<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ II.
Podanie o kopalniach Salomona.

Nie odpowiedziałem zaraz na pytanie kapitana, namyślałem się a tymczasem nałożyłem sobie fajkę, zapaliłem ją i otoczyłem się kłębami dymu.
— Co ja słyszałem? — odezwałem się po chwili zupełnego milczenia — słyszałem, że wybierał się do kopalni Salomona, ale o tem nie mówiłem jeszcze nikomu.
— Do kopalni Salomona! powtórzyli obydwaj — a gdzież one są? — Nie wiem — odpowiedziałem. — Widziałem raz wierzchołki gór, po za któremi znajdować się mają, ale dzieliło mnie od nich sto trzydzieści mil skwarnej pustyni, której nie przebył dotąd żaden biały człowiek, z wyjątkiem może jednego. Jeżeli mi panowie dacie słowo, że bez mego pozwolenia nie powtórzycie tego nikomu to wam powiem, co wiem o nich. Czy przyrzekacie? Mam powody żądać tego...
— Bezwątpienia, naturalnie — odpowiedział kapitan Good, a sir Henryk skinął głową.
— Wierzajcie mi panowie, że w naszem twardem myśliwskiem życiu niema czasu zaprzątać sobie głowy mrzonkami, ale i między nami znajdują się niekiedy ludzie, którzy interesują się baśniami, opowiadanemi przez krajowców, jako wspomnieniami dawnej przeszłości tej ziemi. Przed trzydziestu laty, kiedy byłem na mojem pierwszem polowaniu na słonie, poznałem jednego z takich ludzi. Nazywał się Eraus; następnego roku zginął, zabity przez bawołu i leży pochowany przy jednym z wodospadów w Zambezi. On to pierwszy powiedział mi o kopalniach Salomona, pewnej nocy razem spędzonej. Opowiadałem mu wówczas o dziwnych budowlach, na jakie natrafiłem, ubiegając się za łosiem w okolicach Lydenberga w Transwalu. Był to wielki, szeroki gościniec wykuty w skale i prowadzący do galeryi, w której leżały nagromadzone stosy kwarcu pomięszanego ze złotem, przygotowane do rozbijania. Słyszałem, że ostatniemi czasy odkryli je poszukiwacze złota, ale ja dawno o nich wiedziałem. “Mój kochany — powiedział mi wówczas Eraus — widziałem ja ciekawsze jeszcze rzeczy” — i zaczął mi kreślić obraz gdzieś w pustyni oglądanych zwalisk miasta Ofiru, jak on twierdził, a czemu nawiasem mówiąc nie zaprzeczyli później o wiele uczeńsi od niego. Byłem wówczas jeszcze bardzo młody, ale pamiętam dobrze, jakie ogromne robiło na mnie wrażenie jego opowiadanie o tych wszystkich dziwach, tych pozostałościach starożytnej cywilizacyi, śladach przemysłu dawnych Żydów i Fenicyan. “A czy słyszałeś — zapytał się nagle — o Sulimańskich górach, leżących tam na północ od Machukulumbwe?” O Sulimańskich górach ani słyszałem naturalnie i powiedziałem mu to. “Bo widzisz — odrzekł tam właśnie znajdują się kopalnie Salomona, kopalnie dyamentów.”
— A skąd wiesz o tem? — zapytałem.
— Alboż nazwa Sulimański nie jest przekształceniem imienia Salomon[1]). A potem słyszałem całą tę historyę od pewnej starej Isanusi (znachorki), z którą się w Manice spotkałem. Opowiadała mi ona, że po za temi górami mieszka plemie pokrewne Zulusom, mówiące podobnym co oni językiem, ale o wiele od nich roślejsze i piękniejsze; że żyją między nimi wielcy czarownicy, którzy mądrości swojej nauczyli się od ludzi białych, wtedy, kiedy wszyscy na świecie byli czarni, a którzy posiadają tajemnicę kopania cudownych błyszczących kamieni.
Śmiałem się wówczas z tego gadania starej baby, choć opowiadania słuchałem ciekawie. Kopalnie dyamentów nie były jeszcze odkryte, biedny Eraus zginął wkrótce, to też zapomniałem o całej historyi i przez dwadzieścia lat nie pomyślałem o niej wcale. Ale właśnie we dwadzieścia lat potem, a dobry to kawał czasu moi panowie i nie każdemu z nas polujących na słonie uda się przeżyć tak długo, posłyszałem znowu o Sulimańskich górach i leżącej po za niemi krainie. Znajdowałem się wówczas powyżej Maniki w miejscowości zwanej Sitanda Kraal, nędznej dziurze, gdzie nawet nie było co jeść. Byłem chory, kiedy jednego dnia zjawił się jakiś Portugalczyk w towarzystwie krajowca pół-krwi. Znam ja dobrze Portugalczyków z Delagoa; niema gorszych łotrów pod słońcem, okrutniejszych ciemiężycieli niewolników, ale ten był zupełnie innego rodzaju. W niczem niepodobny do tych, których widywałem, przypominał mi raczej w książkach opisywanych donów. Wysoki i szczupły, miał duże ciemne oczy i kręcące się wąsy. Rozmawialiśmy trochę, bo chociaż łamanym językiem, ale mówił po angielsku, a ja znowu rozumiałem po portugalsku. Powiedział mi, że się nazywa Jose Silvestre i że ma posiadłość w blizkości zatoki Delagoa. Następnego dnia, kiedy odchodził ze swoim towarzyszem, powiedział, zdejmując kapelusz ze staroświecką grzecznością: “Bądź zdrów senhor, jeżeli spotkamy się kiedy jeszcze, to będę wówczas najbogatszym człowiekiem na świecie i nie zapomnę o panu.” Uśmiechnąłem się — bo nie miałem sił śmiać się bardzo i patrzyłem za oddalającym się w kierunku wielkiej pustyni na zachodzie, jak za waryatem, który nie wiedział co go tam czekało.
Po upływie tygodnia było mi lepiej. Zwlókłszy się z posłania, siedziałem pewnego wieczoru przed wejściem do mego namiotu; ogryzając ostatnią kość z kurczęcia, które kupiłem od krajowca za kawał materyi wartej tyle co dwadzieścia kurcząt i wpatrywałem się w czerwoną ognistą kulę słońca, znikającego w pustyni, kiedy nagle w odległości czterystu jardów[2] na pochyłości wzgórza, wznoszącego się wprost mnie, ujrzałem europejczyka, jak mi się wydało, bo ubrany był w surdut. Człowiek ten na kolanach czołgał się, podpierając się rękami, a kiedy powstał na nogi, uszedł zaledwie kilka kroków, zachwiał się i upadł znowu. Widząc to, wyprawiłem natychmiast jednego z moich strzelców na pomoc biedakowi, a kiedy go przyprowadził, wyobraźcie sobie, kogo poznałem?
— Josego da Silwestra naturalnie — wtrącił kapitan Good.
— Tak jest, Josego da Silvestra, albo raczej szkielet jego. Twarz pożółkła mu jak cytryna, a jego wielkie, ciemne oczy prawie wypadały mu z głowy, tak wychudł strasznie. Nic z niego nie pozostało tylko skóra jak pargamin i kości, sterczące z pod niej.
— Wody, na miłość boską wody! wyjęczał. Usta miał spieczone i popękane, język wywieszony, czarny i nabrzmiały. Podałem mu wody, zmieszanej z mlekiem, pił ją chciwie, nie odpoczywając i połknął ze dwie kwarty albo i więcej. Odebrałem resztę, poczem opanowała go znowu gorączka i upadł, majacząc o górach Sulimańskich, o dyamentach i pustyni. Wniosłem go do namiotu i ratowałem, jak umiałem, ale nie wiele zrobić mogłem. Około godziny jedenastej uspokoił się jakoś, więc i ja położyłem się także by zasnąć trochę. Nadedniem obudziłem się ujrzałem go siedzącego na posłaniu i patrzącego w stronę pustyni. W tejże chwili pierwsze promienie wschodzącego słońca zabłysły ponad równiną i zapaliły najwyższy szczyt gór Sulimańskich oddalony o jakie sto mil angielskich.
— Oto one! — zawołał umierający portugalczyk, wyciągając swoje długie, wychudłe ramię w kierunku gór — ale ja tam się już nigdy nie dostanę. Nikt się tam nie dostanie!
Nagle przerwał sobie, jak gdyby się namyślał. „Przyjacielu“ — powiedział, zwracając się do mnie, czy jesteś tu? W oczach mi ciemno.
— Jestem — odpowiedziałem — połóż się, odpocznij.
— O! — zawołał — odpocznę ja niedługo, odpoczywać będę na wieki. Słuchaj, ja umieram! Byłeś dobry dla mnie. Ja ci dam pismo. Może dostaniesz się tam, jeżeli zdołasz przebyć pustynię, która zabiła mnie i mego sługę.
Zaczął szukać w zanadrzu i wydobył kapciuch ze skóry antylopy, jak mi się w pierwszej chwili wydawało, związany kawałkiem rzemyka. Drżącemi palcami napróżno usiłował węzeł rozsupłać. „Rozwiąż sam” — powiedział wreszcie, podając mi go. Zrobiłem jak żądał i wydobyłem z worka kawałek podartej szmaty, na której coś było napisane wyblakłym atramentem. W szmatę zawinięty był jakiś papier.
— W tem piśmie jest wszystko, co się znajduje na szmacie — mówił słabnącym głosem. — Słuchaj: spisał to mój przodek, polityczny wygnaniec z Lizbony i pierwszy portugalczyk, który wylądował na tej ziemi, a napisał wówczas, kiedy umierał na szczycie tych gór, których ani przedtem, ani potem nie dotknęła już więcej stopa człowieka białego. Nazywał się Jose da Silvestra, a żył temu lat trzysta. Niewolnik, który oczekiwał na niego z tej strony gór, znalazł tylko jego trupa, a pismo przyniósł do Delagoa. Pozostawało dotychczas w rodzinie, ale nikt nie znalazł się ciekawy jego treści, prócz mnie. Ja przypłaciłem to życiem, ale kto inny może będzie szczęśliwszy i stanie się najbogatszym człowiekiem w świecie. Pamiętaj, nie pokazuj tego nikomu, idź sam.... sam.... przy tych słowach zaczął znowu majaczyć, a po upływie godziny już nie żył.
Panie, daj mu wieczny odpoczynek! Umierał tak cicho, jakby usypiał. Wykopaliśmy mu grób głęboki, żeby szakale nie mogły się doń dobrać i opuściliśmy miejsce.
— No, a pismo? — zapytał się sir Henryk z wyrazem wielkiego zaciekawienia na twarzy.
— Tak, pismo, cóż się z niem stało? — dodał kapitan.
— Pismo, — odpowiedziałem zwolna — jeżeli chcecie panowie, mogę je wam pokazać. Nie widział go dotąd nikt, oprócz nieboszczki mojej żony, która uważała je za niedorzeczność i starego pijaka portugalskiego handlarza, który mi je przetłómaczył, a następnego dnia o wszystkiem już zapomniał. Orginał wprawdzie znajduje się w moim domu w Durban, to jest szmata i pismo don Jose’go, ale angielskie jego tłómaczenie razem z kopią mapy, jeżeli to można nazwać mapą, mam przy sobie.
„Ja, Jose da Silvestra, który umieram z głodu w małej jaskini, na północnym stoku jednej z dwóch gór, nazwanych przezemnie „Piersiami Saby”, piszę to w roku 1590 kością na kawałku mojej odzieży, za atrament używając krwi własnej. Jeżeliby to pismo znalazł mój niewolnik i odniósł do Delagoa, niech mój przyjaciel (nazwisko nieczytelne) przedstawi rzecz królowi, i skłoni go do wysłania wojska, które jeśli zdoła przebyć pustynię i góry i pokonać dzielnych Kukuanasów i ich czary dyabelskie, uczyni go najbogatszym monarchą od czasów Salomona. Własnemi oczami oglądałem niezliczoną ilość dyamentów, nagromadzonych w skarbcu Salomona za Przybytkiem Śmierci, ale przez zdradę czarownicy Gagooli, zaledwie życie ztamtąd unieść zdołałem. Kto tu przyjść się zdecyduje, niech się kieruje według mapy, wdzierając się po lewem wzgórzu Piersi Saby, na którego północnym stoku znajdzie wielki gościniec, wykuty przez Salomona. O trzy dni drogi od tego miejsca leży stolica króla Kukuanasów. Niech zabiją Gagoolę. Bądźcie zdrowi! Módlcie się za moją duszę.

Jose da Silvestra.“

Kiedy skończyłem powyższe czytanie i pokazałem kopię mapy, nakreślonej ręką starego Dona, zapanowało milczenie, którego długą chwilę nikt nie przerywał.
— No — odezwał się wreszcie kapitan — dwa razy objechałem świat naokoło, zawijając do każdego prawie portu, ale jak żyję, nie spotkałem się z podobną bajką.
— Dziwna historya, panie Quatermain — potwierdził sir Henryk — nie podejrzywam, żebyś z nas chciał żartować, choć wiem, że takie rzeczy względem niedoświadczonych są dozwolone.
— Jeżeli pan tak myśli, to nie mam nic więcej do powiedzenia — odparłem zmięszany, chowając mój papier i podnosząc się do wyjścia. Nie lubię, żeby mię brano za którego z tych głupich facetów, wyobrażających sobie, iż być dowcipnym a kłamać to jedno i opowiadających każdemu nadzwyczajne przygody myśliwskie, które nie miały nigdy miejsca.
— Siadaj pan, panie Quatermain — powiedział sir Henryk, kładąc mi na ramieniu swoją wielką rękę — i nie gniewaj się na mnie. Przekonany jestem, że nie masz zamiaru wyprowadzić nas w pole, opowiadanie twoje jednakże jest tak nieprawdopobne, że trudno mu uwierzyć.
— Jak staniemy w Durban, zobaczycie panowie oryginał mapy i pisma — odpowiedziałem ułagodzony trochę, bo rzeczywiście sam rozumiałem dobrze, jak trudno było temu wszystkiemu uwierzyć.
— Ale nie powiedziałem jeszcze panu o jego bracie. Znałem służącego, który mu towarzyszył, był to dobry strzelec, a jak na krajowca wcale roztropny. Tego rana, kiedy pan Neville miał wyruszyć w dalszą drogę, zobaczyłem Jima (Dżyma), stojącego niedaleko mego wozu i krającego liście tytuniowe.
— Jim — odezwałem się — gdzie się to wybieracie? Czy na słonie?
— Nie, buas — odpowiedział — za czemś co tysiąc razy więcej warte od kości słoniowej.
— A cóż to takiego? — zapytałem zaciekawiony — złoto?
— Nie, buas — coś lepszego niż złoto — i zaśmiał się.
Nie pytałem więcej, bo nie chciałem ubliżyć sobie okazywaniem zbytniej ciekawości, ale byłem zainteresowany.
Tymczasem Jim ukończył krajanie swojego tytuniu.
— Buas — odezwał się.
Udałem, że nie słyszę.
— Buas — powtórzył.
— E, chłopcze, czego chcesz? — zapytałem.
— Buas, my idziemy szukać dyamentów.
— Dyamentów! — a to nie w tej stronie je znajdziecie, trzeba wam zawrócić — powiedziałem.
— Czy buas słyszał kiedy o górach Sulimańskich.
— Słyszałem.
— A o znajdujących się tam dyamentach?
— Brednie, mój Jimie.
— Nie brednie buas. Znałem kobietę w Natal, która z dzieckiem ztamtąd przyszła i opowiadała mi o nich, ale już umarła.
— Nim dojdziecie do gór Sulimańskich, staniecie się pastwą sępów twój pan i ty, jeżeli na twoich kościach pozostanie co jeszcze dla ich dziobów — odpowiedziałem.
— Może być buas — odrzekł, śmiejąc się. — Człowiek musi umierać. Trzeba jednak szczęścia gdzieindziej próbować, bo tu już słoni coraz mniej.
— No no mój stary, poczekaj aż cię Kostusia białemi swemi palcami za to żółte schwyci gardło, a inaczej zaśpiewasz — odpowiedziałem.
W pół godziny potem zobaczyłem wóz Nevilla, odjeżdżający w drogę, a Jima biegnącego ku mnie.
— Bóg z wami, buas. — Nie chciałem odjechać, nie pożegnawszy się, bo kto wie, może masz słuszność i nie zobaczymy się już więcej.
— Słuchaj Jim, czy twój pan naprawdę jedzie do Sulimańskich gór, czy też ty kłamiesz?
— Naprawdę — odrzekł. — Powiedział mi, ze musi koniecznie zbogacić się, niech więc spróbuje szczęścia z dyamentami.
— Zaczekaj chwilę — powiedziałem — i zanieś ten papier twojemu panu, ale przyrzeknij, że nie oddasz mu go przed przybyciem do Inyat. (która leżała o jakie sto mil oddalona).
— Przyrzekam — odrzekł murzyn.
Wziąłem więc skrawek papieru i napisałem na nim:
“Kto pójść się zdecyduje, niech przekroczy śniegi lewej Piersi Saby, na północnym stoku, na której jest wielki gościniec Salomona.”
— Macie Jimie — powiedziałem — jak oddacie to panu, powiedzcie, że powinien usłuchać rady. Ale nie dawajcie mu teraz, bo nie chcę, żeby wrócił zadawać mi pytania, na które ja nie odpowiem. A teraz w drogę, wóz już prawie z oczu zniknął.
Jim wziął papier i popędził za wozem. Na tem kończą się wszystkie moje wiadomości o pańskim bracie sir Henryku; lękam się wszakże, czy...
— Panie Quatermain — odezwał się sir Henryk — ja będę szukał mojego brata i udam się jego śladami do gór Sulimańskich i po za nie, jeżeli okaże się tego potrzeba, aż odnajdę go żywym lub umarłym. Czy zechcesz mi pan towarzyszyć?
Jestem ostrożnym i nieśmiałym człowiekiem; to też przeraziła mnie ta propozycya. Taka wyprawa mogła tylko skończyć się śmiercią, a ja pominąwszy inne względy, miałem jeszcze syna, dla którego żyć musiałem.
— Nie, panie — odpowiedziałem — nie mogę towarzyszyć panu. Za stary jestem na takie szalone wyprawy. Mam zresztą syna, który mnie potrzebuje i nie mam prawa życia tak lekkomyślnie narażać.
Sir Henryk i kapitan Good wyglądali bardzo zmartwieni.
— Panie Quatermain — odezwał się pierwszy — jestem bogaty i postanowiłem wszystko poświęcić w tej sprawie. Oznacz pan do jakiej chcesz wysokości wynagrodzenie za swoje usługi, a wypłaconem ci zostanie przed wyruszeniem w drogę. Przytem zobowięzuję się tak rzecz ułożyć, aby syn pański, wrazie, gdyby nam się co złego stało, miał zapewnione wystarczające utrzymanie. Niech to będzie dla pana wskazówką, jak niezbędną wydaje mi się obecność pana w tej wyprawie. Jeślibyśmy jakimś cudem dotarli do miejsca i znaleźli dyamenty, to podzielisz się z nimi po połowie z Goodem; ja ich nie potrzebuję. Mów więc pan, czego żądasz, stawiaj swoje warunki ja wszystkie spełniać przyrzekam, a koszta biorę na siebie.
— Propozycya pańska, sir Henryku, wygląda wspaniale dla takiego biednego jak ja myśliwego i handlarza — ale przedsięwzięcie jest bardzo niebezpieczne i muszę zastanowić się nad niem; odpowiem jednak, zanim staniemy w Durban.
— Bardzo dobrze — odrzekł sir Henryk. Poczem powiedziałem mu dobranoc i wyszedłem z kajuty. W nocy przyśnił mi się Jose da Silvestra i dyamenty.






  1. Suliman znaczy rzeczywiście po arabsku Salomon.
  2. jard — miara angielska, równająca się 3 stopom rosyjskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.