<<< Dane tekstu >>>
Autor Henry Rider Haggard
Tytuł Kopalnie Króla Salomona
Wydawca W. Smulski
Data wyd. 1892
Druk W. Smulski
Miejsce wyd. Chicago
Tłumacz Paulina Sieroszewska
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ III.
U m b o p a.

Podróż z Przylądka do Durbanu trwa od czterech do pięciu dni, zależy to od stanu pogody i statku. Tym razem nie potrzebowaliśmy wcale czekać. Morze było spokojne, więc skorośmy tylko przybyli, długa procesya łodzi o płaskich dnach otoczyła statek, zabierając towary, które wrzucano do nich z brzękiem i hałasem. Nie uważano zupełnie, co zawierały, porcelana i wina jednakiego doznały losu. W moich oczach rozbiła się paka, zawierająca cztery tuziny butelek szampańskiego wina, butelki potłukły się co do jednej, a szampan, musując i pryskając, zalał dno brudnej łodzi. Szkaradne marnotrawstwo! Kafrowie dzieląc widocznie moje zapatrywanie, znalazłszy dwie butelki ocalałe z pogromu, otworzyli je przez utrącenie szyjek i wychylili zawartość. Tymczasem gaz zamknięty w winie zaczął ich rozdymać. Pod wrażeniem nieznanego im uczucia przewracali się w łodzi krzycząc, że dobra wódka jest zaczarowana. Wówczas odezwałem się do nich z pokładu statku, że dobra wódka, której się napili, jest lekarstwem, wymyślonem przez białego człowieka, które im niechybnie śmierć sprowadzi. Uciekli na ląd, wystraszeni porządnie i nie sądzę, żeby kiedykolwiek jeszcze ułakomili się na szampana.
Przez całą drogę myślałem o propozycyi sir Henryka, nie wspominaliśmy jednak o tem wcale, chociaż gawędziliśmy często, a ja opowiadałem im moje myśliwskie ale prawdziwe przygody. Kłamstwo jest zupełnie zbyteczne tam, gdzie rzeczywistość dostarcza tylu ciekawych a nadzwyczajnych rzeczy dla myśliwca jak i wędrowca, umiejącego korzystać z okoliczności.
Nareszcie pewnego pięknego styczniowego wieczoru posuwaliśmy się wzdłuż brzegów Natalu, gotując się do wylądowania w Durban. Widok był prześliczny. Nad morzem biegły czerwone, piasczyste wzgórza, urozmaicone szerokiemi pasami jasnej zieloności, upstrzonej tu i owdzie katryjskiemi kraalami[1]; biały rąbek morskiej piany rozbijał się o wybrzeża. W miarę zbliżania się do Durbanu, widok stawał się coraz wspanialszym. W poprzek wzgórzy biegły łożyska rzek, wyżłobione przez deszcze, niosąc kryształowe wód fale, kępami rozsiadała się gęsta, ciemna zieloność, z pośród której uśmiechały się białe domki, spoglądając ku morzu.
Słońce już dawno zaszło, kiedyśmy przybyli do portu i zarzucili kotwicę, a o uszy nasze odbił się odgłos armatniego wystrzału, zwiastującego przybycie parowca. Było już za późno, ażeby myśleć o dostaniu się na brzeg tego wieczoru, zeszliśmy więc na obiad, odprowadziwszy poprzednio oczami łódź ratunkową, wiozącą pocztę na ląd.
Kiedyśmy powrócili na pokład, księżyc zeszedł, blaskiem swoim zalewając morze i wybrzeże, tak że bladły światła latarni morskiej. Od brzegu płynęły wonie mocne, a w oknach domów błyskały tysiączne światła. Ze statku stojącego nieopodal dolatywał śpiew marynarzy, podnoszących kotwicę i gotujących się do drogi za pierwszym wiatru powiewem.
Noc była prześliczna, jaka tylko w południowej Afryce zdarzyć się może, cicha i strojna w srebrzysty płaszcz, utkany przez księżyc. Łagodzącemu jej wpływowi wszystko zdawało się ulegać, nawet wielki buldog, należący do jednego z podróżnych, a wrzaskliwie dotychczas domagający się walki z małpą w klatce zamkniętą, legł, chrapiąc spokojnie na progu kajuty i śnił zapewne o walce zakończonej zwycięztwem.
My zaś, to jest sir Henryk, kapitan Good i ja, usiedliśmy sobie u steru i przez chwilę pozostaliśmy w milczeniu.
— A więc, panie Quatermain — odezwał się nareszcie sir Henryk — czyś pan się namyślił?
— Mam nadzieję — powtórzył kapitan Good — że nie odmówisz nam swego towarzystwa do gór Sulimańskich.
Podniosłem się i wytrząsnąłem fajkę by zyskać na czasie, nie zdecydowałem się bowiem jeszcze zupełnie. Jednakże zanim palący się tytuń dotknął powierzchni morza, postanowienie było już nieodwołalnie powzięte. Ta krótka chwila wystarczyła, ażeby mnie umocnić w zamiarze, jak nieraz się zdarza, że w jednej przelotnej sekundzie decydujemy ostatecznie o tem, co nas całemi godzinami trapiło.
— Dobrze, panowie — powiedziałem — będę wam towarzyszył, ale pozwolicie, że powiem dla czego i na jakich warunkach.
Naprzód tedy — do warunków.
1. Pan zapłaci wszystkie koszta, a kość słoniowa lub inne cenne rzeczy jakie znajdziemy, podzielone zostaną równo pomiędzy mnie i kapitana Good'a.
2. Jako wynagrodzenie za moje usługi zapłacisz mi pan przed wyruszeniem w drogę 500 funtów szterlingów — za co ja zobowiązuję się służyć panu wiernie, aż do chwili ukończenia wyprawy.
3. Przed wyruszeniem na wyprawę spiszesz pan akt prawny, na mocy którego zobowiążesz się, w razie mojej śmierci lub kalectwa, do wypłacenia mojemu synowi, studyującemu medycynę w Londynie, pensyi rocznej funtów 200 przez lat pięć, po upływie którego to czasu będzie już mógł sam na siebie pracować. Więcej nie żądam, a i to może się panu wyda za dużo.
— Bynajmniej — odpowiedział sir Henryk — na wszystko przystaję z ochotą. Zapłaciłbym nawet więcej, tak mi chodzi o pańską pomoc.
— Bardzo dobrze. A teraz, kiedy przedstawiłem już panom moje warunki, powiem jeszcze dla czego zdecydowałem się im towarzyszyć. Naprzód przyznam się, że przez ostatnie dni obserwowałem panów i nie obraźcie się tem co wam powiem, ale podobaliście mi się obaj; zdaje mi się, że będzie nam dobrze razem. Nie mały to wzgląd, wierzajcie mi, jak się ma taką długą drogę przed sobą.
Co zaś do podróży samej, powiem wam szczerze, że nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli powrócić z niej żywi, w razie gdybyśmy chcieli przekroczyć góry. Jaki był koniec don Silvestra trzysta lat temu, jaki potomka jego przed dwudziestu laty, albo pańskiego brata sir Henryku, taki, mówię panom otwarcie, będzie i nasz.
Zamilkłem, śledząc wrażenie, wywołane mojemi słowami. Kapitan Good był trochę zaniepokojony, ale wyraz twarzy sir Henryka nie zmienił się wcale. “Musimy przyjąć co będzie” odpowiedział.
Może się pan będziesz dziwił — odezwałem się znowu — że w obec tego com wam powiedział, ja, człowiek nieśmiały, decyduję się jednak wziąć udział w tej wyprawie. Mam do tego następujące powody. Naprzód jestem fatalistą i wierzę, że niezależnie od mojej woli i mego postępowania, godzina mojej śmierci jest naznaczona, i że jeżeli mam zginąć w górach Sulimańskich, to zginę tam a nie gdzieindziej. Pan Bóg Wszechmocny wie już zapewne co mi przeznaczył i nie mam się co troszczyć o moje losy. Powtóre jestem ubogi. Od lat czterdziestu poluję i handluję i zaledwie dotąd zdołałem zapracować na utrzymanie. Otóż, przecięciowo biorąc, życie każdego polującego na słonie liczyć należy od czterech do pięciu lat. Przeżyłem zatem siedm generacyi ludzi mojego fachu, należy więc przypuszczać, że i mój koniec nie jest bardzo daleki. Gdyby jednak przyszedł w zwykłych warunkach, teraz, kiedy nie wszystkie długi są jeszcze spłacone, syn mój Henryk pozostałby bez żadnych środków do dalszej pracy na przyszłość, obecnie zaś byt jego zabezpieczony jest na lat pięć.
— Pańskie powody przyłączenia się do wyprawy — odezwał się sir Henryk, który dotychczas słuchał mnie z największą uwagą, przynoszą panu tylko zaszczyt, tembardziej, że w przekonaniu pańskiem pomyślnego końca spodziewać się nie można. Czy i o ile masz słuszność, czas pokaże, ja zaś muszę pana uprzedzić, że jakiekolwiek będą następstwa naszego przedsięwzięcia, przed żadnem cofać się nie myślę. Prawda Good?
— Tak, tak — odrzekł kapitan. — Wszyscy trzej przyzwyczajeni jesteśmy niebezpieczeństwu zaglądać w oczy i walczyć o życie, to też nie byłoby racyi zawracać z drogi.
Nazajutrz jak tylko wysiedliśmy na ląd, zaprowadziłem sir Henryka z kapitanem Goodem do mojego małego domku na wybrzeżu. Mam tu tylko trzy pokoiki i kuchnią, ale obok znajduje się duży ogród, w którym rośnie kilka najlepszego gatunku palm i parę młodych pięknych orzechów, dar dyrektora naszego ogrodu botanicznego.
Staranie około ogrodu ma dawny mój strzelec, stary Jakób, którego uderzenie bawołu przyprawiło o kalectwo i uczyniło na zawsze niedołęgą. Krzątać się jednak może około ziemi, a nawet zajęcie to sprawia mu przyjemność, nie jest bowiem Zulusem, ale należy z pochodzenia do plemienia Griqua, a tylko Zulusom takie spokojne zatrudnienia nie przypadają do smaku.
Noc goście moi spędzili w namiocie w cieniu drzew pomarańczowych, na końcu ogrodu, bo w domu nie było miejsca dla nich. Rozkosznie im musiało być w tym zapachu białego kwiecia, w pośród którego złociły się dojrzałe i zieleniły niedojrzałe owoce; w Durban bowiem wszystko to od razu na jednem widzi się drzewie. Przyjemności nie zatruwała nawet zwykła w tych stronach niedogodność — moskity, które wyjątkowo tylko ukazują się tu po bardzo wielkim deszczu.
Ale wracam do opowiadania.
Zdecydowawszy się wziąść udział w wyprawie, zakrzątnąłem się niezwłocznie około przygotowania wszystkiego co potrzeba. Naprzód tedy dostałem od sir Henryka prawnie sporządzony akt, zabezpieczający byt mojego syna na lat pięć. Nie przyszło to jednak bez trudności, gdyż nikt tu nie znał sir Henryka, a majątek jego, na którym zapis miał ciążyć, leżał za morzami, ale wszystko dało się wreszcie ułożyć, za co wszakże prawnik kazał sobie 20 funtów zapłacić. Następnie otrzymałem weksel dla siebie na 500 funtów szterlingów.
Kupiłem wóz i woły do zaprzęgu. Wóz był mocny, lekki o żelaznych osiach, zbudowany z drzewa, nie nowy, ale to w moich oczach podnosiło jego wartość, bo pozwalało osądzić, czy drzewo było w dobrym gatunku. Jeżeli bowiem w budowie wozu jest jaka wada, albo drzewo jest źle wybrane, to się zaraz okaże w pierwszej podróży. Krytym był tylko do połowy, to jest na długość dwunastu stóp, przód zaś pozostawiono odkryty, aby łatwiej można było umieścić manatki, któreśmy z sobą brali. W tylnej części wozu znajdowało się posłanie na dwie osoby. Za ten wóz zapłaciłem 125 funtów, co wcale nie było drogo. Następnie kupiłem dwadzieścia pięknych zuluskich wołów, na które już od dwóch lat blizko miałem zwróconą uwagę. Zwykle zaprząg składa się z czternastu, ale ja już na wszelki wypadek kupiłem o sześć więcej. Te zuluskie woły są małe i lekkie, dorastają zaledwie połowy wysokości afrykańskiego wołu zwykle używanego do jazdy, ale żyć tam jeszcze mogą, gdzie afrykański wół już z głodu zdycha, a ponieważ są żwawsze i w nogach silniejsze robią po pięć mil na dzień. Były to woły wypróbowane, to znaczy, że przewędrowały już wskroś południową Afrykę i zahartowały się przeciwko wpływom czerwonej wody zabijającej tak często woły przebywające nieznane im dotąd “veldt’y” (stepy). Zaszczepiony miały także księgosusz, który w straszny sposób dziesiątkuje tutejsze bydło. Szczepienie dokonywa się nacinając ogon wołu i przywiązując do zranionego miejsca kawałek płuca ze zwierzęcia, które padło na tę chorobę. Wół po dokonanej w ten sposób operacyi dostaje choroby w łagodniejszym stopniu i traci ogon, ale staje się wytrzymałym na wszelkie działanie zarazy. Jednakże pozbawić wołu ogona, tam gdzie jest tyle much, wydaje się prawie okrucieństwem; trzeba jednak przyznać, że lepiej poświęcić ogon, niż stracić wołu i ogon, boć ogon sam bez wołu nie na wiele się przyda. Śmiesznie to jednak patrzeć przed siebie na dwadzieścia drepczących czworonogów, którym natura, jakgdyby przez figiel, odmówiła zakończenia stroju.
Następnie trzeba było wziąść pod uwagę kwestye podróżnych zapasów i apteczkę — rzeczy niezmiernej wagi, bo należało zaopatrzyć się w wielu niezbędnych przedmiotów, a wozu zbytecznie obładowywać nie było można. Szczęściem Good był kawałkiem doktora, gdyż przed wstąpieniem do marynarki studyował czas jakiś medycynę i chirurgią, a nie zaniedbawszy tego co się nauczył, umiał akurat tyle, a może i więcej, niż niejeden doktór medycyny. Woził przy tem z sobą wszędzie przepyszną apteczkę i cały aparat chirurgiczny. Podczas naszego pobytu w Durban z taką zręcznością dokonał operacyi odcięcia dużego palca jednemu z Kafrów, że przyjemność była patrzeć. Nieprzygotowanym okazał się jednak, kiedy Kafr, spokojnie przypatrujący się robocie, zażądał by w miejsce odjętego przyprawił mu biały palec.
Po załatwieniu tych trudności pozostawały jeszcze dwie bardzo ważne sprawy do rozstrzygnięcia — wybór służby i broni.
Co do broni, wybraliśmy z obfitego zapasu oręża, przywiezionego z Anglii przez sir Henryka, trzy ciężkie dubeltówki, używane do polowania na słonie, z których każda ważyła około piętnastu funtów, a brała nabój z jednastu drachm prochu. Dwie z nich pochodziły ze znanej londyńskiej fabryki, ale moja, chociaż nie tak elegancko wykończona, służyła mi już nie na jednej wyprawie i nie mało słoni trupem położyła. Oprócz tych, wzięliśmy trzy lżejsze dubeltówki, przeznaczone do polowania na mniejszą zwierzynę, jak łosie i czarne antylopy, albo też do walki w otwartem polu; jedną zwyczajnego kalibru, trzy strzelby i trzy rewolwery.
Co zaś do służby, po wielu naradach postanowiliśmy wziąść ich tylko pięcioro, to jest woźnicę, przewodnika i trzech służących. Na woźnicę i przewodnika z wielkim trudem udało mi się wyszukać dwóch Zulusów Gazę i Toma, ale ze służącymi jeszcze większy był kłopot. Trzeba było znaleźć ludzi pewnych i śmiałych, gdyż w pewnych okolicznościach częstokroć od ich zachowania się życie podróżnych zależy. Wreszcie udało mi się zgodzić dwóch, jednego Hotentota, nazwiskiem Oentvogel (ptak—wicher), a drugiego Zulusa Khira, mającego tę zaletę, że doskonale mówił po angielsku. Oentvogla znałem już poprzednio jako doskonałego myśliwca, wytrzymałego, jak kamień. Zmęczonym nie widziano go nigdy, ale miał wadę właściwą swojej rasie — pił i upijał się. Jednakże wobec tego, że wyprawa nasza wiodła w okolice ogołocone z szynków, ta słabostka nie wydawała nam się groźną.
Mając już tych dwóch ludzi, napróżno jednak upatrywałem trzeciego odpowiedniego, postanowiliśmy więc, nie czekając dłużej, wyruszyć w podróż bez niego, łudząc się nadzieją, że na drodze natrafimy na kogoś. W wigilię naszego wyjazdu, przyszedł do mnie Khira z doniesieniem, że jakiś człowiek chce się ze mną widzieć; po skończonym obiedzie kazałem go przyprowadzić do siebie. Po chwili wszedł do pokoju wysoki, przystojny mężczyzna, lat około trzydziestu i bardzo jasnej skóry jak na Zulusa. Wchodząc podniósł do góry swój kij sękaty, niby salutując i przykucnąwszy w kącie siedział niemy. Przez jakiś czas nie zwracałem wcale uwagi na jego obecność, bo według pojęcia Zulusów, człowiek szanujący się i mający jakieś znaczenie, ubliża sobie, jeżeli wdaje sie natychmiast w rozmowę z przybywającym. Zauważyłem jednak, że miał na głowie czarną obrączkę, zrobioną z gumy, oplatanej włosem i pocieranej tłuszczem, a noszoną zwykle przez Zulusów po dojściu do pewnego wieku, albo po dostąpieniu jakiejś godności. Twarz jego przytem była mi także znajoma.
— No — odezwałem się nakoniec — a jakże się nazywasz?
— Umbopa — odpowiedział powolnym, głębokim głosem.
— Znam twarz twoją.
— Tak. Inkoosi (wódz) widział twarz moją pod Isandklwana w wigilię bitwy.
Przypomniał mi. W tej nieszczęśliwej wojnie z Zulusami, służyłem za przewodnika w armii lorda Chetmoforda, ale w dniu poprzedzającym bitwę opuściłem, na moje szczęście, obóz, konwojując jakieś wozy. Czekając wówczas, aby je wyprzągnięto, wdałem się w rozmowę z tym człowiekiem, który dowodził jakimś małym oddziałem sprzymierzonych krajowców i przy tej sposobności wyraził mi swoje obawy co do bezpieczeństwa obozu. Kazałem mu wtedy milczeć i nie wdawać się w nieswoje rzeczy, ale potem przypomniałem sobie jego słowa.
— Aha, przypominam sobie — odrzekłem. — Czegóż to chcesz?
— Tego, Makumazahu (jestto imię nadane mi przez Kafrów i oznacza człowieka, który ma oczy zawsze otwarte). Oto dowiaduję się, że wybierasz się na wielką wyprawę na Północ z białymi wodzami, którzy przyszli z za morza. Czy to prawda?
— Prawda.
— Że zamierzasz dotrzeć aż do rzeki Lukanga, o miesiąc drogi w głąb za Manikę. Czy i to prawda, Makumazahu?
— Dlaczego się pytasz, gdzie idziemy? Co to ciebie obchodzi? — zapytałem podejrzliwie, ponieważ cel naszej wyprawy był utrzymywany w tajemnicy.
— Dlatego o ludzie biali, że chciałbym pójść z wami, jeżeli w tę stronę się udajecie.
W słowach jego przebijała pewna duma i godność, a szczególniej zastanowiło mnie użycie wyrazów “o biali ludzie”, zamiast zwykłego “o Inkoosis” (wodzowie).
— Zapominasz się trochę — powiedziałem — i słów nie dość ważysz. Nie w ten sposób należy przemawiać. Jak się nazywasz i z jakiego jesteś kraalu!
— Nazywam się Umbopa i chociaż do Zulusów należę, nie jestem jeden z nich. Siedziba mojego plemienia znajduje się daleko, na północy. Służyłem pod Cetewayo’em w oddziale Nkomabakosi, ale uciekłem od Zulusów do Natalu, ażeby poznać białych ludzi. Potem biłem się przeciw Cetewayo’wi, a po skończeniu wojny pozostałem jako robotnik w kolonii. Ale już mi się to sprzykrzyło i chciałbym wrócić na północ. Tu nie dla mnie miejsce. Pieniędzy nie potrzebuję, ale mam odwagę i darmo chleba jeść nie będę. Powiedziałem.
Zaciekawiły mię jego słowa i zachowanie się. Widocznem było, że mówił prawdę, ale ogólnie biorąc, niepodobny był w niczem do zwyczajnego Zulusa, dlatego jego propozycya towarzyszenia nam bez wynagrodzenia, obudziła moją nieufność. Nie wiedząc co robić przedstawiłem rzecz sir Henrykowi i kapitanowi, pytając o radę. Sir Henryk prosił mię, bym mu wstać kazał. Umbopa podniósł się, ale jednocześnie, okrywający go wielki płaszcz wojskowy, zsunął mu się z ramion i odsłonił postać jego w zupełnej nagości. Za całe ubranie miał pas dokoła bioder i naszyjnik z lwich szponów na szyi. Nie widziałem nigdy piękniejszego krajowca. Blizko siedm stóp wysoki, był proporcyonalnie rozwinięty i kształtny, a skóra jego teraz wydała się już zaledwie ciemną, tylko tu i owdzie czerniały znaki od cięć zadanych przez assagai. Sir Henryk podszedł ku niemu i popatrzył w jego piękną, dumną twarz.
— Pięknie im razem, he? — zawołał Good — jeden nie mniejszy od drugiego.
— Podobasz mi się, Umbopa, i biorę cię w moją służbę — powiedział sir Henryk po angielsku.
Umbopa zrozumiał go widocznie, bo odpowiedział po zulusku “dobrze”, a obejmując spojrzeniem postać białego mężczyzny: “myśmy ludzie, ty i ja”, dodał.





  1. Kraal — osada.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henry Rider Haggard i tłumacza: Paulina Sieroszewska.