<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Komedjanci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cesia, powróciwszy z Warszawy w najzłośliwszym humorze, gniewna na Wacława i na świat cały, nie była dosyć panią siebie, żeby tę zmianę pokryć uśmiechem i obojętnością. Twarz jej nawet wybladła, usta gniewnie ściśnięte, wzrok chmurny wypowiadały, co się w rozdrażnionem sercu działo. Bała się zobaczyć Wacława, żeby nie poznał po niej, jak zażarcie go nienawidziła, jakiem pragnieniem zemsty pałała ku niemu, ku Frani, ku wszystkim, co jej stali na drodze.
Naturalnie najwięcej ucierpiał na tem biedny stary konkurent, marszałek Farurej, dla którego Cesia zmieniła się zupełnie, wróciwszy z Warszawy. Musiała na kogoś gniew swój wylać i obrała go, jako ofiarę.
Przybyły raz pierwszy w najróżowszym humorze, w najsłodszych nadziejach, z pamięcią ostatnich w Denderowie chwil przy Cesi spędzonych, stary zalotnik zastał swoją narzeczoną kwaśną, kapryśną, szyderską i nielitościwą. Zdumiał się, przypisując to przypadkowi, zniósł z pokorą człowieka, który oszczędza ostatniej deski wybawienia, czepiając się jej z rozpaczą; ale po drugiej i trzeciej bytności w Denderowie, nieustannie wyszydzany, stawszy się pośmiewiskiem dziewczyny i przedmiotem jej przycinków, począł się wreszcie namyślać: czy ożenienie z kobietą tak dziwaczną i mało mającą serca może co, prócz niewoli i męczarni, obiecywać mu w przyszłości.
Słabość jednakże charakteru, namiętność, ostatkiem sił starca gorejąca, jeszcze sprawiły, że nie opuszczał Denderowa, nie rzucał Cesi i codzień prawie próbował szczęścia, azali się ten zły humor nie zmieni. Ta wytrwałość Farureja omyliła hrabiankę, rachującą mylnie, że nic już zrazić go nie potrafi; obchodziła się więc z nim, jak z murzynem, wcale nie szczędząc ani miłości własnej, ani przywiązania, które dla niej okazywał. Rzucała nim, jak dziecię zabawką, kazała mu biegać, gdy stękał na nogi, śpiewać z sobą, gdy chrypiał, pić dziesięć razy zdrowie wszystkich, gdy był chory, jeździć, kiedy potrzebował spoczynku; nigdy słówkiem milszem nie osłodziła tych prób, które nareszcie tak przybiły Farureja, że ledwie ostatkiem sił się już dźwigał, nie schodząc jednak z placu.
Tymczasem milczenie Wacława, jego zamknięcie się w Palniku, widoczne pragnienie samotności, brak środków, którychby użyć mogła dla zbliżenia się do niego i Frani, egzaltowały rozpacz i gniew Cesi. Ojciec widział to, chmurzył się, ale tak wierzył w przebiegłość córki, od czasu jak mu u Farureja pożyczyła pieniędzy, że zaledwie lekkiemi uwagami starał się ją na drogę umiarkowania sprowadzić.
— Co mi tam ten stary, — odpowiedziała ojcu, gdy ją spytał o to — stu takich mieć będę, gdy zechcę.
— Rozmyśl się jednak dobrze, — odparł hrabia — podobnej partji możesz całkiem nie znaleźć; stary chory i bogaty, wartoby go oszczędzać.
— Jeżeli mnie kocha, wszystko ścierpi; jeżeli nie, stałby się tyranem, a ja nie zniosę niewoli.
— Rób, co chcesz, ale pamiętaj, że nam Farurej jest potrzebny i że los rodziny może masz w swoich rękach.
— Nie porzuci mnie, bądź, ojcze, spokojny, tego się nie boję! — zawołała Cesia.
Nic jednak nie czyniła, żeby go przytrzymać.
Gdy się to dzieje między Cesią i jej narzeczonym, hrabia, nie spuszczający oka z kontraktów, począł się niemi szczerze zajmować. Szło mu naprzód bardzo o to, żeby Ciemiernę oddać w dwóchkroć Wacławowi, a od czasu ostatniej rozmowy synowiec się wcale nie zgłaszał. Zygmunt-August był niespokojny.
— Przez kogoby to podziałać na niego? — dumał sobie. — Kto tam bywa? Ktoby to mógł mu dodać ochoty do nabycia? Sam na niczem się nie zna. Dwakroć odrazu zrzuciwszy z karku, ewikcję moją polepszam znacznie, wierzyciele namyślać się poczną i kontrakta przeskoczę. Ale kogo tu użyć? kogo tu użyć?
Smoleńskiego już nie było, hrabiemu przyszedł na myśl Moręgowski. Moręgowskiego używał już do robót podobnych dawniej i dosyć szczęśliwie, zdawało się, że i tu usłużyć potrafi; kazał więc posłać po niego. Pan Józefat Moręgowski był właścicielem maleńkiej cząstki, z dziesięciu dusz męskich złożonej, w Polesiu, do której doszedł z niczego. Zamłodu służył w jakiejś kancelarii, dependował przy adwokatach, posługiwał w wyrobkach prawnych, liznął był praktyki sądowej, znajomości ludzi i środków, jakich z nimi użyć można; a że nie miał wcale sumienia i drwił z tego, co nazywano poczciwością, pragnąc tylko jakimkolwiek kosztem czego bądź się dochrapać, z hołysza już się był dorobił choć nędznego i łzami cudzemi skropionego kawałka chleba.
Nabycie, które go na stopie obywatelstwa stawiło, było poprostu rozbojem, dokonanym na wdowie z kilkorgiem sierot, których Moręgowski wyzuł z ostatniego grosza. Oprócz tego, mając już odpowiedzialność i stosunki szwagrostwa z sekretarzem marszałka w Opiece, pan Józefat spekulację sobie założył na administracjach. Miał w ten sposób w posiadaniu sto kilkadziesiąt dusz i czyhał już na więcej; a że rachunki pisał zręcznie i silnie był popierany przez pana sekretarza, mającego w tem także benefisa swoje, mógł się cieszyć nadzieją, że owe administracje nigdy nie wyjdą z jego posiadania, a dziedzice wkońcu przyjmą jaką taką dopłatę i przyznają mu prawo zupełne do zahaczonych majętności.
Administracja była przemysłem tego zacnego spekulatora, naprzemiany to w powiatowem miasteczku włóczącego się po sądach i kancelarjach, to gospodarującego z żoną na wsi. Jejmość równie była zacną niewiastą, jak szanowny jej małżonek, i we dwoje cieszyli się w przyszłości majątkiem, który niechybnie zrobić musieli. Łzy, narzekania, pogróżki, skargi wydziedziczonych w ten sposób posiadaczów najmniej ich obchodziły. Moręgowski nawet czasami nastręczał się na kije, rozdrażniał nieszczęśliwych i pobudzał do gwałtu, gdyż i ze spraw kryminalnych w takim razie korzystać umiał. Spekulował grzbietem jak uczciwością, a byle się sińce na ruble zrealizowały, dawał się bić, gdzie chciano.
Pomimo tej podłości, pan Józefat miał pozór bardzo dumnego człowieka; głowa, którą się chlubił, dawała mu zarozumiałość pewną, do bezczelności posuniętą. Doszedłszy z niczego tak wysokiego położenia towarzyskiego, ubrawszy się już w szopy, jeżdżąc nejtyczanką, mając koczobryk i nakrycie do stołu srebrne, miał prawo zadzierać trochę głowę do góry. A że niema podobno człowieka całkiem zepsutego, u któregoby na dnie serca jeszcze jakaś resztka niedogniłego nie pozostała uczucia, i w tym niepoczciwcu tlała iskierka szlachetna. Ktoby się to potrafił domyśleć, że pan Józefat umiał być wdzięcznym? Tak jednak było: nielitościwy dla wszystkich i pomiatający ludźmi, tym, którzy mu przy mozolnem na świat wyjściu pomogli, pamiętał ich usługę i starał się dowieść, że miał serce. Z liczby osób, co się do wydźwignienia go z nędzy przyczyniły, był Zygmunt-August, który splątanego w pierwszych chwilach administratora instancją swoją u marszałka poratował i od ruiny wybawił. Pan Józefat tak mu to pamiętał, że ilekroć prawnej jego rady, pomysłu do wykrętów lub pośrednictwa było potrzeba, stawił się zawsze na zawołanie pana hrabiego.
I teraz też, zaledwie go list z Denderowa powołał, kazał zaprząc i żywo na rozkazy Zygmunta-Augusta pośpieszył. Był to mężczyzna lat średnich, zaczynający nabierać już brzuszka, twarzy otwartej, wesołej, uśmiechniętej, otoczonej bujnemi bokobrodami, z niskiem czołem, zarosłem ciemnym włosem podczesanym do góry, na oko tak niewinny i prosty, żebyś go nie posądził o nic, chyba o trochę żarłoctwa. Tymczasem pan Józefat, choć jadł dobrze z cudzego talerza, u siebie w domu żył tem, co mu żona na kominku w alkierzu zgotowała; często ograniczał się cebulą, chlebem i wódką, w poście o śledziu i wodzie gospodarował lub barszczyk z olejem całym był jego obiadem, a dlatego wyglądał jak jabłuszko. Jak tylko przyjechał, hrabia go do oficyny kazał prosić, drzwi pozamykał i, żadnej z nim nie robiąc ceremonji, przystąpił do interesu.
— A! a! ślicznie mi wyglądasz, Moręgosiu, — rzekł, rozpoczynając rozmowę — brzuszek rośnie, twarz się wypełnia i kieszeń zapewne także.
— A cóż, JW. hrabio, pracuje się, haruje ciężko, jak w pługu, ot, biedę klepiemy; aby bez cudzej krzywdy.
Pan Józefat powtarzał ten aksjomat często, tak że niemal stało mu się to przysłowiem.
— Tak jest! — uśmiechnął się hrabia. — Świat szelma, trzeba, jak można, mu się opędzać, żeby poczciwi nie zginęli. Mam interesik, Moręgosiu, powinienbyś mi dopomóc.
— Co JW. hrabia każe?
— Siadajno, pogadamy, a naprzód przyrzekam ci, jeśli się to uda, że ci wyrobię administrację Bardijówki.
— Całuję nogi hrabiego, a toby mi było bardzo na rękę. Ale o cóż to idzie?
— Posłuchaj no! Znasz mojego synowca?
— Hrabiego Wacława z Palnika? Słyszałem, ale nie znam.
— Tem lepiej, tem lepiej. Nie możesz sobie do niego jakiego interesu wymyśleć, żebyś tam u niego był?
— Mogę, mogę! Chce, słyszę, kupić koni: wziąłem stado w remanencie w Mazowcu; sąd kazał je sprzedać za niedoimkę, na kupno nasienia, to mu się z chabetami nastręczę.
— Dobrze, dobrze; pewien jestem, że sobie dasz radę. Jest taka rzecz, że po żonie ma na mnie dwakroć sto tysięcy, awizowali mnie do wypłaty w kontrakta. Mam tam wioskę Ciemiernę, między Wulką po Kurdeszu a Palnikiem Wacława, któraby im zaokrągliła ich mająteczek. Potrzebna im koniecznie; wieś doskonała, niechby to w tych dwóchkroć sobie brali choć z moją stratą, bo im dobrze życzę. Ale to, kochany Moręgosiu, nie wyobrażasz sobie, jak ten Wacław w interesach ospały i tępy, przeraża mnie jego przyszłość, o nic nie dba, traci, na niczem się nie zna! Sam już muszę pracować, aby go dźwignąć. Ot, i tu, potrzeba, żeby ktoś go podpędził, rozruszał, namówił, odmalował mu konieczność tego nabycia, mnie samemu delikatność nie pozwala.
— A dlaczego, panie hrabio? — rzekł, zrozumiawszy rzecz, pan Józefat. — Ja to potrafię.
— Byłem pewny.
— I podejmę się chętnie.
— Dziękuję ci, mój drogi, dziękuję. Dla mnie to, klnę ci się, ze stratą, ale nie mogę patrzeć na tego nieboraka nic nie pojmującego swoich interesów, chciałbym mu dopomóc i nie życzę sobie żadnych z tego zysków, byle jemu zaokrąglić majątek. Bez Ciemiernej niema tam gospodarstwa.
Wpadłszy na tor, hrabia wyuczył swego pomocnika, co i jak miał mówić, dał mu instrukcję doskonałą i do Palnika wyprawił.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.