Kosmopolis/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kosmopolis |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Cosmopolis |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lekarz domyślił się doskonale. Kula Dorsenne’a trafiła Gorskiego po nad kostką. Dwa centymetry na prawo, lub lewo i Bolesław byłby padł trupem. Wywinął się skaleczeniem ręki, które miało go zatrzymać przez kilka dni w łóżku a później przez jakiś czas będzie musiał chodzić z temblakiem. To szczęśliwe rozwiązanie wprawiło człowieka namiętnego w rozdrażnienie niesłychane. Gdy przybył do siebie i gdy doktór jego domowy, wezwany na gwałt, opatrzył rękę i kazał mu przez parę dni spoczywać w łóżku, ogarnął go nowy napad bezsilnej wściekłości, większej od tej, jakiej doznał wczoraj i dziś rano. Wszystkie skrytki jego duszy, podniosłe i poziome, krwawiły się razem i zadawały mu cierpienia stokroć gorsze od rany. Przybiegł z Warszawy, przez całą Europę, na to, by zemścić się za zdradę w miłości, a przecież rywala nie dosięgnął. Zamiast wyzwać go natychmiast w salonie pałacu Steno, czekał i dał czas innemu podstawić się za tego, którego chciał skarcić. Ten drugi, którego śmierć byłaby nadała charakter tragiczny tej głupiej awanturze, został lekko raniony. Bolesław, policzkując Dorsenne’a, chciał zabić wiarołomcę, którego uważał za zdrajcę najświętszego zaufania. Dał tylko sposobność temu fałszywemu przyjacielowi do upokorzenia go dotkliwego, a w dodatku nie będzie się mógł bić znowu przez długi czas. Żadna z osób, które go obraziły, nie zostanie ukaraną, ani ten rywal nieokrzesany i nikczemny, ani kochanka zdradliwa, ani ten potwór Lidya Maitland, o której niegodziwości się dowiedział! Wszyscy oni byli szczęśliwi i tryumfowali w tym jasnym dniu majowym, a on jęczał na łożu boleści... Przekonali go zresztą o tem bardzo wyraźnie, jeszcze tego samego popołudnia jego dwaj sekundanci, jedyni goście, przed którymi drzwi nie zamknął. Zjawili się oni około godziny piątej. Wracali z wyścigów Tor di Quinto, które się tego dnia odbywały.
— Wszystko dobrze — zawołał Cibo — jestem pewny, że nikt o niczem nie wie... Powiedziałem ci, że ręczę za mego oberżystę, a świadków i woźniców zapłaciliśmy, by ust nie otworzyli...
— Czy pani Steno była z córką na wyścigach?... — zapytał Bolesław.
— Była — odrzekł rzymianin, zdziwiony tem niespodziewanem pytaniem tak, że zapomniał o swej zwykłej dyplomacyi.
— A z kim była? — zapytał znowu raniony.
— Z nikim. Była sama — odrzekł tym razem Cibo z pośpiechem, w którym Bolesław widział wyraźne kłamstwo.
— A pani Maitland była?
— Była z mężem — rzekł Pietrapertosa, nie rozumiejąc mrugań oczami Ciby — cały Rzym zresztą był.
Potem, zajęty jedynie wielką nowiną, zawołał:
— Wiesz o małżeństwie Ardei z małą Hafnerką? Wszyscy troje byli dziś na wyścigach, narzeczeni i ojciec. A jakie mieli miny uszczęśliwione! Wygląda to dość zabawnie. Kardynał Guérillot ma ochrzcić piękną Fanny...
— A Dorsenne był? — zapytał znowu chory.
— Przechadzał się z miną nadętą — mówił Cibo. — Ubawisz się, gdy ci opowiem dziwną jego odpowiedź, jaką ośmielił się nam dać. Zapytaliśmy go, jakim sposobem on, taki nerwowy, widziałeś go przecie przy grze, mógł do ciebie mierzyć bez najmniejszego drżenia. Bo nie można powiedzieć, żeby drżał... Zgadnij, co odpowiedział?... Że przypomniał sobie radę swego mistrza Stendhala, ażeby powtórzyć cztery wiersze łacińskie przed daniem ognia. A nie możnaby się dowiedzieć, co to za wiersze? — zapytałem. Owszem — odrzekł i począł deklamować: Tityre, tu patulae recubans...
— Jeżeli ten młody człowiek nie zadrwił sobie z nas, to żałuję go mocno... — zauważył Pietrapertosa.
Rozmowa tych dwóch braci marmurków zdenerwowała chorego. Powtarzali różne dowcipy i śmieli się swym dźwięcznym śmiechem. Pod pozorem koniecznego mu spokoju pozbył się tych zuchów, o których współczuciu dla siebie był przekonany, od których doznał wiele poświęcenia, ale którzy przykrość mu sprawiali, wywołując przed nim błyszczące radością sylwetki jego nieprzyjaciół. Co prawda, odpowiadali tylko na jego pytania, ale gdy się cierpi, tego rodzaju rozmowa staje się nieznośną. Obecność dawnej kochanki na wyścigach tego samego dnia, rozjątrzyła go nadzwyczajnie. Był pewny, że wiedziała od Maitlanda, którego znów Chapron musiał uwiadomić o podwójnym pojedynku i jego ranie. Wszak o nią się bił i tegoż samego dnia ukazała się publicznie, uśmiechnięta, kokietująca, jak gdyby dwa lata namiętności nie związały ich ze sobą, jak gdyby on dla niej był zwyczajną znajomością światową, gościem, zaproszonym niegdyś na obiad, lub wieczór. Znał doskonale jej charakter i wiedział, jak pożądała zawsze, gdy była zakochana, widoku swego kochanka. Widocznie naznaczyła Maitlandowi schadzkę na polu wyścigowem, jak jemu niegdyś naznaczała — i malarz pojechał, choć powinien czuwać nad rannym, nad odważnym i szlachetnym szwagrem, któremu pozwolił bić się za siebie! Jakże ten amerykanin, samolubny i nieokrzesany, był godnym kochankiem tej niegodziwej istoty! Myśl o tej parze szczęśliwej szarpała zazdrość ranionego, zazdrość połączoną z niesmakiem i przez dziwną sprzeczność przypomniał sobie swą własną żonę, tę dumną i czułą Maud, którą utracił, podobnie jak utracił Katarzynę Steno. Przypomniał sobie, jak kiedyś chorując, dozorowała go ta słodka, ta święta opiekunka. Widział znów to szczere wejrzenie, z jakiem ta małżonka, tak szkaradnie zdradzona, patrzała na niego, jak nie pozwoliła nikomu go obsługiwać, sama wszystko spełniając. A dziś? dziś pozwoliła mu odjechać na walkę, może śmiertelną, nie spojrzawszy nań wcale. Lekarz opatrzył go w jej nieobecności i nie dawała żadnego znaku życia, nic o niej nie wiedział, prócz tego, co mu syn mówił. Dziecko to kazał zawołać do siebie. Powiedział mu, zgodnie z umową, jaką zrobił z przyjaciółmi, że złamał rękę, schodząc ze schodów. Mały Łukasz odrzekł:
— Ale w takim razie, kiedy z nami się połączysz? Mama powiedziała, że jedziemy dziś wieczorem, lub jutro, do Anglii. Wszystko już jest zapakowane...
Dziś wieczór, lub jutro? A więc Maud spełnia swą groźbę; odjeżdża na zawsze, bez żadnych wyjaśnień. Nie będzie więc mógł jeszcze raz bronić swej sprawy przed tą kobietą, która z pewnością nie odpowie na nowe wezwanie, skoro w swej obrażonej dumie znalazła dość siły do zachowania się obojętnie w chwili, gdy on szedł prawie na śmierć. Wobec takiego zapadnięcia się wszystkiego, takich ruin dokoła siebie, Bolesław wpadł w głębokie zniechęcenie, w zniechęcenie zupełne, nieuleczalne w którem niema już żadnych nadziei, żadnych pragnień, jest tylko żądza zaśnięcia na zawsze. Jednakże zadawał sobie ciągle pytanie:
— A gdybym jeszcze raz spróbował?...
I odpowiadał sobie:
— Nie będzie chciała...
Gdy tak rozmyślał, służący wszedł z doniesieniem, że pani hrabina chce się z nim widzieć. Taki miał zamęt w głowie, że przez chwilę myślał, iż to idzie o hrabinę Steno i zdziwił się, widząc wchodzącą żonę. Przez te kilka dni doznał tylu wrażeń, taki był natłok wypadków, że stracił sąd o rzeczach, mimo to, nawet pod lufą pistoletu Dorsenne’a nie był tak wzruszony, jak teraz, gdy spostrzegł zbliżającą się do swego łóżka, to wcielenie żyjącego wyrzutu. Twarz Maudy, ta młoda i świeża twarz, na której zwykle błyszczała piękność krwi, odnawianej ciągle przez używanie, zwyczajem angielskim, świeżego powietrza i ćwiczeń codziennych, nosiła niezaprzeczone znaki łez, zgryzoty, bezsenności. Bladość policzków, obwódki ciemne koło oczów, suchość warg i wyraz goryczy na nich, drżenie powiek, wymowniej niż słowa mówiły o straszliwem wstrząśnieniu, które tę istotę wyrzuciło z równowagi życia. Te dwadzieścia cztery godzin wywarły na nią skutek taki, jaki wywiera długa choroba, gdy sama istota życia jest zakłócona. Stała się inną osobą. Ta zmiana, tak tragiczna i tak uderzająca, spowodowała, że Bolesław zapomniał o własnych troskach. Uczuł żal niezmierny i zdziwienie, gdy żona, tak widocznie dręczona zgryzotą, usiadła przy nim i gdy spostrzegł w jej oczach nieprzebłagany chłód. Jednakże była tu, i ta jej obecność niespodziewana stanowiła dla niego, nawet w tych smutnych warunkach, słodycz nieskończoną i rzekł z tym giętkim, napół dziecinnym wdziękiem, który umiał przybrać, gdy się chciał podobać:
— Przekonałaś się, że byłoby to okrucieństwem wyjechać bez widzenia się ze mną. Nie śmiałem cię o to prosić, a jednak jest to jedyną dla mnie pociechą, której pragnąłem... Dziękuję ci, bardzo ci dziękuję...
— Nie dziękuj mi — odrzekła Maud, wstrząsając głową — nie dla ciebie tu przyszłam. Przyszłam tu przez wzgląd na obowiązek... Pozwól mi mówić... — dodała, wstrzymując ruchem ręki odpowiedź ranionego — będziesz później odpowiadał... Gdyby szło tylko o mnie i o ciebie, powtarzam, nie zobaczyłabym cię więcej... Ale mamy syna...
— Ach! — zawołał z boleścią Bolesław — więc przyszłaś tu po to, żeby mi jeszcze bardziej dokuczyć... Mogłaś sobie jednak pomyśleć, że nie jestem wstanie dyskutować z tobą w tej kwestyi.. Zdaje mi się, że ci już powiedziałem, że nie będę opierał się twym prawom, byleś ty się moim nie opierała...
— Nie mam zamiaru mówić z tobą o moich, lub twoich prawach — przerwała Maud — ale o prawach naszego dziecka. Gdym odeszła od ciebie wczoraj, cierpiałam zanadto, bym nad czem innem mogła się zastanowić. Wtedy, wtem konaniu moralnem, przypomniałam sobie pewne zdanie mego ojca, które powtarzał często: gdy doznajesz cierpień, przypatrz się dobrze temu cierpieniu, a dowiesz się zawsze czegoś nowego dla siebie. Zawstydziłam się mej słabości i przypatrzyłam się mym cierpieniom. Dowiedziałam się najprzód, że słusznie należy mi się kara za to, żem poszła za mąż wbrew radom i poglądom mego biednego ojca...
— O! nie wypieraj się naszej przeszłości — zawołał młody człowiek — tej przeszłości, która mi jest drogą, mimo wszystko...
— Nie, nie wypieram się jej — odparła Maud — gdyż odwołując się do niej, przypominając sobie wrażenia ówczesne, znajduję w nich nie usprawiedliwienie, ale wyjaśnienie twego postępowania... Przypomniałam sobie, coś mi opowiadał o niedoli swego dzieciństwa i młodości; jakeś rósł między matką i ojcem, przepędzając pół roku u jednego, drugie pół roku u drugiego z rodziców, nie chcąc, nie mogąc ich sądzić, zmuszony ukrywać uczucia swe dla nich. Zrozumiałam po raz pierwszy, że ten rozdział rodziców musiał ci serce napoić boleścią w tej epoce. On to zepsuł twój charakter... i w dziejach twego życia czytam historyę Łukasza.. Słuchaj mnie, Bolesławie, mówię do ciebie tak, jakbym mówiła do Boga. Gdy ta myśl przyszła mi do głowy, nie miałam wcale zamiaru znów żyć z tobą. Byłoby to dla mnie zbyt ciężkiem. Nie! mówiłam sobie, zabiorę syna, będzie ulegał tylko moim wpływom... Tak stały rzeczy dziś rano, gdy cię ujrzałam odjeżdżającego, poświęciłeś mnie jeszcze raz! Gdybyś naprawdę żałował swych błędów, czy dopuściłbyś się tego nowego względem mnie afrontu? A później, gdy powróciłeś, gdy mi powiedziano, że masz rękę strzaskaną, chciałam sama powiedzieć Łukaszowi, że jesteś chory... Zobaczyłam, jak on cię kocha, jakie miejsce zajmujesz już w jego sercu i zrozumiałam, że choć prawo mi go daje, bo wiem, że mi go daje, to jego wiek dziecinny będzie taki sam, jak twój, jego młodość taka, jak twoja.. I wtedy (mówiła ze wzruszeniem, przebijającem się po przez dumę), choć mówisz o prawie, postanowiłam nie korzystać z niego, nie czynić zamachu na ten szacunek tak czuły, na to uczucie, jakie on ma dla ciebie i przyszłam ci powiedzieć: zrobiłeś mi dużo złego, zabiłeś we mnie coś, co się nigdy nie odrodzi. Czuję, że długo będę dźwigała na mej duszy i sercu ciężar na myśl, żeś mógł mnie tak zdradzić, jakeś ty mnie zdradził. Ale czuję także, że dla syna naszego taki rozdział, na który byłam zdecydowana zupełnie, będzie zbyt niebezpiecznym. Sądzę, że znajdę dość sił w sobie na to, by dalej żyć wspólnie... Ale natura ludzka ma swe granice i tę siłę znaleźć mogę, ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim? — zapytał Bolesław.
Mowa Maudy (gdyż była to mowa obmyślana, w której każde zdanie było rozważone przez to sumienie skrupulatne) odróżniała się nadzwyczajnie swą wyrozumowaną jasnością od stanu podniecenia nerwowego, w jakiem żył od dni kilku. Była ona dla niego o wiele przykrzejsza od najgwałtowniejszych wyrzutów. Niektóre z jej zdań, jak np. zdanie o jego charakterze zepsutym, dotknęły go jak każda prawda, do której się nie przyznajemy, choć wiemy, że jest tak. Miłość własna uczuła się tem obrażona. Współcześnie doznał wzruszenia na myśl uczuć swego syna i zrozumiał, że jeżeli teraz nie pogodzi się z Maudą, to już nigdy się nie pogodzi. To też mówił:
— Tak, pod jakim? Choć mówisz do mnie bardzo surowo i choć mogłabyś mi to samo powiedzieć innemi słowami, choć bardzo mi jest przykro, że na podstawie jednego błędu potępiasz mój charakter, jednakże kocham cię, kocham mego syna i z góry podpisuję się na twoje warunki. Zbyt szanuję twój charakter, bym mógł wątpić, że warunki te nie zgodzą się z moją godnością. Co do dzisiejszego pojedynku, wiesz dobrze, że zapóźno już było cofać się bez narażenia honoru...
— Chciałabym, żebyś mi najprzód przyrzekł — odrzekła pani Gorska, nie zwracając uwagi na ostatnie słowa — że przez cały czas, gdy będziesz się leczył, nikogo nie będziesz przyjmował, tak samo, jak ja... Nie zniosę tej kobiety u siebie, ani też nikogo, któryby mi o niej mówił, lub któryby tobie o niej mówił...
— Przyrzekam ci to — odrzekł Gorski, który ucieszył się niezmiernie z tego pierwszego dowodu, że zazdrość o kochankę była jeszcze tak żywą wśród urazy żony i dodał z uśmiechem: nie będzie to zbyt wielkiem poświęceniem... Następnie?...
— Następnie... jak tylko lekarz zezwoli, pojedziemy do Anglii. Zostawimy rozkazy, by wszystko tu sprzedano. Na przyszłą zimę osiądziemy, gdzie będziesz chciał, ale nigdy już w tym domu, ani w tem mieście...
— Dobrze — odrzekł Bolesław — i to także nie jest żadnem poświęceniem... Cóż więcej?...
— Nakoniec — szepnęła głosem stłumionym, jakby się samej siebie wstydziła — nigdy nie będziesz do niej pisał, nigdy nie będziesz chciał się dowiedzieć, co się z nią dzieje...
— Daję ci na to słowo — zawołał Bolesław i wziął ją za rękę — cóż więcej?
— Już nic — odrzekła, cofając rękę, ale wolno. I jak gdyby chciała wprowadzić w czyn swe przyrzeczenie przebaczenia, poprawiła własnoręcznie pod głową chorego poduszkę, która się nieco usunęła.
— Nie, moja szlachetna Maud, jest jeszcze coś — mówił on tymczasem.
— Tem czemś jest to, że dowiodę ci tego, com wczoraj mówił, to jest, że pomimo mych błędów, kocham cię zawsze. Dziś zjawiasz się przedemną, jako matka, ale ja chcę mieć żonę, moją drogą żonę i odzyskam ją...
Nie odpowiedziała nic. Słuchając ostatnich jego słów, doznała wrażenia, które nigdy już w niej zatrzeć się nie miało. Pod wpływem boleści, jaka ją dotknęła, nabyła świadomości głębokiej o naturze swego męża, o tej giętkości słowianina, która ją niegdyś tak zachwycała, a która teraz grozę w niej budziła. Człowiek ten, o sumieniu ruchliwem i miękkiem, już sobie przebaczył. Wystarczał mu ten projekt zgody, rozłożonej na długie lata, by mieć nadzieję jak najlepszą i był przekonany, że spełni wzięty na siebie obowiązek. Przez tydzień, który upłynął między tą rozmowną a odjazdem, ściśle wypełniał słowo, dane swej żonie. Napróżno Cibo, Pietrapertosa, Hafner, Ardea usiłowali dostać się do niego, a gdy znalazł się w pociągu, unoszącym go do Florencji, zapytał się żony z dumą, tym razem przez fakta usprawiedliwioną:
— Jesteś ze mnie zadowolona?
— Jestem zadowolona, żeśmy Rzym opuścili — odrzekła wymijająco i było to prawdą podwójnie. Najprzód nie miała żadnych złudzeń co do tej energii moralnej, z której Bolesław był tak dumny. Wiedziała, że ta wola chwiejna była na łasce pierwszego lepszego wrażenia. A przytem, nie wyznała tego wcale przed mężem, że do boleści zdradzonej małżonki przyłączyła się boleść złamanej przyjaźni. Nagle wykrycie hańbiącego postępowania matki Alby, nie zabiło w niej silnego przywiązania, jakie miała dla tej dziewczyny i przez cały ten tydzień, ciągle się niepokoiła.
— Co ona sobie o mnie pomyśli? Co jej powiedziała matka? Czy zrozumiała wszystko?
Ilekroć wychodziła z domu zawsze sobie zadawała pytanie:
— A jeżeli ją spotkam?
Ilekroć obaczyła listonosza, drżała, by nie ujrzała koperty z pismem Alby, tem pismem nieregularnem i nerwowem, zdradzającem tajny brak równowagi w tem dziwnem dziecku. Tak kochała „biedną małą duszyczkę“, jak nazywała z angielska hrabiankę. Polubiła ją tą szczególną przyjaźnią, jaką miewają młode kobiety dla dziewcząt, jest to uczucie bardzo silne i bardzo delikatne, podobne w swem odcieniu do miłości siostry starszej dla młodszej. Wchodzi w nie trochę naiwnej protekcyonalności, trochę smutku wdzięcznego i romantycznego. Starsza przyjaciółka zwykle jest surową i karcącą. Usiłuje ona okiełznać zbyteczny zapał przyjaciółki młodszej, którego jej zazdrości. Słucha i wywołuje nawet zwierzenia z powagą doradczyni, której doświadczenie jest jeszcze tak świeżem. Przyjaciółka młodsza jest ciekawą i dziwi się wszystkiemu. Pragnęłaby poznać całą prawdę, cały szereg tych myśli i wzruszeń, które towarzyszą ostatnim latom panieństwa. A jeżeli jeszcze, jak to właśnie było z Albą Steno, zachodzi pewne nieporozumienie między tą młodą przyjaciółką a matką, to wtedy to uczucie dla siostry z wyboru nabiera takiej głębokości, że nie można go zerwać bez dotkliwego bólu dla jednej i drugiej strony. Dla tego to wierna i szlachetna Maud, wyjeżdżając z Rzymu, doznawała zarazem radości i zgryzot — radości, że nie będzie potrzebowała tłomaczyć się przed Albą; zgryzoty, gdyż ta myśl, że nigdy nie będzie się mogła usprawiedliwić przed swą przyjaciółką, że nigdy jej kochać nie będzie mogła otwarcie, tak jak ją kocha skrycie, sprawiała jej przykrość. I patrząc na miasto ginące w oddali, z szeregiem migotliwych świateł, szeptała:
— Niech mnie sądzi źle, ale nie odgadnie nigdy przyczyny... Któż jej teraz przeszkodzi oddać się zupełnie uczuciu dla tego Dorsenne’a niebezpiecznego i zdradliwego? Kto ją pocieszy w smutku? Kto ją obroni przed matką?... Możem źle zrobiła, pisząc do tej kobiety list, który jej oddano w obecności córki... Biedna mała duszyczko!... Niech cię Bóg ma w swej opiece!...
I zwróciła się do syna i pieścić się z jego włosami poczęła, jak gdyby przez oczywistość obowiązku chciała zapobiedz tęsknocie, która ją dręczyć zaczynała, na myśl o uczuciu, jakie na zawsze poświęciła. Była to natura zbyt czynna, zbyt przywykła do brytańskiej cnoty self control, by zagłębiać się miała w żale próżne i bezowocne. A jednak jeszcze dziś, po wielu miesiącach, które upłynęły od smutnych wypadków, jakie rozegrały się po jej wyjeździe, nie może się powstrzymać od dreszczu gdy sobie przypomni przeczucie, jakie nią owładnęło w kącie wagonu, przeczucie katastrofy zawieszonej nad niewinną głową Alby. Los „biednej małej duszyczki“ zależny był od innych osób i wyrzuty, jakie sobie robiła Maud, z powodu okropnego listu, który przesłała pani Steno, były bardzo słuszne.
Kiedy służący oddał ten list hrabinie mówiąc, że pani Gorska nie może jej przyjąć, z powodu niezdrowia, Alba Steno chciała pobiedz do pokoju swej przyjaciółki:
— Chcę ją uścisnąć i zobaczyć, czy czego nie potrzebuje — powiedziała.
— Kiedy pani hrabina zabroniła kogokolwiek przyjmować — odrzekł służący z zakłopotaniem, a w tejże chwili pani Steno, która już przeczytała list, rzekła głosem, który zdziwił Albę, tak był wzburzony.
— Chodźmy ztąd. I ja także nie czuję się dobrze...
Ta kobieta, tak dumna, tak przywykła do tego, że wszystko uginało się przed jej wolą, zadrżała boleśnie pod straszną zniewagą słów, które ją wypędzały z taką sromotą, ją, Katarzynę Steno! Zbladła okropnie, twarz jej się zmieniła i po raz pierwszy i ostatni Alba ujrzała matkę drżącą na całem ciele. Ale trwało to tylko chwilę. Już na dole energia obudziła się w tym dzielnym charakterze, stworzonym do wzruszeń silnych i do zmian nagłych. Jakkolwiek jednak wzruszenie to było przelotnem, zauważyła je jednak Alba i była niem żywo dotknięta. Na chwilę nawet nie wątpiła, że list był przyczyną tej nadzwyczajnej zmiany w postawie i zachowaniu się hrabiny. Niemniej niezwykłem było to, że Maud nie chciała jej, przyjaciółki, przyjąć. Cóż się więc działo? Co zawierał ten list? Co przed nią ukrywano? Jeżeli wczoraj odgadła, że między matką i Bolesławem Gorskim odbyła się scena gwałtowna i z tego powodu uczuła „ukłócie szpilki“, to teraz czyż mogła być spokojną wobec stanu, w jaki wprawiło tę matkę kilka wierszy żony Bolesława? Przyszły jej na myśl denuncyacye bezimienne, a z niemi wszystkie te podejrzenia, które napróżno od siebie odpychała od tak dawna. Niekiedy pewne przypuszczenia tak silnie przyczepiają się do danych faktów, że stają się nieomal pewnością. Tego rodzaju przypuszczenia owładnęły, niestety, Albą. Pomyślała sobie, że może jaki wypadek, może takaż sama denuncyacya, uwiadomiła Maudę o stosunku pani Steno z Bolesławem i że w tem leżała przyczyna grozy, jaką list ów sprawił hrabinie. Ta ostatnia, jakkolwiek nie wiedziała wcale, że w duszy córki oddawna rozgrywa się dramat moralny, którego ustępem decydującym była scena powyższa, to jednakże zanadto była przebiegłą, by nie miała zrozumieć, że wzruszenie jej było zbyt widocznem i że trzeba powód jego wyjaśnić. A przytem zerwanie z Maudą było nieuniknionem i przyczynę jego należy Albie wytłomaczyć. Ta matka, tak winna, a zarazem tak oddana swemu dziecku, powziąwszy tę myśl, zaraz ją wprowadziła w wykonanie:
— Zgadnij, co mi Maud napisała?... — rzekła nagle do córki, gdy siedziały obok siebie w powozie.
Słowa te rozlały balsam na duszę Alby. Matka pokaże jej list! Ale radość ta nie trwała długo. List został tam, gdzie go hrabina wsunęła, zgniótłszy go wprzód nerwowo; włożyła go za rękawiczkę i mówiła:
— Obwinia mnie, że jestem przyczyną pojedynku między jej mężem i Florentynem Chapronem i zrywa stosunki w tym liście, nie zobaczywszy się wprzód ze mną, nie rozmówiwszy się jak należy....
— Jakto? Bolesław Gorski bije się z Florentynem Chapronem? — zapytała ze zdziwieniem Alba.
— Tak, wiedziałam już o tem od Hafnera. Nie mówiłam ci, bo nie chciałam cię martwić, ze względu na Maud i jeżelim czekała tak długo na nią, to tylko dlatego, by ją uspokoić... I tak mi się pięknie wywdzięczyła za moją przyjaźń!... Zdaje się, że Gorski obraził się na Chaprona, z powodu jakiegoś zdania o polakach, jednego z tych zdań nieuzasadnionych i głupich, jakie codziennie dają się słyszeć o różnych narodach, o nas, włochach, o francuzach, anglikach, niemcach, żydach, a które niczego nie dowodzą... Powtórzyłam żartem to zdanie przed Gorskim... Osądź sama. Czyż to moja wina, że człowiek ten, zamiast roześmiać się z tego, poleciał i znieważył Florentyna, czego rezultatem jest ten głupi pojedynek? I Maud pisze, że mi nigdy nie przebaczy, że jestem złą przyjaciółką, że zrobiłam to naumyślnie, by jej męża rozdrażnić!... Ano, niech sobie czuwa nad swym mężem, niech go zamyka, kiedy jest waryatem! I ja ich przyjmowałam u siebie, jak Bóg wie kogo, zaznajomiłam ich ze wszystkimi w Rzymie i przed chwilą o niej tylko myślałam!... Słyszysz — dodała, ściskając rękę córki z wściekłością o tyle szczerą, o ile jej słowa były kłamstwem — zabraniam ci widzieć się z nią i pisać do niej. Jeżeli mnie nie przeprosi za swój list grubiański, to nie chcę jej znać wcale. Zanadto byłam dobra i mam teraz!...
Alba, słuchając tego opowiadania, po raz pierwszy w życiu była pewną, że matka jej kłamie. Od chwili, gdy podejrzenie zbudziło się w jej duszy, odnośnie do tej ostatniej, jej uwielbienie i miłość dla matki ulegała ciągłym zmianom. Jednakże po każdej rozmowie z matką, podejrzenia te znikały. Pochodziło to ztąd, że pani Steno po za swą niemoralnością miłosną, miała naturę szczerą i prawą. Ktokolwiek znał ją bliżej, wiedział, że nie była ona wcale aktorką. Właściwe jej zuchwalstwo i pewien rodzaj pogody, z jaką oddawała się swym namiętnościom, zacierał zupełnie jej rozpustę i budził w nią wiarę. A przytem nie kłamała ona nigdy, chyba w ostateczności. Odraza, jaką czuła do wszystkiego co małe i poziome, nakazywała jej w większości wypadków nie odzywać się wcale, milczeć, co prawie zawsze najlepszym bywa środkiem do ukrycia prawdy. Gdy już w ostateczności musiała się uciec do kłamstwa, to starała się, by kłamstwo to było prawdopodobnem i prostem. Tak sobie postąpiła i teraz. Florentyn w rzeczy samej miał zwyczaj powtarzać nieustannie rozmaite dowcipy, dotyczące różnych narodów, dowcipy niesmaczne i niesprawiedliwe. Sama Alba nieraz i nie dwadzieścia razy słyszała, jak ten zacny zkądinąd człowiek wygłaszał tego rodzaju żarty tanie i łatwe, o które w ostateczności ktoś, usposobiony drażliwie mógł się obrazić. Nic więc nie było w tem nadzwyczajnego, że tego rodzaju okoliczność mogła wywołać pojedynek między Gorskim i Chapronem. Ale z drugiej strony ten Chapron był szwagrem Maitlanda, nowego przyjaciela, którym się zajęła pani Steno, podczas nieobecności polaka. Szwagier to był zresztą niezwykły. Dorsenne mawiał o nim, że „gotów jest spalić cały Rzym, żeby ugotować jajko dla męża swej siostry“... Kiedy więc pani Steno powiedziała córce o tym pojedynku, ta natychmiast wyprowadziła z tego wniosek, że „Florentyn bije się w zastępstwie swego szwagra“... I o kogo? o nikogo innego, tylko o panią Steno! Jednakże myśl ta nie byłaby długo trwała w głowie młodej dziewczyny, wobec prawdopodobnego bardzo wyjaśnienia hrabiny, gdyby Alba nie znajdowała w sercu swem dostatecznych dowodów na to, że matka nie mówi jej prawdy. Alba kochała Maud Gorską i była przez nią gorąco kochaną. Znała ona doskonale delikatną wrażliwość tej wiernej przyjaciółki i nawzajem przez nią była pod tym względem znaną. Skoro więc Maud zrobiła to, co zrobiła, skoro napisała do matki list, którego następstwem ma być nieuniknione zerwanie stosunków, to musiała mieć przyczyny bardzo ważne, prawie okropne. Do tych dowodów moralnych, przyłączył się wkrótce dowód materyalny. Znała przecież dobrze charakter hrabiny i jej przyzwyczajenia i jeżeli ta nie pokazała zaraz listu Maudy swej córce, to dlatego, że list ten niemożliwym był do pokazania komuś... Napróżno Alba odpychała od siebie te podejrzenia; napróżno starała się przekonać, że wieczorem, nazajutrz, na trzeci dzień wreszcie, otrzyma także od swej przyjaciółki list, który poprze wyjaśnienia matki. Nazajutrz atoli dowiedziała się tylko o całym przebiegu pojedynku, którego historyę Maitland opowiedział pani Steno, o dzikiej napaści Gorskiego na Dorsenne’a, o zimnej krwi tego ostatniego i o ostatecznym wyniku podwójnego spotkania.
— Widzisz więc — mówiła jej matka, że mam racyę, uważając Gorskiego za waryata... — Zdaje się, że dostał napadu szaleństwa po tym pojedynku, choć został raniony, i że go pilnują bacznie i nikogo do niego nie puszczają... Teraz rozumiesz, dlaczego Maud mnie czyni odpowiedzialną za ten wybuch waryactwa, które, jak się zdaje, jest dziedzicznem w rodzie Gorskich...
I w rzeczy samej taką bajkę wenecyanka i jej przyjaciele, Hafner, Ardea i inni, rozpuścili po Rzymie, dla zmniejszenia doniosłości skandalu. Zwykła to rzecz u kobiet, które podnieciły namiętności w mężczyźnie aż do szaleństwa nieomal, że dla odjęcia wszelkiego znaczenia jego słowom i czynom, oskarżają go o waryactwo. W tym wypadku, wściekłość Bolesława i dwa jego pojedynki w ciągu kwadransa, bez żadnych, jak się zdawało, powodów, najprzód z Florentynem Chapronem, potem z Dorsennem, dawała pewien pozór prawdy temu oszczerstwu. Gdy się dowiedziano na mieście, że pałacyk Doria jest zamknięty, że Maud Gorska nikogo nie przyjmuje, że nakoniec wywiozła męża w sposób wyglądający na ucieczkę, nie wątpiono wcale o pomieszaniu zmysłów Gorskiego. O romansie pani Steno z tym nieszczęśliwym nie mówiono wcale, chyba tyle tylko, że wystawiała się na straszne niebezpieczeństwo, gdyby to szaleństwo u niej było wybuchło. Z drugiej strony opinia stanowczo się oświadczyła przeciw sekundantom, którzy pozwolili, pomimo wyraźnego waryactwa, na podwójny pojedynek. Powstało z tego powodu takie mnóstwo sprzeczek gwałtownych, że aż władza na to zwróciła uwagę i gdyby nie wpływ jednego z krewnych Pietrapertosy, który zajmował przeważne stanowisko w ówczesnym gabinecie, bohaterowie tej awantury byliby oddani pod sąd. Tymczasem była ona głównym przedmiotem rozmów, tak dalece, że nawet dziwne ożenienie się Ardei, chrzest Fanny Hafner, sprzedaż pałacu Castagna, zdarzenia o wiele ważniejsze w oczach towarzystwa rzymskiego zeszły na plan drugi. Dwie osoby tylko zyskały na tej historyi, której początek pokryty był tajemnicą, dzięki ostrożnościom, przedsięwziętym przez Cibo. Jedną z tych osób był oberżysta w Tempo Perso, którego prosta bettola stała się przez te kilka dni prawdziwem miejscem pielgrzymki, dzięki czemu sprzedał on niesłychaną ilość wina albano i jajek na miękko. Drugą był wydawca Dorsenne’a, od którego księgarze rzymscy zamówili setki tomów.
— Gdybym miał taką historyę w Paryżu — mówił powieściopisarz do pani Steno — możebym doznał upojenia, jakie daje trzydzieści tysięcy sprzedanych egzemplarzy...
Żart ten wygłosił on w kilka dni po odjeździe Gorskiego, przy wyjściu z wystawnego obiadu na dwadzieścia cztery nakryć, wydanego w pałacu Steno na cześć Peppina Ardei i Fanny Hafner. Odzyskawszy, w skutek swego pojedynku, łaskę u hrabiny, stał się niejako członkiem rodziny, gdzie tym częściej bywał, im bardziej wzrastający smutek Alby, zaczął go coraz żywiej zajmować. Zagadkowość charakteru młodej panny zwiększała w nim zaciekawienie, tak dalece, że pomimo upałów, zapowiadających już nastanie niebezpiecznego lata w Rzymie, odkładał z dnia na dzień powrót do Paryża. Czy odgadła powody pojedynku, o którego szczegóły dopytywała się ze wzruszeniem widocznem w jej oczach tak błękitnych, tak jasnych, przejrzystych i tajemniczych zarazem, jak wody niektórych jezior alpejskich, leżących u stóp lodników? Uważał za właściwe zaprzeczać w sposób stanowczy szaleństwu Bolesława Gorskiego, wiedząc doskonale, że pogłoska ta niema żadnej podstawy. Ale zaprzeczanie to nie usuwało pani Steno z całej awantury i w ogóle było złym w tym względzie środkiem. Może też dlatego widział, w ciągu tego opowiadania, piękne, załzawione oczy Alby, pokrywające się zasłoną smutku niewytłomaczonego, jak gdyby złą jej powiedział nowinę. Nie pojmował tego, że gdy zdanie o pomieszaniu zmysłów Gorskiego, Alba po raz pierwszy usłyszała, poczęła w ten sposób rozumować:
— Jeżeli Bolesław jest waryatem, jak to wszyscy jednogłośnie utrzymują, to dlaczego Maud, którą znam i która mnie kocha, składa odpowiedzialność za ten pojedynek na moją matkę, tak dalece, że pogniewała się nawet na mnie i odjechała, nie napisawszy mi ani słówka?... Nie, w tem jest coś innego...
I przypomniawszy sobie fizyonomię matki w chwili, gdy czytała list Maudy, zrozumiała wszystko. Scenę tę, choć już półtora tygodnia od niej upłynęło, miała ciągle przed oczami; widziała nieustannie tę twarz, tak zwykle pewną siebie i wyniosłą, wzruszoną do głębi i zaniepokojoną. W rzeczy samej „biedna duszyczka“, nie mogła pozbyć się tej myśli, że jej matka nie jest kobietą uczciwą...
Była to myśl tym straszniejsza, że Alba całkiem niewinna fizycznie, oddawna już utraciła nieświadomość dziewiczą. Słuchając nieraz rozmów zbyt swobodnych w salonie matki, obczytana w romansach, które jej bez wyboru wpadały w rękę, wiedziała, że słowo kochanek i kochanka znaczyło pewien określony związek fizyczny — i stosując te wyrażenia do stosunku matki, najprzód z Gorskim, a potem z Maitlandem, cierpiała nadzwyczajnie. Męki tej doznawała przez cały obiad, po którym Dorsenne chciał z nią pogawędzić trochę wesoło. Siedziała obok malarza, i oddech tego człowieka, jego ruchy, ton jego głosu, sposób picia i jedzenia, cała wreszcie postawa, była dla niej tak nieznośną, że piła tylko wodę z lodem, by nie zemdleć. Kilkakrotnie, w czasie tego obiadu długiego, śród błyszczącej mieszaniny przepysznych sreber i wspaniałych kryształów weneckich, wśród woni kwiatów i iskier brylantów, zauważyła wzrok Maitlanda, wlepiony w hrabinę, z wyrazem, który ją oburzał, gdyż widziała w nim namiętną zmysłowość. Raz nawet zdawało jej się, że matka tak samo na niego spogląda. Teraz dopiero odczuła ze straszliwą wyrazistością to, co dotąd tylko instynktownie odczuwała, to jest bezwstydny charakter piękności matki. Dogaressa z perłami w złotych włosach, z szyją i ramionami nagiemi, w staniku, którego blado zielona materya podnosiła nieporównaną białość jej piersi, z ustami wilgotnemi, z oczami lubieżnie błyszczącemi śród długich rzęs, wyglądała, siedząc w środku stołu, jak królowa i jak zalotnica zarazem. Podobną była do tej Katarzyny Cornaro, do tej królowej rozpustnej Cypru, namalowanej ognistym pendzlem Tycyana, której imię pani Steno godnie nosiła. Alba przez tyle lat tak była dumną z tej błyszczącej zalotności hrabiny, z tych ramion rzeźbionych, z pysznej postawy, twarzy, opierającej się czasowi, z tego kwiatu życia, którego wyrazem była ta istota świetna. Ale teraz, w czasie obiadu, wstyd ją niemal ogarniał. Cierpiała, patrząc na panią Maitland, siedzącą nieco opodal, z czołem zmarszczonem, z oczami chmurnemi, z ustami pełnemi goryczy, trawioną przez myśli bolesne. I pomyślała sobie: „a więc Lidya ich podejrzywa“? Jestże to możliwem, by jej matka, tak szlachetna, tak wspaniałomyślna, tak dobra, zdolną była do uśmiechu pełnego spokoju i wyższości, mając taką tajemnicę w sercu? Jestże to możliwem, by zdradzała Maudę przez tak długi czas zawsze z tym błyskiem radości w oczach? A gdy Alba chcąc pozbyć się tych podejrzeń tak potwornych, które ją dręczyły, rzuciła wzrokiem dokoła stołu, spostrzegła Peppina i piękną Fanny siedzących obok siebie i barona nieco dalej napuszonego pod mnóstwem orderów, które miał na piersi. Wszędzie kłamstwo, wszędzie fałsz! Książe uśmiechał się do narzeczonej, jak gdyby ją kochał, i zaślubiał ją po kilkumiesięcznym niegodnym oporze przeciw temu mezaliansowi, na to tylko, by zapłacić pieniędzmi, o których wiedział, że pochodzą z kradzieży, długi, jakie zaciągnął dla podtrzymania egzystencyi głupiego hulaki! Ojciec także uśmiechał się do córki, którą sprzedawał przez próżność! Takie to myśli bolesne, których cień śledził Dorsenne na twarzyczce swej przyjaciółki, nie wiedząc źródła tego cienia i usiłował ją rozerwać po obiedzie, gdy podano kawę i gdy gwar rozmów pozwolił im odosobnić się w kąciku sali, napełnionej już przez gości.
— A więc — zawołał nagle wśród rozmowy o wydawnictwach i reklamach, z powodu których przytoczył kilka anegdot księgarskich — a więc zamiast, hrabianko, słuchać swego przyjaciela Dorsenne’a, zdaje mi się, że starasz się pochwycić kilka blue devils, unoszących się po sali...
— Unosiły się przynajmniej — odrzekła Alba i pokazując Fanny Hafner i księcia Ardea siedzących na kanapie, dodała: czy to, co panu mówiłam w przeszłym tygodniu, nie urzeczywistniło się? Ale nie znasz pan całej ironii, leżącej w tem wszystkiem. Nie byłeś pan na chrzcie tej biednej Fanny.
— Prawda, pani byłaś chrzestną matką... Myślałem, że Leon XIII będzie ojcem, a jaka księżniczka burbońska matką chrzestną... Tryumf Hafnera byłby głośniejszy...
— Musiał poprzestać na swym ambasadorze i na pańskiej słudze — odrzekła Alba z uśmiechem nerwowym i gorzkim. Czy jesteś pan zadowolony ze swej uczennicy? — spytała. — Robię postępy. Zaczynam się śmiać, gdy mi się na płacz zbiera... Ale i pan byś się nie śmiał, gdybyś był widział zapał pięknej Fanny... Było to wcielenie wiary... Tylko proszę nie żartować z tego...
— A gdzież się ceremonia odbyła? — zapytał Dorsenne, ulegając tej prośbie.
— W kaplicy Panien Kanoniczek.
— Znam to miejsce — przerwał powieściopisarz — jest to jeden z najpiękniejszych kątów Rzymu! Jest to dawny pałac Piancani, duży gmach naprzeciw domu, w którym sprzedają akwaforty wielkiego Piraneziego; znam... znam te zaułki i ruiny, tak pełne poezyi... Jest tam ogród na tarasie na górze, który na dachu tworzy jakby ramy z kwiatów i liści... Chcąc dostać się do kaplicy, trzeba iść po schodach krętych... można tam spotkać zakonnice w sukniach fiołkowych, w pelerynach czarnych, z twarzami szczupłemi wśród białych ram czepców i fartuszków ze szlaczkami. Prawdziwe schronisko dla bohaterek moich powieści... Byłem tam z moim starym przyjacielem Montfanonem. Gdyśmy wchodzili na tę wieżę, będzie temu ze dwa miesiące, usłyszeliśmy kilkanaście głosów dziewczęcych, delikatnych, wątłych, drżących, które śpiewały: questo cuor tu lovedrai[1]... Była to procesya uczennic, która zbliżała się ku nam ze świecami, a wysmukłe i blade światło tych ostatnich drżało w mroku dnia zapadającego... Wyglądało to prześlicznie.. Ale w każdym razie pozwól mi pani roześmiać się... gdy sobie pomyślę, jak się Montfanon rozgniewa, gdy mu ten chrzest opowiem... Niewiem tylko, gdzie znajdę starego szuana. Od czasu naszego pojedynku ukrywa się gdzieś... zapewne pokutuje. Powiedziałem już pani, że dla niego świat się nie poruszył od czasu Franciszka Gwizyusza. Żydzi i protestanci, według niego, powinni być zawsze na stosach paleni... Gniewa się, gdy mu monsignor Guérillot mówi o religijnych dążnościach Fanny. Gdyby się nawet rzuciła między lwów, jak święta Blandyna to nawet wtedy wołałby, że to świętokradztwo i oszustwo...
— Nie widział jej onegdaj — odrzekła Alba — ani wyrazu jej twarzy, gdy powtarzała „Wierzę...“ Nie mam w sobie mistycyzmu, wiesz pan o tem, owszem, częstokroć mam pewne wątpliwości. Są chwile, w których w nic nie wierzę, tak mi się życie wydaje smutnem i niegodziwem... Ale nie zapomnę nigdy tego wyrazu. Widziała Boga!... Kilka dam nabożnych było tam także. Staruszek kardynał jest bardzo szanowny... Wszyscy dokoła Fanny byli podobni do świętych obok Madonny, na obrazach pierwotnych, któreś mi pan nieraz pokazywał. A gdy chrzest się skończył zgadnij pan, co mi powiedziała: „módlmy się za mego ojca i za jego nawrócenie“... Prawda, że to smutne, bardzo smutne zaślepienie?
— W słowniku ojca, wyraz nawrócenie, konwersya ma zupełnie inne znaczenie. Konwersya, rzeczownik rodzaju żeńskiego, dotyczy tylko renty — rzekł Dorsenne żartując. — Ale podysputujmy trochę, hrabianko. Dlaczego ma być smutnem i niegodziwem to, że córka sądzi ojca według siebie? Przeciwnie, powinnaś pani cieszyć się z tego... Dlaczego ma to być smutnem, że ta czcigodna święta jest córką szkaradnego złodzieja?... Jakżebym chciał, żebyś pani była naprawdę moją uczennicą i żeby to nie wyglądało śmiesznie, gdybym pani dał lekcyę domyślności, tu w tym salonie... Powiedziałbym pani: jeżeli widzisz jedną z tych anomalij, która cię oburza, pomyśl o jej przyczynach. To takie łatwe. Fanny, jakkolwiek protestantka, jest pochodzenia żydowskiego, to jest pochodzi z rasy prześladowanej, a zatem musiały się w niej rozwinąć obok wad właściwych ludom gnębionym, odpowiednie cnoty. Cnotami temi jest: uczucie rodzinne, poświęcenie, wzruszające zaparcie się kobiety, która czuje, że jest jedyną ozdobą zagrożonego ogniska, słodkim kwiatem, napełniającym wonią więzienie ponure. Oto źródło jej przywiązania do ojca. Co się zaś tyczy jej nabożności, to także jest bardzo naturalne. Pozwól pani, że będę nieco pedantem, pozwala mi na to moje rzemiosło i użyję tego brzydkiego słowa, które się nazywa atawizmem. Jest to, jak pani wiesz, odrodzenie się przodka w nas po stu, pięciuset, dwóch tysiącach lat. Przypomnij pani sobie Biblię i ten szereg postaci kobiecych, tak pobożnych, Rebekę, Rutę, Esterę, Maryannę, Elżbietę, dwie Marye i Weronikę, która ocierała chustką twarz Jezusa... To jedna z nich odrodziła się w córce Hafnera, jak poeta „Pieśni nad pieśniami“ odżył w Henryku Heine, jak jeden z proroków odrodził się w Spinozie, jak znów Iskaryot odżył w tym rozbójniku Hafnerze... Gdy pani z tego punktu spojrzysz na życie, to wszystkie otaczające cię osoby wydają się jak to...
I wskazał ręką na kobierzec, okrywający ścianę nad ich głowami.
— Oto cały świat, kobierzec zawieszony w naszej głowie, utkany przez naturę... Ale skończyłem już i pani byłaś bardzo grzeczną, żeś mnie słuchać raczyła...
— Wszystko to jest piękne — odrzekła Alba bardzo poważnie. Przez cały czas prelekcyi Dorsenne’a, słuchała go pilnie, z wielką uwagą.
— Ale — mówiła dalej — nie bierzesz pan w obrachunek cierpienia. Wszak istoty, która nie domagała się życia, a jednak cierpi, nie można na równi stawiać z kobiercem, obrazem, rzeczą. Wszak pan masz serce i cóż się dzieje z pańską teoryą, gdy widzisz kogoś płaczącego?...
— Ale któż tu płacze? — zapytał powieściopisarz. — Przecież nie Hafner, skoro będzie miał zięciem księcia. I nie ten książę zapewne, gdyż będzie miał teścia barona, z majątkiem co najmniej dziesięciomilionowym. I nie Fanny zapewne, bo wierzy, jak już dziś nikt nie wierzy i została ochrzczoną?...
A zniżając głos i zmieniając go na ton pieściwy, dodał:
— Tylko ty jedna, hrabianko, grasz w tę niebezpieczną grę, wylewasz łzy za innych, któreby oni wylewać powinni, gdyby przeczuwali nieszczęście, którego jednak nie przeczuwają.
— Bo przewiduję dzień, w którym Fanny pozna to swoje nieszczęście — odrzekła Alba. — Nie wiem, kiedy patrzeć zacznie właściwie na ojca, ale że już tak patrzy na Ardeę, jestem tego pewna... Spójrz pan na nią teraz, proszę pana...
Jakoż Dorsenne spojrzał na narzeczonych. Fanny słuchała mówiącego księcia, ale z pewnym wyrazem cierpienia na swej pięknej twarzy, o rysunku tak czystym, że niemal idealnej. On zaś śmiał się śmiechem gawędziarza, opowiadając jakąś anegdotę, którą uważał za bardzo dowcipną, a która drażniła widocznie delikatność osoby, do której mówił, nie domyślając się tego wcale. Nie była to już ta sama para narzeczonych, jak w pierwszych dniach — wtedy zdawało się Julianowi, że panna ma słodkie złudzenia o swym przyszłym mężu.
— Tak, ma pani słuszność — rzekł — rozczarowanie się zaczyna. To zawcześnie.
— Tak, to trochę zawcześnie — odpowiedziała Alba — a jednak już zapóźno. Nie uwierzysz pan temu, że są chwile, w których zdaje mi się, że obowiązkiem moim jest powiedzieć jej prawdę o tem małżeństwie, to, co ja o niem wiem, z historyą o człowieku podstawionym, o licytacyi przymusowej i o sprzedaniu się Ardei?
— Nie zrobisz pani tego — rzekł Dorsenne — a zresztą na co? Czy ten, czy inny, to wszystko jedno. Mężczyzna, który ją zaślubi, zaślubi tylko jej pieniądze, bądź pani tego pewną. Taka jest właściwość milionów i może taka ich kara... Ale mama panią złaje za to, że tylko ze mną rozmawiasz, a przytem mam jeszcze do odbycia dziś wieczór pańszczyznę dwóch wizyt...
— Odłóż je pan na później — rzekła Alba, zmieniając nagle powagę tragiczną na wyraźny bunt — proszę pana, nie odchodź!
— Muszę — odpowiedział Julian — dziś jest ostatnia środa u starej księżnej Pietrapertosa... a przytem grzeczność niedawna jej wnuka...
— Ona taka brzydka — przecież mnie pan dla niej nie poświęcisz?
— A przytem mam tu rodaczkę, która odjeżdża jutro i muszę się z nią pożegnać dziś wieczór, pani de Sauve, z którą mnie pani widziała w Muzeum kapitolińskiem... O niej pani nie powiesz, że jest brzydką?...
— Tak — odparła Alba zamyślona — jest bardzo ładną.
I na ustach jej zawisła nowa proźba, ale zamilkła i tylko z wejrzeniem błagalnem dodała:
— Przynajmniej powróć pan. Przyrzecz mi pan, że powrócisz po tych dwóch wizytach. Odbędziesz je pan w ciągu półtorej godziny. Jeszcze nie będzie północy... Wiesz pan, że nie odchodzą ztąd, jak koło drugiej... Przyjdziesz pan?
— Jeżeli to będzie możliwe, przyjdę. Ale na wszelki wypadek do jutra w pracowni. Chcę zobaczyć portret pani...
— A więc do widzenia — odrzekła młoda dziewczyna głosem stłumionym.