Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Kordecki
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1852
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom piérwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

Zdziwili się wracający z wycieczki pan Czarniecki i jego towarzysze nie znalazłszy za powrótem owego więźnia związanego z zakneblowaną gębą, którego w fossę rzucili; knebel tylko i sznury zostały w miejscu gdzie leżał, — a Nathan, gdyż to on był, uszedł cało; schwytanie zaś jego chwilowe, nie tylko że nie posłużyło, ale raczéj zaszkodziło oblężonym.
Wypadkiem zostawiono go pod basztą, u któréj stał Wachler, a Niemiec uwolniwszy się od zapychającego mu gębę, naprędce uwiązanego kłaka, począł jęczeć i cichym wywoływać głosem Wachlera. Usłyszał to puszkarz, pochylił się za mur i zawołał Nathana.
Odpowiedziano mu.
— Cóż ty tu robisz? chyba niewiesz że nasi poszli na wasz obóz?
— Gdzie zaś niewiem! onić to mnie schwycili, związali i rzucili tutaj, żem ledwie teraz knebél z gęby wykrztusił; wrócą i porwą mnie, bo dobrze sznurami opasali — ratuj bracie, ratuj....
— A jakże ja cię tu poratuję? wlazłeś sam, sam wyłaź.
— Zlituj się, oni mnie zabiją, męczyć będą... i twoje ze mną przepadnie — szedłem do ciebie właśnie, — wołał Nathan, — obiecują ci dwieście talarów, jeśli ułatwisz poddanie.
Wachler milczał i myślał.
— Cicho, — rzekł, cicho leż, milcz — zobaczę, może cię potrafię wyratować.
To mówiąc podniósł się nieco, popatrzał na mury, i krokiem cichym złodzieja, spuścił w dół ku fórtce, którą wyszła wycieczka.
Strach dodawał mu szybkości i zwinności.
Wybiegł; posłuchał, zbliżył się do niemca i oderwał sznur wiążący Nathanowi ręce.
— Idź, — idź, uciekaj, a pamiętaj żem ci życie ocalił.
— Nim powrócą, mamy czas, — rzekł żywo Nathan, — twierdzę zdobyć muszą; jeśli do tego dopomożesz, masz dwieście talarów i życie darowane.
— Patrzą na mnie i pilnują dobrze.
— Ależ musicie mieć niechętnych, tchórzów, znieś się z niemi, byleście tylko fórtę nam otworzyli, reszta już nasza rzecz.
Wachler głową pokiwał. — Zobaczemy, — rzekł, — zobaczemy.
— Gdzież i jak rozmówiemy się? żywo mówił posłaniec, drugi raz niebędę się już śmiał podkraść.
— O północku dam ci znak wywieszoną czerwoną latarką... Jeśli ją zobaczysz na prawo od baszty, przychodź śmiało... Ja tu sam nocą na stanowisku u dział, nikt nie przeszkodzi.
— Do jutra...
Nathan wyrwał się jak oparzony, a Wachler pośpieszył fórtką nazad do twierdzy.
Nazajutrz niemiec zszedł rankiem w podwórzec do ludzi i Zamojski pierwszy postrzegł, że co dawniéj milczał jak kamień, to teraz gardłował ciągle między tłumem, narzekając na upor xięży i groźnie malując siły szwedzkie.
Opieszale szedł do roboty, a gorąco narzekał. Wpadło to i innym w oko, że skutkiem może głośnych niemca przemówień, ci co niewiele mieli odwagi, i tę tracić zaczynali. Postrach miedzy ludem rozszerzony, stopniami przeszedł do ślachty. Twarze blade obracały się z trwogą na wszystkie strony, jakby już szwed miał się pokazać na murach; poczęto szeptać tajemnie i częste schadzki u baszty niemca, postrzegano dnia tego i następnych.
A szwedzi wciąż strzelali do twierdzy, a górnicy Olkuscy opieszale twardą rąbali opokę, którą ledwie dotąd napoczęli, niechętną ręką i sercem, biorąc się do niéj.
Miller wszystkich pędził, na wszystkich się gniewał, a w głębi najwięcéj sam na siebie, że tu przyszedł; Wejhard milczał knując zdradę. Zdawało im się że co chwila powinni byli ujrzeć posłów z klasztoru przynoszących warunki poddania, ale nikt się nie ukazywał. Nathan tylko z rana po wycieczce, przyszedł do namiotu Wejharda, blady i posiniałemi okryty plamami.
— Co to ci się stało? spytał go hrabia.
— Co? nieszczęście, — rzekł niemiec, wczoraj właśnie podkradałem się pod mury, gdy ta szalona wychodziła zgraja, anim się opatrzył jak mnie pochwycili.
— Jakto? byłeś w ich ręku? i jakżeś się uwolnił?
— Cudem! i nie bez szwanku, jak jw. pan widzisz — rzekł Nathan, to są dowody, że służę gorliwie — (wskazywał na sińce i obdarcia). Zakneblowano mi gębę i związanego jak psa, rzucono w fossę.
— I któż cię ratował?
— Cudem panie, bom z knebla wygryzł się jakoś, Wachler się do mnie fórtką wyrwał i rozwiązał mnie:
— Mówiłżeś z nim?
— Mówiłem, obiecuje wszystko, ale chce dużo pieniędzy.
— Cóż powiada o wojsku, o murach, wszakżeś go pytać musiał?
— Niebyło tam czasu na długą rozmowę, ledwieśmy słów kilka przemówić do siebie mogli. Ale mi zaręczył że niechętnych wiele, że przeor tylko i kilku upartych mnichów, wszystkich trzymają i zmuszają do obrony: bez czegoby się pewnie poddali.
Wejhard chodził po namiocie.
— Będziesz-że się z nim widział?
— Dziś lub jutro.
— Idź i spocznij. — Odwrócił się do Kalińskiego.
— Starosto — rzekł, — tobie wypadnie jeszcze raz pójść do klasztoru, nie w charakterze posła od nas, ale przyjaciela i doradźcy; tyś wymówny (Wejhard znał potęgę pochlebstwa) — i polak, łatwiéj ich przekonasz o szaleństwie...
— Jeśli każecie? — rzekł połechtany starosta.
— Niewątpię że generał się nato zgodzi, chodźmy do niego.
Nie było blisko do namiotu Millera, konno aż przejechać musieli do niego. Zastali generała nad stołem, jako tako ustawionym w ogromnym jego namiocie, wśród posępnéj pijackiéj biesiady. Widać że przedmiotem rozmowy była wycieczka nocy ostatniéj, która dowodząc szwedom ich nieopatrzności, generałowi jego niedbalstwa, dwakroć ich w obec tych których mieli za nieuków, upokarzała. Namiot wodza przedstawiał obraz godzien wejrzenia, oryginalnością swoją. Otwarty od przodu, patrzał na twierdzę otoczoną dymami i odstrzeliwającą się zajadle.
Po dolinie i wzgórzu rozsypany był żołnierz szwedzki; krzyk bojowy, huk dział, trąby i bębny odzywające się w różnych stronach wtórowały biesiadzie. Stół nakryty kilką obrusami różnego pochodzenia, ozdobionemi szlakiem szytym w herby domów polskich, a gdzieniegdzie w krzyże, dowodzące że nieszczędzono ołtarzy Pańskich; zalegały srébra staroświeckie niemieckiéj trybowanéj roboty; a na każdéj z tych sztuk bogatych inne znamię rodowe świadczyło, że były owocem rabunku. Były tam ogromne półmiski pańskie i kubek ślachecki jedynak pieszczony co stał niedawno w szafie za szkłem w spokojnym gdzieś dworku; potężne puhary misternych kształtów i owe sztućce podróżne z figurkami na rękojeściach, które dawniéj każdy przy sobie nosił i ulubionemi stroił je napisami i godłami. Xiąże Hesski, Sadowski, kilku polaków, półkownicy szwedzcy, stół dokoła obsiadali. Gdy wszedł Wejhard z Kalińskim, Miller się namarszczył, bo go za pierwszą przyczynę tych trudów i niesmaków uważał, i zaraz na pierwszym wstępie pokazał mu wiszącą jeszcze opodal na belce pętlę, na któréj skonał stary górnik Olkuski.
— Ot, widzicie, jaka to tu wojna, wieszać potrzeba sprzymierzeńców tych, których obiecywaliście nam u ludu.
Wejhard ramionami ruszył i usiadł.
— Ha! rzekł, to są chwilowe nieprzyjemności, ale przecież idzie.
— Ślicznie idzie w istocie, — odpowiedział Sadowski — noc dzisiejsza dowodem.
— To wina nasza, — przerwał Miller, — zdawało nam się że wojujemy z mnichami, a tam są tędzy żołnierze! Nauka nie pójdzie w las, przyjdą i działa z Krakowa.
— Wszystko to nie będzie potrzebném, — rzekł po chwili Wejhard.
— Wy mi zawsze niewiedzieć co obiecujecie.
— Twierdza ostatkiem goni, blizka poddania.
— Tak jest, gdyśmy tu szli, mówiliście że dnia pierwszego poddać się miała.
— Teraz to trochę pewniejsze generale, — rzekł ciszéj Wejhard, — wiem że wszyscy są już do ostatka znużeni walką, zniechęceni i radziby to skończyć.
— Tak, a jednak parlamentarzy nie przysyłają.
— Potrzeba znać sytuacją wewnętrzną twierdzy, tajemniczo rzekł czech.
— Naprzykład?
— Tam kilku utrzymuje kilkuset w uporze. Miller splunął z niechęcią.
— Przyszedłem właśnie prosić generała, żebyś pozwolił z radą i namową wysłać starostę Bracławskiego, jestem pewny że ich przekona i przyniesie nam punkta które się już gotują. Mnisi tylko cokolwiek uparci, załoga bije się zmuszona...
Miller się rozśmiał — niech idzie starosta kiedy ma ochotę, ale ja wolę traktować kulami niż parlamentarzami; moi posłowie to krakowskie działa.
Wszyscy milczeli.
— Jak na mnichów, — krzyknął Miller stukając pięścią o stół, dobrze sobie radzą, na szatana! jeszcześmy nigdzie takiego nie spotkali oporu... kule ich nasze nie biorą... dachów im nawet zapalić nieumiemy. Jeszcze śmieli garścią robić na nas wycieczkę, to rzeczy nie pojęte! straty wielkie, cała ich mysza dziura tego niewarta! ale pomszczę się straszliwie, wytnę ich do nogi i to gniazdo zniszczę ze szczętem. De Fossis zabity! Horn ranny śmiertelnie, mówią doktorowie, kilkudziesiąt na placu poległo, u nich ani jednego trupa; myśmy dziś wyszli na mnichów i partaczy.
Mówił i pił i wstrzęsał się z gniewu...
— A tu, dodał, użyjże ludzi do robót, to ich wieszać potrzeba żeby zmusić tło kopania góry!! A jesień ciężka, a lud mój marznie i choruje, a zima za pasem! ślicznieśmy się tu wparli! Wejhard milczał.
— Pozwoli generał pójść panu staroście? spytał dawszy mu się wygadać.
— A! jeśli chce niech rusza! — obojętnie rzekł Miller, — z Bogiem, ale ja sobie z tego nic nie obiecuję.
— Ja dawniéj i lepiéj znam Polskę, — rzekł Wejhard, — u nich najgwałtowniejsze wybuchy, z przeproszeniem panów, dodał postrzegając pułkowników polskich — sąsiadują ze zwątpieniem i rospaczą, gdy się najmocniéj rwą, najbliżsi są poddania, i dzisiejsza wycieczka dowodzi tylko desperacji.
Niektórzy z Sadowskim potwierdzili to postrzeżenie hrabiego, inni milczeli; starosta na znak Wejharda powstał, i wyszedł zaraz; a biesiada ciągnęła się daléj i pijatyka wkrótce zawróciła głowy wodzom którzy szydząc, skarżąc się, śmiejąc, grożąc i złorzecząc Polsce a klnąc wojnę, zaleli w sobie wkrótce resztę serca i myśli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.