Król Henryk IV. Część I (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk IV. Część I
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.
SCENA I.
Oboz buntowników, niedaleko Shrewsbury.
(Wchodzą: Worcester, Hotspur, Douglas).

Hotspur.  Dobrześ rzeki, Szkocie, i gdyby słów prawdy
Wiek nasz wykwintny nie brał za pochlebstwo,
Takie świadectwo Douglasby odebrał,
Że żaden żołnierz w naszych bity czasach
Równego jemu obieguby nie miał.
Bóg mi jest świadkiem, pochlebiać nie umiem,
Z duszy się brzydzę lizusa językiem,
Ale nikt w serca mojego głębinach
Lepszego miejsca niż ty nie zajmuje;
Jeśli chcesz, słowa moje weź na próbę.
Douglas.  O wiem, tyś królem honoru. Co do mnie,
Tak potężnego świat ten nie zna męża,
Któremu kroku dotrzymaćbym nie śmiał.
Hotspur.  Dotrzymaj, lordzie, a wnet sprawa nasza
Skończy się dobrze. (Wchodzi posłaniec z listami.)
Cóż to są za listy?
(Do Douglasa) Na teraz tylko dziękować ci mogę.
Posłaniec.  Przynoszę listy od twojego ojca.
Hotspur.  Listy od ojca? Czemuż sam nie przyszedł?
Posłaniec.  Bo sam przyjść nie mógł; w ciężką popadł niemoc.
Hotspur.  Do kata! jak on czas na niemoc znalazł
W tej zawierusze? A kto go zastąpił?
Pod czyją wodzą hufce jego ciągną?
Posłaniec.  Nie ja, lecz list ten myśli jego niesie.
Worcest.  Czy go o łoże powaliła niemoc?
Posłaniec.  Nim wyruszyłem, dni już cztery leżał,
A w samej chwili mojego odjazdu
Źle o nim jego tuszyli lekarze.
Worcest.  Wolałbym, żeby wyzdrowiały sprawy
Przód nim on zapadł. Nigdy jego zdrowie

Nie było dla nas tak drogie jak dzisiaj.
Hotspur.  Chory! omdlały! Ta jego choroba
Naszych przedsięwzięć krew najlepszą warzy,
I do obozu naszego przesiąka.
Pisze mi, że to wewnętrzne cierpienia;
Że wszystkich na czas pościągać przyjaciół
Przez posłanników było niepodobna,
Że mu stosowną nie zdało się rzeczą
Sprawę tak wielką, ważną, niebezpieczną,
Z rąk swych wypuszczać, innemu powierzyć;
Jednakże śmiałą przesyła nam radę,
Aby próbować szczęścia z naszą garstką,
Bo niepodobna, mówi, cofnąć kroku,
Gdy niewątpliwie już król wie o wszystkiem.
Co mówisz na to?
Worcest.  Ojca twego słabość
Jest paraliżem dla nas.
Hotspur.  Ciężką raną,
Jakby nam rękę uciął nieprzyjaciel.
Lecz nie, na honor, jego nieobecność
Nie jest tak zgubna jakby się zdawało.
Bo rozważ tylko, byłożby roztropnie
Na jednę kartę skarb nasz cały stawić,
I ryzykować całe nasze mienie
Na hazard jednej, wątpliwej godziny?
Tożbyśmy wrogom naszym pokazali
Naszych nadziei treść całą i duszę,
I kresy naszej fortuny ostatnie.
Douglas.  I ja zupełnie twe podzielam zdanie.
Skoro nam odwód zostaje potężny,
Śmiało możemy tem co tu szafować
W nadziei tego, co nam przyszłość chowa.
Hotspur.  Tam pewny dla nas odwrót i posiłek,
Plac zboru, twierdza, bezpieczne schronienie,
Jeśli na naszych przedsięwzięć dziewictwo
Nieszczęście jakie z dyabłem się sprzysięże.
Worcest.  Wolałbym jednak, by tu był twój ojciec.
Nasz plan subtelny nie cierpi rozdziału;

Pomyślą bowiem ludzie nieświadomi
Powodów jego tu nieobecności,
Że hrabia nasze potępia działania
Przez swoją mądrość i wierność królowi.
Rozważ, jak zdolne takie przypuszczenie
Ostudzić zapał naszego stronnictwa,
W powątpiewanie sprawę naszą poddać.
Wiecie, że pierwsi biorąc się do szabli,
Strzedz się musimy od zbytku rozwagi,
I szczelnie wszystkie pozatykać szpary,
Któremi oko mogłoby rozumu
Rzucić ciekawe swe na nas spojrzenie.
Teraz, twojego ojca nieobecność
Zdziera zasłonę, i w całej nagości
Niebezpieczeństwo stawia nieświadomym,
O którem przody ani się im śniło.
Hotspur.  Nazbyt głęboko twoich szukasz wniosków;
Ja znów inaczej tłómaczę tę sprawę:
Widzę, że ojca mego nieobecność
Blask rzuca większy na śmiały nasz zamach,
Lepsze mniemanie u świata nam jedna,
Bo ludzie będą zmuszeni przypuścić,
Że jeśli możem bez jego pomocy
Całej monarchii śmiałe stawić czoło,
To połączeni z jego hufców siłą,
Przewrócim wszystko do góry nogami.
Wszystko więc jeszcze bezpieczne i całe.
Douglas.  Jak pragnie serce. Zresztą, w naszej Szkocyi
Nikt jeszcze słowa: trwoga, nie wymówił.

(Wchodzi sir Ryszard Vernon).

Hotspur.  Mój kuzyn, Vernon! Witamy cię z duszy.
Vernon.  Daj Boże, aby godne powitania
Wieści me były! Hrabia Westmoreland
Z siedmiotysięczną armią na nas ciągnie,
Z nim Jan Lancaster.
Hotspur.  Nic złego; co więcej?
Vernon.  Słyszałem także, że i król wyruszył,
Że forsownymi śpieszy tu marszami

Na czele hufców licznych i potężnych.
Hotspur.  I jego także z radością zobaczym.
A szybkonogi wartogłów, syn jego,
Gdzie Walii książę z swych przyjaciół kołem,
Co to drwią z świata?
Vernon.  Wszyscy wdziali zbroje,
A wymuskani jak sokół, gdy z wiatrem
Za łupem goni, jak orzeł, co skrzydła
Świeżo w potoku jasnej wody skąpał;
Złote ich zbroje jak obrazy świecą,
Jak dzień majowy ich duch pełny ognia,
A ich spojrzenia jak lipcowe słońce;
Jak stado koźląt swawolnych weseli,
Jak młode byki zuchwali i dzicy.
Na własne oczy widziałem Henryka,
Z hełmem na skroniach, z blachami na nogach,
Z błyszczącą szablą w ręku, jak od ziemi
Niby skrzydlaty podskoczył Merkury,
I dosiadł z taką snadnością rumaka,
Jakgdyby anioł z chmur na ziemię zleciał,
By na ognistym harcować Pegazie,
I świat uczonem zachwycać toczeniem.
Hotspur.  Skończ, skończ, bo gorsza niż marcowe słońce
Pochwała twoja febrę z sobą niesie.
Niech przyjdą! Przyjdą jak strojne ofiary,
Które poświęcim, gorące i krwawe,
Ognistookiej dziewicy Palladzie;
Na swym ołtarzu zbrojny Mars zasiędzie
We krwi po uszy. Idę konia dosiąść.
Polecę na nim i jak piorun spadnę
Na księcia Walii, Henryk na Henryka,
I koń na konia, z rąk nie puszczę stali,
Póki się jeden trupem nie powali.
Ach, gdzie Glendower!
Vernon.  Jeszcze nie skończyłem.
W moim przejeździe słyszałem w Worcester,
Ze mu potrzebne dwa jeszcze tygodnie,
By siły ściągnął.

Douglas.  To wieść jest najgorsza
Z wszystkich poprzednich.
Worcest.  Prawda, dźwięk ma zimny.
Hotspur.  Ile królewskie może liczyć wojsko?
Worcest.  Jakie trzydzieści tysięcy.
Hotspur.  Przypuśćmy,
Ze ma czterdzieści; choć na mego ojca,
Na Glendowera choć już nie czekamy,
Dość sił na wielką potrzebę tu mamy.
Dzień sądny blizko; czas stawić im czoło;
Gdy ginąć trzeba, to gińmy wesoło.
Douglas.  Nie mów o śmierci, bo przez sześć miesięcy
Z jej się pogróżek śmieję i nic więcej. (Wychodzą).

SCENA II.
Publiczny gościniec niedaleko Coventry.
(Wchodzą: Falslaff i Bardolf).

Falstaff.  Pobiegnij przodem do Coventry i kup mi tam butelkę kseresu. Żołnierze nasi przeciągną przez miasto; musimy tej nocy stanąć w Sutton-Colfield.
Bardolf.  Proszę o pieniądze, kapitanie.
Falstaff.  Załóż za mnie, załóż za mnie.
Bardolf.  Butelka kosztuje anioła.
Falstaff.  Jeśli kosztuje anioła, to weź go za fatygę; a jeśli kosztuje dwadzieścia, zabierz wszystkie dwadzieścia; odpowiadam za pieniądze. Powiedz mojemu porucznikowi Peto, żeby się ze mną zeszedł na przedmieściu.
Bardolf.  Nie omieszkam, kapitanie. Bądźcie zdrowi (wychodzi).
Falstaff.  Jeśli mnie nie wstyd moich żołnierzy, to jestem marynowaną płotką. Piekielniem nadużył królewskiej branki. Za stu pięćdziesięciu żołnierzy dostałem trzysta i coś funtów. Nie brałem, jak uczciwych gospodarzy i gospodarskich synów; wywiady wałem się o zaręczonych kawalerach, którym już wyszło dwie zapowiedzi, o ciepłych tchórzach, którym tak się chce słuchać bębna jak ryków dyabła, których odgłos karabina bardziej trwoży niż ranną kurę lub przestrzeloną dziką kaczkę; nie brałem tylko takich chleb z masłem, u których w brzuchu nie większe serce od szpilczanej główki; wykupili się też od służby, a moja kompania składa się z chorążych, kaprali, poruczników, oficerów gołych jak Łazarz na obrazie, któremu psy obżartucha liżą rany; z hultajów, którzy nigdy nie byli żołnierzami; z wypędzonych za złodziejstwo lokajów; z młodszych synów młodszych braci; ze zbuntowanych szynkarczyków, zrujnowanych masztalerzy; z robactwa spokojnego świata i długiego pokoju, z urwiszów dziesięć razy obszarpańszych od starej, połatanej chorągwi. Takich mam zastępców na miejsce tych, którzy się wykupili, iżbyś powiedział, że w mojej kompanii znajduje się stu pięćdziesięciu obdartych marnotrawnych synów, dopieroco od stada wieprzów wracających, od swojej uczty z pomyj i łupin. Jakiś krotofilnik spotkał mnie na gościńcu i powiedział mi, żem zrabował wszystkie szubienice i zarekrutował wszystkich wisielców. Ludzkie oczy nie widziały jeszcze takich straszydeł. Ani myślę maszerować z nimi przez Coventry, to rzecz zdecydowana. Urwisze te maszerują rozkraczając nogi, jakby każdy miał na nich dyby; boć to i prawda, że większa część wychodzi prosto z więzienia. Cała kompania posiada półtory koszuli, a ów półkoszulek, to dwie serwety związane i zarzucone na ramiona jak heroldzki ornat bez rękawów; koszula zaś, jeśli mam powiedzieć prawdę, skradziona karczmarzowi w Saint-Alban, albo czerwononosemu szynkarzowi w Daventry. Ale mniejsza o to; znajdą dostatkiem bielizny na każdym płocie.

(Wchodzą: książe Henryk i Westmoreland).

Ks. Henr.  Jak się masz, wydęty Jasiu? jak się masz, piernacie?
Falstaff.  To ty, Henrysiu? to ty, wartogłowie? Co u dyabła robisz w Warwickshire? — Dobry mój lordzie Westmoreland, racz mi przebaczyć; myślałem, że wasza dostojność od dawna już w Shrewsbury.
Westmor.  Masz racyę, sir John, wielki czas, żebyśmy się tam już obaj znajdowali. Ale moje hufce już tam dociągnęły; król, mogę cię zapewnić, wygląda nas niecierpliwie; musim całą noc maszerować.
Falstaff.  Ba, bądź o mnie spokojny; jestem czujny jak kot skradający się do śmietany.
Ks. Henr.  Sądzę, że się już kot do śmietany dobrał, bo się jego kradzież w masło już przemieniła. Ale powiedz mi, Jasiu, czyi to ludzie ciągną za nami?
Falstaff.  To moi, Henrysiu, to moi ludzie.
Ks. Henr.  Nigdy jeszcze nie widziałem tak nędznych obszarpańców.
Falstaff.  Ba, ba, dość są dobrzy, aby na ostrzach pik tańcować; karm’ dla prochu, karm’ dla prochu; tak dobrze rów zapełnią jak od nich lepsi; ba, człowieku, śmiertelni ludzie! śmiertelni ludzie!
Westmor.  Bardzo to dobrze, sir John, ale zdaje mi się, że zbyt są biedni i wyschli, zbyt wyglądają na żebraków.
Falstaff.  Co do ich biedy, nie wiem gdzie ją znaleźli; a co do ich wyschłości, jestem pewny, że się jej nie nauczyli odemnie.
Ks. Henr.  Nie, przysięgam, chyba, że nazwiesz wyschłością trzy cale słoniny na żebrach. Ale śpiesz się, przyjacielu, już Percy wyruszył w pole.
Falstaff.  Co? czy król stanął już obozem?
Westmor.  Od dawna; boję się, żebyśmy nie przybyli za późno.
Falstaff.  Idźmy!
Bo przyjść na koniec bitwy, początek wieczerzy,
Gorących znaczy gości, a zimnych żołnierzy.

(Wychodzą).
SCENA III.
Obóz buntowników, niedaleko Shrewsbury.
(Wchodzą: Hotspur, Worcester, Douglas i Vernon).

Hotspur.  Atakujemy tej nocy.
Worcest.  Nie można.
Douglas.  To mu zapewni wyższość.
Worcest.  Żadnej wcale.

Hotspur.  Żadnej? Czy nie wiesz, na posiłki czeka.
Worcest.  Jak my.
Hotspur.  Lecz nasze bardzo są wątpliwe,
A jego pewne.
Worcest.  Dobry mój kuzynie,
Usłuchaj rady, jeszcze noc tę czekaj.
Vernon.  To moje zdanie.
Douglas.  Złą dajecie radę:
Zimne ją serce i trwoga dyktuje.
Vernon.   osztem żywota dowieść jestem gotów,
Że to są słowa potwarcze, Douglasie.
Tam, gdzie prawdziwy woła na mnie honor,
Tak jestem głuchy na trwogi podszepty
Jak ty, lub inny Szkot dzisiaj żyjący.
Kto z nas jest tchórzem, pokaże się, lordzie,
Jutro, śród boju.
Douglas.  Lub tej jeszcze nocy.
Vernon.  Zgoda.
Hotspur.  Tej nocy, tej nocy, powtarzam.
Vernon.  To być nie może. Nie pojmuję wcale,
Jak doświadczeni tak jak wy rycerze
Nie widzą przeszkód wiążących nam dłonie.
Część jazdy mego kuzyna Vernona
Jest w drodze, ledwo co dzisiaj przybyła
Jazda twojego stryja Worcestera;
Jej ogień, zapał, na pół teraz śpiące,
Jej męstwo długim osłabione marszem:
Żaden koń nie ma pół swojej dzielności.
Hotspur.  Konnica wrogów nie w lepszym jest stanie,
Ciężką zwątlona drogą prawie cała;
Naszej część większa dobrze wypoczęta.
Worcest.  Królewskie hufce przechodzą nas liczbą.
Przez Boga, czekaj aż nadciągnie reszta.

(Słychać trąbkę parlamentarską; wchodzi sir Walter Blunt).

Blunt.  Od króla wnioski przynoszę łaskawe:
Raczcie poselstwa wysłuchać cierpliwie.
Hotspur.   Witaj nam, panie! Boga o to proszę,
Aby sir Walter stał po naszej stronie!

Niejeden z naszych w swem chowa cię sercu,
Lecz i ten nawet z zazdrością pogląda
Na twe zasługi, twoje dobre imię,
Widząc, że jego uczuć nie podzielasz,
Że z wrogów jego stanąłeś drużyną.
Blunt.  Uchowaj Boże, bym ją miał opuścić,
Póki, wychodząc za prawości szranki,
Na pomazańca głowę broń wznosicie. —
Teraz z mojego iszczę się poselstwa:
Król się was pyta o skarg waszych powód;
Co was skłoniło, że z łona pokoju
Wywołujecie niezgody straszydło,
A wiernej ziemi dajecie przykłady
Krwawej swawoli? Jeśli kiedykolwiek
Król pan o waszych zapomniał zasługach,
Które, przyznaje, wielkie są i mnogie,
Chce, byście wasze objawili żale,
A wszystko z lichwą spłaci wam natychmiast;
Przytem zupełne ręczy przebaczenie
Wam, i zbłąkanym przez wasze podszepty.
Hotspur.  Król zbyt jest dobry i wie, dobrze wiemy,
Kiedy przyrzekać, kiedy trzeba płacić.
Ojciec mój, stryj mój i ja, na skroń jego
Koronę, którą nosi, włożyliśmy.
Kiedy dwadzieścia sześć lat ledwo liczył,
Nieznany światu, wzgardzony wygnaniec,
Gdy do ojczyzny chyłkiem się przekradał,
Ojciec mój dał mu uczciwe przyjęcie,
Gdy mu się zaklął, że wraca jedynie
O swe się księstwo Lancaster upomnieć,
O swe dziedzictwo i błagać o pokój,
W uczciwych słowach, ze łzą niewinności.
Do głębin serca ojciec mój wzruszony
Pomoc mu przyrzekł i słowa dotrzymał.
Ledwo ujrzeli państwa baronowie,
Że stronę jego trzyma Northumberland,
Mały czy wielki, czapkując pokornie,
Po wsiach i miastach drogę mu zabiegał,

Czekał na mostach, witał na gościńcach,
Składał ofiary, a przysiąg nie szczędził,
Swoich dziedziców dawał mu na paziów,
Świetnym mu tłumem wszędzie towarzyszył.
Wkrótce, gdy poznał swoich sił potęgę,
Krok poszedł wyżej nad to, co obiecał
Mojemu ojcu w krwi swojej ubóstwie,
Na pustych, nagich brzegach Ravenspurghu.
Niedługo, tak jest! poczyna reformę
Pewnych edyktów, surowych dekretów,
Zbyt uciążliwych dla biednego ludu;
Krzyczy na gwałty i płakać się zdaje
Nad nieszczęściami swej biednej ojczyzny.
Tak owinięty w płaszcz sprawiedliwości,
Pochwyta! serca, które chciał ułowić,
I poszedł dalej; wszystkim faworytom
Pościnał głowy, których król zostawił
Jak namiestników w swej nieobecności,
Gdy na irlandzką sam pociągnął wojnę.
Blunt.  Nie po tom przyszedł, bym się przysłuchiwał
Takim powieściom.
Hotspur.  Idę więc do rzeczy;
Niedługo potem króla z tronu złożył,
Niedługo potem życie mu odebrał;
Wnet podatkami przeciążył kraj cały;
Co gorsza, okiem patrzył obojętnem
Gdy hrabia Marchii (co byłby mu królem,
Gdyby właściciel każdy swoje posiadł)
Pojmany jeniec, od dawnego czasu,
W Walii daremno na swój czeka wykup;
Mnie, śród szczęśliwych zwycięstw upokorzył,
Chciał mnie w podstępów swoich chwycić matnię;
Mojego stryja z ław Rady swej spędził;
Gniewnie mojego ojca z dworu wygnał;
Nowe przysięgi po przysięgach łamał,
Złe złem naprawiał, na wszystkiego domiar
Zmusił nas szukać naszego zbawienia
W zbrojnem powstaniu, i przyjrzeć się bliżej

Wartości jego praw, które się zdają
Zbyt nam wątpliwe, by mogły być trwałe.
Blunt.  Czy mam królowi ponieść tę odpowiedź?
Hotspur.  Nie, nie w tych słowach. Naradzim się przody;
Ty wróć do króla; jeśli nam zaręczy
Bezpieczny powrót dla naszego posła,
Nasz stryj ze świtem pójdzie mu objawić
Żądania nasze. Teraz, bądź nam zdrowy.
Blunt.  Radzę wam przyjąć, co wam ofiaruje
Łaska i dobroć.
Hotspur.  Może też przyjmiemy.
Blunt.  Spraw wielki Boże, by się to ziściło! (Wychodzą).

SCENA IV.
York. Sala w pałacu Arcybiskupa.
(Wchodzą: Arcybiskup Yorku i Dworzanin).

Arcybisk.  W drogę, Michale; z skrzydlatym pośpiechem
List ten poniesiesz do lorda Marszałka,
Ten do mojego kuzyna, a resztę
Wręczysz każdemu wedle ich adresu.
Gdybyś mógł wiedzieć, jak treść ich jest ważna,
Jednejbyś chwili czasu nie zmarnował.
Dworz.  Treści ich, panie, domyślam się w części.
Arcybisk.  Bardzo być może. Jutro, mój Michale,
Los wojowników’ dziesięciu tysięcy
Pójdzie na próbę; jutro, pod Shrewsbury,
Jak niewątpliwe dochodzą mnie wieści,
Król, z silną armią w pośpiechu ściągniętą,
Lorda Henryka hufce atakuje.
Lękam się bardzo, kochany Michale,
Bacząc na niemoc hrabi Northumberland,
Którego siły jądrem były związku,
Na Glendowera bacząc nieobecność,
Którego jakieś wstrzymały proroctwa
Z zastępem, wielkiej dla powstańców wagi,
Lękam się, żeby do rozprawy z królem
Siły Percego nie były za słabe.

Dworz.  Nie masz powodów lękać się, mój panie,
Wszak jest tam Douglas, jest i lord Mortimer.
Arcybisk.  Mylisz się bardzo, niema Mortimera.
Dworz.  Ale jest Mordake, Vernon, Henryk Percy,
Jest lord Worcester i tłum dzielnej szlachty.
Arcybisk.  Wszystko to prawda, lecz i król z swej strony
Wybór całego zgromadził królestwa;
Z nim książę Walii, z nim jest Jan z Lancaster,
Lord Westmoreland, Blunt nieustraszony,
Współzawodników dzielnych wielka liczba,
Pełnych odwagi, pełnych doświadczenia.
Dworz.  Bądź pewny, panie, znajdą z kim się mierzyć.
Arcybisk.  Tak się spodziewam; lecz wolno się trwożyć,
I na najgorszy przypadek, pośpieszaj.
Jeśli Percemu pośliźnie się noga,
Król nie rozpuści wszystkich swych zaciągów,
Przody nas tutaj odwiedzić zamierza,
O związku bowiem naszym ma wiadomość.
Prosta roztropność wzmocnić się nam radzi.
Więc śpiesz się. Ja też, bez najmniejszej zwłoki,
Rozpiszę listy do innych przyjaciół.
Bądź mi zdrów! Śpiesz się, kochany Michale.

(Wychodzą).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.