<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król Piast
Tom I
Podtytuł (Michał książe Wiśniowiecki)
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1888
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Kilka tygodni upłynęło na wstępnych rozprawach około królewskiéj elekcji, sam wybór się przeciągał bardzo, a panowie szlachta szemrali. W istocie przyczyn zwłoki trudno się było dobadać.
Na Woli, około okopów, obozowiska województw przedstawiały obraz tak ciekawy i ożywiony, iż tłumom, które się tu ściągały, aby mu się przypatrywać choć zdala, wcale się dziwować nie było można.
Mało kto, zamożniejszy mógł się w mieście wygodniéj rozłożyć, uboższa szlachta, a téj liczba była przemagająca, w najściślejszem znaczeniu tego wyrazu obozowała. Tylko był to obóz sui generis, bez taborów po większéj części, a że już od miesiąca się tu rozłożył, miał czas sobie stworzyć pewną fiziognomję odrębną.
Nie mówiąc już o tem, że Litwa i Ruś samą powierzchownością, mową i obyczajem, na pierwszy rzut oka różniła się ogromnie od Wielkopolski, małopolan i mazurów, każda ziemia miała odznaczające ją właściwości. Po sukniach, po wozach, po uprzężach i po garnuszkach z jadłem odróżnić było można zkąd kto pochodził...
Prześmiewano się tak dobrze z mazurskiéj mowy, jak ze śpiewania litwinów, ale drwiono też z różnych właściwości krakowian i sandomierzanów. Rzadko jednak między panami bracią przychodziło do drapieżnéj waśni, a dłuższe obozowanie pozawiązywało mnóstwo stosunków i poprzypominało dawne kolligacyje i związki.
Życie tu wiodło się w osobliwszy sposób. We wszystkich województwach, naczelnicy ich, starszyzna, pan wojewoda, kasztelan mieli rozbite namioty pańskie ogromne, często po kilka ich otaczało chorągiew, a tabor też wozów je opasywał — ale pan wojewoda nigdy lub bardzo rzadko noc przepędzał w polu, miał każdy pomieszczenie w klasztorze, dworze, w najętéj kwaterze w Warszawie, a na Wolę, do swoich zjeżdżał tylko we dnie, gdy było potrzeba. Stoły otwarte, marszałkowie dworu obsługiwali, zastępując panów.
Oprócz tych różnobarwnych, kosztownych, szkarłatnych, złocistych, pasiastych namiotów pańskich, które zdala widać było, mało kto miał pokaźniejszy.
Bracia szlachta albo sobie kleciła szatry płótnem zgrzebnem i wojłokami okryte, lub budowała szałasy, budki i szopki. Niektórzy z tarcic wcale pokaźno sklecone mieli domki słomą okryte, ale tych było niewiele.
Wóz, a przy nim daszek od słoty przyparty, ognisko wykopane w ziemi i od wiatru przysłonięte, były najzwyklejszem schronieniem. Około wozu czeladź na gołéj ziemi legiwała, chroniąc się pod wóz, gdy deszcz nocą padał... Sam też pan niewiele więcéj wymagał, bo każdy był do łowów i do koczowania nawykły, a choć potem łamało w kościach — niezważano wiele i lada smarowanie pomagało.
Konie musiały dzielić los panów, choć wielu o nie prawie dbało więcéj niż o siebie i ludzi, i dla nich szopki kleciło, a żłoby kupowało. Ubożsi wszakże z płóciennym żłobem i workami na łeb zarzuconemi się uspakajali.
Było co się rozliczności tych gospodarstw przypatrzeć, bo i tu charakter, temperament, obyczaj człowieka dobitnie się malował. Jeden dbał tylko aby jego taborek pięknie świecił, drugi aby mu wygodnie i zaciszno było.
Nie zbywało i na stowarzyszonych po kilku, którzy do spółki obozowali, gotowali, jedli, pili i noclegowali.
Bracia, powinowaci, przyjaciele chętnie się tak skupiali, bo im kupką było najweseléj, — kuchta jeden warzył, expens był mniejszy, jadło lepsze... śpiżarnia obficiéj zaopatrzona. Z tą, po czterech tygodniach, gdy się z wozów wyjadło wszystko, nie jeden miał kłopot nie mały. Trzeba było po wszystko do miasta na rynki i targi posyłać, bo przekupnie miejsca zabiegali po drogach i gościńcach, wykupując od wieśniaków wszelką żywność, a potem ją dwakroć przedając drożéj. Przychodziło nieraz z temi przekupniami, po większéj części żydkami, do kłótni i do bójki po przesmykach, a przemyślniejsza szlachta posyłała po wsiach okolicznych dla picowania..
Jadło swoją drogą, a napój też był niemałą troską, bo i o dobrą wodę dla koni i ludzi nie łatwo było, rozbijano się u studni z wiadrami, wozili ją beczkami sprzedający... Tandem bez piwa, gorzałki i nawet wina mało kto się obchodził. Co się z domu przywiozło nie na długo starczyło przy dobrych humorach, o piwo wareckie, częstochowskie i inne trzeba się było starać w Warszawie, a nie zawsze go łatwo i tanio dostać było, — na gorącu też kwaśniało prędko.
U skrajów obozu stały wprawdzie z wiechami sosnowemi budy, w których sprzedawano gorzałki, piwa, miody, a nawet liche wina, ale w tych szynkach czeladź się po większéj części napijała, bo szlachcic do nich szedł niechętnie. Najuboższy nawet swoją chciał mieć piwa bodaj baryłkę. W gorące dni wychodziło ono tak, że ani się było opatrzeć, gdy drożdże tylko pozostały. Przyjęcia u wojewodów, dygnitarzy i panów nie starczyły szlachcie — a nie codzień bywało tego świętego Jana. Kłopot więc, bo raz w raz trzeba było sięgać do mieszka, licząc się z tem, czy do końca starczy a i z powrotem do domu.
Jeśli komu tu gody były to chyba czeladzi, — dla téj elekcja rajem się mogła nazwać, bo i swobody miała więcéj i zabaw różnych do wyboru.
Około bud, szynków i kramików gromadziły się płci obojéj z miasta przybysze nie saméj ciekawości k’woli. Postrojone jejmościanki, pod wieczór zawodzące pieśni, czeladź na pokuszenie wiodły.
Obok tych, kosterów z miasta, na oko ludzi porządnych, nachodziło dużo, z kośćmi podrabianemi, z kubkami umyślnie na oszukaństwo robionemi. Kto się tu wdał w grę, nie wyszedł cały. Z tych zawsze prawie i kieszeń próżną i guzy w dodatku wynosił...
W szałasach niektórych cyganie, żydzi i różne narody grały do tańca, śpiewały pieśni, a młodzież z pannami z miasta patrzała się na pląsy... Na tem jeszcze nie koniec pokusom, bo ławek i straganów z rozmaitą kupią, stały całe szeregi, tak obrachowanych, że właśnie najpożądańsze towary w sobie zawierały, przyczem każdy taki przekupień zapewniał i poprzysięgał, że gorszy towar w mieście Warszawie, dwakroć był droższy.
W budach tych czego dusza zapragnąć mogła, dostał każdy.
Czapki, obówie różne, suknie nowe i przenoszone, chusty wschodnie, bramowania, kutasy, sznury, rzemień, sprzączki, żelaztwo... leżało tu poddostatkiem. Wszystko za bezcen...
Nie jeden łatwowierny szlachcic tak się tu zaopatrzył, że dopiero nazajutrz rano dojrzał oszukaństwo, gdy tego co go odrwił, ani było znaleźć...
Do miasta wprawdzie z ciekawości saméj każdy się wlókł gdy mógł, ale codzień tam bywać nie stało czasu.
W niedzielę obozowisko przy okopach, inną tylko przybierało postać. Budy z kupią były pozamykane, szynki nie wszystkie otwarte, bo kto mógł na nabożeństwo do kościołów spieszył.
W obozie było kaplic kilka pańskich, ale do tych się docisnąć nie każdy mógł i umiał. Wabiły też uroczyste nabożeństwa u św. Jana, u Jezuitów, u Bernardynów i po innych bliższych kościołach. Obóz w święta i w niedziele zamierał, panowie wszyscy ucztowali w mieście, gdzie zawsze któryś z ważniejszych przyjmował, Prymas czasem, hetman, kanclerze, marszałkowie, Radziwiłłowie, Pacowie, Lubomirscy.
We dni powszednie szlachta wcześniéj od panów otaczała szopę, i nierychło się doczekała z miasta prywatów.
Każdy z nich z pompą się stawił i okazałością, z pocztem, z hajdukami, z czeladzią, a kolasy pozłociste, a barwy jak z igły...
Biednéj szlachcie już zmęczonéj wyczekiwaniem widok tych wspaniałości o świadczących dostatkach, więcéj przynosił goryczy niż pociechy. Kłaniano się duchownym okrom Prymasa, który miru nie miał, ale innych zuchwałe mierzyły wzroki i nie jeden nieprzyjemny wykrzyknik doleciał do ucha. Przez kilka tygodni miał czas każdy poznać i barwę i konie i dwór i oblicza dygnitarzy... Pokazywano ich sobie palcami.
Szopa, w któréj się naradzano oblężoną była po dniach całych, a szlachta otaczająca często bardzo burzliwie i krzykliwie się znajdowała... tak że Prymas i staruszkowie biskupi bledli, bo i szable pobrzękiwały i odgróżki latały w powietrzu.
Nikt już teraz nie mógł zaprzeczyć, że usposobienie umysłów po województwach bardzo rokoszem pachło. Spodziewał się jednak każdy z wojewodów i starszyzny, że u siebie, przez wiernych klientów burzę zażegna. Nie pierwszy to raz butna szlachta chciała moc swą pokazać, a gdy ją długo wytrzymano na słocie, o głodzie, w końcu szła gdzie jéj wskazano.
Tak, zdaniem Prymasa i Hetmana tym razem też być miało... A że niecierpliwość rosła coraz i objawiała się codzień gwałtowniéj — postanowiono wreszcie, że posłów od kandydatów do korony przyjmować miano, co zapowiadało już zbliżającą się elekcję. Dla wszystkich była ta chwila stanowcza, bo i na wystąpienie posłów rachowali partyzanci, gdyż z wspaniałości ambasady wnoszono o zamożności panów, co je wysyłali. A nie łatwą rzeczą było wystąpić tak, aby ludziom zaimponować tam, gdzie naprzykład hetman Sobieski z królewskim niemal przepychem się pokazywał codzień, z końmi, kolaskami, usarją, kopijnikami, kozakami, z których kapało złoto.
Obok hetmana, Radziwiłłowie też z niemniejszą ostentacją przyjeżdżali, a Lubomirscy, Pacowie, nawet Morsztyn nie dawali się im zatrzeć.
Jedni przepychem, drudzy smakiem, ci końmi, tamci rzędami i uzbrojeniem celowali, tak że było codzień na co patrzeć.
W szopie czasem wrzało i huczało, a gdy się tu poczęło, do koła też szlachta brała udział we wrzawie. Dopiero pod wieczór kończyły się narady i znowu począwszy od kolaski Prymasa ciągnęło to wszystko mimo domu kanclerzynéj do miasta.
Tu mało kto nie był zmuszony stanąć, bo piękne panie niedawały się pominąć, nie zasiągnąwszy wiadomości u źródła. Często bardzo przed tym domem kanclerzynéj powozów, koni i ludzi było tyle, że drogę zapierali. Rozlegały się wesołe śmiechy, szumiały rozmowy, rzucano spragnionym z okna pomarańcze. Pacowa kazała roznosić po gościńcu wino i napoje, jakich kto zażądał.
Wcale się nie troskano o to, że oprócz osób należących do tego towarzystwa, mnóstwo szlachty, mieszczan i gawiedzi różnéj przypatrywało się temu pańskiemu... mięsopustowi na ulicy, który szlachtę szczególniéj raził i oburzał wyzywającem swem przyzwoitości lekceważeniem.
Na tém kończyły się prace dzienne senatorów, którzy powróciwszy do Warszawy, przebrawszy i otrząsłszy z okrutnego kurzu, który najczęściéj na drodze tumanami się wzbijał, jechali albo na nowe narady, lub zaproszeni na biesiady, najczęściéj kończące się takiemi upojeniami, że niektórzy z niego dopiero około południa wychodzili, całkiem już do szopy i okopów jechać nie mogąc.
Tu także noc miała swą odrębną fizjognomją. Nie mówiąc o budach pod wiechą, otwartych do białego dnia, z pod których dromle, cymbały, szaławaje i skrzypki ze śpiewkami słychać było, a do nich czeladź się wykradała, pod wielą namiotami i szałami ucztowano nie wytwornie, ale obficie się składając na wspólne biesiady. Napoje wówczas podbudzały umysły, żywiéj poruszały serca, śmieléj się odzywano i tu niechęć przeciwko panom, która była hasłem elekcij od początku rosła, coraz groźniejszą się stająca.
Karmiono ją umiejętnie codzień nowemi opowiadaniami, a dosyć było samego widoku tych przepychów urągających się szlacheckiéj mierności i ubóstwu, aby oburzyć i do zemsty podbudzić.
Lada słówko prawdziwe czy fałszywe, jakoby na pokojach wyrzeczone, które piórkami różnemi przystrajano, rozchodząc się z ust do ust jątrzyło ją coraz więcéj. Utrzymywano, że Prymas i Hetman ze wzgardą się wyrażali o gawiedzi szlacheckiéj, o szaraczkowych kapotach, którą obelżywie „szują” zwali. Szlachta zrywała się do szabel zgrzytając zębami i czasem tylko ostygnięciu w nocy i snom uspokajającym winni byli panowie, iż ich nie napastowano, gdy do szopy jechali.
Trafiało się już wszakże, iż po drodze napiły, a nieumiejący się utrzymać szlachcic pięść ściśniętą wyciągał bodaj naprzeciwko Prymasa, a drugi szablą pobrzękiwał. Wówczas nie pozostawało im, jak — niewidzieć i niesłyszeć, odwrócić się i pominąć zuchwalca.
Pomimo tych oznak, coraz częstszych podrażnień, panowie wcale niezwątpili o sobie i swéj sile.
Klienci ich, któremi się każdy posługiwał, nie mówili im prawdy i nie śmieli wyznać, że ust otworzyć już w obronie Kondeusza i jego partyi nie było można w obozie.
Gorzeński, który z raportami przychodził do Prażmowskiego, Korycki niejaki, służący w tenże sposób Sobieskiemu, Moczydło, który był Paca sługą, spróbowawszy panów swych ostrzedz, nieznalazłszy u nich wiary, albo milczeli i dysymulowali, lub sprowadzali to o czem donosili do najdrobniejszych rozmiarów.
W obozie szlacheckim pomimo nocnych narad i spisków, we dnie panowała karność, bo i Piotrowski i jego pomocnicy ciągle to szlachcie wrażali, że do momentu ostatecznego, powinna się zachować skromnie, cicho, aby przedwcześnie panów do obrony nie zbudzić.
Piotrowski był niezmordowanie czynnym, ale po swojemu — wszędzie on był, albo ręka jego, a nigdzie go widać nie było.
Tak stały rzeczy, gdy jednego poranka, hrabia Chavagnac, poseł niefortunny księcia Lotaryngii, kończył się ubierać i oblewał perfumami, mając wyjechać do Kanclerzyny, a w tem służący mu oznajmił, że jakiś szlachcic życzył sobie z nim mówić.
Rola, jaką tu hr. Chavagnac odegrywał, była bardzo smutną. Godzien lepszego losu, lepszéj sprawy, przebiegły, zręczny, umiejący sobie drogę utorować wszędzie murów nie rozbijając, dworujący chętnie pięknym paniom bez różnicy do jakiego obozu ich mężowie należeli i tym sposobem dowiadujący się mnóstwa tajemnic — od niejakiego czasu udawał zrozpaczonego i zwątpiałego.
Mówił otwarcie, że się już niczego nie spodziewał dla swego kandydata, ale mu honor kazał dotrwać do końca.
Potajemnie protegowany przez Austrję, Chavagnac przekonywa się, jak ta opieka w Polsce małego była znaczenia bez pieniędzy. Temi musiał bardzo oszczędnie szafować, bo zapasy się wyczerpywały.
Nieumiejętność krajowego języka zastępował Chavagnac jaką taką łaciną, a w najgorszych razach tłómaczem się posługiwał.
Oznajmienie o szlachcicu nieznajomym, który z nim mówić życzył sobie — nie było mu w téj chwili pożądanem, bo mu żaden taki szlachcic nie mógł się przydać. Skrzywił się i byłby go odprawił z niczem, gdyby nie myśl, że wszystkiego próbować i w zdesperowanych razach wszelkich środków się chwytać należało.
Przyglądał się jeszcze w zwierciadle najwytworniejszemu swemu ubraniu, które mu było do twarzy i poprawił peruki, w lokach spadającéj z obu stron świeżéj i ładnéj twarzy, pełnéj życia i dowcipu, gdy w tem samem zwierciadle pokazał mu się wchodzący gość tak ubogo, biednie, nieobiecująco wyglądający, iż Chavagnac pożałował, że go kazał wpuścić.
Obok niego miał nawet postać żebraka. Żupanik wybladły na piersiach, na tem kontusz sukienny dobrze przenoszony, pas zwiędły i wymęczony, na nogach buty niegdyś czerwone, ale dziś barwy niedającéj się oznaczyć. Szabelka w oprawie prostéj... czapka w ręku z barankiem, którego tylko resztki pozostały — oto był strój, w jakim Piotrowski się stawił do eleganckiego, posła księcia Lotaryngii.
Piotrowskiemu na posmarowanie biedaków, których używał do rozbudzania szlachty na ospałych województwach potrzeba było koniecznie pieniędzy. Zbierać ich po szlachcie nie mógł, straciłby mir u niéj przez to... od nikogo też brać nie chciał. Myśl mu przyszła śmiała do posła Lotaryngskiego zastukać, który miał w tem największy interes, aby szkodzić Kondeuszowi. Dictum, factum i oto stał przed hr. Chavagnac’em.
Hrabia przyjął go ukłonem zimnym nader, ale grzecznym. Nadto był dobrze wychowanym, by komukolwiek chciał uchybić, a robić sobie nieprzyjaciół nie była też pora.
— Mówisz pan po łacinie? — spytał go Piotrowski.
Chavagnac skłonił głową.
— Z biedy się rozmówimy — odparł.
Oko dyplomaty po odezwaniu się, poczęło badać przybysza i hrabia zaciekawiony, postrzegł, że może go powierzchowność omyliła.
Wejrzenie Piotrowskiego zdradzało inteligencję. Nie płaszczył się też i nie uniżał jak inni, umiał zachować swą godność, co także mówiło za nim.
— Jesteś pan posłem księcia Lotaryngskiego? — spytał przybyły.
Chavagnac potwierdził.
— Musi więc waćpanu chodzić o to, abyś się niewygodnego i niebezpiecznego zbył współzawodnika. Mówię o Kondeuszu.
Wyrazy te w ustach tak niepoczesnego człowieka, wywołały uśmieszek mimowolny na usta posła. Co taki biedak mógł zaszkodzić Kondeuszowi, a pomódz Lotaryngskiemu?
Uśmiechu tego może dostrzegł Piotrowski, ale się nie zmięszał.
— Któż pan jesteś? i w czyjem mówisz imieniu? — zapytał Chavagnac.
— Kto ja jestem? — począł spokojnie szlachcic — to mój strój i mina powiada panu. Jestem jednym z tych dwudziestu tysięcy, electores regum, którzy stanowić będą w koronie.
Skłonił się Chavagnac.
— Przychodzę sam od siebie — ciągnął daléj Piotrowski, i mam panu do uczynienia propozycję. Chcesz waćpan abyśmy ekskludowali z liczby Kondeusza, jako jawnie o przestępstwo obwinionego?
Poseł się aż rzucił w tył ze zdumienia.
— Ekskluzja Kondeusza! — zawołał żywo — zapewne! nic dla mnie pożądańszemby być nie mogło, ale jakże się to może stać?
— Co panu do tego, jeśli ja biorę na siebie, że my go wyłączymy — odparł Piotrowski.
— Jakaż rękojmia?..
— Żadnéj... moje słowo. Chcesz waćpan, dobrze — nie — kłaniam uniżenie. (Servus).
— Czekajże! na Boga! — zawołał mocno zaintrygowany Chavagnac — proszę pana. Rozmówmy się lepiéj, otwarciéj. Nie chcesz mi pan powiedzieć nazwiska swego?
— Owszem, jeśli ono potrzebne — rzekł — Sas — ale ono nie nauczy niczego... Jestem sobie ubogi i nieznaczący szlachcic — a jak mnie waćpan widzisz — ręczę za ekskluzją Kondeusza.
Chavagnac milczał.
— Tak — rzekł w końcu — ale jakież warunki?...
— Nader przystępne — odezwał się zimno Piotrowski. — Sto dukatów, nie więcéj.
Śmiać się zaczął poseł.
— Żartujesz pan ze mnie? — zawołał.
— Bynajmniéj, daje na to szlacheckie słowo, a u nas verbum nobile to tak jak przysięga, że Kondeusz będzie ekskludowany.
Pewność z jaką to mówił Piotrowski tak uderzyła Chavagnaca, że się głęboko zamyślił.
Targ, jaki mu szlachcic proponował zdawał się śmiesznym, lecz Chavagnac znał już do tyla Polskę, iż wiedział, że tu z powierzchowności sądzić nie można. Śmiałość, pewność siebie Piotrowskiego, imponowały mu... wahał się. Ofiara była małoznaczącą, ale oszukanym być sobie nie życzył.
— Przyznasz pan — odezwał się — iż propozycja takiéj przysługi od zupełnie nieznajomego, który oprócz słowa swego żadnéj nie daje rękojmi, potrzebuje namysłu. Nie idzie o sumkę tę, jest ona nieznaczącą, ale to wygląda na żart ze mnie!
Zmarszczył się Piotrowski.
— Mówię serjo i słowa dotrzymam, a nie miła moja ofiara...
Skłonił się.
Powaga i zimna krew szlachcica zwyciężyła. Chavagnac wyciągnął mu rękę.
— Siadaj pan, przynoszę co żądasz...
Zamiast usiąść Piotrowski począł się przechadzać po pokoju, a Chavagnac wkrótce powrócił z rulonikiem, który mu wcisnął w rękę.
Szlachcic mu nie podziękował i obojętnie wsunął go do kieszeni.
— Słowo jeszcze — zatrzymując już wybierającego się odchodzić odezwał się Chavagnac. — Jakie masz pan środki, aby dokazać tego cudu?
— Najprostszy w świecić, jeden tylko, wiemy kogo i za jaką sumę kupił Kondeusz, co wziął i ma obiecane Prymas, Hetman i jego żona, Pacowie i inni... dosyć będzie huknąć, aby zmusić senatorów do ekskluzij. Rzecz jest pewna i stanie się jak powiedziałem — dokończył Piotrowski.
Wszystko to stało się tak jakoś niespodzianie i prędko, że dopiero po odejściu szlachcica, poseł rozmyślając nad tem co uczynił — chociaż sam się śmiał z łatwowierności swojéj — uznał dobrem, że sto czerwonych złotych ważył dla dokonania tego, za coby chętnie wprzódy ofiarował był tysiące.
Ale był też w położeniu tak rozpaczliwem, że stawić małą sumkę z nadzieją choć najsłabszą wygranéj, mogło mu w każdym razie być wybaczonem.
Dnia tego, jak zwykle, jechał do domku nadrożnego Kanclerzynéj, gdzie się piękne panie zbierały, aby słuchać kondolencij nad swym losem i żarcików. Tym razem jednak mała ta, nic nieznacząca okoliczność, spotkanie z Piotrowskim, dawało mu i humor lepszy i iskierkę nadziei.
Księżna Radziwiłłowa, gdy wszedł, pierwsza z twarzy jego wyczytała, iż był lepszéj myśli.
— Hrabio — spytała go żartobliwie — miałżebyś od wczora pozyskać Prymasa, czy Hetmana, że tak dziś wyglądasz wesoło?
— Ja? — odparł zręczny francuz, ruszając ramionami — nie próbuję, jak księżna wiesz najlepiéj, oblegać twierdz niezdobytych.
— Ale dziś masz niemal twarz zwycięzcy! — śmiała się księżna.
— Bez méj wiedzy — rzekł Chavagnac — gdyż czuję się, wedle logiki ludzkiéj najniezawodniéj pobitym... alem sobie przypomniał co historja powtarza nieustannie, że los dumnych upokarza... a Kondeuszowi tak zawczasu tryumfują... iż mogą wywołać zemstę losu.
— Z któréj hr. Chavagnac będzie się starał skorzystać! — zaśmiała się księżna.
Hrabia skłonił się w milczeniu.
O trzy kroki daléj siedziała w blasku swéj piękności królewskiéj Marja Kaźmira, przy niéj wsparty na poręczy krzesła stał Hetman, który, jadąc do szopy na chwileczkę się tu zatrzymał.
Francuzka zrana odebrała listy ode dworu, a twarz jéj promieniała tryumfem. Warunki wszystkie, jakie Sobiescy stawili za wybór upewniwszy Kondeusza, zostały przyjęte — a mimo to Hetman miał oblicze posępne i wąsa tak targał, jak gdy go co mocno drażniło. Razem z żoną wyszli do sąsiedniego gabinetu.
— Cóż tam znowu zaszło żeś tak chmurny? — zapytała Marysieńka.
— Jestem zmęczony jak wyrobnik! — zawołał Sobieski; — ani dnia, ani nocy spokojnej i drzwi się nie zamykają; ciągłe wydatki, na nic nie starczyć groszem — a na dobitkę mi Korycki młody przyniósł złe wiadomości z Woli.
— Z Woli? a cóż to być może — pogardliwie spytała Sobieska.
— Szlachta nie żartem spiskuje — mówił cicho Hetman — wre i kipi u Sandomierzan, w Krakowskiem, odgrażają mi że nas na szablach rozniosą i wprost wołają, żeśmy koronę sprzedali.
Zaperzyła się Marja Kaźmira.
— Hałastra! — zawołała gniewnie, tupiąc nóżką. — Szablami grożą, jak gdybyście wy wojska nie mieli, które ich w puch rozbić może!
— A potem? — pytał Sobieski — któż będzie króla wybierał?
— Senat... wy! okrzyknie go Prymas.
— Łatwo to powiedzieć, ale nie tak jak się zdaje dokonać. Za szlachtą stoi cała rzeczpospolita i jej prawa, które szanować musiemy.
Ze zmarszczonem czołem zabierał się odchodzić.
— Korycki młody — przerwała nagle królowa — kłamcą jest. Chce tylko wyłudzić pieniądze. Strzeż się go.
— Pieniędzy nie żądał — odparł Sobieski — bo powiada że teraz na nic by się nie zdały.
Niedowierzająco popatrzyła piękna pani, niemogąc pojąć, aby kto nie potrzebował pieniędzy, gdy je pod jakimkolwiek wyłudzić mógł pozorem.
— Koniec końcem — całując białą rączkę, niechętnie podaną mu — rzekł Hetman: panu Bogu podziękuję gdy zaśpiewamy Te Deum; niewytrzymałbym dłużéj...
— Jutro, poseł Kondeusza? nie prawdaż — zapytała żona.
— Tak jest; dwie moje najpiękniejsze karety muszę posłać po niego, a moja pani i królowa będzie musiała niebieską się kontentować i temi woźnikami co przyszły z Jaworowa.
Byłaby może zaprotestowała piękna pani przeciwko poświęceniu jéj dla posła Kondeuszowego, ale dla Francji gotową była na tę ofiarę.
Z kolei przed galerją Kanclerzynéj przesunęły się wszystkie orszaki panów ciągnące do okopów. Młody Pac w towarzystwie ks. Michała, którzy dnia tego nie potrzebowali się znajdować przy swoich województwach — przybyli też bawić panie do pawilonu Kanclerzynéj.
Pomimo bardzo starannego ubrania, książe Michał, w towarzystwie, w którem się kilku francuzów, Chavagnac, Pac i inni eleganci znajdowali — stawił się nader skromnie.
Oczy pięknych pań zmierzyły go ciekawie.
— Ten biedny Wiśniowiecki — szepnęła młoda Radziwiłłowa — aż mi go żal. Tak wszędzie pokorną i nieznaczącą rolę grać musi.
— Był to ulubieniec Marji Ludwiki — z przekąsem odezwała się Sobieska, — ale tylko dobre serce téj pani, mogło do istoty tak upośledzonej się przywiązać.
— Jakto? — przerwała Radziwiłłowa — słyszałam że mówi ośmiu językami!
— A tak, ale żadnym z nich nic do rzeczy powiedzieć nie umie — rozśmiała się Hetmanowa — i ten wiekuisty pozór ofiary, mający obudzać współczucie!
— Nie miał szczęścia się wam podobać? — podchwyciła Radziwiłłowa — tembardziéj mi go żal.
Sobieska ruszyła ramionami.
W istocie ks. Michał, zmuszony pozostać w cieniu, sam jeden, bo mało kto się chciał zbliżyć do niego, nie znalazł nikogo takiego oprócz Chavagnaca, który tego dnia miał więcéj uprzejmości niż zwykle i sam go przyszedł powitać.
— Na kiedyż wasz wjazd? — spytał go ks. Michał.
— Zapewne pojutrze — odparł wzdychając Chavagnac — mowę mam już gotową, ani się z tem kryję, że jéj sam nie pisałem.
— Ks. Riquet — szepnął Wiśniowiecki.
— Tak jest — potwierdził hrabia — ale co znaczą najpiękniejsze słowa, gdy się niema czem poprzeć!
Żartobliwie ręce rozpostarł.
— Heroicznie — dodał — spełnię moją ofiarę i wypiję kielich do dna. Gdyby nie to że Neuburg jeszcze jest biedniejszym odemnie, bo o nim nawet mowy niema, byłbym najnieszczęśliwszym z ludzi.
Wiśniowiecki stał obojętnie zadumany czy roztargniony.
— Mój hrabio, — rzekł w końcu — mówią że w czasie elekcji dzieją się czasem rzeczy niespodziane. A nuż szlachcie się zamarzy okrzyknąć Lotaryngskiego?
Skrzywił się Chavagnac.
— Nie żartujcież! — odparł — co niepodobna — niepodobna. Mojem zadaniem twarzą pogodną złą grę witać. Patrz książe, jak mój rywal jest tryumfujący...
Chwila była jakiegoś milczenia — okna galerji stały otwarte; zdaleka od okopów wiatr przyniósł jakby jakiś szum i wycie. Szlachta się także około szopy manifestowała.
Chavagnac się wzdrygnął cały.
— Trzeba przyznać — rzekł — że ta potwora Apokalypsy, która się zowie tłumem, głos ma nie piękny. Ryczy nawet gdy się weseli, a cóżby było gdyby się chciała rozgniewać!
Niektóre z pań zadrżały też na odgłos krzyków, dochodzących je od okopów. Sobieska, przypominając co jej mówił mąż, pobladła, ale Kanclerzyna Pacowa nie strwożona odezwała się:
— Szlachta jest w dobrym humorze! to dobrze! Im głośniéj krzyczy, tem pewniéj zrobi co jéj każe starszyzna. Ja się raczéj boję milczenia.
W tem zahuczało na gościńcu, na pole pędził jeszcze spóźniony biskup Chełmiński Olszowski, ale na widok jego wszyscy odwrócili głowy, panie się pochowały, i minął galerję, niemając się komu pokłonić.
— Przyjaciel Wiśniowieckich! — szydersko syknęła Dönhoffowa, spoglądając z ukosa na stojącego w cieniu ks. Michała. — Podziwienia godna odwaga że śmie z tem występować.
W tem weselszy jakiś przedmiot śmiechem wielkim, szepty te zagłuszył.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.