dzban wody, ale on spostrzegał to i smutny odchodził.
Pewnego razu przyszedł, gdy ona pieściła kozę; stanął zamyślony i rzekł nakoniec, potrząsając swoją kudłatą głową:
— Nieszczęście, żem choć trochę podobny do człowieka; chciałbym być zwierzęciem, jak ta koza.
Spojrzała na niego zdziwiona.
Na spojrzenie to odpowiedział:
— O! wiem dlaczego. — I odszedł.
Innym razem stanął przy drzwiach izdebki (bo nigdy do niej nie wchodził) w chwili, gdy Esmeralda śpiewała dawną hiszpańską balladę, której nie rozumiała wyrazów, ale która została w jej pamięci od czasu, kiedy ją cyganie do snu nią kołysali. Na widok Quasimoda przestała śpiewać z wyrazem mimowolnego przestrachu. Nieszczęśliwy dzwonnik padł na kolana i z wyrazem błagalnym złożył ręce.
— Ach! — rzekł z boleścią — śpiewaj dalej i nie odpędzaj mnie od siebie.
Nie chcąc go zasmucić, śpiewała dalej. On klęczał wciąż ze złożonemi rękami, zaledwie śmiejąc oddychać i mając oko wlepione w cygankę. Rzekłbyś, że w jej oczach słyszał piosenkę.
Innym znów razem zbliżał się do niej bojaźliwie.
— Słuchaj, — powiadał — mam ci coś powiedzieć.
A, gdy mu dała znak, że go słucha, westchnął, otworzył usta, spojrzał, i zaczął oddalać się powoli, zostawiając cygankę w zdumieniu.
Pomiędzy figurami, wyrytemi na murze, była jedna, z którą w największej zdawał się być zażyłości. Pewnego razu cyganka słyszała, jak mówił do tej figury:
— O! czemuż, jak ty, nie jestem kamieniem!
Pewnego dnia nakoniec, rano, Esmeralda wyszła aż na sam brzeg dachu i patrzała na miasto. Quasimodo był za nią. Umyślnie tak stawał, aby oszczędzić biednej dziewczynie przykrości widzenia go. Nagle cyganka zadrżała, łza i błyskawica radości zaświeciły w jej oczach, uklękła, wyciągnęła ręce ku placowi i zawołała:
— Febusie, mój Febusie! tu, pójdź tu! jeden, jedyny wyraz ci powiem. O, mój Febusie!
Jej głos, wyraz twarzy, były obrazem rozbitka, który płynącemu zdala okrętowi znak daje.
Quasimodo schylił się ku placowi i widział, że przedmiotem owej czułej prośby był młody człowiek, kapitan, rycerz świecący strojem i bronią, jadący konno i kłaniający się pięknej pannie, stojącej na balkonie. Oficer widać nie słyszał nieszczęśliwej, bo był zbyt daleko.
Ale głuchy słyszał. Westchnienie wzniosło jego pierś, serce jego wzdęło się ukrywanemi łzami; pięści w konwulsyjnem drganiu dotknęły głowy i, kiedy je cofnął, pełne były rudych włosów.
Cyganka nie zwracała na niego wcale uwagi. Nieborak rzekł półgłosem, zgrzytając zębami:
— Otóżto takim być trzeba, aby być kochanym.
Ona tymczasem wciąż klęczała i wołała z nadzwyczajnem wzruszeniem:
— Zsiada z konia!... wchodzi do tego domu! nie słyszy mnie!... Febusie! Febusie!... O, jakże ta kobieta złośliwą jest, że mówi do niego razem ze mną!... Febusie!...
Głuchy wciąż na nią patrzał; oko jego napełniło się łzami, lecz żadna nie spłynęła. Naraz pociągnął ją za rękę i rzekł:
— Czy chcesz, żebym poszedł po niego?
Wydała okrzyk radości.
— O! idź, idź, biegnij, przyprowadź go do mnie, a będę cię kochała.
Nie mógł się wstrzymać, aby żałośnie nie potrząsnąć głową.
— Przyprowadzę ci go — rzekł głosem stłumionym i, łkając, pobiegł ku schodom.
Kiedy przybył na plac, widział tylko konia, przywiązanego u bramy mieszkania pani Godelaurier; kapitan dopieroco tam wszedł.
Spojrzał na dach kościoła. Esmeralda była w tem samem miejscu, w tej samej postawie. Dał jej znak głową i stanął przy drzwiach domu, mając zamiar czekać, aż wyjdzie kapitan.
W mieszkaniu pani Gondelaurier byłto dzień uroczysty, poprzedzający zwykle wesele. Wiele osób wchodziło, a nikt nie wychodził. Quasimodo często spoglądał na kościół i widział, że cyganka nie ruszała się z miejsca. Masztalerz przyszedł odwiązać konia i zaprowadził go do stajni.
Tak przeszedł dzień cały. Quasimodo u bramy domu, Esmeralda na dachu, Febus zapewne u nóg Florentyny.
Nakoniec noc nadeszła — noc ciemna i pochmurna. Quasimodo napróżno spoglądał ku Esmeraldzie, widział tylko cień biały i nic więcej. Wszystko zniknęło, wszystko było czarne.
Quasimodo widział jak zapalano świece w mieszkaniu Gondelaurier i jak rozjaśniały się okna okolicznych domów; widział także jak gasły światła w tych samych oknach, bo czuwał przez cały wieczór. Oficer jednak nie wychodził. Kiedy ostatni przechodnie powracali do domów, kiedy światła na wszystkich już piętrach pogasły, Quasimodo w ciemnościach pozostał sam zupełnie, bo latarń i przed katedrą wówczas nie było.
Przecież okna mieszkania Gondelaurier nawet po północy jaśniały. Quasimodo, nieruchomy i baczny, widział przez szyby tłum różnokolorowy cieniów tańczących. Gdyby nie był głuchym, po ścichnięciu hałasu miejskiego, mógłby był posłyszeć dźwięki muzyki, takt tańców i śmiechy.
Około godziny pierwszej biesiadnicy poczęli się rozchodzić. Quasimodo, okryty ciemnością, mógł wszystkich zauważyć. W ich liczbie nie było kapitana.
Przepełniony smutnemi myślami, niekiedy spoglądał w przestwór, jakby chciał w płuca zaczerpnąć świeżego powietrza, albo jak ci, którzy się nudzą. Wielkie, czarne chmury zwisały jak kir pod gwiazdzistem sklepieniem niebios. Rzekłbyś, pajęcze sieci, rozwieszone w podniebnych krainach.
W jednej z takich chwil ujrzał nagle otwierające się drzwi na balkon, który wisiał nad jego głową. Wyszły dwie osoby i drzwi zamknęły się za nimi: bylito mężczyzna i kobieta. Quasimodo poznał w mężczyźnie pięknego kapitana, w kobiecie zaś młodą damę, która go rano witała z balkonu. — Plac zupełnie był pustym, a ze drzwi, które zapuszczono firanką, nie przechodziło światło. Młodzieniec i dziewica, chociaż ich rozmowy nie słyszał Quasimodo, zdawali mu się oddawać czułemu sam na sam. Dziewica pozwalała objąć swą kibić i nie wzbraniała pocałunku.
Quasimodo, stojąc pod balkonem, był obecnym tej czułej scenie, tem powabniejszej, że nie przeznaczonej dla ludzkiego oka. Z goryczą patrzał na to szczęście i zachwyt miłości. Mimo strasznego kalectwa natura nie milczała w biedaku i jego pierś, wydęta i pokrzywiona, kryła równie gorące serce jak każda inna. Myślał też sobie, jak mały udział dała mu Opatrzność we wspólnej wszystkim roskoszy. Najwięcej jednak bolała go myśl, jakby cyganka cierpiała, wiedząc, że jej kochanek z inną się pieści. Noc była ciemną i Esmeralda, chociażby na dawnem pozostała miejscu, nicby dojrzeć nie mogła; to tylko go pocieszało.
Rozmowa kochanków tymczasem była coraz bardziej ożywioną. Młoda dama zdawała się błagać rycerza, aby niczego więcej od niej nie żądał. Quasimodo wnosił to ze złożonych rąk, z uśmiechów pomieszanych ze łzami, ze spojrzeń, wzniesionych w górę i z gorejących oczu kapitana.
Na szczęście, bo młoda dziewica zaledwie słabo się już opierała, drzwi od balkonu nagle się otwarły i ukazała się w nich sędziwa niewiasta. Dziewica zmieszała się, oficer wzrok utopił w ziemię, a potem splunął z balkonu i po chwili wszyscy weszli do mieszkania.
Niebawem koń zarżał pod bramą i świetny oficer, okryty płaszczem, przesunął się przed Quasimodem.
Dzwonnik pozwolił mu oddalić się na róg ulicy; później zaczął biedz za nim i wołać:
— Panie kapitanie!
Kapitan przystanął.
— Co ten łotr chce odemnie? — mówił, przyglądając się kulejącej figurze.
Quasimodo, przybiegłszy, pochwycił konia za cugle.
— Kapitanie, — rzekł — chodź za mną! pewna osoba chce się z tobą widzieć.
— Czemu mi trzymasz cugle, hultaju! — wykrzyknął kapitan.
— Nie pytasz, kapitanie, kto taki?
— Puszczaj mi konia! — krzyknął zniecierpliwiony Febus. — Czy chcesz wisieć, hultaju, myśląc, że to szubienica?
Quasimodo, zamiast puścić konia, zastąpił mu drogę. Nie mogąc wytłómaczyć sobie oporu kapitana dodał:
— Pewna kobieta, która cię kocha.
— A co mi, wszyscy dyabli, do tego! Może jeszcze do ciebie podobna? Powiedz tej, która cię do mnie przysyła, że się żenię, i niech sobie idzie do dyabła.
— Słuchaj, kapitanie! — zawołał Quasimodo, nie mogąc pojąć jego oporu. — To ta cyganka, co wiesz, chce się z tobą widzieć!
Wyraz ten rzeczywiście zrobił wielkie wrażenie na Febusie, ale nie to, jakiego się głuchy spodziewał. Przypomnijmy sobie, że kapitan z Florentyną zeszli z balkonu, nim Quasimodo nieszczęśliwą ocalił. Przytem w domu Gondelaurier nie lubił o cygance wspominać, i Florentyna o jej życiu nie miała potrzeby go uwiadamiać. Tak więc kapitan sądził, że biedna Similar nie żyje; przytem, ciemność nocy, głos grobowy dzwonnika, Bóg wie, jakiemi natchnęły go myślami.
— Cyganka! — zawołał prawie przestraszony. — Czy z tamtego świata powracasz?
I ręką dotknął pałasza.
— Prędzej, prędzej! — mówił głuchy, chcąc ciągnąć konia — tędy!
Febus uderzył go z całych sił nogą w piersi.
Oko Quasimoda zaiskrzyło się i zrobił groźne poruszenie. Później rzekł:
— Jakżeś szczęśliwy, że jest ktoś, kto cię kocha!
Ten wyraz „ktoś“ wymówił dobitnie i puścił konia.
Febus dał koniowi ostrogę i zaklął; za chwilę Quasimodo widział go ginącego w ciemnościach ulicy.
Powrócił do katedry, zapalił lampkę i wszedł na wieżę. Jak myślał, cyganka stała na tem samem miejscu. Poznawszy go, podbiegła ku niemu.
— Sam! — zawołała z boleścią, składając piękne rączki.
— Nie mogłem go odnaleźć — rzekł niby obojętnie Quasimodo.
— Trzeba było całą noc czekać — odparła z uniesieniem.
On zrozumiał wyrzut.
— Na drugi raz — odrzekł — lepiej go będę szukał.
— Idź precz! — rzekła.
Opuścił ją. Była z niego niezadowoloną; wolał jednak być złajanym, aniżeli ją zasmucić. Całą boleść zachował dla siebie.
Od tego dnia cyganka nie widziała go więcej. Niekiedy chodził po szczycie wieży, smutnie na nią patrząc; lecz kiedy uważał, że go spostrzega, znikał.
Musimy przyznać, że ją nie zasmucała nieobecność biednego garbusa; owszem, cieszyła się nią. Quasimodo też nie miał jej tego za złe.
Nie widziała go odtąd, ale czuła obecność jakby dobrego opiekuńczego geniusza przy sobie. Żywność i wodę podawała jej codziennie jakaś ręka niewidzialna. Pewnego dnia ujrzała na oknie klatkę z ptaszkami, a innego stłuczoną rzeźbę, która na niej nieprzyjemne czyniła wrażenie, a o czem mu była mówiła. Ten, co ją zniszczył, narażał życie, zwieszając się nad przepaścią.
Niekiedy wieczorem słyszała śpiew pod dzwonnicą. Byłato pieśń bez miary i rymu, jaką głuchy może utworzyć.

Nie patrz na moją postawę,
Ale, dziewczyno, patrzaj na serce.
Serce pięknego niekiedy bywa i szpetne,
A są serca, co nie znają miłości.
Dziewczyno, jodła nie piękna,
Nie smagła, jako topola;
Ale i w zimie zielona.

Ale na co to mówić?
Kto brzydki — niechaj nie żyje,
Bo piękna kocha pięknego;
I kwiecień pogardza zimą.
Piękno wszystko pokona,
Piękno tylko warte kochania.

Kruk lata tylko w dzień,
A sowa tylko w nocy,
Łabędź i w nocy we dnie.

Pewnego ranka ujrzała na swojem oknie dwa wazony z kwiatami. Jeden był piękny, kryształowy, ale pęknięty i kwiaty w nim uwiędłe, drugi zaś był gliniany, ale pełen wody i kwiaty w nim świeże i wonne.
Nie wiemy dlaczego, ale Esmeralda wzięła uwiędłe kwiaty i cały dzień przyciskała je do serca.
Tego dnia głos na wieży nie śpiewał. Mało się o to troszczyła. Całe dnie spędzała, bawiąc się z kozą, patrząc na dom pani Gondelaurier, na cichych rozmowach z sobą o Febusie i drobiąc chleb dla jaskółek.
Wkońcu przestała już zupełnie widywać i słyszeć Quasimoda. Biedny dzwonnik, zdawało się, że zniknął z kościoła. Pewnej nocy jednak, gdy nie spała i myślała o swoim kapitanie, usłyszała ciężkie westchnienia. Strwożona zajrzała przezedrzwi, za któremi paliło się światło. To Quasimodo spał na kamieniach, rozciągnięty wpoprzek drzwi jej izdebki na ziemi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Marceli Skotnicki.