Król Piast/Tom I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król Piast
Tom I
Podtytuł (Michał książe Wiśniowiecki)
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1888
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Żywy ten ruch, jaki w przededniu elekcji panował w Krakowie, niedochodził prawie do spokojnego dworku przy Miodowéj ulicy. Odgłosy jego tylko przynosił z sobą książę Michał, który tak mało się zajmował w ogóle sprawami publicznemi, iż o nich nawet matce nie umiał przynieść dokładnych wiadomości. Nieco apatyczny — przyciśnięty swem ubóztwem i położeniem, które mu żadnego nie dawało znaczenia, wprawdzie codziennie bywał u Lubomirskich, u Branickiego, u księcia Dymitra, lecz nigdzie żywego nie brał udziału w tem co tak mocno innych roznamiętniało.
Przywiązany do matki gniewał się tylko na wszystkich, którzy jéj spokój zakłócali — a naówczas wybuchał aż nadto gwałtownie, ale zresztą było mu obojętnem i kto królem zostanie i jak się potem złożą owe wielkie zastępy, które z sobą o władzę rzeczywistą walczyć miały...
Za każdym powrotem do domu, szedł matkę zabawiać opowiadaniem o tem co słyszał i widział wśród tego świata, od którego się ona usuwała — ale chciała wiedzieć co się w nim działo.
Tak po bytności u pani hetmanowéj musiał też wieczorem powtórzyć ks. Gryzeldzie urywki rozmów, jakie uszu jego doszły. — Sobiescy nie należeli do ulubieńców staruszki, któréj hetman naraził się procesami, wymaganiami summ, jakie miał na dobrach Jeremiego, a naostatek i swą jawną nieprzyjaznością a zatargiem z ks. Dymitrem.
Nie lubiła szczególniéj francuzki, któréj wszystkie wady i rysy charakteru znała i odgadywała doskonale. Wielkie znaczenie i wpływ, jaki uzyskali Sobiescy w ostatnich czasach, niepokoiły ją i raziły...
Po każdem syna opowiadaniu, nie spowiadając się z tego co czuła, księżna Gryzelda coraz była smutniejszą. — Ani Lubomirscy, ani Wiśniowieccy nic się od Sobieskich dobrego dla siebie spodziewać nie mogli.
Nazajutrz, gdy już ks. Michał wyszedł był z domu, a księżna matka sama siedziała z Helą swoją, prowadząc bardzo długiemi przestankami milczenia przerywaną rozmowę, dały się słyszeć powolne kroki od przed pokoju, — Zebrzydowska powstała z siedzenia swego, staruszka podniosła głowę, i w progu ukazał się mężczyzna już lat podżyłych, ale krzepki i rześki, w sukni duchownych świeckich, z płaszczykiem czarnym na ramionach... i głębokim ukłonem pozdrowił księżnę, witając razem zwyczajowem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Księżna z rozjaśnioną twarzą wstała podchodząc ku niemu, a Hela pocałowawszy w rękę, poprowadziła ku krzesłu, które stało naprzeciw stoliczka i siedzenia zwykłego gospodyni. Twarz księdza, nie odznaczała się wielką rysów dystynkcją, była wyrazistą, grubo wyciosaną, ale zarazem w prostocie swéj kształtną i sympatyczną. Pomimo wieku wiele życia było w tych rysach, które powaga stanu — czyniła majestatycznemi. — Był to ksiądz Fantoni kustosz warszawski, dawny przyjaciel domu Wiśniowieckich, pomimo nazwiska swego i pochodzenia, od dzieciństwa w kraju żyjący i z włoska w polaka przeistoczony. Dawne i nowe stosunki jego dawały mu przystęp do wszystkich znaczniejszych domów, a niezależność, gdyż ks. kustosz za dosyć majętnego uchodził — dozwalała poruszać się wśród arystokracji tem swobodniéj, że Fantoni nie potrzebował jéj, bo ambicji nie miał i infuły się dobijać nie myślał. Mimowoli prawie zostawszy kustoszem, urządziwszy się wygodnie w kamienicy kustodzią zwanéj, w któréj mieszkał aż nadto przestronno — nie pragnął więcéj — obowiązki duchowne przy kollegiacie, stosunki towarzyskie, zajęcie czytaniem, które lubił, starczyły mu na zapełnienie życia. Rodziny nie miał blizkiéj...
Litościwego serca, dla ks. Gryzeldy miał szczególny szacunek, na który charakterem swym, i losem zasługiwała. Energja, z jaką stawiła czoło ciosom, które ją dotykały, — obudzała w ks. Fantonim podziwienie i uwielbienie.
Widząc ją osamotnioną, kustosz miał sobie za obowiązek odwiedzać... Lubił też i cenił Helę, która się umiała poświęcić swéj przybranéj matce, wcale nie dając czuć ofiary, wesoło i ochoczo. — Naostatek zajmował go i ks. Michał, w którym by był może rad rozbudzić więcéj życia i ufności w sobie, — apatją jego niewłaściwą wiekowi — czynniejszym udziałem w sprawach publicznych zastąpić. Lecz młody Wiśniowiecki pomimo łagodności swéj, opierał się wpływowi. Nawet matka choć go miała posłusznym zawsze, przemienić natury nie potrafiła.
Ks. Fantoni w poufnéj z matką rozmowie, gdy o ks. Michale wspominali, a ona się na tę jego obojętność uskarżała, utrzymywał, iż chwila nie nadeszła, i okoliczności jeszcze się nie zjawiły, które z odrętwienia wyprowadzić go miały.
— Wolę to opóźnienie, w ks. Michale — mówił kustosz — niż innéj młodzieży zbytnią porywczość do życia, na którą siły się najlepsze zużywają, ks. Michał gdy wybije godzina jego, z całą mocą i zasobem jakie po ojcu odziedziczył — stanie w szrankach.
Księżna Gryzelda wzdychając odpowiadała: — Daj to Boże!
Ale oka matki ujść nie mogło, że Michał wychodził z téj apatji czasami tylko, gdy szło o — strój wykwintny, o elegancję, którą lubił się otaczać, a naostatek o stół wytworny, w którym do zbytku smakował. W innych sprawach żywota zimnym był tak, jakby one cale mu były obojętne... Ambicją trudno w nim obudzić było. — Nie mając zajęcia czasami chętnie brał książki do ręki, ale rzucał je, nie czując potrzeby powrócić do nich...
Nawet te młodzieńcze przyjaźnie, które się w wieku ks. Michała zawiązują łatwo i służą w życiu wiele — nie pociągały go — Michał wielu dobrych znajomych, ale prawdziwych poufałych druhów — nie znał...
Jedna Hela miała całe jego zaufanie i przed nią zwierzał się ze wszystkiego, z najtajniejszych myśli swoich... Matka znając to braterskie przywiązanie i wpływ Heli na syna, używała też jéj, gdy sama mu czegoś poddać i rozkazać nie chciała.
Ks. Fantoni przychodził jak zawsze z pewnym zapasem nowin do księżnéj. Z ust jego wychodząc przybierały one charakter inny może niż obiegając płochy świat ówczesny, bo kapłan chętniéj im dobre nie złe nadawał znaczenie.
— Już się wielu zjeżdża na elekcję, szopę postawiono i wkopano... Województwa i ziemie dawne swe obozowiska wytykają... Zjazd spodziewać się będzie bardzo liczny i ożywiony... począł kustosz. W Warszawie dla panów senatorów niemal miejsca już braknie. Dwory z sobą prowadzą liczne, choć nie sądzę, ażeby milicji potrzebowali, jak niegdyś, bo się żadna walka nie zapowiada... Francja jest zanadto potężną, aby po takim wysiłku nie była pewną zwycięztwa.
— Sądzicie? — zapytała księżna Gryzelda.
— Prawie tego jestem pewnym — mówił daléj ks. Fantoni — a najlepszym dowodem, że Cesarz, który z tradycji powinien był zajmować się tą elekcją... i czynnym w niéj być — wcale się prawie nie mięsza.
— Wszakże cesarskim kandydatem jest Lotaryngski — rzekła ks. Gryzelda — i słyszałam, że w razie gdyby mu się poszczęściło, arcyksiężniczkę dla niego w pogotowiu trzymają.
Kustosz się rozśmiał... — cicho powtarzając — Tu Felix Austria — nube...
— Tak — dodał — jest to już tradycją i obyczajem...
— Wystaw że sobie — zniżając głos przemówiła ks. Gryzelda, pochylając się ku stojącemu — że Lotaryngski poseł, usiłował mojego Michasia pozyskać...
Poruszyła ramionami.
— Michała tak mało ta elekcja obchodzi — dodała że go często namówić trudno, aby poszedł się poinformować, i gdyby Lubomirski mi nie przynosił wiadomości — żadnych bym nie miała...
— Elekcja — odparł kustosz — cała się smaży i gotuje u naszego ks. Prymasa, i u hetmana Sobieskiego. Tym dwom potęgom cóżby się oprzeć mogło?
Ks. Gryzelda zwolna podniosła blade swe, wypłakane oczy na Fantoniego.
— Wczoraj — rzekła — był u mnie stary sługa Jeremiego, Sandomierzanin, który teraz na swe śmiecisko powrócił. Prawił mnie dziwy, do których ja nie przywiązuję ważności — powiada, że szlachta zbiera się stanąć murem przeciwko panom i niedopuścić Kondeusza!!
Rozśmiał się dobrodusznie ks. Fantoni.
— Uliczna gadka! — zawołał — przy każdéj elekcji, szlachta staje okóniem przeciw starszéj braci — ale ją łatwo ułagodzić i pozyskać... nie ma się czego obawiać Kondeusza... Zresztą kogóż by oni chcieli i mogli wybrać. Dla nich tak dobry Kondeusz, Lotaryńczyk jak Neuburg, bo żadnego z nich nie znają.
— Ja prawie obojętnie patrzę — mówiła ks. Gryzelda — na wypadek elekcji. Kondeusz będzie miał na względzie, że królowa nieboszczka wielce była Michasiowi życzliwą i jéj winniśmy, że wychowanie odebrał staranne... o co mnie chodziło najmocniéj.
Jeżeliby cudem Lotaryngski się miał utrzymać, tego z pewnością cesarz będzie popierał, ożeni się z arcyksiężniczką — i dwór austryjacki mieć będzie wpływ wielki — a Michał ma na nim stosunki i przyjaciół.
Neuburczyk zaś. — —
— Wprost niemożliwy — dodał ks. Fantoni. Dwór rakuski tylko pozornie mu sprzyja, nie ma nikogo, a pieniędzy nie wiele, spokrewnieni Radziwiłłowie nie na wiele się przydadzą.
Ks. kustosz chociaż do rozmowy treści się przebrało, siedział jak gdyby go tu coś jeszcze trzymało, oglądał się, a że Helę ciągle widział za sobą, milczał. Domyślała się księżna, iż coś poufałego mógł jéj mieć do zwierzenia.
Nieznacznie skinęła na Helę, która zrozumiawszy to — wyszła natychmiast.
— Jesteśmy sami — odezwała się księżna. Zdawało mi się, ojcze, że możeście mieli co do — powierzenia mi?
— A! tak jest! tak! — żywo podchwycił kustosz — noszę się z tem oddawna, a nieśmiałem... odzywać. Teraz zaś czas jest ostatni, i muszę prosić was, M. księżno abyście mnie wysłuchali bez gniewu...
— Bez gniewu! — śmiejąc się zawołała staruszka.
— Nie obraźcie się otwartością moją — mówił ks. Fantoni. Dla syna Jeremiego i wdowy po nim, w tym starym dworku mieszkać nie przystało. Dla świata, dla rodziny coś uczynić potrzeba... a nadewszystko dla przyszłości ks. Michała. Chociaż dzisiaj interesa są ciężkie, muszą się one polepszyć, a tymczasem choć z trochą wysiłku potrzeba księcia na świetniejszéj stopie postawić. O żadnych nie mówię zbytkach, ale syn Jeremiego...
Ks. Gryzelda załamała ręce i łzy się jéj z oczów potoczyły.
— Sto razy o tem marzyłam i rozważałam co czynić — odezwała się — ale na obronę moją mam że ubóztwo nasze to chluba, to zasługa, to oznaka jakiéj największa świetność nie zrówna! Michał zmuszony brać pensją od królowéj, nie jestże to świadectwo ojca, że wszystko ojczyźnie poświęcił?
— Lecz, jest we wszystkiem miara — podchwycił kustosz — co dla innego byłoby dostatkiem, dla syna Jeremiego jest niczem... Zbyt nizko nie potrzeba upadać.
— Wszystkie moje źródła wyczerpane — przerwała ks. Gryzelda — Lubomirskiéj prosić nie mogę, Dymitr nie ma wiele... moi...
Zamilkła.
— W takich razach — odezwał się ks. kustosz — gdy się na pewną przyszłość czeka, potrzeba rachując na nią zapożyczyć się bodaj... Ja dla w. ks. Mości u kanonika Brandta mam tysiąc czerwonych złotych leżących... a mojéj kustodji cała kamienica na usługi. Pustką stoi... Tam i przyjąć będzie można przystojnie i ze wszech miar wygodniéj.
Wzruszona księżna ledwie odpowiedzieć mogła i powtarzała ciągle.
— Niech wam Bóg płaci... Ja się pożyczać lękam a ten dworek...
Kustosz nie dał dokończyć.
— Dworek zupełnie dla księżnéj i dla ks. Michała nie przystał. — Mógł tylko służyć tymczasowo, póki się co innego nie znalazło — ja nalegam na kustodją. Stoi pogotowiu.
Na te słowa nadszedł właśnie powracający ks. Michał, posłyszał je i z radością nie tajoną, rzucił się ręce księdza całować. Matka zobaczyła go tak uszczęśliwionym, iż protestować nie miała serca. Westchnęła tylko.
— Ale mnie, mnie — rzekła — pozwolicie tu jeszcze pozostać. Niech Michał będzie swobodnym, swoim dworem.
Młody książe się zachmurzył; kustosz widząc, że matka i syn najprędzéj się porozumieją zostawszy sami, wstał i pożegnał starą księżnę, która go do progu odprowadziła. Zaledwie z oczów jéj zniknął, gdy wzrok podniosła na syna.
— Poczciwy ten przyjaciel — rzekła — tak bardzo troszczy się o nas, jak żaden o krewnych... Ma on po części słuszność, że zanadto jesteś ukryty i dajesz wszystkim iść przed sobą... ale mogłoż się inaczéj ułożyć, przy tak szczupłych środkach, a takiéj nawale długów? Ludzie by uwłaczali pamięci ojca, mówiąc, że my długów tych nie płaciemy, a na zbytki tracim. Ks. Fantoni ma może słuszność — powtórzyła księżna — czyniąc mnie wyrzuty... Ja mogę pozostać w kątku i zakryta, ale ty...
— Ja — począł syn z widocznem zakłopotaniem — ja — idę za radami Lubomirskiego, nie kryję się, jeżdżę i bywam wszędzie, alem nie winien temu, że inni świetniéj występujący — więcéj oczy ściągają.
— O! tyś bo rzadko nieśmiały — odparła matka — wszyscy to mówią, ja to widzę. — Wieluż uboższych od ciebie, a niemających takiego imienia, hałaśliwie sobie torują drogi i w towarzystwie odgrywają role...
— Ja nie potrafię tego — uśmiechnął się ks. Michał.
Zaraz po wyjściu ks. Fantoniego przybyła Hela, stała tuż i słuchała.
— Potrafilibyście — wtrąciła — gdybyście chcieli tylko — ale ta powolność wasza, ta obojętność na wszystko.
Ks. Michał zwrócił ku niéj oczy z wymówką.
— Że i ty nawet mnie obwiniasz! — rzekł — ale zachowanie się moje doskonale się godzi z położeniem...
— Ono mówi tylko jakbyś niczego nie żądał od losu i nie czuł się stworzonym do niczego więcéj nad taką zapomnianą, ubogą, egzystencją — podchwyciła Hela.
— Ale w świecie bez środków... bez... zewnętrznéj okazałości — przerwał ks. Michał — nic się nie robi, a na śmieszność naraża. Stojąc na boku, nie wymagając nic, łatwiéj mi jest moją godność zachować. Gdybym się cisnął zbyt natarczywie, mógłbym się narazić na nieprzyjemne odparcie, któregobym nie zniósł.
Rozmowa pomiędzy matką, która zamilkła dumając, z synem, zmieniła się na maleńką sprzeczkę Heli z kuzynem. Ks. Gryzelda, która potrzebowała być samą, wyszła zostawując ich z sobą, pewna, że młode dziewczę wypowie myśl własną razem ze swoją.
Michał usiadł naprzeciw niéj z rodzajem rezygnacyi, ale, jak zawsze, gdy z nią był sam na sam, twarz zwykle zasępiona rozjaśniła mu się, wziął jéj rączkę, pocałował, uśmiechnął się i rzekł prawie dziecinnym wyrazem głosu:
— Nie łajcież bo mnie wszyscy!... czego chcecie odemnie!... Jestem i bez tego dosyć biedny i umęczony...
Hela niecierpliwie poruszała ramionami, ale wejrzenie jéj z wielką czułością spoczywało na kuzynie.
— Wszyscy my o was się troszczym — rzekła — wszyscy, aż do ks. Kustosza, który choć obcy, znajduje, że wam przystało więcéj się i okazaléj pokazywać na świecie — jeden tylko... sam ks. Michał tak jest obojętnym...
— A! Helo moja — przerwał książę ciągle goniąc za rączką jéj, którą usiłował pochwycić, a która mu się wysuwała. — Helo moja... ten biedny Michał wcale dla siebie czego innego pragnie i marzy, niż wybyście mu dać chcieli. Ja nie jestem stworzony do tego świata, w którym mi ciągle czegoś dobijać, coś zdobywać potrzeba — aby nazajutrz jeszcze większego i wyższego pragnąć. Takby mi dobrze było w bardzo miernym stanie, w bardzo skromnym pałacyku, z kilkunastu służby w ładnéj barwie, z parą kolebek poszóstnych w stajni, z dobrym kucharzem i pasztetnikiem.
— No i z garderobą z Paryża! — dodała szyderczo Hela.
— A! to się rozumie — wesoło ciągnął daléj książe.
— Cóż więcéj? — pytała Hela.
— Bez troski o te Boratynki, bez długów, od których się trzeba wypraszać...
Tu zamilkł chwilę.
— Bez nieprzyjaciół, bez tych walk i intryg, które zatruwają życie — dokończył.
— Obraz tego pożycia niepełny — wtrąciła Hela — dla dopełnienia go potrzeba dostojnéj i miłéj małżonki...
— Wiesz — żywo zawołał ks. Michał — bylebym miał matkę i ciebie, nie zatęsknię za nikim więcéj. Kobiet się boję... a spokój tak mi jest drogi.
— Leniuszek jesteś — odpowiedziała Zebrzydowska. — Boisz się wszystkiego, gdy ojciec twój niczego się przecież nie lękał.
Zmarszczył się na to wspomnienie Wiśniowiecki.
— Mylisz się Helo moja — rzekł poważniéj — a jeżeli się w polu nie lękał nieprzyjaciela, o tego i ja się nie obawiam, ale tych co pozorem przyjaźni i braterstwa zdradę przynoszą... co jemu życie tak ciężkiem uczynili — tak jak ja się obawiał i nienawidził. Nie idę więc chętnie tam, gdzie się z niemi spotkać mogę.
Zebrzydowska siedziała zamyślona.
— Wszystko to w kobiecie by było do wytłómaczenia — odpowiedziała po przestanku — mężczyzna stworzony jest do walki, nie do takiego żywota sybaryty w spoczynku... cóż, gdy jak wy młody jest, gdy nosi imie Wiśniowieckich — i gdy ma wszystko, coby go na świecie zalecić mogło...
— Ah! — rozśmiał się ks. Michał — mylisz się właśnie przyznając mi, czego nie mam!...
Oboje milczeli chwilę, Hela badała go wzrokiem, on milczał, lub spotkawszy jéj wejrzenie uśmiechał się słodko.
— Wierz mi Helo — rzekł wstając — póki mam matkę i ciebie więcéj nic a nic nie pragnę. Tak mi z wami dobrze... Sądzisz, że zbliżając się do tego świata, najeżonego intrygami, smaku do czego nabrać można!... Patrzę, słucham i wzdrygam się. Widzę ich jak się ściskają, całują, zwierzają sobie, jak się bratają, a w chwilę potem ośmiewają się wzajemnie i dołki kopią pod sobą... Walka Paców z Radziwiłłami, walka Lubomirskich z Sobieskim, niedowierzanie, sprzedawanie się wzajemne... zgody, które są zawiązkiem nowych kłótni, przymierza nazajutrz zrywane, zazdrości, współzawodnictwa, ambicje nienasycone... a fałsz chlebem powszednim...
Hela słuchała ze smutną rezygnacją.
— Wy wszystko widzicie za czarno — odezwała się. — Ludzie są słabi, ale nie tak źli, jak się wydają, a z takiemi, jakich ich Pan Bóg stworzył żyć przecie potrzeba, bo na pustynię uciec nie można...
Widząc zasępionym mocno Michała, litościwe dziewczę usiłowało go rozerwać.
— Spodziewam się — rzekła — żeście nie zapomnieli wysłać do Paryża zamówienie na suknie?...
— Wczoraj jeszcze — żywo odparł ks. Michał — coś podobnego mieć muszę jak Chavagnac... Na nieszczęście te koronki są tak drogie, a hafty i galony tak sobie płacić każą.
— Będziesz że to miał w porę na koronację? — pytało litościwe dziewczę.
— Wyraźnie położyłem ten warunek. Sejm Elekcyjny, który się dopiero rozpoczyna, niezawodnie się przeciągnie. Choćby nie szło o kandydata, szlachta różne wprzódy położy warunki, odzyskanie ziem oderwanych, zabezpieczenia praw dyssydentów i tym podobnie. Będzie to pretekstem do długich mów, rozpraw i straty czasu... Przyjdzie potem posłuchanie posłów, kandydatów do tronu, narady... burze... i w najszczęśliwszym razie miesiąc czasu od otwarcia upłynie. Niewiem zresztą, ale jeżeli jest w interesie Interrexa naszego dłużéj się bawić tą władzą jaką ma... przeciągnie... Czekać może zechce, aby Kondeusz się miał czas zbliżyć do granicy i ukazać potem natychmiast w aureoli swego rycerskiego bohaterstwa... Jeżeli mi nie przywiozą na czas tych sukni z Paryża — dodał z wielkim naciskiem książe — przyznam się, że będę w czasie uroczystości następnych dosyć zakłopotany... Jeden tylko garnitur cały mam świeży i wytworny, inne nie nowe są i znać na nich, że wiele do zmiany nie mam w garderobie... Chavagnac mi wielką oddał przysługę, wcale się tego nie domyślając...
— Zdaje mi się — szepnęła Hela, — iżby się bez niéj obeszło, bo księżna spodziewa się pieniędzy i wiem, że one są dla was przeznaczone...
— Naprzód powinna pamiętać o sobie — wtrącił książe.
— My niczego nie potrzebujemy — sprzeciwiła się Hela. — Wam wszystkiego trzeba... Suknie, konie, barwa, ludzi...
Niedokończyła. Książe Michał westchnął.
— Nadewszystko potrzeba wam ochoty do życia... — zakończyła Hela.
Spojrzeli sobie w oczy. Wiśniowiecki nie odpowiedział, wziął jéj rękę, przyłożył do ust i wyszedł zadumany.
Wkrótce potem kazał sobie podać konia i wyjechał na miasto; dzień wiosenny wabił wszystkich ku Woli, tłumy ciekawych ciągnęły ku szopie. Książe pojechał też ku dworowi kanclerzyny Pacowéj, który stał na drodze z Warszawy ku okopom. Dla ciekawych pań, przyjaciółek Kondeusza, które Elekcja żywo obchodziła, tak, że pragnęły być jaknajbliżéj Woli i poza pod okopami, właścicielka rozkazała właśnie przybudować wzdłuż dworu długą całą oszkloną galerję, w któréj jak kwiaty w cieplarni po całych dniach, od dnia rozpoczęcia zjazdu, siedziały wszystkie piękne i nie piękne, młodsze i starsze panie, przypatrując się przejeżdżającym, krytykując powozy, konie, ubiory, służbę, zatrzymując znajomych, powiewając chustkami i bawiąc się ruchem ożywionego gościńca doskonale.
Kanclerzyna ledwie mogła pomieścić gości, tak się jéj tu napraszano, panie siadywały po całych dniach, mężczyźni przybywali, siedzieli, odjeżdżali, wracali.
A że sprawa Kondeusza, którego niewidzialna chorągiew powiewała nad tą galerją, stała w przekonaniu wszystkich doskonale, — wesołość i najlepszy humor panowały tu ciągle, galerja rozlegała się śmiechami, piękne panie trzpiotały. Niepominął nikt kanclerzynéj, aby nie stanął lub przynajmniéj nie zwolnił kroku i parę słów nie zamienił z kobietami.
Kanclerzyna, hetmanowa, piękna młodziuchna księżna Radziwiłłowa, Dönhoffowa i inne, miały na usługach mnóstwo kawalerów, krewnych, dworzan... Ci pomiędzy Wolą, Warszawą, a w pośrodku stojącym dworem tym utrzymywali nieustający związek. Zbiegały się tu nowiny najświeższe, plotki i wiadomości z obu stron.
Nikt do okopów nie mógł się dostać nie przejechawszy pod oczyma ciekawych pań, które na dane hasło zbiegały się do okien, cisnęły, pozdrawiały znajomych, i rozpierzchały około stołów przez cały dzień przekąskami, konfiturami, ciastami i winem zastawionych. Jadący konno podjeżdżali pod samą ścianę, aby podaną im białą rączkę uścisnąć i odebrać z koralowych ust rozkazy; z kolebek niektórzy wysiadali, inni jak Prymas wychylali się, błogosławili.
Gawiedzi też ciekawéj zawsze nieco opodal stały gromadki, które więcéj oknom galerji niż przejeżdżającym się przypatrywały.
Książe Michał bezmyślnie skierował się w tę stronę zrazu, ale wpół drogi, spojrzawszy na swego wierzchowca, na towarzyszących mu dworzan w dosyć wytartéj barwie, zawrócił... O białym dniu on i jego dwór nadto niepocześnie wyglądali, aby się narażać na porównanie z temi, którzy pod galerją znaleźć się musieli, a ci właśnie stanowili część towarzystwa najwytworniejszą.
Nawet młody przyjaciel Pac, z którym się spotkał, namówić go z sobą nie mógł do kanclerzynej, — książe Michał wymówił się tajemniczą jakąś sprawą pilną, a udał się na samotną przejażdżkę...
Gdy się to działo, a księżna Gryzelda, po żywéj rozmowie z Helą, wzięła książkę, aby czytaniem zatrzeć przykre wrażenia i smutne myśli. Stary sługa dał jéj wiedzieć, że ów niegdy księcia Jeremiego dworzanin z Sandomierskiego, niejaki Wacek Grąbczewski, chciał się pokłonić.
Nie dobrze rozumiała księżna czego on mógł potrzebować, gdyż raz już mówiła z nim, ulękła się nawet trochę, aby nieświadomy jéj położenia, nie zażądał, w imie dawnych zasług jakiéj pomocy — lecz ktokolwiek przychodził w imie nieboszczyka — odepchnąć go nie mogła.
Zyskał więc powtórne posłuchanie Grąbczewski.
Z wielką pokorą stanął ubogo odziany, chudy, długi, z szyją też wyciągniętą, z głową śpiczastą — niegdy Wackiem poufale zwany podkoniuszy Jeremiego.
Pozdrowiła go uprzejmie księżna, nie powstając z siedzenia, zakłopotana samą myślą tą, że może czegoś żądać, czego mu odmówić będzie musiała.
— Ja to — odezwał się szlachcic od progu, pociągając wąsa, widocznie zmięszany... jąkający się — ja tu do stopek W. ks. Mości raz jeszcze przychodzę z prośbą wielką.
Księżna aż pobladła.
— Kiedy mi moją śmiałość, pani przebaczy — mówił daléj Grąbczewski. — My Sandomierzanie wszyscy w wielkiéj mamy weneracji tych, co dla rzeczpospolitéj cierpieli i walczyli za nią, więc też i imię nieboszczyka, panie mu świeć — Jeremiego jest u nas w największéj estymie. Zatem i ród jego cały... wielu się u mnie prosi, żeby choć syna bohatera oglądać mogli. Jużci to trudno wszystkich przyjmować... ja to wiem, ale mam jednego poczciwego przyjaciela, a po troszę i plemiennika... którego bym, za pozwoleniem księżnéj Mości (tu się pokłonił) — rad przyprowadzić... niechby miał to szczęście krew wielkiego naszego hetmana oglądać.
Księżna słuchała, powoli ochłonywając ze strachu... ale prośba poczciwego Grąbczewskiego nie mniéj tak się jéj wydała dziwną jakąś, że nie rychło odpowiedź na nią znalazła...
— A wy toście ks. Michała nie spotkali, nie widzieli? — spytała.
— Niech mi W. ks. Mość daruje — rzekł szlachcic — oczyska mam złe, nie dowidzę, a — co prawda — nie widywałem ks. Michała od jego dziecięcych lat, poznać by mi było trudno.
Uśmiechnęła się staruszka wesoło, bo ta cześć dla imienia męża miłą sercu jéj była.
— Mój Grąbczewski — odezwała się do niego — jutro rano przyjdź z tym przyjacielem, Michał będzie w domu, i starego sługę ojca pewnie przyjmie wdzięcznie. Za przywiązanie do domu naszego — Bóg zapłać!
Szlachcic nie przedłużając już rozmowy, nizko się pokłoniwszy, wyszedł natychmiast.
Dziwne trochę żądanie Grąbczewskiego, przez cały dzień w wesołem usposobieniu utrzymywało staruszkę, — pochwaliła się tem Heli naprzód, potem ks. kustoszowi, który przyszedł na chwilę, naostatek powracającemu ks. Michałowi, który wiadomość tę przyjął dosyć obojętnie. Dać się tak na widowisko nie było mu miłem. Nie był wcale usposobionym do przypochlebiania się i pozyskiwania sobie serc panów szlachty. — Wychowaniec innego świata, dziecię innéj cywilizacji — mało rozumiał tę tradycyjną, starą, domową, która nie mając powierzchownéj ogłady zachodniéj, — w pewnych względach stała z nią na równi.
Śmiałem się może wyda to twierdzenie, lecz nie mniéj pewna, że moralne i religijne pojęcia w lepszéj części szlachty, rozwinięte były wielce, a tam gdzie ani fanatyzm ni przesąd nie skalał ich — na łacinie saméj wyrobieni ludzie, mogli na francuszczyźnie wypolerowanym sprostać.
Skrzywił się nieco ks. Michał, gdy mu matka prośbę Grąbczewskiego przełożyła, dodając, że mu posłuchanie zapewniła. Matce niczego w świecie odmówić nie mógł... ale gdy sam na sam pozostał z Helą zamruczał.
— Niepodobam się im, to pewna — chociaż starać się będę, abym pamięci ojca nie uczynił krzywdy... ale co za pocieszna myśl chcieć mnie oglądać?..
Hela nie znajdowała jéj wcale tak dziwną.
— Mój Michasiu — odezwała się łagodnie — przygotuj się tylko jutro z wesołą twarzą do szlachty... po co świat ma widzieć, jakie my troski w sobie nosiemy?
Nazajutrz około dziesiątéj zjawił się zapowiedziany Wacek Grąbczewski, prowadząc z sobą drugiego mało co pokaźniéj niż on sam wyglądającego pana brata. Był to Ireneusz Piotrowski.
Uprzedzona służba, któréj stara księżna kazała się w trochę większéj liczbie i w najlepszéj barwie stawić — wprowadziła do salki jadalnéj gości, w któréj staraniem Helki, niezbędna przekąska była przygotowaną.
Hela, któréj o sławę domu nie mniéj chodziło, jak księżnie Gryzeldzie, postarała się o to, aby w zastawie stołu resztki sreber, szkła rzniętego, i najpiękniejsze obrusy wystąpiły...
Śniadanie też zimne, z wędlin, chleba, masła, suszonych owoców i różnych przysmaków złożone, — wcale pańsko wyglądało...
Przychodzących przywitała Hela, a tuż i ks. Michał już ubrany, w najświeższéj peruce, w najwytworniejszych sukniach, z dosyć jasną twarzą ukazał się na progu, na komplement Grąbczewskiego, odpowiadając bardzo grzecznem powitaniem.
Wacek natychmiast powinowatego swego Piotrowskiego przedstawił, ale pod imieniem Sasa, które klejnot jego oznaczało...
Piotrowski po krótkim preliminarzu zręcznie zawiązał rozmowę, któréj ks. Michał dosyć roztargniony słuchał. Nie wiele go obchodziło to wszystko. — Kiedy niekiedy rzucał słówko od niechcenia.
Tymczasem przepić musiał do gości, i razem z niemi ochoczo się wziął do śniadania.
Hela wyszła zaraz zostawując ich samych, i wkrótce Piotrowski bardzo zręcznie na elekcją się zawrócił.
— My byśmy, radzi co najprędzéj tę pańszczyznę odbyć — mówił — bo dla nas hreczkosiejów to ciężka rzecz w samą porę wiosenną, przy nadchodzących sianokosach, a gdzie może niejeden się jeszcze i nieobsiał, stać w polu kilka tygodni... a, choć suche dni minęły pościć często gęsto, bo nie każdemu stać na kuchtę.
— Zdaje się — wtrącił książe obojętnie — iż elekcja się nie przeciągnie, wszyscy zgodni prawie na Kondeusza. Drudzy kandydaci nie wielu za sobą mają.
— Myśmy to słyszeli i wiemy o tem — odezwał się Piotrowski — ale i to nam wiadomo, że Kondeusz za gotowy grosz sobie przyjaciół pokupował, a to jest obrazą Bożą, simonją wprowadzać tam, gdzie ducha świętego się wzywa i jemu potem przypisywać, co się pieniędzmi uczyniło.
U nas szlachty Kondeusz nie jest persona grata...
— A któż? — spytał ciekawie ks. Michał.
— Bóg wiedzieć raczy, kogo nam podda duch święty — śmiejąc się mówił Piotrowski. Czemu by Piast nie miał być?
— Ah! — spytał Wiśniowiecki — wybór Piasta bardzo trudny — bo to tak dobry jeden jak drugi... a zazdrość by się zrodziła nadto...
— My też nie przesądzamy nic — ciągnął na pozór obojętnie Piotrowski — to tylko W. ks. Mości powiemy, co jest rzetelną prawdą, iż szlachta niemal wszystka (trutniów się nie liczy) ani Kondeusza nie chce, ani żadnego z tych co się jemu przekupić dali.
Rozśmiał się książe słysząc to.
— Wybór będzie bardzo trudny — rzekł żartobliwie — ja tam w te sprawy się mało wdaję, za młody jestem, ale że pomiędzy panami mało kto jest nie pozyskany dla Kondeusza... — więc kandydata nie łacno znajdziecie...
— Ha! — rozśmiał się Piotrowski — przy pomocy Bożéj — gdzie kilkadziesiąt tysięcy głów jest do wybierania i do wyboru razem, jedną zawsze się wyszuka, któréj korona będzie do twarzy...
Śmiejąc się wołają niektórzy, żeby bodaj Polanowskiego, aby nie Kondeusza, ani tych co się przekupstwem skazili.
Książe Michał milczał, a Piotrowski popatrzywszy na niego ciągnął daléj.
— Ja to Waszéj Książęcéj Mości z naszych arkanów się spowiadam, bo syn Jeremiego, srodze pokrzywdzonego do magnatów tych nie należy, co bez szlachty, sami chcą koroną rozporządzać.
Zarumienił się ks. Michał — rozmowa poczynała być drażliwą.
— To pewna — odparł nieco się zawahawszy — iż ja do żadnéj partyi nie należę, a za młodym jestem, abym mógł co znaczyć między koryfeuszami... Dla mnie, kogo Bóg natchnie, a kogo szlachta wspólnie z szatanami okrzyknie panem, równie będzie wdzięcznym...
— My też nie inaczéj o Waszéj Książęcéj Mości wróżyliśmy sobie — mówił Piotrowski. — Imieniem i rodem należycie nie tylko do magnatów, ale do jagiellońskiéj dynastji — a no sercem i duchem, po tem czegoście doznali trudno wam z panami iść, — szlachta też tem więcéj was miłuje.
Skłonił się zmieszany nieco ks. Michał, niewiedząc już co mu odpowiedzieć. Nastąpiła chwilka milczenia, przerwał ją Grąbczewski.
— W. Książęca Mość, nie możecie tego ani wiedzieć, ani widzieć, jaki duch szlachtę zagrzewa... a jak oburzoną jest, że jéj Simonjacy chcą swego króla narzucić. Głoszą go bohaterem wielkim, wodzem i hetmanem, ale pono inna to wojnę poradzić z niemcami czy z francuzami, niż u nas z kozaki i tatary. Nam drugiego by Jeremiego potrzeba... a przedewszystkiem szlachta, któréj więcéj jest stokroć niż panów, pragnie obrać sobie króla po swéj myśli a woli Bożéj.
Słuchał ks. Michał zdziwiony nieco, niedowierzający, lecz ciekawy.
— Pierwszy to raz o tem usposobieniu wmościów się dowiaduję — rzekł — ale życzę, aby lepiéj porozumieć się i iść zgodnie, a do rozterki i rozdwojenia nie dać asumptu.
— Lubo, nam się widzi — dodał cicho i skromnie Piotrowski — nie może być ani walki, ni rozdziału. Nas szlachty, jest, co najmniéj kilkadziesiąt tysięcy, Kondeuszowych panów, licząc hojnie, kilkuset... więc liczba weźmie górę...
Słuchając tego programu jak zabawnéj baśni, Wiśniowiecki, który widział w tem tylko fantazję szlachecką, nie mogącą się urzeczywistnić, wesoło napełnił kieliszki winem, które przed nim stały i odezwał się konkludując do Piotrowskiego.
— Zatem waszego kandydata, zdrowie.
I wypił, a Grąbczewski z Piotrowskim żywo i głośno okrzyknąwszy — Vivat! poszli w jego ślady.
Wkrótce też potem, pod pozorem zajęcia Wiśniowiecki wstał, a szlachta się z nim pożegnała.
Wprost od niéj przeszedł książe do matki, aby jéj zdać sprawę z przyjęcia gości, choć staruszka siedząca w sąsiednim pokoju, część rozmowy słyszeć mogła.
— Mameczko droga — rzekł wesoło w rękę ją całując, rad że się pozbył szlachty, — nasz Grąbczewski przyprowadził mi osobliwego Sandomierzanina... Utrzymuje on, że na złość Prymasowi i Sobieskiemu Kondeusza nie wybiorą...
I śmiać się począł — nie mogąc powstrzymać...
— Szlachta myśli o Piaście! — dodał ramionami zżymając — górą pan Polanowski!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.