<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ I.
Spotkanie na statku.

Ja, Allan Quatermain, mieszkaniec Durbanu w kolonii Natal, od piętnastego roku mojego życia, wtedy, kiedy inni chłopcy uczą się w szkole, musiałem już zarabiać na swoje utrzymanie. Polowałem, handlowałem, walczyłem z drapieżnemi zwierzętami i z dzikimi ludźmi, a choć mam już dziś lat pięćdziesiąt pięć, przed ośmnastu miesiącami nie wolno mi było myśleć o odpoczynku.
Dla mojego jedynaka, dla mojego Henryka, który tam w Londynie ślęczy nad książkami, by stać się kiedyś dobrym i rozumnym człowiekiem, nie wahałem się narazić życia i z walki wyszedłem zwycięzko, zapewniwszy nam obu spokojny, dostatni byt w przyszłości.
Pragnąłbym jednak, by syn mój wiedział, jakie to stary ojciec jego przechodził przygody. W chwilach wolnych od pracy naukowej znajdzie może rozrywkę, odczytując opisy tych nadzwyczajnych wydarzeń, tak jak ja, kreśląc je, starałem się zapomnieć o udręczeniach choroby, tęsknocie i samotności.
Ośmnaście miesięcy temu, ale może i więcej, wybrałem się na polowanie na słonie w okolice Bamaugwato; nie wiodło mi się jednak, a na domiar złego zaniemogłem silnie. Jak tylko przyszedłem trochę do siebie, wyruszyłem z powrotem; sprzedałem wszystką słoniową kość, jaką miałem, takoż wóz i woły, pożegnałem moich strzelców, a wziąwszy pocztę udałem się do Kraju Przylądkowego. Zabawiwszy tydzień w Captown i obejrzawszy wszystko co tam jest godne widzenia, nie wyjmując ogrodu botanicznego, przynoszącego zaszczyt krajowi i nowego gatunku posiedzeń parlamentu, postanowiłem powrócić do Natalu na pokładzie statku Dunkold, oczekującego w porcie na przyjście parowca z Anglii.
Skoro parowiec przybył, a podróżujący na nim przesiedli się na nasz statek, podnieśliśmy kotwicę i wypłynęliśmy na morze.
Pomiędzy podróżnymi znajdującymi się na pokładzie, dwóch szczególniej zwróciło moją uwagę. Jeden mógł mieć lat około trzydziestu, a był barczysty i długo-ręki, jak nie zdarzyło mi się widzieć, włosy miał blond i jasną brodę, rysy wydatne i wielkie szare oczy, głęboko osadzone w głowie. Nigdy nie widziałem piękniejszego mężczyzny. Patrzyłem na niego i przychodzili mi na myśl starożytni Duńczykowie, a także jakieś inne podobieństwo majaczyło mi przed oczami, go jednak na razie przypomnieć sobie nie mogłem.
Drugi podróżny stał i rozmawiał z sir Henrykiem Curtis, bo tak się pierwszy nazywał, a wyglądał zupełnie odmiennie: był niski, krępy, ciemnej cery i włosów. Pomyślałem sobie, że musi być oficerem marynarki, bo tych ludzi zawsze i wszędzie rozpoznać łatwo. W ciągu długiego mego życia spotkałem się z niejednym z nich na wycieczkach myśliwskich, a każdy był poczciwy, miły, odważny aż do zuchwalstwa, chociaż trochę niedelikatny w języku.
Przekonałem się wkrótce, że przypuszczenia moje nie były mylne; mój drugi podróżny był rzeczywiście dymisyonowanym oficerem marynarki i nazywał się Good — kapitan John Good — wygolony, wyświeżony, ze szkiełkiem w prawem oku.
To szkiełko wyglądało tam, jak wrośnięte, bo nie miało sznureczka, a wyjmował je tylko wtedy, kiedy potrzebował wytrzeć. Z początku myślałem, że sypia z niem, ale później przekonałem się, że się myliłem. Kładąc się do łóżka, chował szkiełko do kieszeni razem z fałszywemi zębami, których miał dwa piękne, zazdrość wzbudzające garnitury.
Wkrótce po wypłynięciu na morze zapadł wieczór i przyniósł nam niepogodę. Chłodny wiatr powiał od lądu, mgła zmusiła nas do opuszczenia pokładu. Dunkold choć lekki, z przyczyny swojego płytkiego dna, chwiał się straszliwie. Chwilami zdawało się, że się przewróci i niepodobna było postąpić kroku; stanąłem więc sobie niedaleko kotła, żeby mi było cieplej i zabawiałem się obserwowaniem wahadła, zawieszonego naprzeciwko mnie i kołyszącego się powoli w takt chwiejącego się okrętu.
— To wahadło jest źle zawieszone — zabrzmiał nagle głos za mojemi plecami, i obejrzawszy się, zobaczyłem oficera wojennej marynarki.
— Doprawdy! A skąd pan to wnosisz? — zapytałem.
— Skąd wnoszę? Ja wcale nie wnoszę. Proszę patrzeć! w tej chwili wahadło poruszyło się znowu — gdyby okręt pochylił się rzeczywiście do tego stopnia, który tu wskazuje, przestałby już kołysać się na wieki. Ale taki to zawsze porządek na tych statkach kupieckich.
W tej chwili rozległ się dzwon obiadowy, i zeszliśmy razem z kapitanem na dół, gdzieśmy już zastali siedzącego przy stole sir Henryka Curtis. Kapitan Good zabrał miejsce obok niego, a ja umieściłem się naprzeciwko nich. Wprędce rozpoczęliśmy gawędkę o polowaniu, o tem i owem; kapitan zadawał pytania, ja odpowiadałem jak mogłem. Zaczęliśmy mówić o słoniach.
— Ho! ho! panie! — zawołał ktoś z cych w blizkości, trafiłeś pan wybornie, bo jeśli kto, to Quatermain powie panu coś o nich.
Sir Henryk, który dotychczas w milczeniu przysłuchiwał się naszej rozmowie poruszył się gwałtownie i pochylając się nad stołem.
— Przepraszam pana — odezwał się głosem głębokim — przepraszam, czy pan się nie nazywa Allan Quatermain?
Odpowiedziałem, że tak.
Nic mi na to nie odrzekł, ale posłyszałem, jak sobie mruknął przez zęby: „znakomicie”.
Niezadługo obiad się skończy, a przy wyjściu z jadalni, sir Henryk zbliżył się do mnie, zapytując, czybym nie poszedł na fajkę do jego kajuty. Przyjąłem zaproszenie i po chwili siedzieliśmy tam już wszyscy trzej, puszczając kłęby dymu.
— Panie Quatermain — odezwał się sir Henryk, kiedy służący zapaliwszy lampy, zostawił nas samych — dwa lata temu znajdowałeś się pan o tym czasie w miejscowości zwanej Bamaugwato na północ od Transvalu.
— Tak. Miałem cały wóz towaru, stanąłem więc obozem po za obrębem osady i pozostałem tam póty, póki wszystkiego nie sprzedałem.
Sir Henryk siedział naprzeciwko mnie, łokciami opierając się na stole. Powieki miał spuszczone, lecz po chwili podniósł je i pełnym wzrokiem wpatrzył się w twarz moją. Zdawało mi się, że w spojrzeniu tem malował się wielki niepokój.
— Czy nie spotkałeś pan tam czasem człowieka nazywającego się Neville?
— Spotkałem. Przez dwa tygodnie obozował w blizkości mnie, wypoczywając z wołami przed wyruszeniem w głąb. Kilka miesięcy temu otrzymałem list od jednego z prawników zapytujący, czy nie wiem, co się z nim stało, na który odpowiedziałem, jak mogłem najdokładniej wówczas.
— Tak — odrzekł sir Henryk — list pański odesłano mi. Napisałeś pan, że Neville wyjechał z Bamaugwato w początkach maja wozem, zabierając trzech ludzi, pomiędzy którymi znajdował się strzelec kafryjski imieniem Jim (Dżym): że zamiarem jego było dotrzeć, jeżeliby się dało, do Inynti, osady handlowej najdalej w głąb kraju posuniętej, tam sprzedać wóz, a dalej ruszyć pieszo. Napisałeś pan jeszcze, że wóz swój sprzedał, bo w sześć miesięcy potem widziałeś go pan w rękach jakiegoś portugalskiego handlarza, który się panu przyznał, że go kupił w Inyati, od białego człowieka, ale nazwiska jego nie pamiętał, wiedział wszakże, iż ten biały wędrowiec w towarzystwie służącego krajowca wyruszył w głąb na myśliwską wyprawę.
— Tak — odpowiedziałem.
Chwilę zapanowało milczenie.
— Panie Quatermain — nagle zapytał sir Henryk — czy wiesz, czy możesz przypuścić, jakie były powody podróży mojego.... pana Neville’a w głąb lądu i dokąd dążył?
— Coś słyszałem — odpowiedziałem i urwałem. Nie miałem wielkiej ochoty mówić dalej w tym przedmiocie.
Sir Henryk i kapitan Good spojrzeli na siebie, a ten ostatni kiwnął głową.
— Panie Quatermain — odezwał się pierwszy — pozwól, że ci opowiem całą historyę. Mam nadzieję, że wysłuchawszy, udzielisz mi dobrej rady, a może nawet nie odmówisz pomocy. Ajent, za pośrednictwem którego doszedł mnie list pański, upewniał mnie, iż mogę bezwarunkowo zawierzyć słowu i dyskrecyi pana jako człowieka znanego i ogólnie szanowanego w kolonii.
Skłoniłem się w milczeniu, a sir Henryk mówił dalej.
— Neville był moim bratem — powiedział.
Spojrzałem zdumiony — nie mogąc powstrzymać się od lekkiego okrzyku, i w tejże chwili poznałem kogo mi przypominał na pierwszy rzut oka. Brat jego był znacznie niższy i miał czarną brodę, ale oczy jego były tejże samej szarej barwy, tak samo przenikliwie patrzące a i rysy niewiele się różniły.
— Był młodszym, ale moim jedynym bratem — opowiadał dalej sir Henryk — i nigdy dawniej nie rozłączaliśmy się na długo. Ale przed pięciu laty poróżniliśmy się z powodu pewnej przykrej sprawy. Uniesiony gniewem, postąpiłem bardzo niesprawiedliwie względem mego brata.
Przy tych słowach kapitan Good zaczął energicznie przytakiwać głową, a że statek właśnie przechylił się bardzo silnie, więc lustro, które wisiało naprzeciwko nas, nagle znalazło się prawie nad naszemi głowami, odbijając w olbrzymich rozmiarach jego potężne kiwanie.
— Jak pan wiesz zapewne — ciągnął opowiadanie sir Henryk — u nas w Anglii, jeżeli się umiera, nie zrobiwszy testamentu, a majątek cały stanowi ziemia, wówczas wszystko przechodzi na starszego syna. Tak się właśnie stało z nami. W chwili, kiedyśmy się poróżnili, umarł nasz ojciec, nie zostawiając testamentu, cały więc majątek, którym mieliśmy się równo podzielić, dostał się mnie jednemu, a mój brat pozostał bez grosza. Nie będąc uzdolniony do żadnej pracy, znalazł się w przykrem położeniu — tembardziej, że ja, zaciąwszy się w gniewie, nie myślałem mu dopomódz, tak jak to było moim obowiązkiem. Nie dla tego, żebym mu chciał wydrzeć część jego, ale że czekałem, ażeby się pierwszy ze mną pogodził, a on tego nie uczynił. Przykro mi — dodał z westchnieniem — że muszę nudzić pana tem opowiadaniem, ale jestto konieczne do wyjaśnienia rzeczy. Prawda, Good?
— Tak, tak — odparł kapitan — pan Quatermain z pewnością nie zrobi z tego użytku.
— Naturalnie — pośpieszyłem zapewnić.
— W owym czasie — odpowiedział sir Henryk — brat mój miał do swego rozporządzenia jakieś paręset funtów szterlingów, które bez mojej wiedzy podniósł w banku i przybrawszy nazwisko Neville’a, wyjechał do południowej Afryki z zamiarem zbogacenia się. Ale o tem dowiedziałem się dopiero później. Upłynęło trzy lata, a ja nie wiedziałem nic o moim bracie, pomimo, że parę razy pisałem do niego. Listy prawdopodobnie nie doszły go wcale; mnie tymczasem ogarniał coraz większy niepokój. Byłbym oddał wszystko, co miałem, za wiadomość, że brat mój zdrów i żyje, za pewność, że zobaczę go jeszcze.
— Tak, po niewczasie — mruknął kapitan Good — spoglądając z pod oka na przyjaciela.
— Zacząłem więc robić starania, by się czegokolwiek dowiedzieć, a rezultatem tych zabiegów było otrzymanie listu pańskiego. Jednakże, ponieważ z tego co się w nim zawierało, dowiedziałem się tylko, że mój brat żyje, postanowiłem więc, nie tracąc czasu, sam wyruszyć na jego odszukanie; kapitan Good był tak poczciwy, że zgodził się towarzyszyć mi.
— O tak potwierdził kapitan — bo nie miałem nic lepszego do roboty. Ale dosyć już o tem. Powiedz nam pan teraz, panie Quatermain, co wiesz, albo coś słyszał o jegomości Neville’u.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.