Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królowa Margot |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Reine Margot |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk Nawarrski chodził zamyślony po tarasie wieży, wiedział, że dwór znajduje się w zamku i przez grube mury widział umierającego Karola.
Pogoda była prześliczna.
Słońce roztoczyło purpurowe promienie, i przepysznie oświeciło wierzchołki lasu, tylko co okrytego zielenią.
Zdawało się, że nawet ponure ściany zamku nasyciły się przyjemnem ciepłem; bratki, zaniesione wschodnim wiatrem i osadzone w szczelinach ścian, wyścibiały główki zdobne w żółty i fioletowy aksamit.
Lecz wzrok Henryka nie zatrzymywał się ani na zielonych dolinach, ani na ozłoconych słońcem wierzchołkach lasu; wzrok jego pełen dumy przenosił się ku stolicy Francyi, której z czasem los przeznaczył być stolicą, świata całego.
— Paryż — mówił do siebie Henryk — Paryż!.. radość, tryumf, sława, potęga i szczęście; Paryż, w którym jest Luwr i dwór, w którym jest tron!... I od tego Paryża być oddzielonym temi nędznemi fortyfikacyami, rozciągającemi się u stóp moich, które zresztą mieszczą w sobie i mego nieprzyjaciela.
I wiodąc wzrok z Paryża ku Vincennes, Henryk spostrzegł na lewo, pomiędzy kwitnącemi drzewami migdałów, człowieka, na którego kirysie światło słońca łamało się ukośnie.
Król śledził to światło migocące w przestrzeni, odpowiednio do ruchów jeźdźca.
Nieznajomy siedział na dziarskim koniu, i wiódł za lejce drugiego, który wydawał się nie mniej być bystrym.
Król śledził wzrokiem jeźdźca, który, dobywszy szpady, przyczepił do niej białą chorągiewkę i zaczął nią powiewać, jakby dając jakieś sygnały.
W tejże chwili, z przeciwnego wzgórka odpowiedziano podobnym sygnałem, a wkrótce, naokoło całego zamku zaczęły powiewać biało chorągiewki.
Nieznajomym jeźdźcem był de Mouy, a po wiewający chorągiewkami byli hugonoci.
Wiedząc, że król umiera, a obawiając się zamachu na życie Henryka, zebrali się więc, ażeby go bronić, lub z nim razem walczyć.
Henryk znowu spojrzał na jeźdźca, którego najprzód zobaczył, przechylił się przez balustradę, zakrył oczy od słońca i poznał młodego hugonota.
— De Mouy! — zawołał jak gdyby bugonot mógł usłyszeć.
Uradowany, że go otaczają przyjaciele, sam zaczął powiewać szarfą w powietrzu.
Znowu wszystkie białe chorągiewki zaczęły powiewać, okazując radość.
— A! oni na mnie czekają — rzekł Henryk — a ja nie mogę się do nich przyłączyć. Szkoda, trzeba było dawniej spróbować. Teraz już zapóźno.
Henryk ruchem dał im znać, że już zapóźno; lecz de Mouy odpowiedział mu drugim, znaczącym: Zaczekam.
W tej chwili Henryk usłyszał, że ktoś idzie po kamiennych schodach.
Szybko więc oddalił się od balustrady.
Hugonoci domyślili się przyczyny tego nagłego odskoczenia; szpady powróciły do pochew i białe chorągiewki zniknęły.
Henryk zobaczył na schodach kobietę, zadyszaną wskutek szybkiego biegu, i nie bez strachu poznał w niej Katarzynę de Médicis.
Za nią na schodach zatrzymało się dwóch żołnierzy.
— Oho! — pomyślał Henryk — musiało coś zajść bardzo ważnego, kiedy aż tutaj do mnie przybyła.
Katarzyna usiadła na kamiennej ławce tuż przed blankami muru i zaczęła silnie oddychać.
Henryk zbliżył się do niej z uśmiechem na ustach i zapytał:
— Czy czasem nie mnie pani szukasz?
— Tak jest, chciałam ci dać ostatni dowód mego ku tobie przywiązania. Okoliczności są poważne: król umiera i chce z tobą pomówić.
— Ze mną? — zapytał Henryk, drżący z radości.
— Tak jest, z tobą. Jestem przekonaną iż mu powiedziano, że pan nietylko żałujesz korony nawarskiej, lecz nawet domagasz się korony francuskiej.
— O! nie — odpowiedział Henryk.
— To nieprawda, wiem o tem: lecz on w to wierzy: i niema żadnej wątpliwości, że ta ostatnia rozmowa nie będzie niczem więcej niż siecią, w którą cię chce złowić.
— Mnie?
— Tak jest. Karol umierając, chce wiedzieć, czy może na ciebie liczyć lub się ciebie obawiać; nie zapominaj, że od odpowiedzi na jego pytania będzie zależeć twoje życie lub śmierć.
— Lecz o cóż on mnie będzie pytał?
— Nie wiem! Zapewne o coś nie do wykonania...
— Czy pani się nie domyślasz?
— Nie; lecz myślę, że naprzykład...
Katarzyna zatrzymała się.
— O cóż?
— Ja myślę, że król, znając dumne zamiary pańskie, chce z twoich własnych ust usłyszeć ich potwierdzenie. Wystaw sobie, że najprzód będzie cię badał, jak dawniej badano przestępców, ażeby otrzymać wyznanie bez tortur; wystaw sobie — mówiła dalej Katarzyna, bacznie patrząc w oczy Henrykowi — że król ofiaruje ci koronę albo regencyę.
Serce Henryka przepełniło się radością.
Lecz poznał zasadzkę, i to uczucie wcale nim nie zawładnęło.
— Mnie? — odpowiedział Henryk — nie, nie; zasadzka ta byłaby zbyt niezręczną; mnie powierzać regencyę, kiedy jesteś pani i książę d’Alençon?
Katarzyna przygryzła wargi, ażeby ukryć swe zadowolenie.
— A więc pan odmówisz przyjęcia regencyi?
— Król zapewne umarł — pomyślał Henryk — a ona zastawia na mnie sieci.
Król Nawarry odpowiedział:
— Najprzód, muszę słyszeć, co mi powie król, ponieważ, jak pani sama się zgadzasz, wszystko, cośmy tylko mówili, było przypuszczeniem.
— Bezwątpienia, lecz pan zawsze możesz być odpowiedzialnym za swoje zamiary.
— E! mój Boże! — odpowiedział Henryk dobrodusznie — ja nie mam żadnych zamiarów, bo i jakież mógłbym mieć zamiary?
— To nie odpowiedź — odparła Katarzyna uważając zaś, że czas uchodzi a zapalając się gniewem, dodała:
— Czy pan masz, czy nie masz żadnych zamiarów, odpowiedz jednak stanowczo.
— Nie mogę dać odpowiedzi stanowczej na przypuszczenia; ostatecznie postanowić coś, jest tak trudno... dlatego muszę czekać na istotne wypadki.
— Słuchaj pan! Czasu do stracenia niema ani chwilki, a my go tracimy na próżnych sporach i udawaniach. Odegrajmy tę rolę, jak przystoi na króla i królowę. Jeżeli pan przyjmiesz regencyę, zginiesz nieochybnie.
— Król jeszcze żyje — pomyślał Henryk i rzekł:
— Życie ludzi i królów spoczywa w ręku Boga, który mnie natchnie. Możesz pani powiedzieć królowi, że jestem gotów mu służyć.
— Pomyśl pan jeszcze.
— Pani! już dwa lata jestem na wygnaniu i miesiąc w więzieniu — odpowiedział Henryk uroczyście — miałem więc czas namyślić się i już się namyśliłem. Racz więc pani oznajmić mnie królowi; tych oto dwóch zuchów — dodał Henryk, wskazując na żołnierzy — będzie pilnowało, żebym nie uciekł. Zresztą uciekać wcale nie myślę.
W tej odpowiedzi było tyle stanowczości, iż Katarzyna przekonała się, że wszelkie jej prośby i groźby do niczego nie doprowadzą.
Wyszła więc prędko.
Zaledwie zniknęła, Henryk natychmiast zbliżył się do balustrady, dając znak hugonotom, ażeby się zbliżyli i byli w pogotowiu.
De Mouy, który zsiadł z konia, natychmiast wsiadł znowu i z luźnym koniem podjechał ku wieży, na odległość dwóch strzałów.
Henryk podziękował mu ruchem i zszedł na dół.
Podwójna linia Szwajcarów i lekkiej jazdy broniła wejścia na podwórze, i ażeby dostać się do zamku, trzeba było przejść pod podwójnym rzędem halabard.
Tutaj czekała królowa-matka.
Katarzyna dała znak, ażeby straż się oddala i rzekła do Henryka:
— To podwórze ma dwie bramy; za tą, która jest za pokojem króla, jeżeli nie przyjmiesz regencyi, czeka cię dobry koń i wolność: a jeżeli usłuchasz głosu swej dumy, to u tej drugiej czeka cię... Co pan chcesz mówić?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli król zrobi mnie regentem, to ja, a nie pani, będę wydawał rozkazy wojsku. Chcę powiedzieć, że jeżeli wyjdę regentem z zamku, wszystkie te piki, halabardy i muszkiety schylą się przedemną.
— Szalony! — zawołała Katarzyna. — Radzę ci nie grać z Katarzyną de Médicis w tę straszną grę: o śmierć lub życie.
— Dlaczego nie — odpowiedział Henryk z zimną krwią. — Dlaczegóżbym z panią nie miał grać na życie? Przecież dotychczas wygrywałem.
— A więc idź pan do króla, skoro niczemu nie chcesz wierzyć! — powiedziała Katarzyna, wskazując schody i bawiąc się dwoma zatrutymi sztyletami, które zawsze nosiła na swej czarnej historycznej szarfie.
— Racz pani iść naprzód — powiedział Henryk — ponieważ jeszcze nie jestem regentem, pierwszeństwo więc pani się należy.
Katarzyna, zupełnie zgnębiona, nic nie mówiąc, poszła pierwsza.