Kordecki (Kraszewski, 1852)/Tom piérwszy/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kordecki |
Podtytuł | Powieść historyczna |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom piérwszy Cały tekst |
Indeks stron |
Kaliński z trębaczem i białą chorągwią spieszył znowu do klasztoru, i mało co poczekawszy u fórty, przez brata Pawła, po oznajmieniu Przeorowi, przyjęty został i wpuszczony zwykłym sposobem. Za nim wcisnęła się żebraczka Konstancja która większą część dnia spędzała za murami, na chwilę za wchodzącemi wbiegając do klasztoru.
Postać jéj więcéj niż kiedy wyrażała to obłąkanie wesołe, na które patrzéć tak smutno i ciężko. Z uśmiechem wyprzedziła Starostę, który kroczył z miną poważną, i gdy mu już wchodzącemu do klasztoru oczy rozwiązano, pokłoniła się nizko.
— Do nóg upadam jaśnie wielmożnego szweda, — zawołała — do nóg upadam.
— Co to za baba? — spytał brata Pawła, Kaliński.
— E! to sobie kobiécina biédna, sługa Najświętszéj Panny; tak ją tu nazywają...
— Tak! tak! — szybko pochwyciła Konstancja, i bardzo się cieszę, że pan tak często chodzi do nas.
— Alboż co? — spytał Starosta.
— A! z uśmiechem kończyła stara, — bo już ja wiém co tu pana do nas sprowadza. O! o! ja to wiém! Jaśnie wielmożny szwed chce się widać nawrócić! Chwała Bogu! Tu już panie i Tatarów i Turków i wszelkiego heretyctwa siła się nawróciło, to i pana przyjmą, byle ze skruchą..,
— Co ona plecie ta opętana! — z oburzeniem odezwał się Kaliński, — albom to ja nie Polak i nie katolik?
— Może Bóg da, że i to przyjdzie! — mówiła sobie Konstancja — ale dotąd, co to mi za katolik, co z Najświętszą Panną wojnę prowadzi.
Kaliński zarumienił się i ramionami tylko ruszył.
— A ja jaśnie wielmożnemu szwedowi powiem, — ciągnęła daléj żebraczka — który tu xiądz najlepszy do dyscypliny, to xiądz Paweł; do spowiedzi nie ma lepszego jak x. Milecki, nałaje to prawda, ale tak sumienie wypatroszy jak potrzeba... a do...
— Ale dajże mi pokój babo! — krzyknął Kaliński z gniewem.
Brat Paweł, umierał ze śmiechu pragnąc go utaić, baba nie puszczała posła.
— Już niech każdy poświadczy, że prawdę mówię — wołała — brat Paweł dyscyplinuje siebie dobrze, a coby to dopiéro było, jakby się do cudzych pleców dobrał. Od tegobym życzyła j. w. szwedowi rozpocząć nawrócenie.
Kaliński wytrzymać nie mógł, i spieszniéj coraz pędził korytarzem, ale żwawiéj jeszcze biegła przodem żebraczka.
— Nawrócicie się, nawrócicie, to wam z oczów patrzy, — wołała ciągle — nie wstydźcież się, toć to nie grzech! tylko co prędzéj to lepiéj bo widzę że wam wśrodku djabeł siadł, i wierci i kręci; jeśli go nie wypędzą, to was rozedmie w niwecz... dla djabła nie ma lepszego sposobu nad dyscyplinę...—
Brat Paweł buchnął ogromnym śmiechem niemogąc go już utaić, a Kaliński łajał, ale wtém i Przeor wyszedł na przeciw Starosty, a Konstancja postrzegłszy go, ukłoniła się, zakręciła i znikła.
Ledwie odeszła kilka kroków, twarz jéj tak dziwnie wesoła, zmieniła się zupełnie: smutek głęboki, nieuleczony, ciężki, osiadł na jéj czole i ustach... dobyła kawałek chleba z torby, pocałowała go, schowała i spiesznym krokiem pobiegła pod okno Lassoty; przysiadła na ziemi, sparła się na ręku i zadumała.
Tymczasem Przeor do Definitorium wprowadził Kalińskiego, wiedząc o jego przybyciu, bo mu od fórty znać o tém dano; tu już zgromadzeni byli umyślnie ojcowie i ślachta, aby w obec ich mógł z niémi pomówić. Kordecki spodziewał się podpory w towarzyszach. Lecz o jakże się mylił! oprócz Zamojskiego, który ochoczo życie swoje i syna ważył, wyjąwszy Czarnieckiego, który śmierć wcześnie liczył za prawdopodobne zakończenie swéj pracy przy oblężeniu, prócz kilku jeszcze, reszta nie miała ducha co ich ożywiał. I nie dziw! niewielu w cud uwierzyć może, bo niewielu są go warci. Z samych duchownych, część znaczna trzymała się tylko Kordeckiego siłą, i zagrzewana stawała gorąco; — zostawiona sobie chłodła. Przy przeorze wszyscy wotowali za wojną sami wzdychali i w długie nocy słuchając bicia dział i krzyków, strach ich przejmował blady; drżały serca, biły piersi niespokojnym oddechem, modlitwę szeptali nie o zwycięztwo, o pokój tylko.
Mnisi to byli, a inna zaprzątała ich wojna, ta nieustanna wojna z sobą, z ciałem, z myślą, z wątpliwością — z tém wszystkiém co się zowie szatanem, a co nigdy, najświętszemu z ludzi nie daje pokoju. Inni nie mieli męztwa, bo im je wlewała liczba i szczęście, a przeciwność i osamotnienie je wydzierały. Dla nich potrzeba było zwycięztw by wzbudzić odwagę, a Polska upadała wszędzie; a wieść zkąd przyszła to głosiła klęski, to opowiadała niedolę, i opłakana a krwawa, leciała osłoniona żałobną szatą. Zkądże dobyć się miało męztwo dwustu ludziom wśród tysiąców, mnichom, ślachcie i wieśniakom, garści na wyśpie Jasno-Górskiéj, wśród oceanu szwedzkich żołnierzy.
Stan umysłów ludu, xięży i ślachty w Częstochowie cały zależał od Kordeckiego, cały na nim spoczywał; gdyby ciągle nie utrzymywał ducha, wszyscyby upadli. Ale najlżejsza przeciwność obalała dzieło pobożnego przeora, a rozwaga zimna, trochę samotności, zbliżenie się dwóch bojaźliwszych, święty ten zapał rozpędzały.
Oprócz kilku wymienionych, każdy potajemnie przewidywał poddanie i myślał jak je najmniéj straszném uczynić, uważając za nieuchronne; bolejąc nad tém co cicho zwano uporem Kordeckiego. Nie jeden co wstrzęśniony mową jego, głośno podnosił rękę i przysięgał do tchu ostatniego walczyć w obronie świętego miejsca; wróciwszy do izby, sam siebie nie poznawał, sam sobie się dziwił, gdy spójrzawszy w serce, znalazł je tak zmienioném.
W niższych rzędach obrońców Częstochowéj, nad któremi pracował by je zniechęcić Wachler, toż samo rozszerzało się zwątpienie; ludzie to byli powiększéj części zgromadzeni nagle, bez wyboru, których oddalenie od domów, niepokój o nie i sam widok Szwedów w takiéj liczbie, a słuch, że cała Polska już się im pokłoniła, czynił bojaźliwemi. Wprawdzie i tu głos Kordeckiego stara wiara i pobożność, wyrabiały chwilowe męztwo i do poświęceń gotowość; ale jakże łatwo onieśmielić głos, gdzie odwaga cudem tworzyć się musiała!!
Najemnicy Niemcy, Węgrzy i Ślązacy, stanowiący główną część załogi, wprawniejszą w żołnierkę i umiejętniejszą w swém rzemiośle, nadzieją tylko zapłaty, darami i groźbą utrzymywani byli. Położenie więc klasztoru zależało zupełnie od wodzów, od nieustannéj ich baczności, od pilnego wglądania co chwila, nietylko w stan murów twierdzy, ale w stan serc i umysłów. Ileż to niepokoju, ile trosk codziennych, ile obawy przetrwać było potrzeba, jak czytać w twarzach, jak podsłuchiwać uczucia, by iskra zgubna, nie zapłonęła w przygotowanych na jéj przyjęcie umysłach!
Nie była więc całkiem fałszywą rachuba Wejharda i Kalińskiego, którzy liczyli na to, że przypomnienie stanu Polski i stanu twierdzy zamkniętéj oblężeniem, przydać się im mogło.
Taki był cel wysłania Starosty, który dziś zamierzał sobie być nie parlamentarzem Millera, nie urzędowym posłem, ale jako polak i obywatel, szedł do obłąkanych współbraci. Stosowną też, do tego przybrał twarz i postawę. Na korytarzach rozgniewany przez żebraczkę, rychło ochłonął, i zgromadziwszy myśli, z całą usilnością na jaką się tylko mógł zdobyć, postanowił użyć swych argumentów. Przyjmowano go jednak jako posła, co było widoczném z uroczystego wszystkich zebrania, ale zaraz na wstępie zrzucił z siebie ten charakter witając przeora słodziuchną miną, pokorą i grzecznością wyszukaną.
— Rad jestem, — rzekł z uśmiechem — że mogę u waszéj przewielebności odetchnąć; nie przychodzę tu wcale jako poseł, ale jako współobywatel, brat, jako polak między swemi, spędzić chwilę swobodną; a jeśli się ona na co wam przyda, będę bardzo szczęśliwy; proszę mnie tylko dziś nie mieć za Millerowskiego posłańca, bo nim wcale nie jestem.
— Tem lepiéj — odpowiedział Kordecki, wskazując mu siedzenie — bo poselstwo do nas byłoby nadaremne, po tylu silnych przemówieniach kulami, które stają za najlepsze argumenta, a przecież jak widzicie upartych nie przekonały.
Starosta unikając zaczepki i mowy o drażliwym przedmiocie, umyślnie obrócił ją na inny przedmiot.
— Nieuwierzycie, — rzekł — jakie to ciężkie położenie nas polaków w tém wojsku szwedzkiém; ale to konieczność!! niestety! żelazna konieczność! Jesteśmy widzami wojny z bolem serca, a w dodatku nikomu na nic nie przydatni, chyba tylko że powiększamy ciżbę.
Wszyscy milczeli, on mówił daléj ze swym uśmiechem dobrodusznym.
— To też podwójnie dziś miło, znaleść się między swojemi, spocząć trochę, i zapomnieć o nieszczęściach kraju, co na nas to jarzmo włożyły.
Milczano jeszcze, starosta z nikogo ani potakiwania, ani oporu wydobyć nie mógł, nie wiedział jaki skutek sprawiają słowa jego, bo ani twarz ani usta nie objawiały go dotąd. Przykre to było położenie, obracał głową, szukał do czegoby się uczepić, nie mógł znaleźć.
Baczniejszy rzut oka byłby mu oznajmił, że ubolewanie to zręczne, znalazło odgłos w umysłach wielu; ale przytomność przeora i poważne a śledcze wejrzenie jego, tamowało objawienie tego co się w sercach kryło. Kaliński mówił daléj.
— Prawdziwie, od zgonu Zygmunta Augusta nasza Polska widocznie dążyła do upadku: oczy to nasze widzą, serca czują; a każdy jak umié ją rabuje.
— Szkoda, — przerwał Kordecki — że nie możemy się zgodzić na jedno lekarstwo; każdy ją do siebie ciągnie, każdy do niéj przyczaja, i jak z dziecięciem Salomona sądu, wkońcu z nią być może... Ale Bóg łaskaw i wielki.
— A! to też to prawda, w Bogu jednym nadzieja nasza, — rzekł pobożnie Kaliński — w Bogu co jéj daje takich synów, takich bohaterów jak wy xięże przeorze.... ludzi godnych uwielbienia i lepszéj, nadewszystko szczęśliwszéj sprawy.
To pochlebstwo wprost i niezręcznie rzucone, żadnego nie sprawiło skutku; Kordecki rzucił okiem na krzyż Zbawiciela, jakby mu ofiarował boleść swoją, i milczał.
— Można wam oddać tę sprawiedliwość, — kończył starosta, któréj i nieprzyjacielowi nie skąpię, że z niczego potrafiliście wyrobić rzecz wielką i dokazujecie cudów. Gdybyż to na co, prócz glorifikacji waszéj, przydać się mogło, — rzekł ciszéj.
— Jakto? — żywo się ofuknął przeor, którego to słowo do niecierpliwości, wprędce pohamowanéj jednak, przywiodło. Wy myślicie, że mi o mizerną, o lichą, znikomą, o ludzką sławę idzie? A! jakże się grubo mylicie panie Starosto! jakże się mylicie!
— Pewnie, — przerwał Zamojski — xiądź przeor z nami wszystkiemi powiedzieć może z głębi serca: Non est mortale quod opto. Nie idzie tu o sławę lichą i o poklask ludzi, ale o wiarę, o duszę, obowiązek, o stokroć wyższe i potężniejsze pobudki czynów naszych. Lex Dei vera est... począł, unosząc się pan Miecznik, — temu prawu posłuszni, czyniemy cośmy powinni!
— A to też z uwielbieniem patrzymy wszyscy, — rzekł Kaliński — na stracone usiłowania wasze i daremną pracę!
— Dla czego daremną? — spytał pan Czarniecki — nic nie jest daremnego, zda się choć dobry przykład.
— Daremną, — powtórzył Kaliński — bo stoicie ślachetnie przy sprawie zgubionéj, jak Kato.
— Czyjaż to sprawa zgubiona? — posępnie spytał Kordecki, — sprawa Boża i sprawiedliwości?
— Nie śpierajmy się xięże przeorze, — zawołał Kaliński zawsze słodko i przymilająco — lecz pozwólcie mi mówić: wy oddawna zamknięci w klasztorze, oddani modlitwom, zagrzebani w pobożnéj kontemplacji Boga, nie wiecie i nie widzicie co się w koło was dzieje. Dla was bieg rzeczy ziemskich jest obcy, my cośmy się do niego wmięszali, co z tym potokiem płyniemy, jaśniéj widzimy stan Polski i inexorabile jéj fatum. Tak! potrzeba się rozstać ze słodką myślą wierności Janowi Kazimierzowi, bo Jan Kazimierz Polskę zgubił i gubi....
Zamojski wzdrygnął się, ale nie przerwał.
— Od Zygmunta III — mówił poważnie Kaliński, — którego na tron powołało przywiązanie nasze do krwi Jagiellońskiéj, przywiązanie tak ślepe żeśmy jéj szukali w zmięszanéj z inną, byle choć kroplę jéj mieć na tronie; wszystko szło opak i na zgubę. Zygmunt III-ci był obcy, nigdy się nie stał naszym, nigdy nie zjednoczył z Polską; obcy umysłem, sercem, nałogami, niewczesném lub nieumiejętném ubieganiem się za władzą absolutną, wywołał opór, niesnaski, rozdwojenia i piérwszy skłonił nas ku upadkowi. Władysław IV trzymał jeszcze ręką silną, ale niepewną tego co czyniła, na pochyłości góry, losy państwa; Jan Kazimierz ze swą niestałością, ze swym płochym umysłem, do ostatka nas przywiodł. Stan kraju okropny: Car z jednéj, Szwed z drugiéj, Kozacy właśni poddani z trzeciéj, szarpią nas strony; w środku zamęt nierozplątany. Komuż to wszystko przypisać jeżeli nie jemu?
— Samym sobie! — przerwał Przeor — sobie tylko! cóż winien monarcha, któremu nieustannie wiążą ręce, pod pozorem by ich na własnych poddanych nie użył. Który pogląda tylko zkąd mu zawieje rokosz i wojować musi nie z nieprzyjacielem tylko, ale z poddanemi swemi. Daliżeście im siły potrzebne do dzieł wielkich? daliżeście im serca wasze?
— Dla czegoż nigdy tak źle jak teraz nie było? — podchwycił starosta — dla czego nawet za ojca i brata, nie widzieliśmy tych klęsk bez ratunku, dzisiejszych? Tu nie los sam, i niemy, ale głowa narodu jest winną. Piérwszym dla nas kraj być powinien, a gdy stérnik na przepaście prowadzi, okrętu raczéj niżeli stérnika, patrzeć winniśmy. Żal mi z serca Jana Kazimierza, boleję nad losem jego jako człowieka, ale nie żałuję go jako króla i z przekonania idę z Karolem Gustawem. Król co z kolei dwie rzucił na łup stolice, którego opuściło wojsko, lud, wodzowie, już winien być musi.
— O sroga Boża karo! zawołał przełożony — i to mówi poddany, syn to na ojca tak się odzywa!
— Jestem naprzód synem kraju, rzekł Kaliński, boleję ale patrzę, płaczę ale wybieram gdzie zbawienie. Dziś najmniejszéj niéma wątpliwości, że z Janem Kazimierzem trzymając, wszyscybyśmy na Spiż pójść powinni, płakać, lamentować i coraz daléj uciekać. Ale Bóg łaskaw dał nam we wrogu obrońcę, cudem swéj dobroci, podporę, opiekuna, nowego i silnego króla.
Kordecki zżymnął się, milczał, Zamojski ręce ścisnął, Czarniecki się żywo przechadzał, jakby mu ciężko było w miejscu wytrwać; reszta zgromadzenia wymową Kalińskiego zdawała się zdumiona razem i zajęta.
Palec to Boży widoczny, mówił daléj Starosta, cała Polska zwraca się ku temu obrońcy i poddaje mu zgodnie: wojska, województwa, wodzowie, panowie, miasta, zamki, lud, garną się pod jego opiekę; — Polska w téj chwili w jego rękach. Wy jedni jak wyspa wśród morza stoicie opierając się sile, oczewistości, rachubie, i rzekłbym rozumowi, gdybym nie umiał cenić uczuć pięknych i świętych ale czczych i do niczego nie wiodących, które was ożywiają.
Kordecki jeszcze milczał, a Kaliński, którego oka nie uchodziło, że wiele uczynił kilką słowami, pośpiesznie ciągnął daléj:
— Rozumiem to, że zakonników wiąże przysięga złożona królowi, silniéj niż innych, bo sądzicie w pobożności swéj, że jéj życiem nawet broniąc dotrzymać powinniście. Ale przysięga o tyle tylko zobowiązuje, o ile jest z obustron dotrzymaną, a Jan Kazimierz ją złamał, opuścił nas i uciekł; sam się zrzekł czego utrzymać nie mógł, sam się wyzuł i powiedział wychodząc z Krakowa: Róbcie co się wam zda lepiéj. Jakoż miljony, cały naród uznał się swobodnym od przysięgi. I dziś może być heroizmem, ale jest szaleństwem stać przy Janie Kazimierzu, który już królem nie jest de facto i de jure. Szanuję to obłąkanie, ale go podzielać nie mogę.
— Obłąkanie! szeptał chodząc Czarniecki, gadzina, gadzina! a jak słodko argumentuje! niepoczciwe licho!
Kordecki wstrzymywał się widocznie.
— Niechcę być doradzcą, z westchnieniem mówił Kaliński, bo rady odrzucacie choć z serca pochodzą, ale w obec tego co się dzieje, inaczéj jak rychłego poddania radzić wam się nie godzi. Jedni, nie zwyciężycie wszystkich, Król Karol Gustaw, którego sobie malujecie jakąś straszną poczwarą, obiecuje dla Polski być ojcem; wszystkie prawa wasze potwierdza, wszystkie zachowuje swobody; katolickiéj wiary niszczyć nie myśli, nie prześladuje, owszem na równi z własną opiekować się nią przyrzeka. Kto wie czy dla nas nie nawróci się jak Jagiełło? Jego zamiary względem Jasnéj-Góry są ojcowskie; nie opanować ją, ale bronić jéj pragnie; chce ją umocnić załogą. Jeśli zniszczoną zostanie, wy sami tylko temu winni będziecie.
— Co za troskliwość ojcowska! mruczał Czarniecki. Przeor zadumany, milczał, okiem mierząc twarze wszystkich, a między ślachtą już widocznie zwątpienie i bojaźń widać było. Niektórzy szeptali między sobą znacząco, i gdyby ich Kordeckiego nie wstrzymywała przytomność, znać, że gotowi byli traktować z Kalińskim.
— W istocie, — rzekł odważniejszy Moszyński, — wszyscy to poniekąd czujemy, co pan Starosta lam facunde powiada, wszyscy to czujemy, ale cóż, kiedy bo i Miller strach...
— Tak! tak! dodał pan Jan Skórzewski, gdyby choć dobre przynajmniéj wyjednać warunki.. Kalińskiego oczy zabłysły radością: ślachta się odzywała, przeor zdawał milczéć umyślnie i tylko wyglądać jak przystąpić od siebie do traktowania; Starosta widział się już u celu, i mówił daléj żywo.
— Z generałem, między nami mówiąc, łatwa sprawa, jego pieniędzmi ująć najłatwiéj; a co raz podpisze, tego dochowa, dać mu okup na który się złożycie łatwo i po wszystkiém..
— Ale kościoła, skarbcu, nie poszanuje, odezwał się Moszyński.
— Co się tycze kościoła, jest dekret królewski, który całość jego zabezpiecza, — rzekł Kaliński, — nie poważy się go przestąpić Miller, do jednéj rzeczy mógłby się tylko przypytać, do dzwonów, miedzi i spiżu, ale i to mu zapłacić można, porozumiawszy się z dowódzcą artyllerji: to jego sprawa i zarobek.
— A bezpieczeństwo osób? — coraz więcéj ośmielony milczeniem Kordeckiego, spytał Skórzewski.
— O! za to ręczyć mogę, — odparł Starosta, — z resztą optare z dwojga złego, mniejsze zawsze wybrać należy. Szwed wchodząc jako przyjaciel inaczéj, jako wróg inaczéj sobie postąpi; rozjątrzony, szturmem biorąc twierdzę, nic oszczędzać nie będzie.
Niektórzy zadrżeli ze strachu, starosta korzystał z usposobienia.
— I gdyby chciał, — rzekł, — to żołnierza nie utrzyma, skoro rozjadły na mury, a przez mury do twierdzy wpadnie... O! naówczas biada wam, bo wściekły będzie i mściwy, a dość go rozdrażniliście.
— Ale wy panie Starosto, przerwał Moszyński, co macie ucho łaskawe u niego, czy nie moglibyście...
Kordecki cierpiał i słuchał, zdawał się twarzą nie przeciwić tym mowom, jakoby ludzi probował, a gdy coraz większa liczba ślachty i kilku zakonników ku Kalińskiemu się już zbliżyła, gdy starosta zwyciężca rozpromieniał, widząc skutek swéj mowy, i gotował zbierać jéj owoce, powstał dopiéro ze zgrozą na twarzy, któréj odmalować niepodobna; płomień miał w oczach, a czoło oblekło się wyrazem oburzenia.
— A — zawołał wznosząc ręce, — ludzie małéj wiary, ludzie słabi i biedni, jakże to was lada wiatr nagina gdzie zechce! I jakże kraj niema ginąć, jak się do upadku nie chylić, gdy dziś bohatérowie w obronie świętości waszych, jutro je gotowiście dla kilku słów miodowych, oddać sami w ręce wroga. — Słuchałem cię panie, obrócił się do Kalińskiego, z cierpliwością, ze zdumieniem. Zwykli Polacy kłaść winę swoją na barki cudze, i dziś się to tak dzieje! Król wam winien! a któż go opuścił? Kto mu wojska odmówił? kogo miał przy sobie wiernym w nieszczęściu? kto robił związki dla żołdu po obozach? kto zrywał sejmy gdy ojczyzna gwałtu rady wołała? Nie król — nie król, ale my sami... Kto Ruś oburzył jeśli nie my, obejściem z nią nie braterskiem ale pańskiem? Kto piérwszy jeśli nie zdrada wwiodła Karola Gustawa? Wierzcie jeźli chcecie, że zginąć musiemy, ale Bóg silniejszy jest nad wszystkich, Bóg zwycięztwa, Bóg siły! i sprawiedliwości. Karze ale się lituje Bóg. Wygnańcy wracają, padają zwyciężcy. Nie cieszcie się zawcześnie; obietnice szwedów wielkie, — patrzcie ich owoców. Z przysięgi nikt nas nie może rozwiązać krom śmierci, nie jesteśmy i nie będziemy poddanemi Karola Gustawa, króla obcéj nam wiary i nieprzyjaciela naszéj... A! panie starosto, żal mi cię, bo to tylko widzisz, co cię z blizka otacza, a ślepy jesteś na resztę. Podnieś się a spójrz w świat i Polskę z myślą Bożą, — inaczéj i jaśniéj zobaczysz...
To rzekłszy i wstrzymując wybuch pobożnego gniewu, który go przejmował, Kordecki jął żegnać Starostę, aby się pozbyć gościa co siał przestrach i zwątpienie.
— Zmierzcha, rzekł, powrót z twierdzy do obozu, mógłby być niebezpiecznym po nocy, zatrzymywać zaś przez noc nie śmiemy, bośmy tu oblężeni, ściśnieni i nie mielibyśmy czém przyjąć godnie tak znakomitego gościa.
Kaliński chwycił za czapkę oglądając się do koła po twarzach i śledząc skutków, jakie sprawiła mowa jego, lecz pożegnany szybko odejść musiał, Zamojski dumnym wzrokiem odwiódł go do drzwi, a Czarniecki odstąpił, żeby uniknąć zbliżenia przy rozstaniu.
Oddano go w ręce brata Pawła, który uradowanego i upokorzonego razem, odprowadził do bramy. Ledwie się przez nią dostał na pole, gdy jadący przed nim z białą chorągwią żołnierz od szwedzkiéj kuli poległ. Można miarkować z jakim przestrachem uchodził starosta do obozu.
Z okien sali, w któréj jeszcze wszyscy zgromadzeni byli, jedni szepcząc niespokojnie, drudzy milcząc ponuro, a Czarniecki niecierpliwie łajał, ujrzał przeor wyjazd Starosty i wystrzał, który powalił o ziemię biédnego żołnierza.
— Patrzcie, — rzekł wskazując na to, — nie jestli to palec Boży! i przestroga!. Przyszedł sypać niezgodę między nami i kula go śmiercią przestrzegła, że nie same doczesne rzeczy w rachunek życia wchodzić powinny. Cóż strach, co słabość nasza w obec sumienia, wiary i Boga? Bracia! korzmy się i pokutujmy, bośmy słabi jak dzieci, — wołał przeor, — widziałem jakeście chciwie chwytali słowa wężowe, słowa kusiciela, który jak dzieci straszył was i jak dzieci nakłaniał gdzie chciał, widziałem serca wasze i płaczę. Dopóki tak niestali a tak niewierni będziemy Bogu i sobie, jakże kraj niema płynąć krwią i łzami? Opamiętajcie się ludzie małego serca i wierzcie Bogu; większych on zwycięztw dokonał. Oto ubożuchny syn przybrany cieśli z dwunastą prostaczkami, bez oręża krom słowa, podbił świat cały; a nie mógłby nas obronić?
— Lecz czy zechce? cicho spytał Moszyński.
— Zechce, jeśli mu uwierzym, odrzuci małowiernych! ale tu i ludzka rachuba nawet tyle przestrachu płonnego wzbudzać w was nie powinna. — Musiemy się obronić i obronim się. Zima sama odpędzi Millera, posiłki mogą nadejść od króla.
— Od króla, który ich sam niéma? rzekł Pan Skórzewski.
— Bóg mu je da.
— Ale strzeżonego pan Bóg strzeże, — dodał ślachcic.
— Wstyd słuchać takiéj mowy, żal na nią odpowiadać. Zamknęliście się tu ufając opiece Matki Bożéj, ufajcież Jéj do końca, a włos wam z głowy nie spadnie. Niedowiarków tylko a nieszczerych Bóg ukarać może. Módlcie się, pracujcie i ufajcie.
Chciano cóś mówić jeszcze, ale przeor wyszedł z sali.
To wyjście powiodło za sobą mnichów, a ślachtę rozdzieliło na kilka kupek różnych jak zdania. Jedni już o traktowaniu zamyślali, drudzy jeszcze o obronie, inni chcieli przekonywać to, co zwali, uporem Kordeckiego. Zamojski, który stale podzielał wiarę przeora stał i milczał gotując się na wspaniałą mowę; ale właśnie gdy ją miał rozpocząć i już łacińskie wyrzucił założenie:
— Tempus edax rerum...,
Słuchacze mu się rozbiegli, tylko xiądz Mielecki mimo idący usłyszawszy to zdanie, uśmiéchnął się i dorzucił do niego drugie:
— Tempora praeterunt more fluentis aquae. napisano na zegarku xiędza przeora, rzekł żartobliwie, wszystko to minie, a co sobie u Pana Boga wysłużym, to nasze...
I tak się rozeszli.