<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.



WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
11. ulica Mazowiecka 11.

1892.


Rozdział I.
ŁACINA KSIĘCIA GWIZYUSZA.

W poniedziałek, 18-go sierpnia 1572 roku, w Luwrze, obchodzono wielką uroczystość.
Okna dawnego zamku królewskiego, zawsze ciemne, zajaśniały dzisiaj rzęsistem światłem, a place sąsiednie i ulice, zwykle puste, skoro tylko uderzyła godzina dziewiąta na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dnia tego jeszcze e północy były zapchane pospólstwem.
Tłum ten groźny, zwarty, niespokojny, można było wziąć w ciemnościach nocnych za ponure i kołyszące morze, które, wynurzając się z ulic des Fossés-Saint-Germain i de Lastruce, rozlewało się na bulwarkach; fale jego, podczas przypływu roztrącały się o ściany Luwru, w czasie zaś odpływu odbijały się o stojący naprzeciwko pałac Burbonów.
Pomimo uroczystości królewskiej, a może właśnie z przyczyny tejże, spostrzegać się dawały jakieś groźne oznaki pomiędzy tym ludem, który nie spodziewał się, że uroczystość ta jest tylko wstępem do nowej, w ośm dni nastąpić mającej, w której również miał wziąć udział czynny.
Dwór obchodził zaślubiny Małgorzaty Walezyuszówny, córki Henryka II-go i siostry Karola IX-go, z Henrykiem de Bourbon, królem Nawarry.
Rzeczywiście tego poranku na wzniesieniu, urządzonem przy wejściu do katedry Notre-Dame, kardynał de Bourbon pobłogosławił temu związkowi, według obrzędu, używanego zwykle przy zaślubinach francuskich księżniczek.
Małżeństwo to zadziwiło wszystkich i dało dużo do myślenia tym, którzy głębiej rzeczy pojmowali; w istocie, trudno było pojąć zbliżenie się dwóch nieprzyjaznych stronnictw, jakiemi byli: protestanci i katolicy.
Pytano się, czy młody książę Kondeusz, będzie mógł przebaczyć księciu Andegaweńskiemu, bratu króla, śmierć ojca swego, zabitego przez Montesquieu pod Jarnac; czy młody książę Gwizyusz będzie przebaczyć mógł admirałowi de Coligny śmierć ojca swego, zamordowanego w Orleanie przez Poltrot de Méré.
Nie dosyć na tem: Joanna de Nawarre, odważna małżonka słabego Antoniego de Bourbon, która doprowadziła do skutku zaręczyny syna swego Henryka, z księżniczką królewskiego domu, umarła przed dwoma miesiącami.
Z powodu jej nagłej śmierci, zaczęły się rozchodzić dziwne pogłoski. Wszędzie tylko mówiono, że Katarzyna de Médicis, obawiając się, ażeby wiadoma Joannie straszna tajemnica nie wydała się, otruła ją pachnącemi rękawiczkami, przyrządzonymi przez jej ziomka, nazwiskiem Réné, bardzo zdolnego do robót w podobnym rodzaju.
Wieść ta jeszcze bardziej rozeszła się i ustaliła, skoro po śmierci tej wielkiej królowej, dwaj lekarze, z których jeden był znakomity Ambroży Paré, w skutek żądania jej syna, upoważnieni zostali do sekcyi całego ciała, prócz głowy.
Ponieważ zaś Joanna de Nawarre otrutą została zapachem jadowitym, w mózgu więc jedynie należało szukać śladów strasznej zbrodni. Mówię — zbrodni, gdyż o spełnieniu jej nikt nie wątpił wcale.
To jeszcze nie wszystko.
Król Karol obstawał przy tym związku z uporczywą stałością; małżeństwo to bowiem, nietylko przywracało w jego królestwie pokój, lecz nawet sprowadzało do Paryża znaczniejszych hugonotów Francuzkich.
Ponieważ narzeczony był protestanckiego, narzeczona zaś, rzymsko-katolickiego wyznania, należało prosić o dyspensę zasiadającego wówczas na Stolicy Apostolskiej Grzegorza XIII-go.
Z wydaniem żądanej dyspensy ociągano się, co bardzo niepokoiło nieboszczkę królowę Nawarry.
Dnia pewnego powierzyła ona Karolowi IX swą w tym względzie obawę, na co jej król odpowiedział:
— Nie troszcz się bynajmniej, moja ciotko. Nie jestem hugonotem, lecz też nie dam się oszukać, w najgorszym razie sam wezmę Margot za rękę, i podczas kazania z synem twoim do ołtarza poprowadzę.
Słowa te rozniosły się po mieście i nadzwyczaj uradowały hugonotów, dały zaś dużo do myślenia katolikom, którzy sami nie wiedzieli, czy król ich zdradza, czy też odgrywa komodyę, której rozwiązania lada dzień należało oczekiwać.
Nadewszystko, niepojętem było postępowanie Karola IX-go, względem admirała de Coligny, już od pięciu czy sześciu lat prowadzącego z nim bezustanne kłótnie i ciągle mu odgrażającego.
Król oznaczył za jego głowę 150,000 talarów zlotem; pomimo to, na niego się tylko zaklinał, nazywał go swoim ojcem i oświadczył, że odtąd jemu powierzać będzie kierunek wojny.
Przemiana, ta w postępowaniu króla zaczęła wreszcie niepokoić samą Katarzynę de Médicis, dotychczas kierującą jego wolą, a nawet życzeniami; i rzeczywiście miała słuszny powód, mogący usprawiedliwić jej obawę, razu bowiem pewnego, Karol IX-ty w chwili wynurzenia swoich uczuć, powiedział do admirała, rozmawiającego z nim o wojnie Flandryjskiej:
— Mój ojcze, jest tu jeszcze pewna okoliczność, na którą niepodobna nie zwrócić uwagi. Idzie o to, aby królowa-matka, która, jak wiesz, wszędzie lubi wścibić swój nos, nic nie wiedziała o naszych planach względem wojny Flandryjskiej; potrzeba więc, ażebyśmy je trzymali w największej tajemnicy, gdyż na przypadek jej poróżnienia się z nami, wszystkohy popsuła.
Chociaż Coligny był bardzo rozsądnym i doświadczonym człowiekiem, nie zdołał jednak zadość uczynić zaufaniu, jakie w nim król pokładał.
i pomimo to, że przybył do Paryża pełen podejrzeń, pomimo to, że przy odjeździe z Châtillon, wieśniaczka jakaś rzuciła mu się do nóg, wołając „O! nasz dobry ojcze, nie jedź do Paryża, gdyż ty i wszyscy co z tobą, będą, zginiecie nieochybnie;“ pomimo to wszystko, podejrzenia te z biegiem czasu wygasły w sercu admirała i jogo zięcia de Téligny, z którym król pozostawał w bardzo przyjaznych stosunkach, nazywając go swoim bratem, tak jak admirała nazywał swoim ojcem, i tykając go, co tylko miało miejsce w rozmowach z swoimi najlepszymi przyjaciółmi.
Hugonoci, z wyjątkiem kilku ludzi słabych umysłów, zupełnie byli o swój los spokojni, a śmierć królowej Nawarry przypisywali pleurze.
Obszerne sale Luwru napełniły się mężnymi protestantami, którym małżeństwo młodego ich wodza Henryka obiecywało niczem niezakłóconą przyszłość.
Admirał Coligny, La Rochefoucault, młody książę Kondeusz i Téligny, jednem słowem, wszyscy naczelnicy protestanckiego stronnictwa, uroczyście obchodzili potęgę i dobre przyjęcie w Luwrze, właśnie tych samych hugonotów, których przed trzema miesiącami król Karol i królowa Katarzyna chcieli kazać wywieszać na szubienicach wyższych jeszcze od tych, które dla morderców przeznaczono.
Napróżno tylko wszyscy hugonoci szukali marszałka de Montmorency; jego bowiem żadna obietnica nie była zdolna ująć, żaden pozór oszukać; pozostał w swoim zamku de L’Ile-Adam, wymawiając się smutkiem, doznanym po śmierci ojca, wielkiego konstabla Anna de Montmorecy, zabitego strzałem z pistoletu przez Roberta Stuart w bitwie pod Saint-Denis.
Lecz skoro od tego wypadku upłynęło już przeszło dwa lata, a czułość była cnotą, prawie zupełnie w tej epoce wyszłą z mody, różni różnie przeto sądzili o tej długiej żałobie.
Wszystko jednak obwiniało marszałka de Montmorency, gdyż król, królowa, książęta d’Anjou i d’Alençon przewybornie przyjmowali swych gości.
Sami nawet hugonoci winszowali księciu Andegaweńskiemu zwycięztw, otrzymanych przez niego przy Jarnac i Moncontour w ośmnastym zaledwie roku życia; w tak młodym bowiem wieku ani Cezar, ani Aleksander Wielki, z którymi go porównywano, zwycięztw nie odnosili; oprócz tego, rozumie się, zwycięzców pod Issus i Farsallą niżej od niego stawiano.
Książę d’Alençon spoglądał na to wszystko swojemi przymilającemi i chytremi oczyma; królowa Katarzyna promieniała radością, i, przepełniona wszelkiemi grzecznościami, winszowała księcia Henrykowi Kondeuszowi małżeństwa, zawartego niedawno z Marya de Clèves; nakoniec, sami nawet książęta Gwizyuszowie, uśmiechali się do strasznych nieprzyjaciół swego domu, a książę de Mayenne prowadził rozmowę z panem de Tavannes i admirałem o wojnie, która bardziej teraz, aniżeli kiedykolwiek król gotował się wypowiedzieć Filipowi II-mu.
Pośród tych grup przechadzał się z pochyloną głową, a chwytający każde słówko, młodzieniec, lat dziewiętnaście mieć mogący, bystrego spojrzenia, czarnych krótko ostrzyżonych włosów, gęstych brwi, orlego nosa, porastających wąsów i brody i cierpkiego uśmiechu.
Młodzieniec ton, który dopiero zwrócił na siebie uwagę po bitwie pod Arnayle-Duc, gdzie osobistem odznaczył się męztwem, ulubionym był wychowańcem admirała dc Coligny, bohaterem logo dnia, i przedmiotem powszechnych pochwał.
Przed trzema miesiącami, to jest za życia jeszcze jego matki, nazywano go księciem de Béarn; teraz królem Nawarry, później Henrykiem IV-ym.
Czasami ponura chmura bystro przebiegała po jego czole; zapewne przypomniał sobie, że zaledwie przed dwoma miesiącami utracił matkę; on bowiem, bardziej niż kto inny, nie wątpił o jej otruciu.
Chmura ta jednak była przelotną i jak błyskawica znikała; gdyż ci właśnie, co z nim rozmawiali i składali mu powinszowania, byli zabójcami odważnej Joanny d’Albret.
O kilka kroków od króla Nawarry rozmawiał z Téligny’m młody książę Gwizyusz, o tyle zamyślony i stroskany, o ile król starał się być wesołym i otwartym.
Młody ten książę szczęśliwszym był od Bearneńczyka, w dwudziestym bowiem roku w sławie wyrównał swemu ojcu, wielkiemu Franciszkowi Gwizyuszowi.
Wzrost jego wysoki, piękna powierzchowność, dumno spojrzenie, nadawały mu okazałą, i prawdziwie książęcą postać.
— Chociaż był jeszcze bardzo młodym, katolicy uważali go już za swego jedynego obrońcę, podobnie jak hugonoci Henryka króla Nawarry, którego obraz tylko co skreśliliśmy.
Z początku nosił on tytuł księcia de Joinville; na polu bitwy pierwszy raz ukazał się przy oblężeniu Orleanu, pod dowództwem swego ojca, który, oddawszy ducha na jego ręku, wskazał mu admirała Coligny, jako swego zabójcę.
Wtedy młody książę, podobnie jak Hannibal, uczynił uroczystą, przysięgę: zemścić się za śmierć ojca na admirale i jego rodzinie, ścigać ciągle nieprzyjaciół religii bez litości, obiecując Bogu, dopóty być na ziemi aniołem niszczycielem, dopóki ostatni z hugonotów nie zginie.
Z zadziwieniem patrzano przeto na księcia, znanego z dotrzymywania swych obietnic, że podawał rękę, ludziom, którym poprzysiągł wieczną nienawiść, i rozmawiał z zięciem tego, którego przyrzekł zamordować, na rozkaz umierającego ojca.
Lecz powiedzieliśmy, już, że wieczora tego działy się w Luwrze zadziwiające wypadki.
Rzeczywiście, gdyby na uroczystość tę patrzył widz, obdarzony siłą przewidywania przyszłości, siłą, ludziom odjętą, i obdarzony łatwością czytania w sercach ludzkich, czyli władzą, którą tylko sam Bóg posiada, ujrzałby tu najciekawszy i zarazem najstraszniejszy widok, jakiego mogą dostarczyć dziwne przeciwieństwa tego świata.
Lecz widz taki nie znajdował się w salach Luwru; z ulicy tylko patrzał on wściekłym wzrokiem i groźnym huczał głosem.
Spostrzegaczem tym był lud, obdarzony instynktom, który nienawiść zaostrzała; widział on tańczące cienie swoich nieubłaganych nieprzyjaciół i tłumaczył ich uczucia z zupełną trafności.
Rzecz dziwna; lud ten był w stanie czynić spostrzeżenia nad tem, co się działo wewnątrz Luwru, stojąc tylko przed sala balową,, dobrze strzeżoną.
Muzyka unosi tańczących, gdy tymczasem ciekawy zewnątrz stojący, widzi tylko same poruszenia i śmieje się z nich, albowiem nie zna przyczyn, które je spowodowały; on nie słyszy muzyki.
Muzyką upajającą hugonotów był głos ich dumy.
Blaskiem, migającym przed oczyma Paryżan pośród tej nocy, były błyskawice nienawiści, oświecające przyszłość.
Pomimo to, wszystko uśmiechało się wewnątrz pałacu: w tej nawet chwili, przebiegł po całym Luwrze jakiś cichy i miły szept: Właśnie młoda narzeczona, włożywszy uroczyste ubranie, suknię z ogonem i długą zasłoną, weszła na balowę salę.
Towarzyszyła jej piękna księżna de Nevers, najlepsza jej przyjaciółka, król zaś Karol IX-ty jej brat, wiódł ją za rękę, przedstawiając znakomitszym gościom.
Narzeczoną tą była Margarita Walezyuszówna, córka Henryka II-go, perła Francuskiej korony, którą Karol IX-ty w dobrym humorze, nazywał zwykle: siostrą Margot, siostrą Małgosią.
Nową królowę Nawarry przyjęto oznakami wielkiego zachwytu, na co istotnie zasługiwała.
Małgorzata miała wtedy zaledwie dwadzieścia lat, a była już przedmiotem pochwal wszystkich poetów, z których jedni porównywali ją z Aurorą, drudzy z Cyterą.
W samej rzeczy; na dworze, gdzie Katarzyna de Médicis zebrała najpiękniejsze wówczas kobiety, ażeby się otoczyć pocztem syren, żadna z nich z Małgorzatą porównania wytrzymać nie mogła.
Czarne lśniące włosy, świeża cera, tchnące rozkoszą oczy, długiem i rzęsy ocienione, wązkie usteczka malinowe, cudownie piękna szyja, kibić pełna, gibka, i dziecinna nóżka, w jedwabne pantofelki uwięziona, oto obraz Małgorzaty.
Francuzi pysznili się, że na ich ziemi rozkwitł tak wspaniały kwiat, a cudzoziemcy, przez Francyę przejeżdżający, powracali do swej ojczyzny, olśnieni jej pięknością, jeśli mieli sposobność widzieć ją, a zdumieni jej nauką, jeśli z nią rozmawiali.
Że Małgorzata była nietylko najpiękniejszą, lecz i najoświeceńszą kobietą owego czasu, dowodzą słowa pewnego uczonego Włocha, który był jej przedstawionym, a rozmawiając z nią całą godzinę po włosku, po hiszpańsku i po łacinie, wyrzekł w uniesieniu: „Widzieć dwór, nie widząc Małgorzaty Walezyuszki, jest to samo co niewidzieć ani Francyi ani dworu.”
Nie brakowało także rozmaitych mów, Karola IX-go i królowę Nawarry pozdrawiających; wszak wiadomo, że hugonoci byli doskonałymi mówcami.
W mowach tych zręcznie wspominali oni królowi o przeszłości i przyszłości; lecz na te wszystkie przymówki, Karol IX-ty odpowiadał z uśmiechem chytrym:
„Oddając mą siostrę Margot królowi Nawarry, oddaję ją wszystkim protestantom królestwa.”
Słowa te, które jednych uspakajały, a drugich zniewalały do uśmiechu, miały rzeczywiście dwa znaczenia: jedno familijne, którem Karol IX-ty nie chciał obciążać swojej głowy; drugie, krzywdzące młodą narzeczonę, jej męża i jego samego, gdyż zaczęły się już rozchodzić jakieś głuche i gorszące wieści, wynalezione przez plotkarzy dworskich, a mające na celu, splamić małżeńską suknię Małgorzaty.
Książę Gwizyusz rozmawiał, jak to już wyżej powiedzieliśmy z Téligny’m, lecz podczas tej rozmowy bardzo był nieuważny; czasami oglądał się i rzucał spojrzenie na grupę dam, wpośród których jaśniała królowa Nawarry.
Gdy wzrok jej i księcia spotykał się ze sobą, zdawało się, że po jej czole przebiegała chmurka, oświecona drżącym blaskiem dyamentów, głowę jej zdobiących; w ruchach zaś niecierpliwej i wzruszonej postawy widać było jakiś niepewny zamiar.
Księżna Klaudia, starsza siostra Małgorzaty, zaślubiona od kilku lat księciu Lotaryńskiemu, spostrzegła niespokojność siostry i chciała zbliżyć się do niej, aby się dowiedzieć, co jest tego przyczyną; lecz właśnie w tej chwili wszyscy ustępowali z drogi, dla zrobienia przejścia królowej-matce, która postępowała, wspierając się na ramieniu młodego księcia Kondeusza; księżniczka więc znalazła się bardzo oddaloną od swojej siostry.
Książę Gwizyusz, korzystając z ogólnego poruszenia, zaczął się zbliżać do pani de Nevers, swojej bratowej, a tem samem i do Małgorzaty.
Księżna Klaudia, nie spuszczająca z oczów młodej królowej, spostrzegła wówczas, zamiast chmury na jej czole, ogniem płonące lica.
Książę, coraz bardziej się zbliżając, wkrótce znalazł się od niej o kilka zaledwie kroków.
Małgorzata, która więcej przeczuwała, aniżeli spostrzegała zbliżanie się księcia, obróciła się, z trudnością nadając spokojny wyraz swej twarzy.
Książe oddal jej głęboki ukłon i półgłosem przemówił:
Ipsc attuli.
To jest:
— Sam przyniosłem.
Małgorzata, nawzajem się księciu odkłoniwszy cicho odpowiedziała:
Noctu pro more.
Co znaczyło:
— Tej nocy, jak zwykle.
Przyjemne te wyrazy dla ucha księcia odbiły się o wielki kołnierz karbowany ówczesnego kroju i mogły być tylko słyszane przez osobę, do której zostały zwrócone.
Chociaż rozmowa ta była bardzo krótką, jednakże Małgorzata i książę Gwizyusz zupełnie się porozumieli i natychmiast rozeszli się po tej wzajemnej zamianie słów, ona bardziej zachmurzona, on zaś więcej promieniejący szczęściom.
Człowiek, którego ta scena najbardziej powinna była obchodzić, nic zwrócił nawet na nią najmniejszej uwagi.
Król Nawarry zajmował się podobnież osobą, otoczoną nie mniejszem jak Małgorzata gronem obecnych; osobą tą była piękna pani de Sauve.
Karolina de Beaune Semblancay, wnuczka nieszczęśliwego Semblancay i żona Szymona de Fizes barona de Sauve, była jedną z dam dworu Katarzyny de Médicis i zarazem jej najstraszniejszą pomocniczką, podającą jej nieprzyjaciołom napój miłości, jeśli nie śmiała podać jadu trucizny florenckiej.
Mała ta blondynka, już to żywa jak merkuryusz, to znowu omdlewająca w melancholii, była zawsze gotową do miłości lub intryg, dwóch zatrudnień, od pięćdziesięciu lat przy dworze trzech królów bez ustanku panujących; jednem słowem; była to kobieta w całem znaczeniu tego wyrazu, słynąca zarazem z niepospolitych wdzięków, począwszy od niebieskich omdlewających lub też ogniem pałających oczów, aż do figlarnych nóżek, w aksamitne pantofelki obutych.
Od kilku miesięcy tak dalece zawładnęła ona królem Nawarry, wstępującym zaledwie na pole miłości i politycznego życia, że nawet wspaniała i prawdziwie królewska piękność Małgorzaty nie wzbudziła w sercu jej małżonka żadnego podziwu; pomijając już to, że mogła stłumić w nim wszystkie zdolności, któremi szczodrze od natury był uposażony.
Jeszcze bardziej dla wszystkich dziwnem było to, że Katarzyna de Médicis, pełna skrytości i tajemnic kobieta, tak silnie obstająca za projektem połączenia swej córki z królem Nawarry, nie przestawała popierać prawie jawnie miłostek Henryka z panią de Sauve.
Pomimo jednak tej możnej pośredniczki i wobec zbyt pobłażliwym obyczajom owego czasu, piękna Karolina dotąd się opierała, a niesłychanym i nie do uwierzenia opór ten, więcej niż jej wdzięki, obudził w Henryku namiętność, która, nie mogąc znaleźć swego celu, rzuciła w serce młodego króla nasiona bojaźni, dumy, a nawet tego na pół filozoficznego, na pół leniwego zaniedbania, będącego główną cechą jego charakteru.
Pani de Sauve dopiero przed chwilą weszła na salę balową, ponieważ, czy to wskutek niechęci, czy też z zazdrości, dość że postanowiła nie znajdować się na początkowym tryumfie swojej rywalki i, pod pozorem słabości, wysłała do Luwru swego męża, od pięciu lat urząd sekretarza stanu piastującego; lecz Katarzyna de Médicis, spostrzegłszy barona cle Sauve bez żony, zapytała go o przyczynę nieobecności swojej kochanej Karoliny, a dowiedziawszy się, że powodem tego jest lekka słabość, napisała do niej małą karteczkę, z zaproszeniem, któremu młoda kobieta nieomieszkała zadosyć uczynić.
Henryk, z początku zasmucony jej nieobecnością, wolniej jednak odetchnął, spostrzegłszy wchodzącego samego pana de Sauve; lecz w chwili, kiedy najmniej spodziewał się ujrzeć przedmiot swych ciągłych marzeń, i wzdychając chciał się zbliżyć do miłej Małgorzaty, którą nie będąc zmuszonym kochać, przynajmniej za swą żonę winien był uważać, spostrzegł na końcu galeryi panią de Sauve.
Jakby przykuty, zatrzymał się na miejscu, z oczyma, utkwionemi w tę Cyrceę, przyciągającą go do siebie magicznym łańcuchem, i, zamiast zbliżyć się do swej żony, jak zamierzał, po chwili wahani i udał się do pani do Sauve.
Dworzanie, spostrzegłszy, że król Nawarry, którego łatwość zakochania się była już im wiadomą, zbliża się do pięknej Karoliny, nie śmieli przeszkodzić ich spotkaniu; grzecznie się więc oddalili. i właśnie wtedy, kiedy Małgorzata i książę Gwizyusz zamieniali z sobą kilka wyrazów łacińskich, Henryk, znalazłszy się przy pani de Sauve, zaczął z nią rozmowę po francusku, gaskońskiem wprawdzie narzeczem, lecz daleko mniej tajemniczą.
— A!... kochana przyjaciółko — rzekł Henryk — nareszcie zjawiłaś się, i to właśnie wówczas, kiedy mi powiedziano, że jesteś słabą, i kiedy rudzieję oglądania cię już zupełnie straciłem.
— Czy nie raczy Wasza królewska mość przekonywać mnie — odpowiedziała pani de Sauve — że go wiele kosztowało rozstanie się z tą nadzieją?...
— Oh!.. na Boga, spodziewam się, że to widoczne — odparł Bearneńczyk. — Czyż jeszcze pani nic wie, że jesteś mojem słońcem we dnie, a gwiazdą w nocy? Teraz nawet zdawało mi się, że jestem pogrążony w głębokiej ciemności; nagle przy twojem zjawieniu się, wszystko naraz zajaśniało światłem.
— W takim razie niewielką okazałam Waszej królewskiej mości usługę.
— Co chcesz powiedzieć, kochana przyjaciółko?... — zapytał Henryk.
— Chcę powiedzieć, że, jeżeli kto jest panem najpiękniejszej kobiety we Francyi, powinien sobie życzyć tylko, iżby światło ustąpiło miejsca ciemnościom, w których nas szczęście oczekuje.
— Szczęście to, figlarko, wiesz dobrze, jest w rękach pewnej osoby, która się śmieje i naigrawa z biednego Henryka.
— O!... — odparła baronowa — ja sądzę przeciwnie; mnie się zdaje, że właśnie ta osoba jest igraszką i pośmiewiskiem króla Nawarry.
Henryk przeląkł się tych słów, nieprzyjaznym tonem wymówionych, lecz po chwili zastanowienia osądził, że ton ten zdradza tylko ukryte zmartwienie Karoliny, a zmartwienie jest zawsze maską miłości.
— Istotnie, kochana Karolino — rzekł — czynisz mi niesłuszne wyrzuty; nie pojmuję tylko, jak takie piękne usta mogą być tyle okrutnemi. Może jeszcze myślisz, że się żenię?... O, nie!... to nie ja się żenię!...
— To może ja — odpowiedziała uszczypliwie baronowa, jeżeli tylko można nazwać uszczypliwością słowa kobiety kochającej i wyrzucającej nam obojętność.
— I twoje piękne oczy, baronowo, tak blizko widzą?... Nie!.. nie!.. to nie Henryk król Nawarry żeni się z Małgorzatą.
— A któż więc?...
— Kto?.. religia reformowana zaślubili katolicką.
— O nie, nie, zagadki te nie zdołają mnie oszukać. Wasza królewska mość kochasz królowo Małgorzatę, czego mu wcale za złe nie uważam; uchowaj mnie Boże!... Taką piękność można przecież kochać.
Henryk na chwilę zamyślił się; lekki uśmiech igrał na jego ustach.
— Baronowo — rzekł — zdaje mi się, że zamierzasz pokłócić się ze mną, a jednak do tego nie masz najmniejszego prawa; zobaczmy, coś zrobiła, aby przeszkodzić mojemu małżeństwu z Małgorzatą?... Nic, przeciwnie nawet, zawsze mnie do rozpaczy przyprowadzałaś.
— To dla dobra Waszej królewskiej mości — odpowiedziała pani de Sauve.
— Jakto?...
— Bezwątpienia, gdyż Wasza królewska mość zaślubiasz teraz inną.
— O!.. zaślubię ją dlatego, że mnie nie kochasz.
— Gdybym cię kochała, Naj jaśniejszy panie, tobym musiała już umrzeć najdalej za godzinę.
— Za godzinę!... Co to ma znaczyć?... Cóż byłoby przyczyną twej śmierci?...
— Zazdrość... Za godzinę bowiem, królowa Nawarry rozkaże oddalić się swoim damom, a Wasza królewska mość dworzanom.
— I czy w samej rzeczy ta myśl cię tak wyłącznie zajmuje, moja przyjaciółko?...
— Ja tego nie mówię, powiadam tylko, że, gdybym Waszą królewską mość kochała, myśl ta strasznieby mnie trapiła.
— No dobrze!.. — zawołał Henryk, uniesiony radością, słysząc to pierwsze wyznanie z ust baronowej — a jeżeli król Nawarry nie odeśle dzisiaj wieczorem swoich dworzan?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała pani de Sauve, patrząc na króla z zadziwieniem, tym razem nieudanem — mówisz rzeczy niepodobne do prawdy?...
— Cóż więc wypada mi uczynić, ażebyś w nie uwierzyła?...
— Należy mi tego dowieść, czego Wasza królewska mość nie możesz uczynić.
— Dlaczego nie, baronowo?... Na świętego Henryka, dowiodę ci tego — zawołał król, pożerając młodą kobietę oczyma, płonącemi miłością.
— O!... Najjaśniejszy panie — szepnęła piękna Karolina, zniżając głos i spuszczając oczy — nie pojmuję tego... Nie, nie!... to niepodobna, ażebyś Wasza królewska mość wypuścił z rąk szczęście, które go oczekuje.
— W tej sali znajduje się czterech Henryków — odpowiedział król — Henryk Francuski, Henryk Kondeusz, Henryk Gwizyusz; lecz jest tylko jeden Henryk Nawarski.
— Cóż więc?...
— Co?... A gdyby ten Henryk Nawarrski całą noc przy tobie przepędził?...
— Jakto, całą noc?...
— Tak; czybyś uwierzyła wówczas, że jej nie przepędził z inną?...
— A!... gdybyś to uczynił, Najjaśniejszy panie — powiedziała pani de Sauve.
— Na honor, uczynię!..
Pani de Sauve, podniósłszy oczy zwilgotniałe skutkiem namiętnych obietnic, uśmiechnęła się do króla upojonego radością.
— Cóż powiesz więc w tym wypadku? — zapytał Henryk.
— W tym wypadku odpowiedziała Karolina — powiem, że Wasza królewska mość prawdziwie mnie kochasz...
— E!... powinnaś była powiedzieć to już dawno, gdyż tak jest rzeczywiście, baronowo.
— Lecz jak to urządzić?... — szepnęła pani de Sauve.
— O!... na Boga, musisz przecie mieć, baronowo, jaką pokojówkę lub służącą, w której pokładasz zaufanie.
— A jakże, mam Dariolę, duszą i ciałem mi oddaną, gotową nawet śmierć dla mnie ponieść, słowem, prawdziwy skarb.
— A więc, powiedz jej, baronowo, że ją uszczęśliwię, gdy zostanę królem Francyi, jak mi to astrologowie przepowiadają.
Karolina uśmiechnęła się.
— Cóż więc — rzekła — żądasz od Darioli?
— Bagateli, która jednak dla mnie jest wszystkiem.
— Lecz czegóż wreszcie?...
— Pokój twój jest nad moim.
— Tak.
— Żądam więc od niej, ażeby czekała za drzwiami. Skoro zapukam pocichu trzy razy, wpuści mnie, a wtedy, baronowo, będziesz miała dowód, któregoś żądała.
Pani de Sauve milczała chwil kilka, potem, niby to oglądając się, czy kto jej nie podsłuchuje, zatrzymała swój wzrok na grupie, otaczającej królowę-matkę; chociaż spojrzenie to było przelotne, jednak Katarzyna i jej dama dworska wspólnie się porozumiały.
— A gdybym toż chciała — rzekła pani de Sauve głosem syreny — zniewolić Waszą Królewską mość do kłamstwa.
— Spróbuj, moja przyjaciółko, spróbuj...
— Dalibóg, przyznaję, że mam wielką ochotę to uczynić.
— Poddaj się jej więc: kobiety są zwykle najsilniejsze po przegranej.
— A więc, gdy Wasza królewska mość zostaniesz królem Francyi, przypomnę mu obietnicę, dla Darioli uczynioną.
Henryk wydał okrzyk radości.
Stało się to właśnie w tej samej chwili, w której królowa Nawarry odpowiedziała księciu Gwizyuszowi.
— „Nocta pro more“.
Henryk rozłączył się z panią de Sauve, szczęśliwy, tak jak książę Gwizyusz po oddaleniu się od Małgorzaty.
W godzinę później, po opowiedzianych dwóch scenach powyższych, król Karol i królowa matka, powrócili do swoich pokojów.
Wkrotce też salony zaczęły się opróżniać, i można było już widzieć podstawy marmurowych kolumn, galerye podpierających. Admirała i księcia Kondeusza przeprowadzało, pomiędzy huczącym narodem, czterystu dworzan protestanckich.
Wkrótce też po nich opuścił Luwr Henryk Gwizyusz wraz z katolickimi panami Lotaryngii, pośród towarzyszenia okrzyków radości i oklasków ludu.
Małgorzata, król Nawarry i pani de Sauve, jak wiadomo, mieszkali w samym Luwrze.


Rozdział II.
SYPIALNIA KRÓLOWEJ NAWARY.

Książę Gwizyusz, odprowadziwszy swoje bratowę, księżnę de Nevers, na ulicę du Chaume, do pałacu, wprost ulicy de Brac położonego, powierzył ją staraniom kobiet, a sam udał się do swego pokoju, ażeby zmienić ubiór.
Włożył na siebie płaszcz nocny i uzbroił się krótkim, ostrym sztyletem, który powszechnie znano pod nazwiskiem „uczciwości szlacheckiej” (uno foi de gentilhomme) i już zwykle przy nim nie noszono szpady.
Lecz, biorąc go ze stołu, spostrzegł pomiędzy ostrzem i pochwą, tkwiącą małą karteczkę.
Niezwłocznie ją rozwinął i przeczytał następujące wyrazy:
„Spodziewam się, że książę Gwizyusz nie wróci już tej nocy do Luwru, lub jeżeli to uczyni, nie zapomni przynajmniej włożyć koszulki żelaznej i przypisać ostrej szpady.”
— Ho!... ho!... — zawołał książę, zwracając się do swego kamerdynera — znalazłem tu, panie Robin, jakieś szczególne ostrzeżenie. Powiedz mi, kto tu był podczas mojej niebytności?...
— Był tu pewien pan.
— Co za jeden?...
— Pan du Gast.
— Tak, tak!.. prawda, pismo wydawało mi się znanem. Czy tylko wiesz z pewnością, że tu był du Gast?.. widziałeś go?...
— Nawet z nim mówiłem.
— A więc dobrze; usłucham jego rady. Podaj mi koszulkę żelazną i szpadę.
Kamerdyner, przyzwyczajony już do podobnych zmian ubioru swego pana, przyniósł natychmiast żądane przedmioty.
Książę przywdział koszulkę, której ogniwka stalowe były tak giętkie i tak ściśle z sobą spojone, że miały raczej podobieństwo do jakiejś cienkie tkaniny, niż do pancerza bezpieczeństwa; potem włożył kurtkę, spodnie i srebrem naszywany kaftan koloru szarego, swego najulubieńszego.
Nakoniec, wdziawszy huty z cholewami, dochodzącemi za kolana i wziąwszy na głowy czarny aksamitną, bez piór i drogich kamieni czapeczkę, owinął się w płaszcz ciemnego koloru, zatknął za pas sztylet i, oddawszy szpadę paziowi, jedynemu obrońcy, któremu kazał za sobą postępować, udał się do Luwru.
Kiedy wychodził z domu, pierwsza godzina wybiła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
Chociaż było już nader późno, a ulice w owym czasie były nie bardzo bezpieczne, awanturniczy nasz książę nie doznał jednak żadnego przypadku.
Zdrów i cały zbliżył się do starego, olbrzymiego Luwru; we wszystkich oknach światła już pogaszono; sam tylko pałac wznosił się groźnie, pośród nocy i milczenia.
Przed zamkiem królewskim ciągnęła się głęboka fossa; na nią wychodziła większa część okien pokojów, zajętych przez książąt, w pałacu mieszkających.
Mieszkanie Małgorzaty położone było na pierwszem piętrze.
Lecz piętro to, bardzo dostępne, gdyby nie było rowu, w skutek tej przeszkody, wznosiło się nad ziemią o trzydzieści blizko stóp, tak że ani złodziej ani kochanek dostać się tam bez szwanku nie mogli, co jednakże nie przeszkodziło księciu Gwizyuszowi zejść odważnie do fosy.
W tejże chwili w otwieranem oknie dał się słyszeć szelest. Chociaż okno to opatrzone było kratą żelazną, jednakże jakaś ręka wyjęła z niej poprzednio wyłamany drążek i spuściła tym otworem sznurek jedwabny.
— Czy to ty, Gillonno?... — zapytał książę cichym głosem.
— Tak — odpowiedział jeszcze ciszej kobiecy głos.
— A Małgorzata?
— Oczekuje na Waszą książęcą mość.
Po tych słowach, książę dał znak swojemu paziowi, który natychmiast wydobył z pod płaszcza małą drabinkę sznurową i jeden jej koniec przywiązał do spuszczonego sznura.
Gillonna, pociągnąwszy drabinkę do siebie, mocno ją przy wiązała; wtedy książę, poprawiwszy szpady, zaczął odbywać przeprawę, która jak zwykle udała się szczęśliwie.
Po jego wejściu, pręt wyjęty powrócił na swe właściwe miejsce, okno się zamknęło, a paź przekopany, że książę szczęśliwie dostał się do Luwru, owinął się w płaszcz i położył w fosie na murawie, w cieniu, rzuconym od ściany.
Noc była ciemna; z przepełnionych elektrycznością obłoków, spadały czasami wielkie i ciepłe krople deszczu.
Książę Gwizyusz postępował za swoją przewodniczką, córką Jakóba de Matignon, marszałka Francyi, i najzaufańszą powiernicą Małgorzaty, nic dla niej nie mającej skrytego.
Mówiono nawet, że w liczbie tajemnic, jej prawej wierności powierzonych, niektóre były tak okropne, że ją zniewalały do milczenia o innych.
Żadne światło nie gorzało ani w pokojach, ani na korytarzach; kiedy niekiedy tylko blada błyskawica oświecała na chwilę ciemne pokoje niebieskawem światłem.
Książę, prowadzony za rękę przez swoję przewodniczkę, szedł ciągle dalej, aż nareszcie zbliżył się do krętych, w murze urządzonych schodów, wiodących przez drzwi ukryte do przedpokoju mieszkania Małgorzaty.
Przedpokój ten, podobnie jak salo balowo, korytarze i schody, w głębokiej pogrążony był ciemności.
W nim to zatrzymała się Giilonna.
— Czy Wasza książęca mość przyniosłeś z sobą przedmiot żądany przez królowę?... — spytała cichym głosem.
— Przyniosłem — odpowiedział książę Gwizyusz — lecz sam muszę go oddać królowej.
— Zbliż się więc, nie tracąc ani chwili!... dał się słyszeć pośród ciemności glos, na który książę zadrżał, poznał bowiem w nim głos Małgorzaty.
W tej samej właśnie chwili podniosła się portiera aksamitna, fioletowa, złotemi liliami ozdobiona i książę w ciemności poznał królowe, z niecierpliwością na niego oczekującą.
— Otóż jestem — powiedział książę i szybko wszedł za portierę, która opadła za nim natychmiast.
Teraz przyszła kolej na Małgorzatę, aby przewodniczyć księciu w pokoju, dobrze mu jednakże znanym; Gillonna, pozostawszy we drzwiach, uspokoiła królowę, przyłożywszy palec do ust.
Małgorzata, pojmując niby niespokojność księcia, zaprowadziła go do swojej sypialni, w której, zatrzymawszy się, rzekła.
— Cóż! czy jesteś książę zadowolony?
— Zadowolony?... — powtórzył tenże — a z czegóż? powiedz mi, pani?
— Z mojego postępku, który przekonywa — odparła Małgorzata trochę ironicznym tonem — że należę do człowieka, który pierwszej nocy po ślubie tak mało o mnie myśli, że nawet nie przyszedł podziękować mi za honor, jaki mu wyświadczyłam, przyjmując go za małżonka.
— O! uspokój się pani — smutnie powiedział książę — on przyjdzie, jeżeli to jest twojem życzeniem.
— I ty to mówisz, Henryku — zawołała Małgorzata — ty, który najlepiej znasz odwrotną, stronę tego, coś powiedział! Gdyby to było mojem życzeniem, czyżbym cię prosiła, ażebyś przyszedł do Luwru?
— Prosiłaś mnie, Małgorzato, ażebym przyszedł do Luwru; chcesz zapewne zniszczyć jedyny ślad naszej przeszłości, która nietylko pozostała w mojem sercu, lecz i w tej srebrnej szkatułce, którą z sobą przynoszę.
— Powiem ci, Henryku — odparła Małgorzata, wlepiwszy w niego swój wzrok — że wyglądasz w tej chwili na studenta, nie na księcia. Ja mam się wyrzec mojej miłości ku tobie! stłumić płomień, który, może być, zgaśnie, lecz jego odblask nigdy! Nie, nie, mój książę! Możesz zachować sobie listy twojej Małgorzaty i od niej otrzymaną szkatułkę. Z wszystkich listów, w szkatułce tej znajdujących się, chce ona tylko mieć jeden; a to dla tego, że on jej, również jak i tobie, grozi niebezpieczeństwem.
— Wszystkie należą do ciebie — odpowiedział książę — wybieraj więc ten, który chcesz zniszczyć.
Małgorzata szybko zaczęła przetrząsać otwartą szkatułkę i drżącą ręką przejrzała kolejno kilkanaście listów, spoglądając tylko na adresy; nakoniec spojrzała na księcia i, pokryta bladością, rzekła:
— Książe! listu, którego szukam, niema tutaj. Może go zgubiłeś przypadkiem? Spodziewam się, żeś go przecież nie oddał....
— Którego to pani szukasz listu?
— Tego, w którym ci radziłam, ażebyś się natychmiast ożenił.
— Dla uniewinnienia twego wiarołomstwa.
Małgorzata wzruszyła ramionami.
— Nie, lecz dla ocalenia twego życia. Jest to ten sam list, w którym ci pisałam, że król, spostrzegłszy naszą miłość i moje usiłowania w celu zerwania twego przyszłego związku z Infantką Portugalską, wezwał do siebie swego brata, d’Angoulême, i rzekł mu, wskazując dwie szpady: „Jedną z tych szpad musisz zabić dziś wieczorem Henryka Gwizyusza; w przeciwnym razie, sam cię jutro drugą zabiję. Gdzież więc jest ten list?
— Oto jest — odpowiedział książę, dostając go z zanadrza.
Małgorzata wyrwała mu prawie z rąk list, z chciwością go otworzyła i, przekonawszy się, że był to ten sam, którego żądała, wydała okrzyk radości i zbliżyła papier do świecy.
Papier zapalił się i po chwili pozostał tylko popiół.
Lecz Małgorzata, jakby się obawiając, ażeby i w popiele nie szukano śladów jej nierozsądnego zwierzenia, zdeptała go nogami.
Książę Gwizyusz śledził oczyma swą kochankę, podczas tej całej gorączkowej czynności.
— A więc, Małgorzato — zapytał po chwili — jesteś już teraz zadowoloną?
— Zupełnie; brat twój wybaczy mi twoją miłość, skoro zaślubiłeś księżnę de Porcian, lecz nie przebaczyłby mi nigdy odkrycia tajemnicy z której się tobie zwierzyłam.
— To prawda — mówił, książę Gwizyusz — w tenczas kochałaś mnie.
— I teraz kocham cię, Henryku, bardziej niż kiedykolwiek.
— Ty, pani?
— Tak ja; nigdy bowiem nie potrzebowałam tak szczerego i poświęcającego się przyjaciela, jak teraz. Ja, królowa bez tronu... żona bez męża...
Młody książę smutnie potrząsnął głową.
— Powiadam ci, mój mąż nietylko mnie nie kocha, lecz nienawidzi, nawet mną pogardza; wreszcie obecność twoja w pokoju, w którym on powinien się znajdować, najlepiej powinna cię przekonywać o jego nienawiści i pogardzie dla mnie.
— Jeszcze niezbyt późno; być może, że król Nawarry nie odesłał swoich dworzan... lecz zaręczam ci, że przyjdzie.
— A ja ci mówię — zawołała Małgorzata z wzrastającem rozdrażnieniem — mówię, że nie przyjdzie.
— Pani!... — powiedziała Gillonna, otwierając drzwi i podnosząc portierę. — Król Nawarry wychodzi ze swoich pokoi.
— A co? czyż nie mówiłem, że przyjdzie!... — zawołał książę Gwizyusz.
— Henryku — odezwała się Małgorzata lękliwie i, porywając księcia za rękę — przekonasz się teraz, czy można wierzyć mojemu słowu. Wejdź do tego gabinetu.
— Nie, pozwól mi lepiej uciec, jeśli jeszcze czas; wiedz bowiem, że za najpierwszą oznaką miłości z jego strony, wyjdę z gabinetu; a wtedy biada mu!
— Czyś oszalał? wejdź, wejdź, mówię ci; ja za wszystko odpowiadam.
Po tych słowach książę wszedł do gabinetu.
Zaledwie drzwi za nim się zamknęły, król Nawarry stanął we drzwiach, uśmiechając się.
Towarzyszyło mu dwóch paziów, niosących w dwóch kandelabrach ośm z różowego wosku świec.
Małgorzata pokryła swoje pomieszanie, oddając mu głęboki ukłon.
— Cóż to, pani jeszcze nie śpisz?... — zapytał król, a na twarzy jego malowała się radość i szczerość.
— Czy na mnie pani oczekiwałaś?
— Nie — odpowiedziała Małgorzata — wszak Wasza królewska mość jeszcze wczoraj mi oświadczyłeś, że nasze małżeństwo jest tylko politycznym związkiem i że nie mam żadnych innych obowiązków względem niego.
— Niech i tak będzie; z tem wszystkiem to nie przeszkadza nam do wzajemnego porozumienia.
— Gillono, zamknij drzwi i zostaw nas samych.
Małgorzata powstała i wyciągnęła rękę, jakby rozkazując paziom, ażeby nie wychodzili.
— Może każesz pani zawołać swoje kobiety?... — zapytał król.
— Zgadzam się i na to, chociaż przyznaję, że wołałbym być sam na sam.
Powiedziawszy to, król zbliżył się do gabinetu.
— Nie!... — zawołała Małgorzata, zastępując mu drogę — nie, niema potrzeby, jestem gotowa wysłuchać Waszą królewską mość.
Bearneńczyk wiedział już czego chciał rzucił bystre i przejmujące spojrzenie ku gabinetowi, jakby przez zasłaniającą go portierę chciał przeniknąć głęboką ciemność, w nim panującą.
Potem zwróciwszy wzrok na piękną i z przestrachu bladą żonę, rzekł zupełnie spokojnym głosem:
— A więc porozmawiajmy chwilkę.
— Jak się podoba Waszej królewskiej mości — odpowiedziała młoda kobieta drżącym głosem, siadając na krześle, które mąż jej wskazał.
Bearneńczyk usiadł obok niej.
— Niech sobie ludzie mówią, co chcą — powiedział Henryk — jednak ja nasze małżeństwo uważam za dobre. Ja do pani, a pani do mnie należysz.
— Lecz... — przerwała przestraszona Małgorzata.
— Dlatego też — mówił dalej król, jakby nie zważając na pomieszanie Małgorzaty — powinniśmy postępować względem siebie, jak dobrzy sprzymierzeńcy, związek bowiem nasz zaprzysięgliśmy dzisiaj przed Bogiem. Czyż nieprawda?
— Bezwątpienia.
— Znam, pani, twoją przenikliwość; znam przepaści, dwór otaczające, i chociaż jestem młody i nic złego nikomu nie uczyniłem, licznych mam jednak nieprzyjaciół... Powiedz mi pani, jak mam zaliczyć tę, która nosi moje nazwisko i przysięgła mi wierność na stopniach ołtarza?
— Panie, czyż możesz myśleć...
— Ja nic nie myślę; spodziewam się tylko i chcę się przekonać, czy moja nadzieja jest nieomylną. Wiadomo już, że nasze małżeństwo jest albo pozorem, albo też pułapką.
Małgorzata zadrżała; zapewne ta myśl i jej się nasunęła.
— Cóż więc z tego dwojga — mówił dalej Henryk Nawarski.
— Król, książę d’Alençon, książę Andegaweński nienawidzą mnie; Katarzyna de Médicis podobnież.
— O! panie, co mówisz?
— Mówię prawdę — odparł król — i życzyłbym sobie, ażeby mnie kto podsłuchał; mnie mają bowiem, że się nie domyślam zabójstwa pana de Mony i otrucia mojej matki.
— O! panie — spokojnie i z uśmiechem odpowiedziała Małgorzata — wiesz przecie, że jesteśmy sami.
— Dlatego też właśnie jestem tak otwartym; ośmielę się nawet powiedzieć pani, że nie oszukają mnie ani Francuskiego ani Lotaryńskiego dworu pochlebstwa.
— Najjaśniejszy panie — zawołała Małgorzata.
— Cóż takiego, moja przyjaciółko?... — zapytał Henryk z uśmiechem.
— Obce powiedzieć, że podobne rozmowy są bardzo niebezpieczne.
— Lecz nie wtenczas, kiedy jesteśmy sami — rzekł król — mówiłem więc, że...
Małgorzata siedziała jak na szpilkach; chciałaby zatrzymać na ustach króla, każdy, przez niego wymówiony wyraz; lecz Henryk prowadził dalej swą mowę z pozorną dobrodusznością:
— Mówiłem więc, że mi grożą: król, książę d’Alençon, książę Andegaweński, książę Gwizyusz, książę de Mayenne, kardynał Lotaryński, słowem, grożą mi ze wszystkich stron; pani wiesz, że to się przeczuwa jakoś instynktem. Wszystkie te groźby przemienią się zapewne w prawdziwy napad, od którego twoja, pani, pomoc, może mnie jedynie zasłonić; gdyż wszyscy, co mnie nienawidzą, ciebie kochają.
— Mnie?... — zapytała Małgorzata.
— Tak, ciebie — odparł Henryk z wybornie udaną szczerością — tak, kocha cię król Karol, kocha (wyraz ten dobitniej wymówił) książę d’Alençon, kocha królowa Katarzyna, kocha cię wreszcie książę Gwizyusz.
— Najjaśniejszy panie!... — wyjąkała Małgorzata.
— I cóż dziwnego, że cię wszyscy kochają? Ci, których wymieniłem, są twoimi braćmi, lub też rodzicami, których kochać nakazuje nam sam Bóg.
— Lecz do czego to wszystko zmierza?... — zapytała zgnębiona Małgorzata.
— Do tego, co już powiedziałem, że jeżeli będziesz... nie mówię już moim przyjacielem, ale moim sprzymierzeńcem, mogę tryumfować; w przeciwnym razie, zginę nieochybnie.
— O! nieprzyjacielem nigdy — zawołała Małgorzata.
— Lecz też i przyjacielem nigdy?...
— Być może.
— A moim sprzymierzeńcem?
— Będę nim.
I Małgorzata, odwróciwszy się, podała rękę królowi.
Henryk, wziąwszy podam} sobie rękę, grzecznie ją pocałował, i, nie wypuszczając jej, więcej raczej w chęci śledzenia żony, aniżeli z czułości, powiedział:
— Dobrze więc, wierzę ci pani i za sprzymierzeńca przyjmuję. Pożeniono nas, chociażeśmy się nie znali i nie czuliśmy ku sobie żadnego przywiązania, pożeniono nas, nie pytając nawet, czy się oboje na to zgadzamy. Jako mąż i żona, nie mamy nic więc sobie do wyrzucenia. Widzisz pani, że uprzedzam twoje życzenia, i stwierdzam dzisiaj to, co mówiłem wczoraj. Polityczny jednak związek zawarliśmy z dobrej woli i bez żadnego przymusu. Zawieramy go, jak dwoje uczciwych serc, które nawzajem wspomagać się winny. Nieprawdaż?
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata, usiłując uwolnić swoję rękę.
— Dlatego też — mówił dalej Bearneńczyk, nie spuszczając oczu ze drzwi gabinetu — w dowód szczerości naszego związku i zupełnego zaufania, opowiem pani po szczególe plan, przezemnie ułożony, za pomocą którego spodziewam się zwalczyć wszystkich swych nieprzyjaciół.
— Panie — wyszeptała Małgorzata, zwracając również oczy na drzwi gabinetu.
Bearneńczyk, spostrzegłszy, że wybieg udał mu się, mimowolnie się uśmiechnął.
— Oto, co zamierzam uczynić — mówił Henryk, jakby nie zważając na pomieszanie młodej kobiety — chcę...
— Panie!... — zawołała Małgorzata, nagle wstawszy i schwyciwszy króla za rękę — dozwól mi odpocząć; jestem wzruszona... gorąco mi... duszno...
Rzeczywiście, Małgorzata była blada i drżała; zdawało się, że upadnie na dywan.
Henryk poszedł do okna, mającego widok na rzekę, i otworzył je.
Małgorzata udała się za nim.
— Cicho! cicho! Najjaśniejszy panie! zlituj się!... — powiedziała królowa słabym głosem.
— Dlaczegóż?... — zapytał Bearneńczyk uśmiechnąwszy się — przecież mówiłaś mi pani, że jesteśmy sami.
— Tak; lecz czy Wasza królewska mość nie wiesz — że za pomocą tuby, przez sufit lub przez mur przeprowadzonej, można wszystko — słyszeć?
— Prawda, prawda — żywo i jak najciszej odpowiedział Bearneńczyk. — Nie kochasz mnie wprawdzie, lecz jesteś kobietą, uczciwą.
— Co chcesz przez to powiedzieć, panie?
— To, że gdybyś chciała mnie zdradzić, nie byłabyś mi przerywała, gdyż sam zdradziłbym się. Wstrzymałaś mnie; wiem teraz, że się tu ktoś ukrywa, że jesteś niewierną, żoną, lecz wiernym sprzymierzeńcem; zresztą mogę cię zapewnić — dodał Bearneńczyk, uśmiechając się — że wierność polityczna potrzebniejszą mi jest, niż małżeńska.
— Najjaśniejszy panie — wyjąkała pomieszana Małgorzata.
— Bobrze, dobrze, pomówimy o tem później skoro się lepiej poznamy — powiedział zcicha Henryk.
Potem, podnosząc głos, zapytał:
— Czy pani już lepiej?
— Już, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata.
— W takim razie, nie będę pani dłużej nudził. Powinienem jej tylko oświadczyć swój szacunek i przyjaźń. Racz więc pani przyjąć to uczucia, gdyż je ofiaruję z dobrego serca. Teraz zaś życzę spokojnej nocy.
Małgorzata rzuciła na męża wejrzenie, pełne wdzięczności, i podając mu rękę, powiedziała:
— Zgadzam się zupełnie.
— Czy na szczery i uczciwy związek polityczny?... — zapytał Henryk.
— Tak jest.
Bearneńczyk poszedł do drzwi, przyciągając ku sobie Małgorzatę, jakby oczarowaną jego spojrzeniem.
A gdy portiera opadła już pomiędzy nimi i sypialnią, rzekł prędkim i cichym głosem:
— Dziękuję ci, Małgorzato! Jesteś godną córą Francyi. Odchodzę zupełnie spokojny. Szczera przyjaźń zastąpi brak miłości. Rachuję na ciebie, równie jak i ty z swej strony na mnie liczyć możesz. Zegnam panią.
I Henryk pocałował żonę w rękę, z lekka ją uścisnąwszy; potem powolnym krokiem wracał do siebie, rozmawiając w korytarzu z samym sobą:
— Kto tu u dyabła może być u niej? Król, czy książę Andegaweński? książę d’Alençon, czy książę Gwizyusz? brat, czy kochanek? a może też jedno i drugie? W istocie, jestem prawie zły, że oznaczyłem baronowej schadzkę; lecz dałem słowo, a Dariola czeka... trzeba więc iść. Obawiam się tylko, czy nie będzie jej przykro, że idę do niej, wstępując pierwej do sypialni mojej żony, lecz do kata! Margot, jak ją nazywa Karol IX-ty, jest stworzenie godne kochania.
Zajęty temi myślami, król Nawarry niepewnym krokiem wszedł na schody, wiodące do pokojów pani de Sauve.
Małgorzata nie spuszczała z niego oczu, dopóki nie zniknął; potem weszła do swego pokoju.
Wchodząc, spostrzegła stojącego we drzwiach gabinetu księcia; na widok jego, uczuła odzywające się zgryzoty sumienia.
Książe był posępny; na twarzy jego malowało się głębokie zamyślenie.
— Małgorzata jest dzisiaj neutralną — powiedział — za tydzień będzie nieprzyjacielem.
— A! podsłuchiwałeś więc?... — zapytała Małgorzata.
— Cóż miałem innego robić?
— I uważasz, że nie postąpiłam tak, jak przystoi na królowę Nawarry?
— Nie, lecz nie tak, jak powinna była postąpić kochanka księcia Gwizyusza.
— Mogę nie kochać swego męża — odpowiedziała królowa — lecz nikt nie może wymagać odemnie, ażebym go zdradzała. Powiedz mi sumiennie, czybyś wydał tajemnice księżnej de Porcian, twojej żony?
— Przestańmy lepiej — rzekł książę, potrząsając głową. — Widzę, że już mnie nie kochasz tak, jak wtenczas, kiedyś mi opowiadała o spisku, uknutym przez króla, przeciwko mnie i moim sprzymierzeńcom.
— Król był wtenczas silnym, a ty byłeś słabym. Teraz Henryk jest słaby, a tyś znowu silnym. Widzisz więc, że nie zmieniłam swej roli.
— Tylko na jednej scenie dwie role odgrywasz.
— Sądzę, że nabyłam do tego prawa, ocalając ci życie.
— Dobrze, pani: gdy kochankowie rozłączają się, zwracają sobie ofiarowane podarki, nawzajem więc ocalę ci pani życie, a wtedy... skwitujemy się.
Mówiąc te słowa, książę skłonił się i wyszedł.
Tym razem nie zatrzymała go.
W przedpokoju książę zastał Gillonnę, która go odprowadziła do zakratowanego okna.
Zeszedłszy do fosy, znalazł w niej pazia, z którym powrócił do pałacu Gwizyuszów.
Tymczasem zadumana Małgorzata usiadła przy oknie.
Cóż to za noc okropna!... pierwsza po ślubie!... — mówiła do siebie w zamyśleniu. — ucieka odemnie, a kochanek opuszcza!
W tej chwili, z drugiej strony fosy, przechodził z Tour de Bois ku młynowi de la Monnaie jakiś uczeń i, podparłszy się pod boki, śpiewał:

„Gdy chcę całować twe włosy,

Gdy nasze łączą się losy,
Gdy kocham nie dla pozoru,
Milczysz, jak mniszka z klasztoru.

O nie bądź dla mnie tak srogą,
Bo pomnij, moja niebogo,
Że pójdziesz i ty w kraj cieni,
A wtedy twój wdzięk się zmieni:
Różowe usteczka zbledną
Czar będzie martwotą jedną,

I wyprę się w piekle czy w niebie,
Żem kiedyś ukocha! tu ciebie.
Więc serce mi swoje daj,

A poznasz raj!...
Małgorzata przysłuchiwała się tej piosence ze smutnym uśmiechem; potem, kiedy już głos ucznia ucichł w oddali, zamknęła okno, i przywołała Gillonnę, ażeby jej pomogła rozebrać się.

Rozdział III.
KRÓL — POETA.

Następne dni upłynęły na uroczystościach, balach i turniejach.
Nieustanne zabawy — zawróciły głowy nawet naj zacieklejszym hugonotom.
Widziano ojca Cotton, obiadującego i hulającego z baronem de Courtaumer; księcia Gwizyusza, płynącego na Sekwanie łódką z księciem Kondeuszem.
Król, pogrążony w melancholii, która go często napadała, nie mógł się obejść bez swego szwagra Henryka.
Wreszcie królowa-matka tak była wesołą, zajętą haftowaniem i różnemi zabawkami, że nawet nie pomyślała o potrzebie udania się na spoczynek.
Hugonoci, zniewieściawszy cokolwiek w tej nowej Kapuj; zaczęli nosić jedwabne kaftany, pokazywać publicznie swoje herby i wyprawiać pod balkonami sławnych piękności serenady, naśladując w tem katolików.
Wszędzie widać było przewagę religii reformowanej, mniemano nawet, że cały dwór przejdzie na wiarę protestancką.
Sam admirał, chociaż mający tyle doświadczenia, był również tego mniemania, i tak dalece nabił sobie głowę tą myślą, że pewnego razu, podczas dwugodzinnej przechadzki, zapomniał piórka od zębów, którem zwykł był się bawić od godziny drugiej, to jest, od czasu odejścia od stołu, aż do godziny ósmej wieczorem, o której siadał do kolacyi.
Tego samego wieczora, w którym admirał tak dalece się zapomniał, król Karol IX-ty zaprosił do siebie na wieczerzę, Henryka Nawąrrskiego i księcia Gwizyusza.
Król, wstawszy od stołu, przeszedł z nimi do swego pokoju, i zaczął im opowiadać dowcipne urządzenie własnego pomysłu samołówki na wilki; nagle przerwał:
— A cóż?... Czy admirał nie przyjdzie dzisiaj?... kto go widział, i kto mi może cokolwiek o nim powiedzieć?...
— Ja — odrzekł król Nawarry. — Jeżeli Wasza królewska mość troszczysz się o jego zdrowie, mogę go zupełnie w tym względzie uspokoić; widziałem bowiem admirała dziś rano o szóstej, wieczorem zaś o godzinie siódmej.
— Ha!... ha!.. — rzekł król, a oczy jego niespokojne spoczęły z przenikliwą ciekawością na szwagrze — ranny z ciebie ptaszek, Henryczku, jak na młodego męża.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — chciałem się tylko dowiedzieć od wszystko-wiedzącego admirała, czy szlachcice, na których oczekuję, są już w drodze.
— Jeszcze szlachta!... w dzień twojego ślubu było ich ośmiuset, a co dzień przybywają nowi; zanosi się na jakiś napad — odrzekł Karol IX-ty, śmiejąc się.
Książę Gwizyusz z marszczył brwi.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Bearneńczyk — mówią o wojnie z Flandryą, i ja zbieram wokoło siebie wszystkich swoich ziomków, którzy, jak sądzę, mogą być użytecznymi Waszej królewskiej mości.
Książę Gwizyusz, przypomniawszy sobie mniemany projekt, o którym Henryk wspominał żonie w dzień swoich zaślubin, podwoił uwagę.
— Bobrze, dobrze — odrzekł król, ze zwykłym uśmiechem fałszywym — im więcej ich będzie, tem dla nas będzie przyjemniej. Zbieraj więc ich, zbieraj, Henryku. Lecz cóż to za jedni ci, panowie?.. spodziewam się, że ludzie odważni.
— Nie wiem, czy moja szlachta warta twojej, Najjaśniejszy panie, lub księcia Andegaweńskiego i księcia Gwizyusza, lecz ja ją znam, i jestem przekonany, że jej członkowie uczynią wszystko, co będzie w ich mocy.
— Jak wielu ich spodziewasz się?...
— Dziesięciu, a najwyżej dwunastu.
— Jakże się nazywają?...
— Wistocie nie pamiętam; wyjąwszy tylko jednego, którego przedstawiał mi Teligny, jako skończonego człowieka; nazwisko jego de La Mole; o drugich...
— De La Mole?... czy to czasem nie Lerac de La Mole, Prowensalczyk?... — zapytał król, posiadający obszerne wiadomości w genealogii.
— Właśnie ten sam; widzisz więc, Najjaśniejszy panie, że szukani ludzi aż w Prowancyi.
— Ja zaś — rzekł z szyderczym uśmiechem książę Gwizyusz — szukani ich jeszcze dalej, aniżeli Jego królewska mość król Nawarry; wynajduję bowiem wiernych katolików w Piemoncie.
— Czy katolicy, czy hugonoci — przerwał król — wszystko mi jedno; idzie mi o to, ażeby byli odważnymi. Król wyrzekł te słowa z tak obojętnym wyrazem twarzy, że nawet książę Gwizyusz zadziwił się.
— Wasza królewska mość zajmuje się naszymi Fiamandczykami — rzekł wchodząc admirał, któremu Karol IX-ty przed kilku dniami pozwolił wchodzić, bez opowiadania się.
— A!... otóż mój ojciec admirał — rzekł Karol IX-ty — tylko cośmy zaczęli mówić o wojnie i odważnych, a on tuż; zawsze to natura ciągnie wilka do lasu; mój szwagier Henryk i brat Gwizyusz, oczekują posiłków dla swej armii. O tem właśnie mowa.
— Posiłki te już nadciągają — odpowiedział admirał.
— Czyś pan odebrał jakie wiadomości?... — zapytał Bearneńczyk.
— Tak, mój synu, a szczególniej o panu de La Mole; wczoraj był on w Orleanie, jutro więc a najdalej pojutrze, przybędzie do Paryża.
— Niech dyabli wezmą!... nie wiedziałem, że pan admirał jest czarnoksiężnikiem, kiedy wie, co się dzieje o trzydzieści lub czterdzieści mil od Paryża. Co do mnie, chciałbym wiedzieć z podobną pewnością, co się stało lub stanie pod murami Orleanu.
Nie wzruszył bynajmniej Colignyego ten ostry pocisk księcia Gwizyusza, który go widocznie wymierzył, dla przypomnienia mu śmierci Franciszka Gwizyusza, swego ojca, zabitego pod Orleanem, przez niejakiego Poltrot de Méré, z namowy, jak mniemano, admirała.
— Zawsze jestem czarnoksiężnikiem — odparł zimno i poważnie admirał — ile razy chcę dokładnie dowiedzieć się o tem, co się tyczy spraw moich, lub mego króla. Mój goniec przybył z Orleanu przed godziną i, dzięki poczcie, odbył przez jeden dzień trzydzieści dwie mile. Pando La Mole, który jedzie na własnym koniu, robi tylko dziesięć mil dziennie, przybędzie więc dopiero dwudziestego czwartego. Otóż i cała magia.
— Wybornie, mój ojcze!... — zawołał Karol IX-ty. — Pokaż tym młokosom, że nie tylko wiek, lecz i mądrość ubieliła twe włosy; niech oni sobie mówią o turniejach, miłostkach, a my pomówmy o wojnie; dobrzy doradcy są podporą królów. Idźcie, panowie, muszę się rozmówić z admirałem.
Obaj młodzieńcy wyszli; najprzód król Nawarry, a za nim książę Gwizyusz, lecz za drzwiami, ozięble nawzajem się ukłoniwszy, każdy poszedł w swoję stronę.
Coligny śledził ich oczyma z jakąś niespokojnośmą; gdyż skoro tylko zobaczył razem tych dwóch ludzi, wzajemną nienawiścią pałających, obawiał się zawsze jakiego smutnego wypadku.
Karol IX-ty zrozumiał jego myśl, zbliżył się do niego i, wziąwszy go za rękę, powiedział:
— Bądź spokojny, mój ojcze, wszak na to tu jestem, ażeby utrzymać każdego w posłuszeństwie i w granicach przyzwoitości. Jestem prawdziwym królem od czasu, jak moja matka nie jest już królową; ona zaś przestała być nią, skoro tylko Coligny został moim ojcem.
— O!... Najjaśniejszy panie!... królowa Katarzyna...
— Swarliwa kobieta. Z nią niepodobna żyć w spokoju. Jej katolicy włoscy są jakby wściekli, wszystko tylko niszczą; ja zaś przeciwnie, nie tylko chcę wszystkich uśmierzyć, lecz i ustalić władzę protestantów. Reszta jest bardzo rozwiązłą, mój ojcze, i gorszy mnie swemi miłostkami i rozpustą. Czyż mam ci wyznać otwarcie?... — mówił dalej Karol IX-ty podwajając, swoję szczerość — nie dowierzam nikomu z otaczających mnie, wyjąwszy nowym mym przyjaciołom. Pycha Tavannesa podejrzana. Vieille-Ville lubi tylko dobre wino i gotów mnie zdradzić za beczkę dobrej małmazyi. Montmorency myśli tylko o polowaniu, i przepędza czas miedzy swemi psami i sokołami. Hrabia de Retz jest Hiszpanem, książęta Gwizyusze Lotaryńczykami. Zdaje mi się, co Boże odpuść, że w całej Francyi prawdziwymi Francuzami są: ja, mój szwagier Henryk, i ty. Lecz ja jestem przykuty do tronu i nie mogę dowodzić wojskiem. Jest to już wiele, jeśli mi wolno polować w Saint-Germain i Rambouillet. Mój szwagier Henryk, jest jeszcze zbyt młodym, i mało ma doświadczenia. Wreszcie, zdaje mi się, że zupełnie się przejął charakterem swego ojca Antoniego, którego pociągnęły do zguby kobiety. Tylko ty, mój ojcze, jesteś odważny jak Juliusz Cezar, a mądry jak Plato. Ja sam nie wiem, co mi robić wypada: czy cię zostawić moim doradzcą, czy też posłać jako dowódzcę armii?... Lecz jeżeli będziesz doradzcą, któż będzie dowódzcą?... Jeżeli będziesz dowódzcą, któż będzie znowu doradzcą?...
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział Coligny — trzeba pierwej zwyciężyć; rada znajdzie się po zwycięztwie.
— Więc takie twe zdacie, mój ojcze?... zgoda. W poniedziałek udasz się do Flandryi, a ja do Amboise.
— Wasza królewska mość opuszczasz Paryż?
— Tak. Ciągły zgiełk i uroczystości już mnie znudziły. Nie jestem stworzony na człowieka czynnego, lecz na marzyciela. Urodziłem się nie na króla, lecz na poetę. Dopóki będziesz na wojnie, będziesz zarazem kierował sprawami państwa, i oby tylko matka moja nie wmieszała się do tego, wszystko pójdzie dobrze. Uwiadomiłem już Ronsard’a, żeby przybył do Amboise, a tam obaj, zdala od światowego zgiełku, od ludzi, w cieniu olbrzymich drzew, przy miłym szmerze strumyków, będziem rozstrzygali kwestye religijne. Oto posłuchaj moich wierszy, które napisałem dziś rano, zapraszając go do siebie.
Coligny uśmiechnął się.
Karol IX-ty powiódł ręką po zżółkłem i gładkiem jak słoniowa kość czole, i przeciągłym tonem zadeklamował wiersze.
— Wybornie, Najjaśniejszy panie — zawołał Coligny — chociaż znam się lepiej na wojnie, jak na poezyi, zdaje mi się jednak, że wiersze te są lepsze od najpiękniejszych poezyj Ronsard’a, Dorat’a i nawet Michała de l’Hospital, kanclerza Francyi.
— A! mój ojcze — zawołał Karol IX-ty — oby to było prawdą! Powiem ci otwarcie, że tytuł poety najwięcej ma dla mnie powabu i przekładam go nad wszystko w świecie; wyraziłem to właśnie w wierszach, kilka dni temu do Ronsard’a pisanych.
I teraz muszę odpowiedzieć na nowy wiersz, przysłany mi przez mego ulubionego wielkiego poetę. Dlatego też, nie mogę udzielić ci teraz wszystkich papierów wyjaśniających kwestye, które mnie poróżniły z Filipem II-im. Oprócz tego znajduje się tam jeszcze jakiś plan bitwy, przez moich ministrów ułożony. Wyszukam to wszystko i jutro rano ci wręczę.
— O której godzinie, Najjaśniejszy panie?
— O dziewiątej; lecz jeżeli przypadkiem będę pracował w gabinecie... nie zważaj na to: wejdź i weź wszystkie papiery, które znajdziesz zamknięte w czerwonej tece, na tym oto stole; kolor jej jest zbyt rażący, ażebyś się miał omylić; teraz idę pisać do Ronsard’a.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Do widzenia, mój ojcze.
— Najjaśniejszy panie, pozwól mi ucałować swoję rękę?
— Co mówisz, ucałować moję rękę? w objęciach moich, przy mem sercu, tam twoje miejsce. Zbliż się, zbliż, stary wojowniku.
I Karol IX-ty przyciągnąwszy do siebie admirała de Coligny, z uszanowaniem schylonego, dotknął ustami jego posiwiałej głowy.
Admirał wyszedł, ocierając spadającą łzę.
Karol IX-ty, dopóty za nim spoglądał, dopóki go nic stracił z oczów, i tak długo przysłuchiwał się, aż zupełnie ucichł jego ciężki chód; potem, jak zazwyczaj, pochyliwszy na piersi swą głowę, udał się wolnym krokiem do zbrojowni.
Gabinet ten był najulubieńszym pokojem króla; tutaj uczył się fechtować od Pompée’go a poezyi od Ronsard’a.
Tutaj zgromadził on mnóstwo odpornej i zaczepnej broni w najlepszym gatunku.
Wszystkie ściany były pokryte siekierami, tarczami, dzidami, halabardami, pistoletami i muszkietami; dnia nawet dzisiejszego, przyniósł mu słynny puszkarz przepyszną rusznicę.
Karol IX-ty wszedł więc, jakieśmy już wyżej powiedzieli, do tego gabinetu, i, zamknąwszy główne drzwi, podniósł kobierzec zakrywający mały korytarzyk.
Korytarzyk ten prowadził do pokoju, w którym młoda kobieta, klęcząc przed modlitewnikiem, odmawiała pacierze.
Król szedł tak cicho, dywan bowiem tłumił odgłos jego kroków, że można go było wziąć za jakie widmo.
Klęcząca kobieta, nic nie widząc ani słysząc, nie przestawała się modlić.
Król zatrzymał się chwilę, z zamyśleniem się jej przypatrując.
Była to kobieta trzydzieści cztery, lub trzydzieści pięć lat mieć mogąca.
Świeża jej piękność nabierała jeszcze większego blasku, przez ubiór wieśniaczki z okolic Caux.
Miała ona na głowie wysoki czepek, bardzo modny strój na dworze francuzkim, za panowania Izabelli Bawarskiej; czerwony jej stanik był cały zahaftowany złotem, jak teraz noszą wieśniaczki z Nettuno i Sora.
Pokój, który od dwudziestu lat zajmowała, przytykał do sypialni króla, i przedstawiał dziwną mieszaninę wykwintności z sielską prostotą.
Rzekłbyś, że pałac odbił się w chatce, a chatka w pałacu.
W pokoju tym było coś pośredniego miedzy skromnością wiejskiego mieszkania, a zbytkownością buduaru jakiej znakomitej damy.
W rzeczy samej, modlitewnik, przed którym klęczała, zrobiony był z dębowego drzewa, cudowną ozdobiony rzeźbią i pokryty aksamitem, złotemi frenzlami obszytym; gdy tymczasem Biblia (kobieta ta była protestantką), z której się modliła, była z liczby tych starych, prawie podartych książek, które nawet w najbiedniejszych domach można napotkać.
Reszta przedmiotów była w podobnym stosunku, jak modlitewnik i biblia.
— Magdaleno!... — rzekł król.
Kobieta, klęcząca, usłyszawszy znajomy głos, z uśmiechem podniosła głowę; potem wstając, powiedziała:
— A! to ty mój synu.
— Tak, mamko; przyjdź do mnie.
Karol IX-ty spuścił portierę i wszedłszy do swego gabinetu, usiadł na poręczy fotelu. Mamka weszła.
— Czego chcesz odemnie, Karolku?... — zapytała.
— Zbliż się i odpowiadaj jak najciszej.
Mamka zbliżyła się z poufałością, pochodzącą z tej czułości macierzyńskiej, jaką okazuje kobieta wykarmionemu przez siebie dziecku.
— Już jestem — powiedziała — mów, czego chcesz?
— Czy człowiek, którego kazałem zawołać, jest już tu?
— Od pół godziny.
Karol wstał, zbliżył się do okna, popatrzył, czy kto nie podgląda, przyłożył do drzwi ucho, dla przekonania się, czy kto nie podsłuchuje, otrząsnął kurz ze swej zbroi, pogłaskał ogromnego charta, krok w krok za nim chodzącego, nareszcie zatrzymawszy się przy mamce, rzekł:
— Dobrze, każ mu wejść.
Mamka wyszła, król zaś oparł się o stół, na którym leżało mnóstwo rozmaitego rodzaju broni.
W tej chwili uchyliła się znowu portiera i weszła osoba, na którą król oczekiwał.
Byłto człowiek, około czterdziestu lat mający, szarych, fałszywych oczu, nosa zakrzywionego na podobieństwo dziobu sowy, i wystających na policzkach kości; wchodząc, starał się przybrać na twarzy wyraz szacunku, zamiast którego pokazywał się tylko obłudny uśmiech na zbladłych ze strachu ustach.
Karol lekko wyciągnął po za siebie rękę i, oparłszy ją na gałce od pistoletu nowego wynalazku, z którego wystrzał następował nie za pomocą lontu, lecz od zetknięcia krzemienia ze stalowem kółkiem, spoglądał na przybyłego swoim zamglonym wzrokiem, gwiżdżąc przy tem jednę z ulubionych łowieckich piosnek.
Po kilku chwilach, podczas których twarz nieznajomego coraz hardziej się zmieniała, król powiedział:
— Nazywasz się Franciszek de Louviers Maurevel?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Jesteś dowódzcą minierów?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Chciałem cię widzieć.
Maurevel skłonił się.
— Wiesz — mówił Karol z przyciskiem — że kocham zarówno wszystkich moich poddanych.
— Wiem — wybąkał Maurevel — że Wasza królewska mość jest ojcem swego narodu.
— I że hugonoci również, jak i katolicy są memi dziećmi.
Maurevel zaniemiał; tylko dreszcz, przebiegający po ciele jego, nie uszedł przenikliwego wzroku króla, pomimo że przybyły był prawie ukryty w ciemności.
— Więc ci to nieprzyjemność sprawiło — mówił dalej król — prowadziłeś przecież zaciętą wojnę z hugonotami.
Maurevel padł na kolana.
— Najjaśniejszy panie — wyjąknął — chciej wiedzieć...
— Już wiem — rzekł Karol IX-ty, coraz bardziej przenikając Maurevela swemi oczami, które ze szklanych stały się prawie płomienistemi — wiem, że chciałeś zabić w Moncontour pana admirała, wiem, że ci się to nie udało i że przeszedłeś do armii księcia Andegaweńskiego, naszego brata; nakoniec wiem i to, żeś po drugi raz przeszedł na stronę książąt i wpisałeś się do oddziału pana de Mouy dc Saint-Phale?
— O! Najjaśniejszy panie.
— Odważnego szlachcica z Pikardii — nie przestawał mówić król.
— Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel — nie dobijaj mnie!
— Był to zacny oficer — mówił ciągle Karol IX-ty, na którego twarzy malował się wyraz prawie zwierzęcego okrucieństwa — przyjął cię, jak syna, dał ci mieszkanie, odzież i jedzenie.
Maurevel ciężko westchnął.
— Nazywałeś go, zdaje mi się, swoim ojcem — mówił król bez litości — i czuła przyjaźń łączyła cię z młodym de Mouy, jego synem.
Maurevel, klęcząc ciągle, coraz bardziej się przechyla], jakby przygniatany wyrazami Karola IX-go, który, stojąc niewzruszenie i obojętnie, podobny był do posągu tylko z ustami, obdarzonymi życiem.
— Ale!... — odpowiedział król — książę Gwizyusz przyrzekł ci dziesięć tysięcy talarów za zabicie admirała.
Strwożony morderca czołem uderzył o podłogę.
— Co się tyczy pana de Mony, twojego dobrego ojca, pojechałeś z nim razu pewnego na rozpoznanie miejsca do Clevreux! Jadąc, upuścił bicz, zeszedł więc z konia, ażeby go podjąć. Byłeś z nim sam; wyjąłeś pistolet z olstrów, i gdy on się schylił, zastrzeliłeś go; skoro już wydał ostatnie tchnienie, uciekłeś na koniu, którego ci darował. Nieprawdaż, że tak było?
Ponieważ zaś Maurevel nie odpowiadał ani słowa na to oskarżenie, dokładne we wszystkich szczegółach, król więc zaczął znowu gwizdać piosnkę łowiecką na tę samą nutę co i poprzednio.
— Czy wiesz, morderco — — powiedział po chwili — że mam wielką ochotę kazać cię powiesić?
— O! Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel.
— Młody de Mony prosił mię o to jeszcze wczoraj, i ja prawdziwie nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć, gdyż jego prośbie niema nic do zarzucenia.
Maurevel złożył ręce.
— Tem bardziej zasługuje ona na uwagę, gdyż, jak sam mówisz, jestem ojcem swojego narodu, i że teraz kiedy się pogodziłem z hugonotami, są oni dla mnie takiemiż jak i katolicy dziećmi.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Maurevel, zupełnie zgnębiony — życie moje w twoim ręku; rób z niem, co ci się podoba.
— Prawdę mówisz; nie dałbym za niego ani grosza.
— Lecz czy niema już środka, dla odkupienia mej zbrodni?... — zapytał morderca.
— Nie wiem... Z tem wszystkiem będąc na lwem miejscu, co, dzięki Bogu, nie jest...
— Cóż więc? gdyby Wasza królewska mość był na mojem miejscu — szepnął Maurevel, nie spuszczając oczu z ust Karola.
— Sądzę, że wywinąłbym się z tego — rzekł król.
Maurevel podniósł się na jedno kolano, i, oparłszy się ręką o podłogę, bacznie spoglądał na Karola, chcąc się przekonać, czy z niego nie żartuje.
— Wprawdzie kocham bardzo młodego de Mony’a — mówił dalej król — lecz również lubię mego brata Gwizyusza, i gdyby jeden z nich prosił mnie o życie dla człowieka, którego śmierci domagałby się drugi, przyznaję, że byłbym w wielkim kłopocie. Jednak, ze względu na politykę i na religię, powinienbym przenieść żądanie mego brata Gwizyusza, gdyż de Mouy chociaż jest walecznym oficerem, w porównaniu z księciem Lotaryńskim jest mało znaczącą figurą.
Podczas tej mowy, Maurevel zwolna wyprostował się, jak człowiek, powracający do życia.
— Ważną więc byłoby dla ciebie rzeczą, iżbyś w swojem położeniu teraz niej szem, starał się pozyskać względy mego brata Gwizyusza; przypominam sobie właśnie, co mi on wczoraj opowiadał.
Maurevel zbliżył się na krok.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie — mówił mi książę Gwizyusz — że co rano o dziesiątej godzinie, przechodzi ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, powracając z Luwru, mój śmiertelny nieprzyjaciel; widzę go zawsze przez kratę w oknie dolnego piętra; okno to jest w pokoju dawnego niego nauczyciela, kanonika Pierre-Pille. Codziennie widzę przechodzącego obok mnie mego nieprzyjaciela i codziennie wzywam szatana, ażeby go wtrącił w otchłanie piekielne. Powiedz więc, panie Maurevel — mówił dalej Karol — czy czasem nie zechcesz być tym szatanem; może sprawisz tem przyjemność memu bratu Gwizyuszowi.
Maurevel odzyskał swój piekielny uśmiech a jego blade jeszcze ze strachu usta wymówiły następne wyrazy:
— Lecz, Najjaśniejszy panie, ja nie mam władzy nad piekłem.
— Jednakżeś wtrącił tam, jeśli się nie mylę, odważnego de Mouy’a. Gotów jesteś powiedzieć, że to za pomocą pistoletu... Ale! ale! masz jeszcze ten pistolet?
— Wybacz, Najjaśniejszy panie — odparł zbójca prawie już uspokojony — z rusznicy strzelam jeszcze lepiej, niż z pistoletu.
— O!... — rzekł Karol IX-ty — czy pistolet, czy rusznica, wszystko to jedno, a mój brat Gwizyusz, przekonany jestem, nie będzie przemyśliwał nad wyborem środków.
— Lecz — powiedział Manrevel — ja potrzebuję broni, na której mógłbym polegać: spuścić może trzeba będzie strzelać z daleka.
— Mam tu dziesięć rusznic — odrzekł Karol — strzelam z każdej do złotego talara, w odległości stu pięćdziesięciu kroków. Sprobój której.
— O!.. z największą przyjemnością, Najjaśniejszy panie — zawołał Maurevel, idąc w stronę, gdzie stała rusznica, przyniesiona Karolowi właśnie tegoż samego dnia.
— Nie, tej nie bierz — powiedział król — tę zatrzymuje sobie. Wyprawię w tych dniach wielkie polowanie, na którem, spodziewam się, że mi się ta rusznica przyda; wybierz więc inną.
Maurevel zdjął pierwszą lepszą rusznicę ze ściany.
— Teraz, Najjaśniejszy panie, racz wskazać mi tego nieprzyjaciela — zapytał morderca.
— Alboż ja go znam?... — odpowiedział Karol IX-ty, gnębiąc Maurevela spojrzeniem pełnem wzgardy.
— A więc zapytani się księcia Gwizyusza — wyjąkał Maurevel.
Król wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie pytaj się, Gwizyusz i tak nic ci nie powie. Czyż się odpowiada na podobne pytania?.. Kto niechce, ażeby go powieszono, powinien się sam domyśleć.
— Lecz wreszcie, poczem mogę go poznać?..
— Mówię ci, że co rano o godzinie dziesiątej, przechodzi przed oknami kanonika.
— Lecz przed temi oknami przechodzi wielu. Niech Wasza królewska mość raczy mi wskazać cokolwiek, po czembym go mógł poznać?...
— O!.. to bardzo łatwo. Jutro, naprzykład, będzie niósł pod pachą tekę z czerwonego safianu.
— Wskazówka ta jest dla mnie dostateczną, Najjaśniejszy panie.
— Czy masz ciągle tego szybkiego konia, którego ci de Mony darował?...
— Mam nawet prawdziwego arabskiego, Najjaśniejszy panie.
— O!... ja się o ciebie nie troszczę; ale może ci nie zaszkodzi wiedzieć, że w klasztorze z tylu znajduje się brama.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości: teraz módlcie się za mnie do Boga.
— Co?... do kroćset dyablów!.. raczej do szatana; bo jego tylko pomoc, może cię uratować od stryczka.
— Do widzenia, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów. Ale!., ale... zaczekaj, panie Maurevel; gdyby z jakichkolwiek bądź powodów, zaczęto o tobie mówić w dniu jutrzejszym przed rodziną dziesiątą, lub wspomniano później, pamiętaj, że w Luwrze są rozmaite kryjówki...
I Karol IX-ty zaczął pogwizdywać spokojniej i donośniej, niż zwykle, ulubioną piosnkę.


Rozdział IV.
WIECZÓR 24 SIERPNIA 1572 ROKU.

Bezwątpienia czytelnik przypomina sobie szlachcica de La Mole, o którym mowa była w poprzedzającym rozdziale i którego z niecierpliwością oczekiwał król Nawarry.
Młodzieniec ten, jak to zapowiedział admirał, przybył do Paryża bramą Śgo-Marcela, przy schyłku dnia 24 sierpnia 1572 roku.
Rzucając okiem pogardy na liczne domy zajezdne, które wskazywały znaki rozmaitych kształtów i kolorów, po prawej i po lewej stronie wiszące, dojechał na zmordowanym koniu do środka miasta, minął plac Maubert, Petit-pont, most Notre-Dame, bulwary, i zatrzymał się dopiero na ulicy de Bresec, nazwanej potem ulicą de l’Arbre-Sec.
Wspaniała blacha żelazna, skrzypiąc na zawiasach przy towarzyszeniu dzwonów, zwróciła jego uwagę.
Spojrzał więc na lewo, zatrzymał się i przeczytał wyrazy: — „Pod piękną gwiazdą”, umieszczone, pod widokiem najbardziej nęcącym zgłodniałego przechodnia: na ciemnem tle blachy piekł się ptak, poniżej zaś stał człowiek w czerwonym płaszczu, wyciągając do tego nowego rodzaju gwiazdy, ręce i pieniądze.
— To musi być dobra oberża — pomyślał sobie szlachcic — a gospodarz bezwątpienia jest miłym człowiekiem. Słyszałem, że ulica de l’Arbre-Sec znajduje się w dzielnicy Luwru, jeżeli więc zakład nie jest gorszy od znaku, spodziewani się, że będzie mi tu bardzo dobrze.
Podczas, kiedy przybysz rozmyślał, co ma uczynić, nowa osoba, która wjechała na ulicę de l’Arbre-Sec, lecz od strony przeciwnej, to jest przez ulicę Saint Honoré, zatrzymała się, z zadziwieniem przyglądając się znakowi oberży: „Pod piękną gwiazdą”.
Ten, którego już znamy przynajmniej z nazwiska, siedział na białym koniu hiszpańskim, w czarnym kaftanie, ozdobionym agatami. Miał na sobie płaszcz z aksamitu ciemno-fioletowego, buty czarne, szpadę z cyzelowana stalową rękojeścią i takiż sztylet.
Był to człowiek, około dwudziestu pięciu lat mieć mogący, twarzy ściągłej, oczów niebieskich, wąsów pięknych, białych połyskujących zębów, które jakby oświecały jego twarz, skoro uśmiechał się, uśmiechem łagodnym i smutnym.
Drugi podróżny stanowił z pierwszym zupełną sprzeczność.
Z pod zawiniętych skrzydeł kapelusza dawały się widzieć gęste, kędzierzawe, rudawe włosy. Szare jego oczy, przy najmniejszem wewnętrznem wzruszeniu, błyskały takim ogniem, że wydawały się wtedy czarnemi.
Cera twarzy była różową, usta zdobił was płowy, i dziwnej piękności zęby. Jednem słowem był to przystojny, wysoki i barczysty młodzieniec.
Od godziny zaglądając do wszystkich okien, pod pozorem wynajdywania znajomego sobie szyldu, zwracał na siebie uwagę kobiet.
Co się tyczy mężczyzn, ci gotowi byli śmiać się z jego wązkiego płaszcza i butów jakiegoś kształtu odwiecznego, lecz śmiech ten kończył się wkrótce łagodnym »Niech was Bóg strzeże!« skoro spotrzegali jego twarz, przybierającą w jednej chwili kilka odmiennych wyrazów, wyjąwszy zakłopotania, które zwykle cechuje oblicze znajdującego się w stolicy prowincyonalisty.
On pierwszy zwrócił się do drugiego szlachcica, patrzącego również jak i on, na oberżę „Pod piękną gwiazdą.”
— Czy daleko ztąd do Luwru?... — zapytał akcentem góralskim, który dał w nim poznać Piemontczyka.
— W każdym razie, zdaje mi się, że pan masz ze mną gust jednakowy, co mi bardzo pochlebia.
— Tak jest, panie — odpowiedział drugi akcentem prowensalskim, nie mniej uderzającym, niż akcent piemoncki jego towarzysza — ta oberża jest w istocie blizko Luwru. Zresztą, nie wiem, czy będę miał szczęście być jednego z panem zdania. Co do mnie, ja się jeszcze waham.
— Jakto?... więc się pan jeszcze nie namyśliłeś?... Jednakże dom ten ma dosyć ponętną postać. Musisz pan przynajmniej przyznać, że szyld jest wcale niezły.
— Bezwątpienia, lecz właśnie to samo zmusza mnie powątpiewać o rzeczywistości. Paryż, jak słyszałem, pełen jest filutów, i szyld tak może oszukiwać, jak i co innego.
— O!... — odpowiedział Piemontczyk — oszukaństwa wcale się nie obawiam, bo jeżeli go spodarz poda mi kapłona, gorzej upieczonego niż na zamku, sam wetknę go na rożen i dopiekę. Wejdźmy, panie.
— Zmuszasz pan i mnie abym zdecydował się, — rzekł, śmiejąc się, Prowensalczyk — bądź pan łaskaw wejść pierwszy.
— O!... na honor, nie uczynię tego, jestem tylko pański najuniżeńszy sługa, hrabia Anibal de Coconnas.
— Ja zaś jestem hrabia Józef Bonifacy de Lerac de La Mole, do usług pańskich.
— W takim razie weźmy się pod ręce i wejdźmy razem.
Skutkiem tej ceremonii było to, że młodzi ludzie zsiedli z koni, podali cugle mastalerzowi, wzięli się pod ręce i udali do oberży, na której progu stał gospodarz.
Lecz, wbrew zwyczajowi tego rodzaju ludzi, szanowny właściciel nie zwrócił na nich żadnej uwagi i nic przestawał rozmawiać z wysokim, chudym człowiekiem, owiniętym w szary płaszcz, jak sowa w pióra.
Obadwaj podróżni zbliżyli się do rozmawiających; hrabi de Coconnas nie podobało się, że gospodarz tak małą zwraca uwagę na niego i jego towarzysza, szarpnął go więc za rękaw.
Oberżysta podskoczył i pożegnał tego, z którym rozmawiał, słowami:
— Do widzenia. Za godzinę oczekuję cię.
— I cóż, hultaju — zapytał Coconnas — czyż nie widzisz, że mamy do ciebie interes?...
— A!... wybaczcie, panowie — odpowiedział gospodarz — nie spostrzegłem.
— Eh!... do kroćset dyabłów!... trzeba było nas spostrzedz, teraz zaś, kiedy już nas widzisz, zechciej mówić: „panie hrabio”, zamiast poprostu: „panie”.
La Mole stał w tyle, pozwalając wygadać się swemu towarzyszowi, który przyjął ten obowiązek na siebie.
Jednak z jego brwi nachmurzonych łatwo można było poznać, że gotów jest pośpieszyć na pomoc, skoro nadejdzie pora działania.
— Czegóż pan hrabia żądasz?... — zapytał gospodarz, zupełnie spokojnym głosem.
— Ot tak,., to lepiej, nieprawdaż?... — powiedział Coconnas, zwracając się do La Mola, który skinął głową na znak potwierdzenia.
— Ja i pan hrabia, zwabieni twoim szyldem, żądamy od ciebie kolacyi i pokoju do przenocowania.
— Panowie — odpowiedział gospodarz — jestem w rozpaczy; mam tylko jeden pokój, który nie wiem, czy się panom spodoba.
— Tem lepiej — rzekł La Mole — pójdziemy dokąd indziej.
— Nie, nie — powiedział Coconnas. — Ja pozostaję; koń mój bardzo zmordowany. Biorę więc pokój, kiedy pan nie chcesz.
— A to co innego — odpowiedział gospodarz flegmatycznie. — Jeśli pan zostaniesz sam, nigdzie nic będę go mógł pomieścić.
— Do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — a to, na honor, zabawna kreatura; dopiero co dwóch mu było za dużo, a teraz jednego znowu mu za mało!... No, jakżeż, bultaju, nic przyjmiesz nas?...
— Kiedy panowie, w ten sposób zaczynacie postępować, odpowiem szczerze.
— No!... odpowiadaj, tylko prędko.
— A więc wołałbym nie mieć honoru zostawienia u siebie panów.
— Dlaczego?... — zapytał Cuconnas, zbladłszy z gniewu.
— Dlatego, że panowie nie macie lokajów, i jeśli panom oddam pokój gościnny, zostaną mi próżne dwie stancyjki, dla służących przeznaczone, które, nie wiem, kto będzie chciał w takim razie zająć.
— Wiesz pan co — rzekł Coconnas, obracając się do La Mola — mam wielką ochotę dać dobrą nauczkę, temu zuchwalcowi. Co pan na to mówisz?...
— Dla czegóż nie?... — odpowiedział La Mole, również jak Coconnas, gotując się do wygrzmocenia oberżysty.
Pomimo tych pogróżek, które wcale na żart nie zakrawały, nie widać było żadnego przestrachu na twarzy gospodarza; cofnąwszy się w tył o krok, ażeby być na własnym gruncie, odezwał się z przekąsem.
— Zaraz widać, że panowie przybywają z prowincyi. W Paryżu minęła już moda bicia oberżystów, jeśli nie chcą wynająć swoich stancyj. Teraz biją tylko znakomitych panów a nie mieszczan, i jeżeli panowie będziecie za głośno krzyczeli, zawołam sąsiadów, a wtenczas wy sami zostaniecie pobici. Spodziewam się, że to nie bardzo będzie pochlebnem dla was, panowie szlachta.
— Ależ on sobie drwinki z nas stroi — zawołał Coconnas rozjątrzony.
— Grzegorzu, daj mi moją rusznicę — rzekł oberżysta do swego służącego tonem, jakim by powiedział: Podaj krzesła panom.
— Niech żyje Papież!.. — wrzasnął Coconnas, obnażywszy swą szpadę — rozgrzyj się, panie do La Mole.
— Nie, bądź pan łaskaw uwolnić mnie od tego. Kolacya nam ostygnie, gdy się będziemy rozgrzewali.
— Jak więc pan sądzisz?... — zawołał Coconnas.
— Ja sądzę, że oberżysta ma słuszność, tylko nie umie przyjmować podróżnych, a nadewszystko szlachty. Zamiast nam po grubijańsku odpowiadać: „Nie przyjmę panów”, należało mu grzecznie powiedzieć: „Raczcie panowie wejść”, a na rachunku umieścić: „za pokój dla panów tyle, za pokój dla lokajów, tyle;” gdyż powinien był spodziewać się, że, jeśli nie mamy lokajów, możemy ich sobie wynająć.
To powiedziawszy, La Mole lekko odepchnął gospodarza, wyciągającego rękę po rusznicę, i wpuścił swego towarzysza do oberży, sam zaś wszedł za nim.
— Ja jednak — rzekł Coconnas — nie mam chęci włożyć szpady do pochwy, nie spróbowawszy, czy lepiej kole, niż rożen tego hultaja.
— Cierpliwości, kochany towarzyszu — powiedział La Mole — cierpliwości! Wszystkie oberże napełnione są szlachtą, przybywającą do Paryża na wesele, lub też z powodu blizkiej wojny z Flandryą; nie znajdziemy więc innego mieszkania. Wreszcie, może to już. taki zwyczaj w Paryżu przyjmowania podróżnych.
— A! jakżeś cierpliwy, panie de La Mole — odrzekł Coconnas, pokręcając ze złości rude wąsy i przerażając gospodarza wzrokiem, — Jednakże, słuchaj łajdaku: strzeż się, bo jeśli jedzenie będzie złe, pościel twarda, wino mniej niż trzy lata mające, a usługa niezręczna...
— Dobrze, dobrze, mój panie — przerwał gospodarz ostrząc, nóż na rzemieniu — bądź pan spokojny; przecież pan jesteś w Paryżu.
Potem, pochyliwszy głowę, mruknął:
— Musi to być hugonot; gdyż zdrajcy ci stali się bardzo zuchwałymi, od czasu małżeństwa ich Bearneńczyka z panną Margot.
Po chwili, z uśmiechem, na którego widok zadrżeliby jego goście, dodał:
— E! e! byłoby to śmiesznem, gdyby mi tu wpadli teraz w ręce hugonoci... i gdyby...
— Jakżeż! będzie tam kolacya?... — kwaśno zapytał Coconnas, przerywając monolog swego gospodarza.
— Tak pan rozkażesz?... — odpowiedział tenże, uradowany bezwątpienia ową ostatnią myślą.
— Chcę, ażeby wszystko było jak najprędzej — odrzekł Coconnas.
Następnie, zwracając się do La Mola rzekł:
— Dopóki nam nie przygotują pokoju, powiedz mi, panie hrabio, jak pan uważasz, czy Paryż wesołe miasto?...
— Na honor, nie — odpowiedział La Mole-zdaje mi się, że wszystkie osoby, które tylko spotkałem, mają jakąś nieprzyjemną i odrażającą, postać. Lecz może, paryżanie boją, się burzy. Patrz pan, jak niebo jest czarne, a przytem jak powietrze ciężkie.
— Zdaje mi się, hrabio, że szukasz Luwru?..
— I pan także, panie de Coconnas.
— A więc!.. jeżeli pan chcesz, pójdziemy szukać go razem.
— Hm!... czy to czasem nie będzie już zapóźno?... — zapytał La Mole.
— Czy późno, czy nie, muszę wyjść. Rozkazano mi przyjechać jak najprędzej do Paryża i bezzwłocznie po przybyciu, przedstawić się księciu Gwizyuszowi.
Gospodarz, usłyszawszy nazwisko księcia Gwizyusza, zbliżył się i zaczął bacznie uważać.
— A!, patrz pan, ten łajdak nas podsłuchuje — rzekł Coconnas, który, jako Piemontczyk, był bardzo zawzięty i nie mógł przebaczyć właścicielowi oberży, jego niegrzecznego obejścia.
— Tak, przysłuchuję się — powiedział ten że, przykładając rękę do czapki — lecz dlatego, ażeby w czem panom dopomódz. Słysząc bowiem wymówione nazwisko wielkiego księcia Gwizyusza, zaraz przybiegłem. Powiedzcie, panowie, czem wam mogę służyć?...
— Aha!.. a to jakieś czarodziejskie nazwisko, gdyż z grubiana stałeś się uniżonym sługą. Jakże się nazywasz?...
— La Hurière — odpowiedział, kłaniając się, gospodarz.
— Cóż to, panie La Hurière, sądzisz, że moja ręka lżejsza od ręki księcia Gwizyusza, która ma wyłączne prawo robienia cię tak grzecznym?...
— Mie, panie hrabio — odpowiedział La Hurière — lecz ona jest nieco krótsza. Wreszcie, muszę panu oświadczyć — dodał — że ten wielki Henryk jest bożyszczem dla nas niektórych paryżan.
— Który Henryk?... — zapytał La Mole.
— Zdaje mi się, że tylko jest jeden — odpowiedział oberżysta.
— Któryż więc?... — Henryk Gwizyusz.
— Wybacz, mój przyjacielu, lecz jest jeszcze i drugi, o którym nie radzę ci mówić nic złego; jest to Henryk król Nawarry, nie licząc Henryka Kondeusza, który także ma swoje zalety.
— Tych nie znam — odpowiedział gospodarz.
— Lecz ja ich znam — rzekł La Mole — i ponieważ przyjechałem do Henryka, króla Nawarry, proszę cię, ażebyś go w mojej obecności nie obmawiał.
Gospodarz, nie odpowiedziawszy nic La Molowi, dotknął się zlekka swojej czapki i, uniżenie spoglądając na hrabiego de Coconnasa, powiedział:
— Więc pan będziesz mówił z wielkim księciem Gwizyuszem?... Pan jesteś bardzo szczęśliwy; i pan przyjechałeś jedynie na?...
— Na co?... — zapytał Coconnas.
— Na uroczystość — odpowiedział gospodarz z dziwnym uśmiechem.
— Powiedz na uroczystości; gdyż Paryż, jak słyszałem, opływa w nie; przynajmniej o niczem nie mówią tylko o balach, biesiadach, karuzelach. He!... bardzo się bawią w Paryżu?...
— Dotąd jeszcze nie bardzo; lecz, sądzę, że będą się bawili.
— Jednak zaślubiny Jego królewskiej mości króla Nawarry ściągają mnóstwo osób do Paryża — powiedział La Mole.
— Mnóstwo hugonotów — odrzekł z ofuknieniem La Hurière; lecz, nagle poprawiając się, dodał: Ah! przebaczcie panowie, jesteście może protestantami.
— Ja, protestantem?... — zawołał Coconnas — jestem katolikiem, również dobrym, jak nasz Ojciec Święty.
La Hurière zwrócił się następnie do hrabiego de La Mole, jakby z zapytaniem; lecz La Mole, czy nie zrozumiał jego spojrzenia, czy też osądził, że lepiej będzie na nie nie odpowiadać — dość, że milczał.
— Jeżeli, panie La Hurière, wcale nie znasz Jego królewskiej mości króla Nawarry, może znasz pana admirała. Słyszałem, że on w łaskach jest u dworu, i ponieważ wspomniano mu już o mnie, chciałabym więc dowiedzieć się gdzie też mieszka.
— Mieszkał przy ulicy de Béthisy, oto tutaj na prawo — odpowiedział gospodarz z wewnętrzną radością, która jednak odbiła się na jego twarzy.
— Jakto, mieszkał!... — zapytał La Mole — czy się przeprowadził?
— Tak, lecz na tamten świat.
— Co to znaczy?... — wrzasnęli razem La Mole i Coconnas — admirał wyprowadził się na tamten świat!
— Jakto! panie de Coconnas — mówił gospodarz ze złośliwym uśmiechem — pan należysz do stronnictwa księcia Gwizyusza i nic o tem nie wiesz?
— Czego nie wiem?
— Że onegdajszego dnia, gdy admirał przechodził ulicą Saint-Germain-l’Auxerrois, koło domu kanonika Pierre-Pille, wystrzelono do niego z rusznicy.
— I zabito go!... — krzyknął La Mole.
— Nie, wystrzał strzaskał mu tylko ramie i urwał dwa palce, lecz spodziewają się, że kule były zatrute.
— Jakto, nędzniku!... — zawołał La Mole — spodziewają się!...
— Chciałem powiedzieć, że domyślają się — odparł gospodarz — nie kłóćmy się o jeden wyraz; omyliłem się.
I La Hurière, obróciwszy się tyłem do La Mola, z szyderczym grymasem pokazał język hrabiemu de Coconnas, znacząco na niego spojrzawszy.
— Czy być może?... — zapytał Coconnas, promieniejąc z radości.
— Czy być może!... — szepnął La Mole w bolesnem osłupieniu.
— Tak, jak już miałem honor panom powiedzieć — odrzekł gospodarz.
— W takim razie — rzekł La Mole idę do Luwru, nie tracąc ani chwili. Nie wiem tylko, czy znajdę tam króla Henryka?...
— Bezwątpienia, wszakże tam mieszka.
— I ja idę do Luwru — powiedział Coconnas. — Czy zastanę tam księcia Gwizyusza?,..
— Zapewne, gdyż przed chwilą widziałem go, przechodzącego tędy ze swoją szlachtą.
— A więc pójdźmy, panie de Coconnas — rzekł La Mole.
— Służę panu — powiedział Coconnas.
— A kolacya, panowie?... — zapytał La Hurière.
— A!.. ja może będę wieczerzał u króla Nawarry — powiedział La Mole.
— A ja u księcia Gwizyusza — dodał Coconnas.
— Ja zaś — rzekł gospodarz, odprowadzając wzrokiem swych gości, którzy udali się w stronę Luwru — pójdę wyczyścić szyszak, przygotować rusznicę i wyostrzyć halabardę. Niewiadomo bowiem, co się może wydarzyć.


Rozdział V.
O Luwrze w szczególności i o cnocie w ogólności.

Coconnas i La Mole, zapytawszy pierwszego spotkanego przechodnia o drogę do Luwru, udali się, według otrzymanego objaśnienia, ulicą d’Averon, następnie przeszli Saint-Germain-l’Auxerrois i wkrótce znaleźli się przed zamkiem, którego zewnętrzne kształty wieź, zaczęły już spływać się z horyzontem, który pokrywał się ciemnościami nadchodzącej nocy.
— Cóż się panu stało?... — zapytał Coconnas La Mola, spostrzegłszy, iż ten zatrzymał się i z jakiemś uszanowaniem patrzył na zwodzone mosty, wązkie okna i spiczaste wieże, które się nagle przedstawiły jego oczom.
— Dalibóg, sam nie pojmuję — odpowiedział La Mole. — Tak mi mocno serce bije... Nie jestem tchórzem, lecz nie wiem, dlaczego ten pałac wydaje mi się ponurym, nawet strasznym.
— Ja zaś — powiedział Coconnas — nie mogę znowu pojąć, dlaczego jestem bardzo wesoły. Wprawdzie, ubrany jestem cokolwiek niedbale — mówił dalej, rzuciwszy oczyma na swe podróżne ubranie — lecz to nie powinno mnie nawet obchodzić!.. zaniedbanie nadaje zuchowatą minę. Przytem, rozkazano mi nie tracić ani chwili czasu. Zaniedbania więc w ubraniu za złe wziąć mi nie mogą, bo za to wykonywam rozkazy akuratnie.
I obadwaj poszli dalej, miotani odmiennemi uczuciami.
Luwr był mocno strzeżony; wszystkie warty podwojono.
Te środki ostrożności zakłopotały nieco dwóch naszych młodzieńców.
Lecz Coconnas, przypomniawszy sobie, że nazwisko księcia Gwizyusza działa na Paryżan, jakby jaki talizman, przystąpił do placówki i odwołując się do tego wszechwładnego nazwiska, zapytał, czy może wejść do Luwru.
W samej rzeczy, zdawało się, że nazwisko księcia wywarło niejaki wpływ na żołnierza, lecz tenże po chwili zapytał go o hasło.
Naturalnie Coconnas zmuszony był przyznać się, że hasła nie zna.
— To idź pan precz!.. — zawołał żołnierz.
W tym samym czasie jakiś człowiek, rozmawiający z oficerem służbowym usłyszawszy, że Coconnas prosi o pozwolenie wejścia do Luwru, przerwał rozmowę i zbliżywszy się ku niemu, zapytał go silnym niemieckim akcentem:
— Czego pan chcesz od księcia Grwizyusza?...
— Chciałbym z nim pomówić — odpowiedział Coconnas.
— Niepodobna, książę jest teraz u króla.
— Lecz ja otrzymałem rozkaz na piśmie ażebym przybył do Paryża.
— A!.. pan masz rozkaz na piśmie?..
— Tak jest, i przybyłem umyślnie z bardzo odległych stron.
— A!.. pan przybyłeś z bardzo odległych stron?...
— Przybyłem aż z Piemontu.
— Dobrze!... dobrze!... To co innego. Jak się pan nazywasz?...
— Hrabia Annibal de Coconnas!...
— Bardzo dobrze!... daj mi pan list, panie Annibalu.
— Na honor, to jakiś grzeczny człowiek — pomyślał de La Mole — gdyby to i mnie udało się dostać podobnego przewodnika do króla Nawarry.
— Dajże mi pan list — mówił dalej Niemiec, wyciągając rękę do Annibala, który stał nie wiedząc, co ma uczynić.
— Lecz — odparł Piemontczyk z niedowierzaniem, cechą właściwą ludom włoskim — nie wiem, czy mogę... Nie mam honoru znać pana.
— Jestem Pesme; należę do dworu księcia Gwizyusza.
— Pesme!... — powtórzył Coconnas — to nazwisko nie jest mi znane.
— To jest pan de Besme — powiedział żołnierz, stojący na warcie.
— Jest cudzoziemcem, źle więc wymawia po francuzku. Oddaj mu pan list i o nic się nie obawiaj.
— A!.. pan de Besme!... — zawołał Coconnas. — Proszę, proszę, oto mój list. Bądź pan łaskaw darować mi, żem tego nie uczynił odrazu. Lecz pan zapewne wiesz, że wierny sługa inaczej nie może...
— Dobrze, dobrze — odpowiedział de Besme — nie warto się, panie, usprawiedliwiać.
— Ponieważ pan jesteś tyle grzeczny — rzekł La Mole, zbliżywszy się z kolei — ośmielam się więc prosić go, czybyś nie raczył także przyjąć niego listu?
— Jak się pan nazywasz?
— Hrabia Lerac do La Mole.
— Nie znam tego nazwiska.
— Nic dziwnego że nie mam szczęścia być panu znanym, nie jestem tutejszy, i również jak hrabia de Coconnas przybyłem zdaleka.
— Zkądże?
— Z Prowancyi.
— Czy także z listem?
— Z listem.
— Czy do księcia Gwizyusza?
— Nie, do Jego królewskiej mości króla Nawarry.
— Nie jestem sługą króla Nawarry — odpowiedział de Besme, stając się nagle oziębłym — nie mogę więc mu wręczyć pańskiego listu.
I Besme, obróciwszy się tyłem do La Mola, poszedł do Luwru, dając znak hrabiemu de Coconnas ażeby udał się za nim.
La Mole pozostał sam.
W tejże samej chwili, z dalszych drzwi Luwru, nieopodal od tych, w których znikli Besme i Coconnas, wyszło około stu ludzi.
— Patrz! — powiedział stojący na warcie żołnierz do swego towarzysza. — Otóż i de Mouy ze swymi hugonotami; jak się też wszyscy radują. Bezwątpienia król przyrzekł im, że zginie morderca, który się targnął na życie admirała i który już zabił ojca de Mouy’a. Tym sposobem syn za jednym zamachem odpłaci za dwóch.
— Powiedz mi, bądź łaskaw — zapytał La Mole, zwracając sic do żołnierza — zdaje mi się, żeś mówił, że to jest pan de Mouy?
— Tak.
— I że ci panowie, co mu towarzyszą, są...
— Heretykami. Wistocie mówiłem to.
— Dziękuję — powiedział La Mole, nie zważając niby na pogardliwy sposób wyrażania się żołnierza o protestantach. — Więcej już wiedzieć nie pragnę.
La Mole, przystąpiwszy do naczelnika hugonotów, rzekł:
— Dowiedziałem się, że pan nazywasz się de Mouy.
— Tak, panie — odpowiedział grzecznie oficer.
— Pańskie nazwisko, znane jako filar kościoła protestanckiego, ośmiela się upraszać go o jednę łaskę.
— O jaką, panie? Lecz pierwej pozwól mi pan zapytać, z kim mam zaszczyt mówić?
— Z hrabią Lerac de La Mole.
Obaj nawzajem skłonili się.
— Słucham pana — powiedział de Mouy.
— Przyjechałem z Aix i przywiozłem list od pana d’Aunac, gubernatora Prowancyi. List ten jest zaadresowany do króla Nawarry i zawiera w sobie wiadomości bardzo ważne i żadnej nie cierpiące zwłoki. Racz mi więc pan powiedzieć, jakim sposobem mógłbym się dostać do Luwru i wręczyć ten list królowi?
— Nic łatwiejszego jak dostać się do Luwru — odpowiedział de Mouy — zdaje mi się tylko, że król Nawarry bardzo jest teraz zajęty. Zresztą, jeżeli pan chcesz, mogę go zaprowadzić do pokojów królewskich. Reszta do pana należeć będzie.
— Bardzo jestem panu obowiązany.
— Chodźmy więc — powiedział de Mouy.
De Mouy zsiadł z konia, rzucił cugle masztalerzowi, oznajmił żołnierzowi hasło, wprowadził La Mole’a do zamku i otwierając drzwi do pokojów króla, rzekł:
— Wejdź pan.
Po tych słowach de Mouy skłonił się i wyszedł.
La Mole, pozostawszy sam jeden, obejrzał się na około.
Przedpokój był pusty; jedne z drzwi prowadzących wewnątrz pałacu, były otwarte.
Postąpił kilka kroków naprzód i znalazł się w wązkim korytarzu.
Zapukał i zapytał, żadnej jednak nie odebrał odpowiedzi.
W tej części Luwru panowała jak najgłębsza cisza.
— Mówiono mi o wielkiej etykiecie — pomyślał La Mole — a tu można wejść, jak na plac, potem wyjść, i nikt cię nie zaczepi.
Zawołał raz jeszcze, lecz jak przedtem było cicho.
— Chodźmy więc dalej — powiedział do siebie — przecież muszę nareszcie kogoś napotkać.
La Mole szedł korytarzem, coraz ciemniejszym.
Nagle drzwi, przeciwległe tym, któremi wszedł, otworzyły się i ukazali się dwaj paziowie, którzy, niosąc w rękach świece, oświetlali drogę kobiecie wysokiego wzrostu, wspaniałej postawy i cudownie pięknej.
Światło zupełnie olśniło La Mola; zatrzymał się więc.
Kobieta także stanęła.
— Czego pan żądasz? — zapytała młodzieńca głosem, który mu się zdał czarodziejską, melodyą.
— Wybacz mi, pani — odpowiedział La Mole, spuszczając oczy. — Pan de Mouy wprowadził mnie tutaj: szukam króla Nawarry.
— Jego królewskiej mości niema tu; sądzę, że musi być u swego szwagra. Lecz czy pod jego niebytność, nie mógłbyś pan objawić swego żądania królowej?
— Uczyniłbym to — odrzekł La Mole — gdyby mnie kto raczył zaprowadzić do niej.
— Królowa stoi przed panem.
— Jakto! — zawołał La Mole.
— Jestem królowa Nawarry — odpowiedziała Małgorzata.
Twarz La Mole’a wyrażała takie przerażenie i zdumienie, że królowa uśmiechnęła się.
— Mów pan prędzej — rzekła Małgorzata — śpieszę się, gdyż mnie oczekuje królowa-matka.
— O! królowo, jeżeli nie masz czasu, dozwól mi oddalić się, w tej chwili nie jestem w stanic dwóch słów powiedzieć... Nie mogę zebrać myśli, królowo! olśniłaś mię. Ja nie myślę, tylko cały jestem w zachwycie.
Małgorzata z wdziękiem postąpiła ku młodemu człowiekowi, który pomimowolnie powiedział taki komplement.
— Uspokój się pan — rzekła królowa. — Zaczekam, i na mnie zaczekają.
— O! daruj, królowo, żem nie oddal ci pokłonu, jakiego należało się spodziewać od twego najpokorniejszego sługi, lecz...
— Lecz pan wziąłeś mnie za jednę z moich dam dworskich.
— Nie, pani; lecz za cień pięknej Dianny de Poitiers. Powiadają, że ona pokazuje się. w Luwrze.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — jestem już o pana zupełnie spokojną, i mam nadzieję że się pan u dworu spodobasz. Czy masz pan list do króla? Tamte grzeczności wcale niepotrzebne. Zresztą, wszystko jedno; gdzież list?.. Oddam go... Tylko się pan śpiesz.
W mgnieniu oka La Mole rozpiął kaftan i wydostał list, owinięty w jedwabną materyę.
Małgorzata odebrała list i spojrzała na charakter pisma.
— Czy pan nie jesteś czasem hrabią de La Mole? — zapytała.
— Tak jest, w samej rzeczy... Lecz, mój Boże! Czyż miałbym być tyle szczęśliwym, iżby moje nazwisko było znane Waszej królewskiej mości?
— Słyszałam je od mego męża króla i od mego brata księcia d’Alençon. Wiem, że na pana oczekują.
Królowa wsunęła list, ciepły jeszcze od piersi młodego człowieka za stanik, cały wyszyty haftem i przybrany brylantami.
La Mole bacznie śledził wszystkie poruszenia Małgorzaty.
— Teraz — powiedziała królowa — zejdź pan do galeryi na dół. i oczekuj, dopóki kto nie przyjdzie od króla Nawarry lub od księcia d’Alençon. Paź mój wskaże panu drogę.
Po tych słowach, Małgorzata udała się dalej.
La Mole przycisnął się do ściany.
Lecz korytarz był tak wązki, a jedwabna suknia królowej tak szeroka, że się lekko otarła o młodego człowieka.
Czarujący zapach rozchodził się za oddalającą królową.
La Mole zadrżał i, czując, że może upaść, oparł się o ścianę.
Małgorzata zniknęła, jak widziadło.
— Czy pójdziemy? — zapytał paź, które mu rozkazano zaprowadzić La Mole’a do galeryi na dół.
— Tak, tak — odrzekł La Mole w upojeniu.
Paź wskazywał mu drogę w tym kierunku, w którym znikła Małgorzata, a hrabia, mając nadzieję ujrzenia jej jeszcze, zaczął pośpieszać.
Wistocie, doszedłszy do ostatniego stopnia schodów, La Mole spostrzegł królowę na niższem piętrze i czy przypadkowo, czy też dla tego, że odgłos jego kroków doszedł do jej uszu, Małgorzata obejrzała się, i La Mole jeszcze ją raz zobaczył.

— O! — zawołał La Mole, postępując za paziem — to bogini, i jak mówi Wirgiljusz Maro;
Et vera incessu patuit dea.

— Dokąd pan idziesz? — zapytał paź.
— A! to tędy — odpowiedział La Mole — bądź łaskaw wybaczyć mi.
Paź udał się naprzód, zeszedł o piętro niżej, otworzył jedne drzwi, potem drugie i, stanąwszy na progu, rzekł:
— Oto tutaj masz pan zaczekać.
La Mole wszedł do galeryi, i drzwi się za nim zamknęły.
Galerya była pusta, przechadzał się tylko jakiś człowiek, widocznie także na kogoś oczekujmy.
Wieczór ogromnymi płatami cieni, rzucanych od sklepień, usłał całą podłogę galeryi, tak, że znajdujący się w niej poznać się nawzajem nie mogli, chociaż oddaleni byli od siebie zaledwie o dwadzieścia kroków.
La Mole pierwszy zbliżył się do swego towarzysza.
— A! na honor! — zawołał — wszak to pan hrabia de Coconnas! Piemontczyk obrócił się i z zadziwieniem patrzał na Mole’a.
— A! na Boga — zawołał — to pan deLa Mole, albo niech mnie dyabli porwą! Oj! cóż ja mówię? jestem u króla i przeklinam; lecz co to szkodzi! sam król, zdaje mi się, przeklina nie gorzej odemnie, podobno nawet w kościele. No i cóż, jesteśmy więc w Luwrze?...
— Jak pan widzisz; czy de Besme tu pana wprowadził?
— Tak, kochany niemiec ten Besme... A pana któż wprowadził?
— Pan de Mouy... Mówiłem już panu, że hugonoci nie są bez wpływu u dworu... Ale, widziałeś się pan z księciem Gwizyuszem?
— Jeszcze nie... A pan, miałeś posłuchanie u króla Nawarry?
— Także nie, lecz to wkrótce nastąpi. Przyprowadzono mnie tutaj i kazano czekać.
— Zobaczysz pan, że idzie tu pewno o jaką wspaniałą ucztę i że będziemy w liczbie zaproszonych. W samej rzeczy, jak dziwaczny los! Już od dwóch godzin przeszło, jak przypadki bezustannie nas łączą.. Lecz co panu jest?... wydajesz się głęboko zamyślonym...
— Ja? — szybko i ze drżeniem odparł La Mole. (Był on jeszcze pod wpływem uroczego widziadła). — Nie! lecz miejsce to, budzi we mnie tysiące myśli.
— Filozoficznych, nieprawdaż? Ja również tego doświadczyłem. Właśnie w chwili kiedyś pan tu wchodził, przyszły mi na myśl wszystkie przestrogi mego nauczyciela. Czy, znasz, hrabio, Plutarcha?
— Naturalnie! — odparł z uśmiechem La Mole — jest to jeden z moich ulubionych autorów.
— A więc — mówił dalej z powagą Coconnas — sądzę, że ten wielki pisarz nie omylił się, porównywając dary natury z balsamicznemi roślinami, których zapach nigdy nie wietrzeje i które są obdarzone siłą gojenia ran, — Czy umiesz po grecku, panie de Coconnas? — zapytał La Mole, bacznie patrząc w oczy swemu towarzyszowi.
— Nie, lecz mój nauczyciel umiał i radził mi, ażebym, będąc przy dworze, często rozmyślał o cnocie. Rozmyślanie takie, mawiał on, przedstawia człowieka z dobrej strony. Uprzedzam jednak pana, że na te jego przestrogi pozostałem nieczuły. Ale, czyś pan głodny?
— Nie.
— Zdaje mi się jednak, żeś pan mile spoglądał na pieczoną zwierzynę, wymalowaną na znaku oberży: pod „Piękną Gwiazdą“;, co zaś do mnie, umieram z głodu.
— To śliczna jest sposobność zastosowania pańskich prawd o cnocie i okazania Plutarchowi czci należnej, gdyż ten wielki pisarz mówi: Prepon esti ten men psuchen odune ton de gastera semo askin[1].
— To ty, hrabio, umiesz po grecku? — zawołał zdumiony Coconnas.
— Tak — odpowiedział La Mole — mój nauczyciel nauczył mnie.
— W takim razie, hrabio, twój los zabezpieczony; będziesz pisał wiersze z Karolem IX, a rozmawiał po grecku z królową Małgorzatą.
— Nie licząc jeszcze tego — dodał, śmiejąc się La Mole — że będę mógł mówić z królem Nawarry narzeczem gaskońskiem.
W tejże chwili drzwi, znajdujące się w końcu galeryi, dotykającej pokoi króla, roztworzyły się; dały się słyszeć kroki, i w ciemności można było dostrzedz zbliżający się cień.
Cień przybrał wkrótce kształty człowieka.
Człowiekiem tym był pan de Besme.
Zbliżywszy się ku dwom młodzieńcom, spojrzał im w twarze, chcąc poznać tego, którego potrzebował, i dał znak hrabi de Coconnas, ażeby udał się za nim.
Coconnas pożegnał ręką La Mole’a.
De Besme, doszedłszy z hrabią de Coconnas do końca galeryi, otworzył drzwi, i wówczas znaleźli się na pierwszym stopniu schodów.
W tem miejscu zatrzymali się obaj, a Besme, obejrzawszy się na wszystkie strony, powiedział:
— Gdzie mieszkasz, panie de Coconnas?
— W oberży pod Piękną Gwiazdą przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, dobrze! to niedaleko ztąd... Idź pan teraz prędko do domu, tej zaś nocy...
I znowu obejrzał się na wszystkie strony.
— Cóż tej nocy? — zapyta! Coconnas.
— Tej nocy powrócisz pan tutaj z białym krzyżem na czapce. Hasło będzie: „Gwizyusz” Tss! cicho!
— Lecz o której godzinie mam przyjść?
— Skoro tylko uderzą w dzwon na gwałt.
— Jakto, na gwałt? — zapytał Coconnas.
— No na gwałt; ot tak: bum! bum!...
— A! rozumiem. Dobrze! będę tu — odpowiedział Coconnas.
I, skłoniwszy się niemcowi, pobiegł po schodach, zadając sam sobie pytanie:
— Co on u dyabła chciał powiedzieć? dlaczego uderzą na gwałt? Zresztą, wszystko mi jedno! ja pozostaję przy mojem mniemaniu: ten pan de Besme to poczciwe Niemczysko. Czyby czasem nie należało zaczekać na hrabiego de La Mole?... Lecz nie; on bezwątpienia pozostanie na wieczerzy u króla Nawarry.
I Coconnas udał się na ulicę de l’Arbre-Sec, dokąd, jak magnes, przyciągał go znak pod Piękną Gwiazdą.
Tymczasem otworzyły się po drugiej stronie galeryi drzwi, prowadzące do mieszkania króla Nawarry, i paź, zbliżywszy się do La Mole’a, zapytał go:
— Czy pan jesteś hrabią, de La Mole?
— Tak jest.
— Gdzie pan mieszkasz?
— Na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą.
— Dobrze! to niedaleko od Luwru. Słuchaj pan... Jego królewska mość kazał panu oświadczyć, że nie może go teraz przyjąć, lecz być może, że przyśle po pana w nocy. Gdybyś pan jednak do jutrzejszego dnia nie odebrał od niego żadnej wiadomości, przyjdź sam do Luwru.
— A jeżeli mnie warty nie wpuszczą?
— A! prawda... Hasło będzie: Nawarra. Wymów pan tylko to słowo, a wszystkie drzwi staną mu otworem.
— Dziękuję.
— Ale, zaczekaj no pan; rozkazano mi doprowadzić pana aż do bramy, ażebyś znowu nie zabłądził w Luwrze.
— A Coconnas? — pomyślał La Mole, wyszedłszy z pałacu.
— Aha! pewno został na kolacyi u księcia Gwizyusza.
Lecz pierwszą osobą, jaką napotkał, wchodząc do oberży La Hurière’a, był Coconnas, siedzący przy olbrzymiej jajecznicy ze słoniną.
— Oho! — zawołał Coconnas, śmiejąc się na całe gardło — zdaje się, że pan tak jadłeś kolacyę u króla Nawarry, jak ja u księcia Gwizyusza?...
— Tak jest.
— I głód napastuje pański żołądek?..
— Tak sądzę.
— Na złość Plutarchowi?..
— Hrabio!... — powiedział La Mole, śmiejąc się — Plutarch mówi w innem miejscu: „mający, powinien dzielić się z niemającym”. Czy idąc za radą Plutarcha, nie podzielisz pan swojej jajecznicy ze mną?... Przy jedzeniu pomówimy o cnocie.
— O!.. nie — odpowiedział Coconnas — dobrze jest mówić o cnocie w Luwrze, gdzie się obawiasz, ażeby cię nie podsłuchano, i kiedy masz żołądek próżny. No!... siadaj, hrabio, i jedz.
— Teraz już, jak uważam, los połączył nas ze sobą nierozerwalnym węzłem. Czy pan nocujesz tutaj?...
— Nie wiem.
— I ja podobnież.
— W każdym razie, wiem, gdzie przepędzę noc.
— No, gdzież?...
— Nieochybnie tam, gdzie i pan.
I obaj zaczęli się śmiać, z gorliwością zmiatając jajecznicę, usmażoną przez La Huriere’a.


Rozdział VI.
DŁUG UISZCZONY.

Jeżeli czytelnik ma chęć dowiedzieć się teraz, dlaczego król Nawarry nie przyjął pana de La Mole, dlaczego pan de Coconnas nie mógł się widzieć z księciem Gwizyuszem i dlaczego obadwaj, zamiast zajadania w Luwrze bażantów, kuropatw i pieczeni sarnich, musieli poprzestać na jajecznicy ze słoniną w oberży pod „Piękną gwiazdą”, poprosimy go, aby raczył wejść z nami do starego zamku królewskiego i pójść za Małgorzatą królową Nawarry, którą La Mole stracił z oczu przy wejściu do galeryi.
W czasie, kiedy Małgorzata zstępowała ze schodów, książę Henryk Gwizyusz, znajdował się w gabinecie króla.
Na schodach, po których schodziła Małgorzata, było wyjście.
Z gabinetu zaś, w którym był Gwizyusz, wychodziły drzwi; drzwi te i wyjście prowadziły na korytarz, a korytarz do pokoi królowej-matki, Katarzyny de Médicis.
Katarzyna de Médicis siedziała sama jedna przy stole, oparłszy się łokciem na rozwartej książce do nabożeństwa i spuściwszy głowę na rękę uderzającej jeszcze piękności, co zawdzięczała kosmetykom florentczyka René, pełniącego przy niej dwoiste obowiązki: perfumiarza i truciciela.
Wdowa po Henryku II-im miała na sobie żałobę, której nie zdejmowała od czasu śmierci męża.
Była to kobieta przeszło pięćdziesiąt dwa lat licząca, która, dzięki swej tuszy, zachowała jeszcze rysy dawnej piękności.
Pokój, również jak i ubiór królowej, nosił na sobie cechę wdowieństwa.
Wszystko w nim było ponure: ściany, meble, materye.
Tylko nad baldachimem, wznoszącym się po nad krzesłem królewskiem, widać było wyobrażenie tęczy z następującą dewizą grecką, przez króla Franciszka I-go nadana: Phos pherei e de kai aithzen, co znaczy:

„Łączy w sobie światło i czystość.”

Na krześle leżała ulubiona charciczka królowej-matki, podarowana jej przez zięcia Henryka, i nazwana mitologicznem mianem Febe.
Nagle, i właśnie w tej chwili, kiedy królowa pogrążona była w dumaniach najgłębszych, które wywołały na jej usta karminowe lekki uśmiech, ktoś otworzył drzwi, uchylił pokrywający je kobierzec i, ukazując bladą twarz, powiedział:
— Wszystko źle idzie.
Katarzyna podniosła głowę i poznała księcia Gwizyusza.
— Jakto! źle — odrzekła. — Co mówisz, Henryku?
— Król coraz bardziej przywiązuje się do tych przeklętych hugonotów i, jeżeli będziemy czekali na jego przyzwolenie, potrzebne dla dokonania naszego wielkiego przedsięwzięcia, być może, bardzo długo jeszcze poczekamy.
— Cóż więc takiego się stało?... — zapytała Katarzyna, nie okazując żadnego wzruszenia na twarzy, której tak dobrze, stosownie do potrzeb i okoliczności, nadawała zupełnie odmienny wyraz.
— Przed chwila, może już po raz dwudziesty zadałem Jego królewskiej mości pytanie, czy też długo jeszcze znosić będziemy wszystkie zuchwalstwa hugonotów, których osobliwie dopuszczają się po zranieniu admirała.
— I cóż ci na to mój syn odpowiedział?... — zapytała Katarzyna.
— Odpowiedział mi: „Książę! Naród musi cię mieć w podejrzeniu, żeś chciał zamordować mojego drugiego ojca admirała; broń się więc, jak ci się podoba. Co zaś do mnie, jeśli przypiszą mi ten czyn, sam się będę starał oczyścić z zarzutu”... Po tych słowach odwrócił się odemnie i poszedł karmić psy swoje.
— I nie próbowałeś go zatrzymać?
— Owszem. Lecz wtedy odpowiedział mi znanym Waszej królewskiej mości głosem, rzuciwszy na mnie pierwej jedno z tych spojrzeń, jemu tylko właściwych: „Książe! moje psy są głodne i nie można ich zmusić, ażeby czekały: psy nie są ludźmi”... Przychodzę więc zawiadomić o tem Waszą królewską mość.
— Bardzo dobrze uczyniłeś — odpowiedziała królowa-matka.
— Cóż teraz robić?
— Użyć należy ostatniego środka.
— Któż się tego podejmie?
— Ja! Czy król jest sam?
— Nie. Jest u niego pan de Tavannes.
— Zaczekaj tu. Albo lepiej idź za mną w oddaleniu.
Katarzyna powstała i udała się do pokoju, w którym na dywanach tureckich i aksamitnych poduszkach wylęgały się ulubione charty króla.
Na prętach, umocowanych w ścianie, siedziały trzy sokoły i mała sroczka, którą Karol IX-ty bawił się, łapiąc małe ptaszki w ogrodach starego Luwru i Tuilleries, zaczynających się wówczas budować.
Podczas tego przejścia, królowa ułożyła sobie bladą i przepełnioną wyrazem smutku twarz, na której zabłysła ostatnia, a raczej pierwsza łza.
Bez szmeru przystąpiła do Karola IX-go, rozdającego psom kawałki ciasta, na równe pokrajanego cząstki.
— Mój synu — przemówiła Katarzyna z tak sztucznem drżeniem głosu, że król zadrżał.
— Czego pani żądasz?... — zapytał kroi, szybko odwracając się.
— Oto przyszłam prosić cię, mój synu, o pozwolenie dla odjechania do któregokolwiek z twoich zamków, byleby tylko w jak najodleglejszej stronie Francyi położonego.
— Dlaczegóż to?... — zapytał Karol IX-ty, utkwiwszy w matkę szklanne oczy, które w niektórych razach stawały się bardzo przenikliwemi.
— Dlatego, że codziennie obrażają mnie hugonoci; dlatego, że dzisiaj słyszałam cię grożącego protestantami wśród Luwru. Nie chcę więc dłużej być świadkiem podobnych scen.
— Lecz cóż mam robić, moja matko — odpowiedział Karol IX-ty z wyrazem głębokiego przekonania — chciano zabić admirała; podły morderca zabił już im odważnego de Mouya. Na Boga! Przecież trzeba, moja matko, ażeby była w królestwie jakaś sprawiedliwość.
— O! bądź przekonanym, mój synu — zawołała Katarzyna — że twa sprawiedliwość nie zakończy ich zemsty; gdyż, jeżeli tej im odmówisz, sami sobie dadzą zadosyćuczynienie. Dzisiaj mnie, jutro księciu Gwizyuszowi, a pojutrze tobie będą się starali odpłacić.
— Tak sądzisz, pani?... — odpowiedział Karol IX-ty głosem, w którym pierwszy raz przebiło się lekkie wahanie.
— Czyż nie widzisz — mówiła Katarzyna, oddając się zupełnie gwałtowności swoich myśli — że tu już nie idzie o zamordowanie Franciszka Gwizyusza lub też admirała, nie o protestancką lub katolicką religię, lecz poprostu o strącenie z tronu syna Henryka II-go i o posadzenie syna Antoniego de Bourbon.
— O! już zaczynasz, moja matko, przesadzać — rzekł król.
— Jakież więc twoje zdanie, mój synu?
— Czekać, matko, czekać. W tem słowie zamyka się cała mądrość ludzka, i, podług mnie, ten jest największym, najsilniejszym, a osobliwie najzręczniejszym, kto umie czekać.
— Więc czekaj; lecz ja czekać nie myślę.
Przy tych słowach, Katarzyna skłoniła się i chciała wyjść.
Karol IX-ty zatrzymał ją.
— Cóż więc mam czynić, moja matko?... — zapytał.
— Jestem przedewszystkiem sprawiedliwym, i chciałbym, żeby ze mnie wszyscy byli zadowoleni.
Katarzyna zbliżyła się.
— Panie hrabio — rzekła do pana de Tavannes, bawiącego się ze sroką — powiedz królowi, cobyś uczynił, będąc na jego miejscu.
— Czy Wasza królewska mość pozwalasz?... — zapytał hrabia.
— Mów, Tavannes, mów.
— Co Wasza królewska mość robi w takim razie na polowaniu, kiedy dzik ranny rzuca się na niego?
— Z odwagą go oczekuję i przebijam oszczepem — odparł Karol TX-ty.
— Jedynie dla uniknienia rany — dodała Katarzyna.
— I dla rozrywki — podjął król z uśmiechem, znamionującym jego odwagę, do wściekłości posuniętą — lecz ja nie będę się bawił, zabijając swoich poddanych a hugonoci w moich cezach mają równą z katolikami wartość.
— W takim razie — powiedziała Katarzyna — poddani twoi protestanci zrobią ci to samo, co dzik, którego nie przebito oszczepem; oni cię strącą z tronu.
— O! czy tak pani myślisz?... — rzekł Karol IX-ty tonem, okazującym wyraźnie, że niewielką pokłada wiarę w przepowiednie matki.
— Czyż nie widziałeś dzisiaj de Mouya z jego towarzyszami?
— Widziałem; właśnie niedawno wyszli odemnie. Lecz czyż wymagał on czego niesprawiedliwego! Żądał śmierci mordercy swego ojca i admirała. Czyż nie ukarałem hrabiego de Montgommery za śmierć mojego ojca, a twojego męża, pomimo że śmierć ta zadana była przypadkiem?...
— Dosyć już, Najjaśniejszy panie — powiedziała urażona Katarzyna — nie mówmy już lepiej o tem. Wasza królewska mość znajdujesz się pod opieką Boga. Bóg dał ci siłę, mądrość i wiarę. Lecz ja, nędzna kobieta, opuszczona zapewne przez Niego za grzechy moje, drżę z obawy i ustępuję.
Po tych słowach, Katarzyna skłoniła się po raz drugi i wyszła, dając znak księciu Gwizyuszowi, który wszedł podczas ostatniej rozmowy, ażeby pozostał i po raz ostatni spróbował nakłonić króla.
Karol IX-ty odprowadził matkę wzrokiem, już jej jednak nie zatrzymując teraz; potem zaczął pieścić się z psami, pogwizdując piosnkę łowiecką.
Nagłe przerwał.
— Matka moja ma szczególny dowcip; nigdy nad niczem nie pomyśli. U niej nic nie znaczy zabić kilkudziesięciu hugonotów za to, że przyszli prosić o sprawiedliwość. Czyż oni nie mają do tego prawa?...
— Kilkudziesięciu?.., — powtórzył książę Gwizyusz.
— A!.. książę tutaj — powiedział król, udając, że go dopiero teraz spostrzega. — Tak, kilkudziesięciu; niezły ubytek! O! gdyby kto do mnie przyszedł i odezwał się temi słowy: „Najjaśniejszy panie! uwolnię cię odrazu od wszystkich nieprzyjaciół, tak, że nazajutrz nikt ci ich śmierci wyrzucać nie będzie”, a! w takim razie, to co innego.
— A więc, Najjaśniejszy panie...
— Tavannes — przerwał król — zmordujesz Margo. — Posadź ją na miejsce. Dlatego że nosi imię mojej siostry, królowej Nawarry, nie idzie jeszcze zatem, ażeby wszyscy mieli się z nią pieścić.
Tavannes posadził srokę na pręcie i zaczął skręcać i rozkręcać uszy charta.
— Więc gdyby kto powiedział Waszej królewskiej mości: „Najjaśniejszy panie! jutro będziesz uwolniony od wszystkich swoich nieprzyjaciół”, to...
— A za którego świętego orędownictwem stałby się ten wielki cud?
— Dzisiaj mamy 24-go Sierpnia, a zatem za orędownictwem Ś-go Bartłomieja.
— Ha! znakomity święty — mruknął król — dal się żywcem obedrzeć ze skóry.
Książę złowieszczo się uśmiechnął.
— I to ty, kochany braciszku — mówił dalej król — ty, swoją małą szpadą ze złotą rękojeścią, chcesz zamordować do jutrzejszego dnia dziesięć tysięcy hugonotów. Ha! ha! ha! No proszę! co to z ciebie za żartowniś!

<poem> król parsknął od śmiechu, lecz tak udanego, że echo powtórzyło go jakimś ponurym dźwiękiem.
— Najjaśniejszy panie! tylko jedno słowo — odezwał się książę, mimowolnie zadrżawszy na ten śmiech, w którym nic nie było ludzkiego — dość skinąć, a wszystko będzie gotowe. Mam szwajcarów, przeszło tysiąc szlachty, lekką jazdę, mieszczan; Wasza królewska mość ma swoję gwardyę, przyjaciół, szlachtę katolicką... Jest nas dwudziestu przeciwko jednemu.
— Jeżeli książę jesteś tak silny, dlaczegóż u dyabła, brzęczysz mi o tem nad uszami... Rozporządź się bezemnie...
I król obrócił się do psów.
Portiera podniosła się i znowu ukazała się Katarzyna.
— Wszystko idzie dobrze, cel już blizki — szepnęła księciu — nalegaj na niego, a ustąpi.
Portiera znów opadła.
Małej tej sceny Karol IX nie widział, a może udawał, że nie widzi.
— Obciąłbym jednak wiedzieć — rzekł książę Gwizyusz — czy rozporządzenia moje podobają się Waszej królewskiej mości, w razie, jeżeli sam zacznę działać?
— Doskonale, Henryku, przykładasz mi nóż do gardła; lecz nie sądź, że ci się poddam, czyż nie jestem królem?
— Nie, jeszcze nie, Najjaśniejszy panie; lecz jeśli zechcesz, jutro możesz nim zostać:
— Tak... a więc — mówił Karol IX-ty — mam pozwolić, żeby zamordowano króla Nawarry, księcia Kondeusza... u mnie w Luwrze... co?
Potem głosem stłumionym dodał:
— Za Luwrem, to co innego.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł książę — dziś wieczorem pójdą oni na hulankę z księciem d’Alençon.
— Tavannes — zawołał król, doskonale udając zagniewanego — czego drażnisz psa? Pójdź tu, Akteon.
I Karol IX, nie słuchając więcej, wyszedł z pokoju, pozostawiwszy w zadziwieniu księcia i Tavannesa.
Tymczasem zupełnie inna scena odbywała się w pokojach Katarzyny, która, skinąwszy księciu Gwizyuszowi ażeby nie ustępował, wróciła do siebie i zastała osoby, zwykle zbierające się u niej wieczorami.
Katarzyna wyszła ponura, wróciła zaś z uśmiechem na ustach.
Wkrótce pozwoliła odejść swoim damom i dworzanom; pozostała tylko Małgorzata, która, siedząc na kufrze przy otwartem oknie, spoglądała na niebo, zatopiona w głębokiej zadumie.
Królowa-matka, pozostawszy sam na sam z córką, po kilkakroć otwierała usta, chcąc przemówić; lecz straszna myśl spychała jej słowa z ust w głąb piersi.
W tejże chwili wszedł król Nawarry.
Piesek, leżący na krześle, skoczył i pobiegł do niego.
— Czy ty tutaj, mój synu? — zapytała Katarzyna, zadrżawszy — pozostajesz na wieczerzy w Luwrze?
— Nie, pani — odpowiedział Henryk — wychodzimy dziś na miasto z panami d’Alençon i Kondeuszem. Sądziłem nawet, że ich tu znajdę.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Idźcie, panowie, idźcie... — powiedziała. — Mężczyźni są szczęśliwi, że mogą zawsze wychodzić... Nieprawdaż, moja córko?
— W samej rzeczy — odparła Małgorzata — swoboda jest nieocenioną!
— Czy nie chcesz pani przez to powiedzieć, że to ja ci ją wydzieram? — rzekł Henryk, kłaniając się żonie.
— Nie, panie; ja nie ubolewam nad sobą, lecz wogóle nad wszystkiemi kobietami.
— Czy czasem, mój synu, nie odwiedzisz admirała? — zapytała Katarzyna.
— Być może, że wstąpię do niego.
— Uczyń to, a dasz dobry przykład. Jutro zaś zawiadomisz mnie o jego zdrowiu.
— Pójdę więc, jeżeli mój zamiar uważasz pani za dobry.
— Ja? — odrzekła Katarzyna — ja nic nie pochwalam... Lecz kto tam?... Odpraw, mój synu; nie przyjmuję nikogo.
Henryk postąpił kilka kroków ku drzwiom, aby wypełnić rozkaz królowej-matki; lecz w tej chwili uchylono portierę, i maleńka główka pani de Sauve wsunęła się do pokoju.
— Pani — powiedziała Karolina — perfumiarz René, którego Wasza królewska mość raczyłaś zawołać, przyszedł.
Katarzyna rzuciła na króla Nawarry spojrzenie szybkie, jak błyskawica.
Młody książę cokolwiek zaczerwienił się, potem nagle straszną pokrył się bladością.
Nazwisko, które wymówiono, nosił zabójca jego matki.
Henryk, czując, że twarz jego zdradza wewnętrzne wzruszenie, oparł się na krawędzi okna.
Piesek zaszczekał.
W tej chwili weszły dwie osoby: jedna, którą już oznajmiono, i druga, mająca zawsze wolny wstęp.
Pierwszą był perfumiarz René.
Zbliżył się on do królowej, pełen uniżonej grzeczności sług florenckich, trzymając w rękach otwartą szkatułkę, której wszystkie przegródki napełnione były proszkami i flakonikami.
Drugą osobą była księżna Loto, starsza siostra Małgorzaty.
Weszła ona tajemnemi drzwiczkami, prowadzącemi do gabinetu króla.
Księżna była blada i drżała; spodziewając się, że Katarzyna, zajęta z panią de Sauve oglądaniem szkatułki przyniesionej przez Renégo, nie spostrzeże jej, usiadła obok Małgorzaty; król Nawarry stał obok żony, spuściwszy głowę na rękę, jak człowiek, starający się przyjść do siebie, z powodu nagłego olśnienia przez światło.
Prawie w tejże chwili Katarzyna zwróciła się do Małgorzaty i rzekła:
— Moja córko, możesz już odejść do siebie. A ty, mój synu, możesz iść pobawić się na mieście.
Małgorzata wstała; Henryk obrócił się, zamierzając wyjść.
Księżna Lotaryńska pochwyciła Małgorzatę za rękę.
— Siostro — powiedziała cicho i prędko — na imię Gwizyusza, któremu ocaliłaś życie i który teraz ratuje twoje, zaklinam cię nie oddalaj się ztąd, nie chodź do swoich pokoi.
— A co tam mówisz, Klaudio? — zapytała Katarzyna.
— Nic, matko.
— Ej! ty coś szepnęłaś Małgorzacie.
— Życzyłam jej dobrej nocy i zarazem oświadczyłam, że księżna de Nevers przesyła jej swoje uszanowanie.
— A gdzież jest ta piękna księżna?
— U swego szwagra, księcia Gwizyusza.
Katarzyna spojrzała na swoje córki podejrzliwie i zmarszczyła brwi.
— Pójdź tutaj, Klaudio — zawołała królowa-matka.
Klaudia była posłuszną. Katarzyna wzięła ją za rękę.
— Coś jej powiedziała, pleciuchu? — mruczała królowa, ściskając ją silnie za rękę.
Henryk, nic nie słysząc, lecz, nie straciwszy z oczu ani jednego poruszenia królowej, księżnej Klaudyi i Małgorzaty, zwrócił się do żony:
— Pozwól mi pani ucałować swoję rękę.
Małgorzata wyciągnęła doń drżącą rękę.
— Co ci Klaudya mówiła?... — szepnął Henryk, nachylając się do jej ręki.
— Żebym nie wychodziła ztąd. Na Boga!.. nie wychodź także.
Te słowa przebiegły w głowie Henryka jak błyskawica; lecz blask ten był jednak dostateczny, ażeby oświecić Henryka, co do całego spisku.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała Małgorzata — oto list, przyniesiony przez szlachcica prowansalskiego.
— Pana de La Mole?...
— Tak.
— Dziękuje — odrzekł Henryk, chowając list.
I, odszedłszy od pomieszanej żony, położył rękę na ramieniu Florentczyka.
— No i cóż, panie René — zapytał — jakże tam idzie handel?...
— Dosyć dobrze — odpowiedział truciciel ze zwykłym uśmiechem zdradzieckim.
— I ja tak myślę — rzekł Henryk — skoro posiadasz za klientów wszystkie ukoronowane głowy, nietylko we Francyi, ale i zagranicą.
— Wyjąwszy głowy króla Nawarry — uczynił zuchwałą uwagę Florentczyk.
— Tak, tak!... — zawołał Henryk — masz słuszność; a jednak biedna moja matka, która u ciebie wszystko kupowała, polecała, umierając pamięci mej perfumiarza Renégo. Jutro lub pojutrze przyjdź do mnie i przynieś, jakie masz, najlepsze perfumy.
— To wcale nie zaszkodzi — wtrąciła z uśmiechem Katarzyna — mówią...
— Że odemnie nieosobliwie pachnie — przerwał Henryk, śmiejąc się także — lecz któż ci, matko, o tem powiedział?... Czy Małgorzata?..
— Nie, mój synu — odrzekła Katarzyna — pani de Sauve.
W tejże chwili księżna Lotaryńska, pomimo swoich usiłowań, nie mogąc wytrzymać zadawanego jej przez matkę bólu, przeraźliwie krzyknęła.
Henryk nawet się nie obejrzał.
— Co ci jest, siostro?... — zawołała Małgorzata, rzucając się do Klaudyi.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna, stawając pomiędzy niemi.
— Miewa ona często gorączkę nerwową, którą Mazille radzi leczyć ziołami.
I znowu z większy jeszcze siłą ścisnęła rękę starszej córce; następnie obracając się do młodszej rzekła:
— No i cóż, Małgorzato, czyż nie słyszałaś, żem cię prosiła, ażebyś, odeszła do siebie?... Jeżeli to niedostateczne, w takim razie, rozkazuję ci.
— Przebacz mi, matko — powiedziała Małgorzata, blada i drżąca.
— Życzę spokojnej nocy Waszej królewskiej mości.
— Spodziewam się, że twoje życzenie spełni się. Dobranoc ci.
Małgorzata odeszła wolnym i niepewnym krokiem, napróżno starając się spotkać wzrok męża, który nawet nie obejrzał się na nią.
Nastała chwila milczenia. Katarzyna nie spuszczała z oczu księżnej Lotaryńskiej, z założonemi rękoma spoglądającej na matkę.
Henryk stał odwrócony tyłem, lecz całą tę scenę widział w lustrze, udając, że sobie smaruje wąsy pomadą, tylko co wziętą od Renégo.
— Cóż, Henryku — zapytała Katarzyna — czy wyjdziesz nareszcie?..
— A!... prawda — zawołał król Nawarry — Na honor!... zapomniałem, że książę d’Alençon i książę Kondeusz czekają na mnie. Ten cudowny zapach upoił mnie; zdaje mi się, że pamięć straciłem. Do widzenia pani.
— Do widzenia!... A jutro nie zapomnij zawiadomić mnie o zdrowiu admirała.
— Nie zaniedbam tego uczynić. Febe, czego chcesz?...
— Febe!.. — krzyknęła ze złością, Katarzyna.
— Zawołaj ją pani do siebie — rzekł Bearneńczyk — gdyż nie chce mnie ztąd wypuścić.
Królowa-matka wstała i przytrzymała małego pieska za obróżkę, dopóki Henryk nie wyszedł z tak wesołą i spokojną twarzą, jak gdyby nie czuł w głębi serca, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
Piesek, puszczony przez Katarzynę, czując się wolnym, rzucił się za Henrykiem, lecz, znalazłszy drzwi zamknięte, ponuro tylko zawył, wsadziwszy długą mordkę za portierę.
— Teraz, Karolino — powiedziała Katarzyna do pani de Sauve — zawołaj mi panów: Gwizyusza i Tawannes, znajdujących się w mojej modlitewni. Po powrocie, odprowadzisz do domu księżnę Lotaryńską, gdyż jest cokolwiek słabą.


Rozdział VII.
NOC 24 SIERPNIA 1572 ROKU.

Skoro La Mole i Coconnas zjedli w oberży pod „Piękną gwiazdą” lichą wieczerzę (gdyż pieczone ptaki były tyłka na szyldzie), Coconnas wyciągnął nogi, podparł się łokciami o stół i, dopijając ostatniej szklanki wina, zapytał:
— I cóż, czy zaraz idziesz spać, panie de La Mole?...
— Na honor, myślę to uczynić, gdyż być może, iż mnie w nocy obudzą.
— I ja także — powiedział Coconnas — jednak zdaje mi się, że w takim razie, zamiast iść spać i dać na siebie czekać tym, co po nas przyślą, lepiej kaźmy sobie podać karty i grajmy.
Tym sposobem zastaną nas gotowych.
— Chętnie bym się na to zgodził — odrzekł La Mole — lecz na karty nie mam pieniędzy; całego majątku mam zaledwie sto talarów złotem.
— Sto talarów złotem!.. — zawołał Coconnas — i jeszcze pan się uskarżasz?... Kroćset dyabłów, ja mam tylko sześć.
— Wątpię — odparł La Mole — widziałem przecież, jak pan wyjmowałeś z kieszeni worek, który wydawał mi się nietylko pełnym, lecz nawet tęgo nabitym.
— Eh!.. — powiedział Coconnas — to są pieniądze, przeznaczone na uiszczenie dawnego długu, który muszę oddać staremu przyjacielowi mego ojca, zdaje się, takiemu hugonotowi jak i pan. Tak — mówił dalej Coconnas, uderzywszy się po kieszeni — jest tu sto sztuczek złota, lecz należą one do pana Mercandon. Moja spuścizna ogranicza się, jak już panu powiedziałem, do sześciu talarów.
— Więc jakżeż będziemy grali?...
— Właśnie też dlatego chciałem grać... Zresztą, wiesz pan co, jaka mi przyszła myśl...
— Jakaż?..
— Obydwaj przyjechaliśmy do Paryża w jednym celu?...
— Tak jest.
— Każdy z nas ma protektora silnego?...
— Tak jest.
— Pan, bezwątpienia, tak polegasz na swoim, jak ja na moim.
— Tak jest.
— A więc, przyszło mi na myśl, ażebyśmy najprzód grali o pieniądze, a następnie o najpierwszą otrzymaną łaskę u dworu, lub też o pierwszą miłość kochanki.
— Wistocie to bardzo dowcipnie — rzekł, uśmiechając się La Mole — lecz przyznam się, że nie jestem tak zapalonym graczem, ażebym ośmielił się powierzyć cały mój los przyszły, karcie albo kościom; gdyż tak panu, jak i mnie, bezwątpienia całe życie zależeć będzie od pierwszej łaski u dworu.
— Więc nie stawiajmy na kartę pierwszej łaski u dworu, lecz grajmy o pierwszą miłość kochanki.
— Wykonaniu tego zamiaru przeszkadza tylko jedna okoliczność — powiedział La Mole.
— Jakaż?...
— Ze wcale nie mam kochanki.
— I ja również; lecz spodziewam się, że sobie niezadługo jaką wynajdę. Dzięki Bogu!... nie będę postacią swoją odstraszał kobiet, ani też mi tutaj na nich nie zbraknie.
— A więc pod tym względem nie uczujesz braku, panie de Coconnas; lecz ponieważ nie bardzo wierzę w swoją, gwiazdę miłosną, grać więc z panem o miłość kochanki byłoby to samo, co pana okraść. Dlatego też, postaw pan lepiej na kartę swoje sześć talarów; jeżeli je przegrasz, a będziesz chciał grać dłużej, przecie jesteś szlachcicem, a słowo szlacheckie warte jest tyle co złoto.
— To co innego!.. — zawołał Coconnas — masz pan słuszność; słowo szlacheckie warte jest złota, zwłaszcza, gdy szlachcic jest w laskach u dworu. Wierz mi pan, że niewiele ryzykuję, stawiając na kartę pierwszą u dworu otrzymaną łaskę.
— Bezwątpienia, możesz ją pan przegrać, lecz ja jej nie mogę wygrać; gdyż, będąc w usługach króla Nawarry, nic nie mogę otrzymać od księcia Gwizyusza.
— A heretyku!.. zwąchałem cię — mruknął, gospodarz, nie przestając czyścić starego kasku.
Lecz zaraz zamilkł i przeżegnał się.
— Aha!.. pokazuje się ztąd — mówił Coconnas, tasując podane przez chłopca karty — że pan jesteś?...
— Czem?...
— Hugonotem.
— Kto, ja?...
— Tak.
— Przypuśćmy, że tak jest w istocie — — rzekł La Mole, uśmiechając się. — Czy się to panu mc podoba?...
— O!... dzięki Bogu, nie. Mnie to wszystko jedno. Z całego serca nienawidzę hugonotyzmu, lecz nie jestem nieprzyjacielem hugonotów; zresztą, taka teraz moda.
— Tak — odpowiedział, śmiejąc się, La Mole — dowodem tego jest wystrzał z rusznicy do admirała. Czy czasem nie zechcesz pan grać o wystrzał?...
— Zostawiam to do woli pańskiej — rzekł Coconnas — ja bylebym tylko grał, mało mnie obchodzi o co.
— Zaczynajmy więc — powiedział La Mole, zbierając rozdane karty i układając je w ręku, podług kolorów.
— Dobrze; graj pan śmiało i z zaufaniem, gdyż, jeżeli przegram sto talarów zlotem, jutro zwrócę je panu.
— A więc szczęście nawiedzi pana we śnie?..
— Nie, pójdę go szukać.
— Dokąd, powiedz mi pan?... Pójdziemy razem.
— W Luwrze.
— Czy pan tam idziesz tej nocy?...
— Tak jest; mam oznaczoną schadzkę z wielkim księciem Gwizyuszem.
Skoro tylko Coconnas powiedział, że pójdzie szukać szczęścia w Luwrze, La Hurière przestał czyścić szyszak i stanął za La Molem tak, że sam tylko Coconnas mógł go widzieć.
Ztąd zaczął pokazywać mu różne znaki, lecz Piemontczyk zupełnie zajęty grą i rozmową, wcale ich nie postrzegał.
— Dziwna rzecz — powiedział La Mole — prawdę pan mówiłeś, żeśmy się urodzili pod jedną gwiazdą. I ja także mam tej nocy oznaczoną schadzkę w Luwrze tylko nie z księciem Gwizyuszem, lecz z królem Nawarry.
— A hasło znasz pan?...
— Znam.
— I umówiony znak?...
— Nie.
— A ja wiem; moje hasło jest...
Przy tych słowach Piemontczyka, La Hurière zrobił tak wyraźny gest, że Coconnas, właśnie w chwili, kiedy podniósł głowę, aby powiedzieć swą tajemnicę, zatrzymał się jak wryty; mina gospodarza uderzyła go bardziej, aniżeli przegrana trzech talarów.
La Mole, zauważywszy zdziwienie malujące się na twarzy swego partnera, obrócił się, lecz ujrzał za sobą oberżystę z założonemi rękoma i ubranego w kask, który przed chwilą czyścił.
— Co panu jest?... — zapytał swego towarzysza.
Coconnas spojrzał na gospodarza, następnie na. La Mole’a, nie odpowiedziawszy ani słowa, gdyż zgoła nie pojmował znaków La Hurièra.
La Hurière poznał, że już czas pośpieszyć mu na pomoc.
— Ja także bardzo lubię grę — rzekł nagle oberżysta — i właśnie, kiedy przyszedłem przyjrzeć się, jak panowie gracie, zobaczył mnie pan hrabia w kasku, co bezwątpienia zdziwiło go, że zobaczył w takiem ubraniu biednego mieszczanina.
— Zabawna figura, niema co mówić — zawołał La Mole, parsknąwszy od śmiechu.
— I cóż — powiedział La Hurière, z wielką zręcznością, udając człowieka ograniczonego i wzruszając ramionami, jakby chciał przekonać o swej niższości — myśmy nie rycerze i wcale nie mamy postaci wykwintnej!.. Taka, jak panowie, szlachta, łatwo może paradować, mając złocono kaski i ozdobne rapiry; a my, bylebyśmy tylko dobrze odbyli wartę...
— Czy chodzisz na wartę?... — zapytał La Mole, z kolei tasując karty.
— A jakże, panie hrabio. Jestem sierżantem w oddziale policyi miejskiej.
Powiedziawszy to, La Hurière skorzystał z czasu, w którym La Mole rozdawał karty, położył palec na ustach na znak milczenia i odszedł.
Coconnas, jeszcze bardziej zdumiony i roztargniony, przegrał wkrótce resztę swoich pieniędzy.
— Dobrze, już przegrałeś pan całe sześć talarów. Czy chcesz jeszcze odegrać się na rachunek swego przyszłego szczęścia?
— Jak najchętniej — odrzekł Coconnas.
— Lecz mówiłeś pan, zdaje mi się, że masz oznaczoną schadzkę z księciem Gwizyuszem?
Coconnas zwrócił swe spojrzenie ku miejscu, gdzie była kuchnia, i zobaczył gospodarza, pokazującego mu wielkiemi oczami, też same co i poprzednio znaki.
— Tak jest — powiedział — lecz jeszcze wcześnie. Lepiej oto pomówmy o tobie, panie de La Mole.
— Ja myślę, że lepiej będzie pomówić o grze, kochany panie de Coconnas; gdyż jeżeli się nie mylę, powinienem wygrać jeszcze sześć talarów.
— A prawda... zawsze mi mówiono, że hugonoci są szczęśliwi w grze. Niech djabli porwał mam wielką chęć zostać hugonotem.
Oczy La Hurièrea błysnęły jak dwa węgle; lecz Coconnas, zupełnie zajęty grą, nie spostrzegł tego.
— Uczyń to, hrabio, uczyń!... — powiedział La Mole — przyjmiemy cię wszyscy z radością.
Coconnas podrapał się za uchem.
— Gdybym był przekonany, że pańskie szczęście pochodzi w skutek tego...
— A przytem — przerwał La Mole — religija nasza tak jest piękna, prosta, czysta!...
— I w modzie — dodał Coconnas — a co najgłówniejsza, przynosi szczęście w kartach; gdyż niech mnie dyabli porwą, jeżeli za każdym razem nie masz pan w ręku asa, chociaż uważam na pana od samego początku gry. Pan grasz śmiało i honorowo.
— Winieneś mi pan znowu sześć talarów więcej — spokojnie wtrącił La Mole.
— Ab!... jak pan mnie zgrywasz — powiedział Coconnas — jeżeli tej nocy nie będę zadowolony z księcia Gwizyusza...
— To cóż?...
— To jutro poproszę pana, ażebyś mnie przedstawił krolowi Nawarry; bądź pan jednak spokojny, gdyż jeżeli zostanę hugonotem będę lepszym, aniżeli Luter, Kalwin, Melanchton i wszyscy reformatorowie w całym świecie.
— Tss! — powiedział La Mole — pogniewasz się pan z naszym gospodarzem.
— Prawda — odrzekł Coconnas, oglądając się w kierunku kuchni.
— Lecz nie, on nas nie słucha; bardzo jest teraz zajęty.
— Cóż on tam robi? — zapytał La Mole, który nie widział La Hurièrea.
— On rozmawia z.... Niech mnie djabli wezmą! To on!
— Kto taki?
— Jeden z tych ptaków nocnych, z którym rozmawiał właśnie wtedy, kiedyśmy przyjechali; pamiętasz pan tego człowieka w żółtym kaftanie i szarym płaszczu. A! jak się oburza! jak się gniewa! La Hurière! powiedz no, czy rozstrzygasz losy Europy, czy co? Lecz tym razem La Hurière odpowiedział tak energicznym gestem, że Coconnas, jakkolwiek bardzo lubił grać w karty, wstał i zbliżył się do niego.
— Dokąd pan idziesz? — zapytał La Mole.
— Czy pan rozkaże dać wina? — rzekł La Hurière, żywo chwytając Piemontczyka za rękę — zaraz dadzą, Grzegorzu, podaj wina!
Następnie szepnął mu do ucha:
— Milczenie, milczenie, jeżeli ci, hrabio, życie miłe! Odpraw natychmiast swego towarzysza.
La Hurière był tak blady, a jego towarzysz tak posępny, że Coconnas uczuł, jak dreszcz przebiegł mu po calem ciele.
Następnie, zwróciwszy się do La Mola, powiedział:
— Daruj mi, panie de La Mole; przegrałem już pięćdziesiąt talarów; dzisiaj mi jakoś nie idzie. Już więcej grać nie myślę.
— Bardzo dobrze; jak się panu podoba — odrzekł La Mole. — Zresztą, cieszę się, że będę mógł cokolwiek odpocząć. La Hurière!
— Co pan hrabia rozkażesz?
— Jeżeli po mnie kto przyjdzie od króla Nawarry, natychmiast obudź mnie. Nie będę się rozbierał, ażeby być gotowym.
— I ja także — rzekł Coconnas — ażeby nie zmuszać Jego książęcej mości do oczekiwania na mnie choćby przez chwilę, pójdę przygotować sobie znak. La Hurière, podaj mi nożyczki i arkusz białego papieru.
— Grzegorzu! — zawołał La Hurière — papieru białego na napisanie listu i nożyczek na wykrojenie koperty.
— Istotnie, tu dzieje się coś nadzwyczajnego — pomyślał Piemontczyk.
— Dobranoc, panie de Coconnas — powiedział La Mole. — Ty zaś, mój gospodarzu, zaprowadź mnie do mego pokoju. Dobranoc.
I La Mole znikł z oberżysta na zakręcie schodów.
Wtedy, towarzysz La Hurièra schwycił Piemontczyka za rękę i, ciągnąc go w kąt, rzeki prędko.
— Sto razy byłeś pan gotów zdradzić tajemnicę, od której zawisł los królestwa. Bóg zamknął ci usta. Jeszcze jedno słowo, a byłbyś już nie żył. Teraz jesteśmy sami...
— Lecz któż pan jesteś, że śmiesz mówić do mnie takim rozkazującym tonem?...
— Czyś pan czasem nie słyszał o Maurevelu?...
— Mordercy admirała?...
— I kapitana de Mouy.
— Słyszałem.
— To pan wiedz, że ja jestem Maurevel.
— O!... — zawołał Coconnas.
— Słuchaj więc pan.
— Naturalnie, że słucham.
— Tss!... — powiedział Maurevel, kładąc palec na ustach.
Coconnas nadstawił ucha.
W tej chwili słychać było jak oberżysta zamykał drzwi w pokoju i następnie w korytarzu.
Po chwili powrócił, podał krzesła swoim gościom i sam, siadając, powiedział:
— Wszystko zamknięte, jak się należy. Panie de Maurevel, możesz mówić:
Jedenasta godzina biła na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois. Maurevel liczył uderzenia młotka, głucho i ponuro rozchodzące się pośród nocy, a kiedy ostatnie rozpłynęło się w powietrzu, zapytał:
— Panie Coconnas, czy jesteś dobrym katolikiem?...
Coconnas, zatrwożony wszystkiemi temi przedwstępnemi ostrożnościami, odrzekł:
— Tak sądzę.
— I jesteś pan oddany królowi?... — mówił dalej Maurevel.
— Duszą i ciałem. Z tem wszystkiem pan mnie obrażasz, czyniąc mi podobne zapytania.
— O to nie będę się kłócił; udasz się pan tylko za nami.
— Niech to pana wcale nie obchodzi. My już pana zaprowadzimy; idzie tu o pańskie szczęście, a może o samo życie.
— Uprzedzani pana, że o północy muszę być w Luwrze.
— Wszyscy tam idziemy.
— Książę Gwizyusz na mnie oczekuje.
— I na nas także.
— Lecz ja mam osobne hasło — mówił dalej Coconnas, rozgniewany, że musi dzielić zaszczyt znajdowania się na posłuchaniu z Maurevelem i La Hurièrem.
— I my również.
— Lecz ja mam jeszcze prócz tego umówiony znak.
Maurevel uśmiechnął się, dobył z zanadrza kilkanaście krzyżów, wyciętych z białej materyi, dał jeden La Hurière’owi, drugi hrabi de Coconnas, trzeci wziął sam.
La Hurière przypiął krzyż do kasku, a Maurevel do kapelusza.
— A więc posłuchanie oznaczone jest dla wszystkich?... — zawołał zdumiony Coconnas.
— Tak; to jest dla wszystkich dobrych katolików.
— To w Luwrze jest uroczystość, uczta królewska, nieprawdaż?... — zawołał Coconnas. — I chcą ztamtąd wypędzić tych psów hugonotów? Doskonale! wyśmienicie!
— Tak, tak, w Luwrze będzie uroczystość — powiedział Maurevel — bankiet królewski, na który hugonoci są zaproszeni. Nie dosyć na tem; oni będą bohaterami tej uroczystości, zapłacą nawet za ucztę; jeżeli więc pan chcesz należeć do naszych, pójdziemy przedewszystkiem zaprosić ich głównego obrońcę, ich Gedeona, jak mówią.
— Admirała?... — zapytał Coconnas.
— Tak, tego starego szczura, do którego spudłowałem jak jaki fuszer, chociaż strzelałem z rusznicy, należącej do króla.
— Otóż i ja dlatego, panie hrabio, czyściłem szyszak, ostrzyłem szpadę i sztylet — rzekł zadyszanym głosem La Hurière, zamieniony na rycerza.
Przy tych słowach Coconnas zadrżał i zbladł; zaczynał bowiem pojmować, o co rzecz chodzi.
— Czyżby?... — zawołał Coconnas — ta uczta... ta uroczystość...
— Przecież zaczynasz się pan domyślać — przerwał Maurevel. — Widać, że ci heretycy nie uprzykrzyli się panu, tak jak nam, swemi zuchwałymi postępkami.
— Więc pan zamierzasz iść do admirała i...?
Maurevel uśmiechnął się i pociągnął Piemontczyka do okna.
— Patrz pan — mówił — czy widzisz na placu, tam, na końcu ulicy, ten tłum, który pośród ciemności szykuje się w milczeniu?
— Widzę.
— Oni również, jak La Hurière, jak pan, jak i ja, mają krzyże na kapeluszach.
— Cóż więc?
— Tłum ten jest to oddział Szwajcarów z pomniejszych kantonów, zostających pod dowództwem Toquenota; pan wiesz, że oni trzymają stronę króla.
— O! o!... — rzekł Coconnas.
— Teraz, czy widzisz pan ten tłum rycerzy, przechodzący przez bulwar. Czy poznajesz pan ich dowódzcę?
— Jakżeż mam go poznać — powiedział Coconnas, drżąc na całem ciele — kiedy dopiero dzisiaj wieczorem przybyłem do Paryża.
— Jest to ten, który panu oznaczył schadzkę o północy w Luwrze.
— Książę Gwizyusz?
— On sam. Z nim idzie Maurevel były i Cuoron teraźniejszy starszy zgromadzenia kupców. Oni to podniosą na nogi cale mieszczaństwo; lecz otóż i kapitan tej dzielnicy wchodzi na naszą ulicę; uważaj pan dobrze, co on będzie robił.
— Puka do drzwi domów. Lecz cóż to widać na drzwiach, do których puka?
— Białe krzyże, takie same, jakie mamy na naszych kapeluszach. Dawniej, pozostawiano Bogu wybierać z tłumu swoich! Teraz jesteśmy bardziej oświeceni i uwalniamy go od tego trudu.
— A! z każdego domu, do którego puka, wychodzą uzbrojeni ludzie.
— Zapuka i do nas, a wtedy i my także wyjdziemy.
— Więc wszyscy tak się gromadzą dlatego tylko, ażeby zamordować jednego starego hugonota? Do djabła! to wstyd! Tak robią rozbójnicy a nie rycerze.
— Młodzieńcze! — powiedział Maurevel — jeżeli masz wstręt do starców, wybieraj młodych, gdyż będziesz miał w czem przebierać. Jeżeli nie lubisz sztyletu, weź szpadę; hugonoci nie są z tych ludzi, co to pozwalają się zarzynać, bez opierania; pan wiesz, że hugonoci, czy starzy czy młodzi, twardą mają skórę.
— Więc ztąd się pokazuje, że ich wszystkich wymordują? — zawołał Coconnas.
— Wszystkich.
— Z rozkazu króla?
— Z rozkazu króla i księcia Gwizyusza.
— I kiedyżto?
— Jak uderzą w dzwon na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois.
— Aha! więc to dla tego ten kochany Niemiec z dworu księcia Gwizyusza... jak się nazywa?...
— Pan de Besme.
— Tak, tak, prawda. Więc to dla tego pan de Besme mówił mi, ażebym śpieszył zaraz na pierwsze uderzenie w dzwon na gwałt?
— Widziałeś, hrabio, pana dc Besme?
— Widziałem, nawet z nim mówiłem.
— Gdzie?
— W Luwrze. On to wprowadził mnie, powiedział hasło i...
— Patrz pan.
— Na Boga! wszak to on!
— Czy chcesz, hrabio, pomówić z nim?
— Na mą duszę! toby nie zaszkodziło.
Maurevel szybko otworzył okno.
Besme w samej rzeczy tylko co przeszedł przed oknem, z oddziałem ze dwudziestu ludzi złożonym.
— Gwizyusz i Lotaryński — rzekł Maurevel.
Besme stanął — i domyślając się, że ktoś ma mu coś do powiedzenia, przybliżył się.
— A! to ty panie do Maurevel.
— Tak jest, to ja; kogo tu pan szukasz?
— Szukam oberży pod Piękną Gwiazdą, gdyż chciałbym uprzedzić pewnego pana Coconnas.
— Jestem tu, panie de Besme — odezwał się hrabia.
— A! bardzo dobrze... Jesteś pan gotów?
— Gotów; lecz cóż mam robić?
— Powie to panu de Maurevel, który jest dobrym katolikiem.
— A co, czy słyszysz pan? — zapytał Maurevel.
— Słyszę — odpowiedział Coconnas.
— A pan gdzie idziesz, panie de Besme?
— Ja? — zapytał de Besme śmiejąc się...
— Tak jest, pan.
— Ja pójdę tylko powiedzieć słówko admirałowi.
— Powiedz mu pan dwa, gdy się tego okaże potrzeba — dodał Maurevel — tak, że jeżeli na ten raz ocknie się po pierwszem, żeby się już nie ocknął po drugiem.
— Bądź pan spokojny, panie de Maurevel; weź tylko tego młodzieńca pod swoję opiekę.
— Dobrze — odpowiedział Coconnas — ja jestem chartem, a psy dobrej rasy polują węchem.
— Do widzenia.
— Spiesz pan.
— A pan?
— Zacznij pan polować, my nie spóźnimy się na podział łupu.
De Besme poszedł, a Maurevel zamknął okno.
— Słyszałeś młodzieńcze! — rzekł Maurevel.
— Jeżeli masz jakiego osobistego nieprzyjaciela, chociażby i nie ze wszystkim hugonotę, wszystko jedno, połóż go na swojej liście, a pójdzie na równi z innymi.
Coconnas, ogłuszony wszystkiem co słyszał i widział, spoglądał kolejne to na oberżystę, przybierającego groźne pozy, to na Maurevela, wyjmującego jakiś papier.
— Co się mnie tycze, oto moja lista — z zimną krwią powiedział Maurevel.
— Trzystu! Jeżeli każdy dobry katolik odbędzie się tej nocy, choćby z dziesiątą częścią tego, co ja na siebie liczę, to jutro nie będzie ani jednego heretyka w całem królestwie.
— Tss! — szepnął La Hurière.
— Cóż to? — zapytali razem Maurevel i Coconnas.
Pierwsze mierzenie dzwonu na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, dało się słyszeć.
— Sygnał! — zawołał Maurevel. — A więc zaczniemy wcześniej. Było umówione o północy... tem lepiej! Jeśli idzie o sławę Boga lub króla, lepsze są zegary, które pośpieszają, niż te co się spóźniają.
W samej rzeczy, dźwięk kościelnego dzwonu, ponuro rozlegał się pośród nocy.
Zaraz potem nastąpił pierwszy wystrzał, i prawie tejże samej chwili, mnóstwo pochodni jak błyskawice oświeciły ulicę de l’Arbre-Sec.
Coconnas powiódł po czole ręką zwilgotniałą od potu.
— A więc stało się — zawołał Maurevel. — W drogę!
— Zaraz, zaraz — zawołał gospodarz. — Pierwej, aniżeli wyjdziemy, zabezpieczmy swoje mieszkania, jak to zwykle wypada robić przed wojną. Alboż ja chcę, ażeby zamordowano moją żonę i dzieci, podczas, kiedy będę na mieście? Wszak u mnie w domu jest hugonota.
— Pan de La Mole — zawołał Coconnas, zerwawszy się ze stołka.
— A heretyk, sam wpadł w zasadzkę.
— Jak to?... — zapytał Coconnas — czyż śmiałbyś napaść na swego gościa?
— Wszak to na niego ostrzyłem mój rapir.
— O! o!... — mruknął piemontczyk, marszcząc brwi.
— Dotychczas zarzynałem tylko zające, kaczki i kury — powiedział szanowny oberżysta — nic wiem więc jak się trzeba brać do roboty, chcąc zabić człowieka. Otóż, spróbuję moich zdolności na tym zuchu. Jeżeli to nie uda mi się bardzo zręcznie, przynajmniej nie będę miał świadków, którzyby się ze mnie mogli wyśmiewać.
— Co na to, to już nie pozwolę — zawołał Coconnas. — Pan de La Mole jest moim towarzyszem, pan de La Mole ze mną jadł kolacyę, pan de La Mole grał ze mną w karty.
— Prawda; lecz pan de La Mole jest heretykiem — dodał Maurevel — pan de La Mole osądzony, i jeżeli my go nie zabijemy, zabiją go inni.
— Nie mówiąc jeszcze o tem — wtrącił gospodarz — że wygrał od pana pięćdziesiąt talarów.
— To prawda — odparł Coconnas — lecz jestem przekonany, że wygrał je sprawiedliwie.
— Czy wygrał je sprawiedliwie czy nie, zawsze musisz mu pan zapłacić; jeżeli zaś go zabiję, to się pan skwitujesz.
— Niema, czasu gawędzić! prędzej do roboty! — krzyknął Maurevel. — Zastrzel go, przebij go, rozbij mu łeb miotem, wszystko jedno, bylebyś tylko z nim skończył jak najprędzej; inaczej nie będziemy mogli dotrzymać danego słowa i spóźnimy się z pomocą księciu Gwizyuszowi, przeciwko panu admirałowi.
Coconnas westchnął.
— Zaraz idę! — zawołał La Hurière — zaczekajcie chwilkę.
— Lecz! — krzyknął Coconnas — on będzie męczył biednego, a może i okradnie go. Pójdę i ja, ażeby prędzej skończyć i nie dopuścić kradzieży.
Wiedziony tą szczęśliwą myślą, Coconnas wbiegł na schody w ślad za oberżystą i wkrótce dogonił go, gdyż La Hurière wchodząc zamyślony, coraz zwalniał kroku.
Kiedy już obaj zbliżyli się do drzwi, rozległo się na ulicy kilka wystrzałów.
W tej chwili słychać było, jak La Mole zerwał się z łóżka i zaczął chodzić po pokoju.
— Niech dyabli porwą! — mruknął La Hurière nieco rozgniewany — podobno się obudził.
— I mnie tak się zdaje — powiedział Coconnas.
— Będzie się zatem bronił.
— Można się po nim tego spodziewać. Ale, wiesz co, panie La Hurière, jeżeli on cię zabije to będzie zabawne.
— Hum! bum! — pomruknął gospodarz.
Lecz, przypomiawszy sobie, że w ręku ma dobrą rusznicę, uspokoił się i wybił drzwi silnem uderzeniem nogi.
La Mole bez czapki, lecz zresztą zupełnie ubrany, stał jakby oszańcowany za łóżkiem trzymając w zębach szpadę a w rękach pistolety.
— Aha! — powiedział Coconnas, nadymając nozdrza jak dziki zwierz, który krew zwęszył — zaczyna mnie to bawić. La Hurière! Najprzód, nie obawiaj się!
— A! — chcą mnie więc zamordować — wrzasnął La Mole, oczy którego błyszczały jak dwa żarzące się węgle — i to ty nędzniku! La Hurière zamiast odpowiedzi, wziął na cel La Molea. Lecz ten baczny na wszystko rzucił się na kolana właśnie w tej chwili, kiedy strzał nastąpił; kula więc przeszła po nad jego głową.
— Do mnie!... — zawołał La Mole. — Do mnie panie de Coconnas!
— Do mnie!.. panie de Maurevel, do mnie!.. — wrzasnął La Hurière.
— Na honor!... panie de La Mole — rzekł Coconnas — wszystko co mogę teraz zrobić dla ciebie, ogranicza się na tem, że nie będę cię napastował. Zdaje się, że dzisiejszej nocy mordują hugonotów na rozkaz króla. Broń się więc pan sam, jak możesz i jak umiesz.
— A zdrajcy!... To tak?... Czekajcież więc!...
I La Mole z kolei zmierzył, i odwiódł kurek pistoletu. La Hurière, który nie spuścił z niego oka, zdążył odskoczyć na bok, lecz Coconnas nie spodziewając się strzału, stał na miejscu i kula drasnęła go po ramieniu.
— Na szatana!... — ryknął Coconnas, zgrzytnąwszy zębami. — We mnie?... Więc broń się kiedy tego koniecznie wymagasz.
I dobywszy szpady, poskoczył ku La Molowi.
Bezwątpienia, gdyby Coconnas był sam, La Mole byłby gotów bronić się, lecz za piemontczykiem stał jeszcze La Hurière, nabijający swą rusznicę; przytem w tej chwili dały się słyszeć na schodach spieszne kroki Maurevela, biegnącego na wołanie oberżysty.
La Mole rzucił się więc do następnego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
— Ali łotrze!... — wołał rozjuszony Coconnas, pukając do drzwi rękojeścią swej szpady. — Poczekaj!... poczekaj!... Przebiję cię tyle razy ile wygrałeś odemnie tego wieczoru talarów. Przyszedłem skrócić twe męczarnie!... ah!... przyszedłem, żeby cię nie okradziono, a ty zamiast wdzięczności, utkwiłeś mi w ramieniu kulę?... poczekaj więc łotrze.
W tej chwili La Hurière zbliżył się do drzwi, i rozbił je na kawałki kolbą swej rusznicy.
Coconnas rzucił się do pokoju, lecz tylko co nie uderzył nosem w ścianę; pokój był pusty, a okno otwarte.
— Bezwątpienia skoczył z okna — zrobił uwagę gospodarz; — a ponieważ mieszkamy na czwarteni piętrze, więc niezawodnie zabił się.
— Lub też ratował się ucieczką po dachu sąsiedniego domu — powiedział Coconnas, wskakując na okno i zamierzając ścigać go tą drogą.
Lecz Maurevel i La Hurière rzucili się ku niemu, i odciągnęli go nazad do pokoju.
— Czyś pan oszalał?.. — zawołali obydwaj razem. — Zabijesz się.
— Ale gdzie tam — odpowiedział Coconnas — jestem góralem i jestem przyzwyczajony chodzić po wierzchołkach lodowych gór. Zresztą, jeżeli mnie kto raz obrazi, gotów jestem polecić za nim do nieba, lub zejść do piekła drogą, jakakolwiekby tam prowadziła. Puśćcie mnie więc.
— Bardzo dobrze!... — zawołał Maurevel. — Lecz on albo się zabił na śmierć, albo uciekł już daleko. Chodź więc pan z nami; jeżeli ten wymknie się, mała szkoda, znajdziesz pan tysiące innych.
— Masz słuszność — zawołał Coconnas. — Śmierć hugonotom! Muszę się zemścić, im prędzej tem lepiej.
I wszyscy trzej zbiegli ze schodów jak szaleni.
— Do admirała!... — zawołał Maurevel.
— Do admirała!... — powtórzył La Hurière.
— A więc, do admirała, kiedy chcecie — wykrzyknął z kolei Coconnas.
Wszyscy trzej wypadli z oberży, pozostawionej obronie Grzegorza i innych służalców, i pobiegli do mieszkania admirała na ulicę de Béthisy.
Gwałtowne światło i huk strzałów wskazywały im drogę.
— Kto to?... — zapytał Coconnas.
— Co to za człowiek bez kaftana i szarfy.
— To ktoś umyka — uczynił uwagę Maurevel.
— No i cóż, czegóż stoicie?... — zawołał Coconnas. — Wszak macie rusznice.
— Ja chowam swój nabój na lepszą zwierzynę — odpowiedział Maurevel.
— Więc ty, La Hurière.
— Zaczekaj pan — odpowiedział oberżysta, biorąc nieszczęśliwego na cel.
— Tak, tak! zaczekaj — wołał Coconnas — a tymczasem heretyk ucieknie.
Coconnas rzucił się za uciekającym i wkrótce dogonił go, gdyż ten nieszczęśliwy był już rannym.
Lecz w tej chwili, kiedy Coconnas nie chcąc, go ciąć z tylu, zawołał: „Obróć się! obróć się!” strzał nastąpił, kula świsnęła, mu nad uchem? a uciekający padł jak zając postrzelony w podskoku.
Okrzyk zwycięzki dał się słyszeć w tyle za piemontczykiem.
Coconnas obejrzał się więc, i zobaczył La Hurièrea potrząsającego rusznicą.
— A!... — powiedział tenże — teraz już nie chybiłem.
— Lecz o włos żeś mnie nie zabił.
— Strzeż się hrabio, strzeż!... — wołał La Hurière, Coconnas rzucił się w tył.
Raniony podniósł się na jedno kolano; myśląc tylko o zemście, chciał pchnąć piemontczyka sztyletem właśnie w tej chwili, kiedy go ostrzegł La Hurière.
— A!.. żmijo — zawołał Coconnas.
I, rzuciwszy się na rannego, trzy razy zanurzył mu w piersi szpadę po samą rękojeść.
— Teraz do admirała!... — zawołał Coconnas, rzucając konającego hugonotę. — Do admirała!..
— Zdaje mi się, że pan zaczynasz w tem smakować — powiedział Maurevel. — Tak jest — odrzekł Coconnas. — Nie wiem, czym odurzał od prochowego dymu, czy też widok krwi dodaje mi zachęty, lecz znajduję wielką przyjemność w rzezi. Dotychczas polowałem na wilki i niedźwiedzie, lecz polowanie na ludzi, daleko większą sprawia mi rozrywkę.
I wszyscy trzej poszli dalej.


Rozdział VIII.
ZAMORDOWANI.

Pałac, zamieszkiwany przez admirała, znajdował się, jak już wyżej powiedzieliśmy, na ulicy de Béthisy.
Był to wielki gmach; w głębi obszernego podwórca wznosił się główny korpus, od którego ciągnęły się ku ulicy dwa skrzydła.
Na podwórze wchodziło się przez wielką bramę i dwie furtki, umieszczone w murze opasującym wszystkie zabudowania gmachu.
Kiedy nasi trzej znajomi weszli na ulicę Béthisy z ulicy des Fossés Saint-Germain-l’Auxerrois, ujrzeli pałac admirała otoczony Szwajcarami, żołnierstwem, i uzbrojonymi mieszczanami.
Każdy z nich w prawej ręce miał szpadę, pikę lub rusznicę, niektórzy zaś z nich trzymali w lewem ręku pochodnie, oświecające tę scenę drgającym płomieniem, ślizgającym się już to po bruku, już to po ścianach, już to nakoniec odbijającym sie nakształt błyskawic na ostrzach oręży.
Na około domu i w poblizkich ulicach: Tirechappe, Etienne i Bertin-Poirée, straszna rozpoczęła się już katastrofa.
Ze wszech stron dawały się słyszeć bolesne jęki, strzały; czasami w świetle można było ujrzeć przebiegające nieszczęsne — ofiary, na pół nagie, blade, pokrwawione.
W mgnieniu oka, Coconnas, Maurewel i La Hurière, zdaleka poznani po białych krzyżach i przyjęci z okrzykiem radości, znaleźli Się pośród ścieśnionej tłuszczy.
Bezwątpienia, nie mogliby postąpić ani kroku naprzód, gdyby nie kilku żołnierzy, którzy, poznawszy Maurevela, zrobili mu miejsce.
Coconnas i La Hurière przemknęli za nim, i wszyscy trzej weszli na podwórze.
W pośrodku tego podwórza, do którego wszystkie trzy wejścia były już wyłamane, stał człowiek, otoczony mordercami, trzymającymi się na około niego w przyzwoitej odległości.
Człowiek ten, oparłszy się na obnażonej szpadzie, skierował swój wzrok na ganek, wznoszący się mniej więcej na piętnaście stóp nad głównemi drzwiami domu.
Niecierpliwie tupał on nogą, i czasom zwracał swe zapytania do bliżej siebie stojących.
— I jeszcze nic!... — szepnął. — Nikogo... Czy go zawiadomiono, czy uciekł. Co myślisz o tem, Du Gast?...
— Niepodobieństwo, ażeby miał uciec.
— Dlaczegóż?... Czy nie sam mówiłeś mi, że na chwilę przed naszem przybyciem, przybiegł tu jakiś człowiek z odkrytą głową i dobytą szpadą; że człowiek ten, jakby ukrywający się przed pogonią, pukał tu do drzwi, i że mu je otworzono.
— Tak jest, powiedziałem to w samej rzeczy, lecz prawie tejże samej chwili przybył tu pan de Besme z żołnierzami; bramy wyłamano i dom otoczono. Nieznajomy wszedł, lecz nie wyszedł.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł Coconnas do La Hurièrea — to jest książę Gwizyusz.
— On sam. Wielki Henryk Gwizyusz czeka na wyjście admirała, żeby z nim zrobić to samo, co admirał zrobił z jego ojcem. Na każdego przyjdzie kolej, i chwała Bogu!.. przyszła dzisiaj na nas.
— Hola!... Besme!... hola... — zawołał książę swoim donośnym głosem — czyż jeszcze nie koniec?
Z niecierpliwości książę zaczął wydobywać iskry z kamieni, uderzając w nie końcem szpady.
Teraz dał się słyszeć w pałacu krzyk, potem wystrzały, potem szczęk broni, naraz wszystko ucichło.
Książę chciał się rzucić do domu.
— Mości książę! — zawołał Du Gast wstrzymując go — godność Wasza wymaga czekać i być cierpliwym.
— Masz słuszność Du Gast; dziękuję ci! zaczekam... Lecz doprawdy umieram z niecierpliwości i niepokoju. A! jeżeli on mi się wymknie!
Nagle dały się słyszeć kroki...
Szyby pierwszego piętra zajaśniały jakby od pożaru.
Okno, na które książę tak często spoglądał, otworzyło się a raczej rozleciało w kawałki, i na balkonie stanął człowiek z bladą twarzą i zakrwawioną szyją.
— Besme! — krzyknął książę. — Nakoniec. No i cóż! cóż!
— Patrz Mości książę! — z zimną krwią odpowiedział niemiec, pochyliwszy się i napowrót podnosząc się z natężeniem, jakby dźwigając jakiś znaczny ciężar.
— A inni gdzie są? — zapytał z niecierpliwością książę.
— Inni dobijają innych.
— A ty! ty, cóżeś zrobił?
— Zaraz książę zobaczysz. Niech Wasza książęca mość usunie się cokolwiek na bok.
Książę cofnął się na krok.
Teraz dopiero można było rozpoznać, co to był za przedmiot, który Besme podnosił z takiem natężeniem swych sił.
Był to trup starca.
Wzniósł on go nad balkon, pobujał nim trochę w powietrzu i rzucił pod nogi swego pana.
Głuchy łoskot upadku, krew, która daleko bryzgnęła, przejęła strachem nawet samego księcia.
Lecz trwoga ta, była jak błyskawica, chwilową.
Ciekawość przeważyła, i wszyscy posunęli sic naprzód na kilka kroków, aby oświecić i przypatrzeć się nieszczęsnej ofierze.
Wszyscy ujrzeli wtedy siwe włosy, poważną twarz i ręce skostniałe umierającego.
— Admirał! — krzyknęło i zamilkło na raz ze dwadzieścia głosów.
— Tak jest, admirał. To on rzeczywiście — rzekł książę zbliżając się do trupa, ażeby w milczeniu mógł się nacieszyć przyjemnym dlań widokiem.
— Admirał! admirał! — powtórzyli półgłosem wszyscy świadkowie tej sceny, cisnąc się jeden do drugiego, i z bojaźnią zbliżając się do trupa starca.
— A! jesteś nareszcie Gaspardzie — zawołał zwycięzko książę Gwizyusz. — Tyś kazał zabić mego ojca, ja mszczę się za niego.
I ośmielił się postawić nogę na piersiach bohatera protestanckiego.
Lecz w tej chwili, oczy umierającego otwarły się z trudnością, skrwawiona i strzaskana ręka zadrżała ostatni raz i admirał, uniósłszy się cokolwiek, przemówił grobowym głosem:
— Henryku Gwizyuszu! przyjdzie czas, w którym i ty także uczujesz na swej piersi nogę mordercy. Ja nie zabiłem twego ojca. Przeklinam cię! przeklinam!...
Książę zbladł pomimowoli, czuł, jak zimny dreszcz przebiegł po jego całem ciele.
Położył rękę na czole, jakby chcąc odpędzić okropne widziadło.
Kiedy opuścił rękę i znowu ośmielił się spojrzeć na admirała, oczy zabitego były już zamknięte na zawsze, ręka nieruchoma, a miejsce słów, tylko co wymówionych, zastąpiła na ustach czarna zsiadła krew.
Książę wzniósł szpadę na znak zwycięztwa, ze śmiałością, jaką tylko nadaje rozpacz.
— Czy Wasza książęca mość jesteś zadowolony? — zapytał Besme.
— Tak — odparł Henryk — gdyż tyś zemścił się...
— Za księcia Franciszka, nieprawdaż?
— I za religiję — głucho odpowiedział Henryk. — Teraz — mówił dalej, zwracając się ku Szwajcarom, żołnierzom i mieszczanom napełniającym podwórzec i ulicę — teraz, przyjaciele moi, do roboty!
— A! dzień dobry, panie de Besme — powiedział Coconnas, przybliżając się prawie z uszanowaniem do niemca, stojącego jeszcze na balkonie i spokojnie ocierającego krew ze szpady.
— Więc to pan, tak go pięknie sprowadziłeś, na dół — w uniesieniu zawołał La Hurière. — Jakimże sposobem pan to zrobiłeś?
— O! bardzo prostym,. bardzo prostym. Admirał usłyszał hałas, otworzył drzwi, a ja nadziałem go na szpadę. Ale to jeszcze nie wszystko; zdaje mi się, że się dostało i Telignyemu. Słyszycie? To on woła o pomoc.
W tym czasie, dał się słyszeć w samej rzeczy, krzyk rozpaczny, jakby kobiety.
Czerwonawe światło oświeciło jedno ze skrzydeł pałacu.
Wtedy, można było widzieć dwóch ludzi uciekających przed tłumom morderców.
Kula zabiła jednego; drugi w biegu znalazł się przed otwarłem oknem, i nie zmierzywszy wysokości, nie myśląc o tem, że na dole oczekują go nowi nieprzyjaciele, skoczył z nieustraszoną odwagą na podwórze.
— Zabić, zabić go! — krzyczeli mordercy, widząc, że ofiara może im się wymknąć.
Uciekający — podniósł się, porwał szpadę, która mu w czasie skoku z rąk wypadła, i nachyliwszy głowę, rzucił się pomiędzy morderców.
Obalił trzech czy czterech, jednego przebił szpadą, i pośród huku pistoletowych strzałów i przekleństw rozjuszonego żołnierstwa, przemknął się jak błyskawica około piemontczyka, który oczekiwał go w bramie ze sztyletem w ręku.
— Schwytałeś się — krzyknął Coconnas, przeszywając mu rękę cienką i ostrą klingą sztyletu.
— Podły! — odpowiedział uciekający i ciął szpadą przez twarz swego nieprzyjaciela, nie mogąc przebić go na wskróś, z powodu niedostatecznego miejsca.
— O! do kroćset dyabłów — zawołał Coconnas — to pan de La Mole!
— Pan de La Mole! — powtórzyli La Huriere i Maurèvel.
— To ten sam, który uprzedził admirała o grożącem mu niebezpieczeństwie — zawołało kilku żołnierzy.
— Zabić, zabić... — krzyknięto ze wszystkich stron.
Coconnas, La Hurière i z dziesięciu żołnierzy, rzuciło się za La Molem, który cały już skrwawiony, zebrał wszystkie siły człowieka będącego w rozpaczy, i uciekał przez ulice, wiedziony tylko instynktem.
Krzyki, rozchodzące się za nim i hałas goniących go nieprzyjaciół, dodawały mu jakby skrzydeł.
Czasami kula świsnęła mu nad uchem a czując, że może upaść, zaczynał znowu biedź z nową siłą.
Teraz już nie oddychał, lecz tylko głucho chrzypiał jak człowiek konający.
Pot i krew ciekąc z włosów, spływały mu po twarzy.
Wkrótce suknie stały się za ciasne dla uderzeń jego serca; zdarł je z siebie.
Szpada ciężyła mu w ręku; rzucił ją.
Czasami zdawało mu się, że kroki za nim ucichają i że niedługo ukryje się przed swoimi katami; lecz na wołanie zmęczonych morderców, zajmowali ich miejsce inni, i znów gonili go z nowemi siłami.
Nagle ujrzał po lewej stronie, spokojnie płynącą rzekę; jak konający jeleń uczuł nieopisany pociąg rzucić się w wodę, lecz wstrzymała go jeszcze siła rozsądku.
Na prawo wznosił się Luwr, ciemny, smutny, nieruchomy, lecz głucho brzmiący wewnątrz.
Po zwodzonym moście wchodzili i wychodzili ludzie w kaskach i zbrojach, słabo odbijających promienie księżyca.
La Mole pomyślał o królu Nawarry, jak wprzódy wspomniał o Colignym.
Byli to jedyni jego obrońcy.
Zebrał ostatek swych sił, wzniósł oczy ku niebu, i w milczeniu uczynił ślub, iż wyrzecze się swej wiary, na przypadek gdyby się uratował.
Oszukał zwinnym obrotem swych nieprzyjaciół, rzucił się prosto do Luwru, wpadł na most, zmieszał się z tłumem żołnierzy, otrzymał jeszcze w bok lekką ranę sztyletem i, nie zważając na krzyki: „Bij! zabij!” rozlegające się ze wszystkich stron; nie zważając na przeszkody czynione mu przez warty, jak strzała wpadł na podwórze, rzucił się do sieni, na schody, na drugie piętro, znalazł drzwi, i zaczął w nie pukać rękami i nogami.
— Kto tam? — zapytał głos kobiecy.
— O! Boże! Boże mój! — mówił cichym głosem La Mole — już idą... słyszę ich... już są blizko... widzę ich... To ja! ja!...
— Kto tam? — powtórzył tenże co i poprzednio głos.
La Mole przypomniał sobie hasło.
— Nawarra! Nawarra! — zawołał.
Drzwi natychmiast otworzyły się: La Mole nic nie widząc i nie dziękując Gilonnie, wpadł do przysionka, przebiegł korytarz, dwa czy trzy pokoje, i zatrzymał się dopiero w czwartym, oświeconym przez lampę, wiszącą u sufitu.
Za aksamitną kotarą, złotemi liliami haftowaną, na dębowem rzeźbionem łóżku, leżała kobieta w nocnem ubraniu, wsparta na ręku.
Na ten niespodziewany widok, kobieta przestraszona wytężyła swój wzrok.
La Mole rzucił się ku niej.
— Zabijają, mordują mych braci — zawołał. — I mnie chcą także zamordować. A! tyś królowa... ratuj mnie więc.
I rzucił się do jej nóg, zostawiając za sobą na dywanie, szeroki ślad krwawy.
Ujrzawszy tego bladego, wycieńczonego i klęczącego przed sobą młodzieńca, królowa Nawarry, która w skutek ostrzeżenia księżnej Lotaryńskiej, położyła się w łóżko nie rozebrana, zerwała się, i zakrywszy rękoma swą twarz, zaczęła wołać o pomoc.
— Dla Boga! królowo, nie przywołuj nikogo — powiedział La Mole, starając się podnieść — zginąłem jeżeli cię usłyszą! mordercy szukają mnie, wpadli za mną na schody. Słyszę ich... otóż oni! otóż oni!...
— Ratunku! — zawołała Małgorzata, odchodząc od zmysłów — ratunku!...
— A! więc ty królowo mnie zabijasz — zawołał La Mole w rozpaczy. — Usłyszeć wyrok śmierci, wyrzeczony tak słodkim głosem, umrzeć z tak pięknej ręki, sądziłem, że jest niepodobieństwem.
W tej chwili drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł tłum ludzi zadyszanych, wściekłych, z twarzami zbluzganemi krwią, uzbrojonych pikami, halabardami, szpadami i muszkietami.
Na przodzie był Coconnas.
Rude jego włosy rozczochrane, blado niebieskie oczy niezmiernie wytrzeszczone, poorany policzek, na którym La Mole swoją szpadą pozostawił krwawe bruzdy... czyniły piemontczyka tak okropnym, że strach na niego było patrzeć.
— A! na szatana! — ryknął, — otóż on! otóż on! A! teraz już nam nie ujdzie! De La Mole rzucił wzrokiem na około, szukając jakiej broni; lecz nigdzie żadnej nie dostrzegł.
Spojrzał na królowę; na twarzy jej malowało głębokie współczucie.
La Mole zrozumiał, że tylko ona może go uratować, rzucił się więc ku niej i objął ją rękoma.
Coconnas postąpił trzy kroki naprzód, i jeszcze raz ukłuł w ramię nieprzyjaciela końcem długiej szpady; kilka kropli czerwonej gorącej krwi, trysnęło na białe, pachnące ubranie królowej.
— Małgorzata widziała płynącą krew, czuła dreszcz ściskającego ją ciała, i rzuciła się z nim na łóżko.
Był też już czas po temu. De La Mole utraciwszy ostatek sił, nie mógł ani uciekać, ani bronić się.
Opuścił bezwładną głowę na łono młodej kobiety, ręce jego konwulsyjnie schwyciły jej suknie, rozdzierając delikatny haftowany batyst, pieszczący się z ciałem Małgorzaty.
— A! ratuj mnie pani!... — szepnął La Mole konającym głosem.
Więcej już nie mógł powiedzieć ani słowa.
Mrok śmierci pokrył jego oczy; ociężała głowa opadła w tył, opuścił ręce i padł na podłogę, nurzając się we własnej krwi i pociągając za sobą królowę.
W tej chwili Coconnas podburzony krzykami, chciwy krwi, rozdrażniony długim biegiem, wyciągnął rękę ku alkowie królewskiej. Jeszcze chwila a szpada jego przebiłaby serce La Molea, a może razem i serce królowej.
Czy to na widok gołego błyszczącego żelaza? czy też wskutek jakiejś niewytłomaczonej zuchwałej odwagi, królowa powstała i krzyknęła tak przenikliwym głosem przestrachu, oburzenia i zarazem wściekłości, że piemontczyk stanął jak wryty, przejęty nieznanem dotychczas uczuciem.
Zresztą, gdyby ta scena odbywała się pomiędzy ludźmi jednego i tegoż samego charakteru, uczucie to stopniałoby, jak śnieg od kwietniowego słońca.
W tejże chwili w ukrytych w murze drzwi czkach, ukazał się młodzieniec w siedmnastym zaledwie roku, cały czarno ubrany, blady z rozrzuconym włosem.
— Oto jestem, siostro! — zawołał.
— Franciszku! Franciszku! ratuj mnie! — krzyknęła Małgorzata.
— Książę d’Alençon! — szepnął La Hurière zniżając rusznicę.
— Francuski książę krwi! — mruczał pod nosem Coconnas, cofając się o krok w tył.
Książę d’Alençon obejrzał się na około.
Małgorzata z rozpuszczonemi włosami, jeszcze piękniejsza jak zwykle, stała oparta o ścianę, otoczona ludźmi z okrutnym wzrokiem, pianą na ustach, z twarzy których pot spływał w rzęsistych kroplach.
— Niegodziwcy! — zawołał książę.
— Ratuj mnie bracie! — powtórzyła osłabiona Małgorzata. — Chcą mnie zamordować.
Na bladej twarzy księcia zdawało się, że błysnął ogień.
Był on bezbronny, lecz bezwątpienia, pewnym swej powagi, z zaciśniętą pięścią postąpił ku piemontczykowi i jego towarzyszom, cofającym się ze strachu przed błyskawicami tryskające mi z jego oczu.
— Zobaczymy, czy zabijecie i księcia Francuskiego? — zapytał.
Mordercy ciągle cofali się, książę zaś dodał:
— Kapitanie! rozkaz natychmiast wywieszać wszystkich tych łotrów.
Coconnas uląkł się bardziej bezbronnego księcia, aniżeliby przestraszył się całym oddziałem rajtarów.
Rzucił się więc do drzwi.
La Hurière pędził po schodach jak spłoszony jeleń; żołnierze popychali się w przedsionku, starając się uciec jak można najprędzej; lecz drzwi były za wązkie ażeby razem mogły pomieścić wszystkich uciekających.
Tymczasem Małgorzata kierowana jakimś wewnętrznym instynktem, rzuciła na lezącego bez zmysłów La Mola kołdrę adamaszkową i odeszła cokolwiek na bok.
Kiedy już zniknął ostatni morderca, książę d’Alençon obrócił się.
— Czyś nie raniona siostro? — zapytał, spostrzegłszy na Małgorzacie krew.
I rzucił się ku niej ze skwapliwością, któraby przyniosła zaszczyt jego uczuciom, gdyby uczucia tego nie obwiniano o to, że nie było braterskiem.
— Zdaje się, że nie — odpowiedziała. — Jeżelim zaś ranna, to bardzo lekko.
— Lecz ta krew — zapytał książę, dotykając się drżącemi rękoma ciała Małgorzaty — zkąd ta krew?
— Nie wiem — odrzekła młoda niewiasta. — Jeden z tych nędzników schwytał mnie za rękę, może był ranny...
— Dotknął się mojej siostry! — zawołał książę. — A! gdybyś mi tylko go wskazała, gdybyś powiedziała kto był tym łotrem, gdybym wiedział gdzie go szukać!...
— Tss! — syknęła Małgorzata.
— Dla czego? — zapytał Franciszek.
— Dla tego, że jeżeli cię zobaczą o tej porze w moim pokoju...
— Czyż brat nie może przyjść do siostry?
Królowa rzuciła na brata wejrzenie tak groźne, że książę był zmuszony cofnąć się.
— Tak, tak, Małgorzato — powiedział — masz słuszność. Odchodzę. Lecz nie możesz zostać sama podczas tak okropnej nocy. Może zawołać Gillonnę?
— Nie, nikogo nie potrzebuję; idź Franciszku, powróć, zkąd przybyłeś.
Młody książę był posłusznym.
Zaledwie wyszedł, Małgorzata usłyszała za kotarą westchnienie; rzuciła się natychmiast do tajemnych drzwiczek, zaryglowała je, następnie zamknęła i drugie wejście właśnie w tej chwili, kiedy tłum żołnierzy szukający innych hugonotów mieszkających w Luwrze, przebiegł jak uragan w drugim końcu korytarza.
Obejrzawszy się uważnie na około, ażeby się przekonać, czy jest, w samej rzeczy sama jedna, Małgorzata postąpiła ku alkowie, podniosła adamaszkową kołdrę, pod którą ukryła La Mola przed wzrokiem księcia d’Alençon, z trudem wyciągnęła bezwładne ciało na środek pokoju, i, widząc, że nieszczęśliwy jeszcze oddycha, usiadła obok niego, położyła głowę na swych kolanach, skropiła twarz jego wodą, starając się przywrócić go do zmysłów.
Teraz dopiero, kiedy woda spłukała twarz, krew i proch z twarzy rannego, Małgorzata poznała w nim owego pięknego młodzieńca, który zaledwie przed czterema godzinami, pełen życia i nadziei, prosił ją o posłuchanie u króla Nawarry, i pozostawił ją w przyjemnym zachwycie.
Małgorzata krzyknęła przerażona, gdyż czuła teraz dla rannego coś więcej jak współczucie.
La Mole był już dla niej nie prostym cudzoziemcem, lecz znajomym prawie.
Pod staranną ręką królowej, piękna twarz La Mola wnet była czystą; pozostał jednak na niej ślad bladości i znużenia.
Małgorzata z konwulsyjnem drżeniem i prawie tak biada jak i raniony, przyłożyła rękę do jego serca; serce jeszcze biło. Wtedy wzięła z najbliższego stołu flakonik z trzeźwiącemi solami, i dała mu ich powąchać.
La Mole otworzył oczy.
— O!.. Boże mój!.. szepnął — gdzież jestem?...
— Jesteś ocalony!... Uspokój się!... — powiedziała Małgorzata.
La Mole z trudnością zwrócił oczy na królowę, i pochłaniając ją. wzrokiem, wyjąkał:
— O!.. jakże pani jesteś piękną!..
I, jakby oślepiony, natychmiast spuścił powieki i westchnął.
Małgorzata lekko krzyknęła.
Młodzieniec pobladł jeszcze bardziej; królowa westchnienie rannego wzięła już za ostatnie.
— O!... mój Boże!.. zmiłuj się nad nim — powiedziała.
W tej chwili zaczęto gwałtownie pukać do drzwi korytarza.
Małgorzata podniosła się trochę, trzymając na ręku La Mola.
— Kto tam?... — zawołała.
— To ja, ja!... — odezwał się głos kobiecy. — Ja, księżna de Nevers.
— Henrieta!... — zawołała Małgorzata. — O!.. niema niebezpieczeństwa, to przyjaciółka, czy słyszysz pan?...
La Mole wytężył siły i przykląkł na jedno kolano.
— Staraj się pan utrzymać o własnej mocy, ja tymczasem pójdę otworzyć drzwi — powiedziała królowa.
La Mole oparł się ręką o podłogę i zdołał utrzymać równowagę.
Małgorzata postąpiła ku drzwiom, lecz nagle zatrzymała się, zadrżawszy z przestrachu.
— A!... tyś nie sama?... zawołała królowa — usłyszawszy szczęk broni.
— Nie, nie sama; mam z sobą dla straży dwunastu ludzi z gwardyi, których mi zostawił szwagier mój, książę Gwizyusz.
— Gwizyusz — mruknął La Mole. — O!.. morderca!.. morderca!...
— Milcz — powiedziała Małgorzata — ani słówka.
I obejrzała się naokoło, szukając wzrokiem miejsca, gdzieby mogła schować rannego.
— Szpady, sztyletu... — szepnął La Mole.
— Dla obrony?... nie potrzeba; czyż pan nie słyszałeś?... Ich dwunastu, a pan sam jeden.
— Nie, nie dla obrony, ale dlatego, ażeby mnie nie dostali żywego.
— Nie, nie — rzekła Małgorzata — nie, ocalę cię. Al... wejdź pan do gabinetu.
La Mole, podpierany przez Małgorzatę, dowlókł się z trudnością do gabinetu.
Małgorzata zamknęła za nim drzwi i, chowając klucz do woreczka, napół głośno powiedziała przeze drzwi:
— Tylko bez krzyku, narzekań i westchnień, a będziesz ocalony.
Potem, zarzuciwszy na siebie nocny płaszczyk, otworzyła drzwi przyjaciółce, która rzuciła się w jej objęcia.
— A!.. — powiedziała Henrieta — nic ci się pani nie stało, wszak prawda?...
— Nic, nic — odparła Małgorzata — owijając się płaszczem, z obawy, żeby nie spostrzeżono plam krwawych na jej ubraniu.
— Tem lepiej, na wszelki jednak wypadek, zostawiam Waszej królewskiej mości sześciu żołnierzy, gdyż książę Gwizyusz dał mi dwunastu, ażeby mnie odprowadzili do domu, a ja nie potrzebuję tylu. Trzeba ci wiedzieć, że sześciu żołnierzy księcia znaczy tej nocy więcej, aniżeli cały pułk gwardyi królewskiej.
Małgorzata nie śmiała odmówić żądaniu księżnej: rozstawiła sześciu ludzi w korytarzu, i z wdzięcznością uściskała księżnę de Nevers, która z sześciu innymi żołnierzami szczęśliwie dostała się do pałacu Gwizyuszów, zwykłego swego zamieszkania podczas nieobecności męża.


Rozdział IX.
MORDERCY.

Coconnas nie uciekł, lecz zniknął.
La Hurière był już na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, gdy Coconnas wychodził dopiero z Luwru.
La Hurière, znalazłszy się sam z rusznicą, pośród tłumu biegnących ludzi, świstu kul i trupów, które leciały z okien, już to całe, już poszarpane, stchórzył i przemyśliwał nad sposobem, jak najprędzej dostać się do domu. Lecz, wychodząc z ulicy de l’Arbre-Sec, spotkał oddział Szwajcarów i lekkiej jazdy, pod dowództwem Maurevela.
— No!... — zawołał ten, co sam sobie nadał miano zbójcy królewskiego — czy już skończyłeś?... Idziesz do domu?... Gdzież zostawiłeś u dyabła naszego piemontczyka?... Spodziewam się, że mu się nic złego nie przytrafiło?... Szkodaby go było, gdyż się nam dzisiaj spisał dzielnie.
— Ja myślę, że nie — odparł La Hurière — mam nawet nadzieję, że się on wkrótce z nami połączy.
— Zkąd idziesz?...
— Z Luwru, gdzie, muszę przyznać, niegrzecznie nas przyjęto.
— Któż taki?...
— Książę d’Alençon. Czyż on nie jest z naszego stronnictwa?...
— Książę d’Alençon nie trzyma się partyi, ani katolickiej, ani protestanckiej, jego obchodzi tylko to, co jego osoby dotyczy. Zaproponuj mu, ażeby się rozprawił sam ze swoimi starszymi braćmi, jak z hugonotami, a zgodzi się, byleby tylko się nie skompromitować. No cóż, panie La Hurière, nie pójdziesz z tymi zuchami?...
— A dokąd oni idą?...
— O!.. mój Boże!... na ulicę Montorgueil; mieszka tam znajomy mi pastor protestancki, ma żonę i sześcioro dzieci. Ci heretycy strasznie się rozpleniają. Ciekawa rzecz...
— A pan dokąd idziesz?...
— E! ja mam swój interesik.
— Nie chodźże pan bezemnie — dał się słyszeć głos, na który Maurevel zadrżał — pan znasz dobre miejsca i ja obciąłbym je zwiedzić.
— A to nasz piemontczyk — powiedział Maurevel.
— Pan de Coconnas — rzekł La Hurière. — Ja zaraz myślałem, że pan poszedłeś za mną.
— Nie! niech dyabli wezmą; zboczyłem cokolwiek z drogi, ażeby wrzucić w rzekę jakiegoś szalonego chłopaka, który krzyczał: „Precz z papistami! niech żyje admirał!” Na nieszczęście, zdaje mi się, że hultaj umiał pływać. Jeżeli chcesz utopić którego z tych łotrów hugonotów, musisz ich rzucać do wody, jak szczenięta, póki jeszcze ślepe.
— Więc pan mówisz, że powracasz z Luwru. Czy to tam ukrył się wasz hugonot? — zapytał Maurevel.
— O! tak, tak, mój Boże.
— Strzeliłem do! niego z pistoletu, kiedy podnosił szpadę na podwórzu admirała, nie pojmuję jednak, dlaczegom chybił.
— O! ja nie chybiłem — odezwał się Coconnas — takie mu zadałem szpadą pchnięcie w grzbiet, że klinga na pięć palcy była we krwi. Zresztą, rzucił się on przy mnie w objęcia królowej Margerity... dalibóg, ślicznej kobiety. Jednakowoż, przyznaję, że byłbym bardzo zadowolony, gdybym się dowiedział, że umarł. Ale, ale, zdaje mi się, iż pan mówiłeś, że dokądciś idziesz?
— Więc pan chcesz iść ze mną?
— Nie, ja tylko nie chcę stać na miejscu. Kroćset dyabłów! Zabiłem tylko dwóch czy trzech; krzyż mnie boli, kiedy odpoczywam. Idźmy już...
— Kapitanie — powiedział Maurevel do dowódcy oddziału — daj mi trzech ludzi, z resztą zaś ruszaj rozprawić się ze swym pastorem.
Trzech Szwajcarów przyłączyło się do Maurevela.
Obydwa jednak oddziały szły razem do ulicy Tire-chappe.
Tutaj lekka jazda i Szwajcarzy zawrócili na ulicę de la Tonnellerie, a Maurevel, Coconnas, La Hurière z trzema żołnierzami, przeszli przez ulicę de la Ferronnerie, następnie Trousse-Vache i zakręcili na ulicę Sainte-Avoie.
— Dokąd pan u dyabla nas prowadzisz?... — zapytał Coconnas, którego zaczynała już nudzić ta długa bez celu droga.
— Prowadzę was na sławną i zarazem korzystną wyprawę. Po admirale, Telignym wszystkich książętach protestanckich, nie można nic znaleźć lepszego. Bądźcie więc cierpliwi. Celem naszej drogi jest ulica du Chaume; zaraz tam będziemy.
— Bądź pan tak łaskaw powiedzieć mi — zapytał Coconnas — czy ulica du Chaume nie jest położona w blizkości Temple?
— Tak jest, ale dlaczego się pan o to pytasz?
— A! mieszka tam stary wierzyciel naszej familii, niejaki Lambert Mercandon, któremu ojciec mój kazał oddać sto sztuk złota, znajdujących się na teraz w mojej kieszeni.
— A więc — rzekł Maurevel — śliczna sposobność do skwitowania się z nim.
— Jakim sposobem?
— No! dzisiejszy dzień jest przeznaczony na regulowanie starych rachunków. Czy Mercandon jest hugonotem?
— Aha! rozumiem — odpowiedział Coconnas — a tak, jest nim bezwątpienia.
— Tss! otóż jesteśmy u celu.
— Co to za ogromny pałac z pawilonem, wychodzącym na ulicę?
— To pałac Gwizyuszów.
— Tak, powinienem był tu przyjść — zrobił uwagę Coconnas — gdyż przybyłem do Paryża z polecenia wielkiego Henryka. Jednak, mój kochany, strasznie coś cicho w tej części miasta; zaledwie słychać strzały. Mogłoby się komu zdawać, że jest na prowincyi; niech dyabli wezmą, wszyscy śpią!
W samej rzeczy w pałacu Gwizyuszów było cicho, jakby wypadki szły zwyczajnym trybem.
Wszystkie okna były zamknięte, z jednego tylko okna w pawilonie dawało się widzieć z po za rolet światło.
Maurevel stanął opodal pałacu Gwizyuszów, na rogu ulic du Petit-Chantier i des Quatre-Fils.
— Oto mieszkanie tego, którego szukamy.
— To jest tego, którego pan szukasz — rzekł La Hurière.
— Ponieważ pan jesteś z nami, więc szukamy go wszyscy.
— Jakto! ten dom, w którym wszystko wydaje się pogrążonem w głębokim śnie...
— Ten sam! La Hurière oddaj rusznicę panu de Coconnas i idź zapukać. Jeżeli cię wpuszczą, powiedz, że chcesz pomówić z panem de Mouy.
— Aha! rozumiem — powiedział Coconnas — zdaje się, że pan masz także w dzielnicy Temple swojego wierzyciela.
— Zgadłeś pan — mówił dalej Maurevel. — Wejdziesz więc i udasz hugonota; opowiesz Mouy’emu o wszystkiem, co się dzieje... on nie tchórz, zejdzie na dół...
— A potem?... — zapytał La Hurière.
— Potem, poproszę go, ażeby raczył skrzyżować ze mną szpadę.
— Na honor, to nieźle — rzekł Coconnas — ja zaraz tak samo postąpię z Lambertem Mercandon. Jeżeli on już za stary, aby przyjąć moje wyzwanie, miejsce jego zastąpi którykolwiek z jego synów lub krewnych.
La Hurière, nic nie odpowiedziawszy, zaczął pukać do drzwi.
Na hałas rozchodzący się pośród nocnej ciszy, brama pałacu Gwizyuszów uchyliła się i ukazało się kilka głów.
Wówczas pokazało się, że było tam cicho tak, jak bywa zazwyczaj w fortecach; pałac ten bowiem był cały napełniony wojskiem.
Głowy te natychmiast zniknęły; bez wątpienia ci, do których należały, zrozumieli, o co rzecz chodzi.
— Więc to tutaj mieszka pan de Mouy?... — zapytał Coconnas, wskazując na dom, do którego La Hurière nie przestawał pukać.
— Nie, to dom jego kochanki.
— Kroćset dyabłów! co to za wyszukana grzeczność! Dajesz mu pan sposobność do obnażenia szpady w oczach jego ulubionej! Więc my będziemy sędziami pojedynku. Jednak mam wielką ochotę bić się z nim. Ręka mnie pali...
— A twarz pańska?... — zapytał Maurevel. — Wszak jej się porządnie dostało.
Coconnas wydał jęk podobny raczej do ryku.
— Na szatana!... — spodziewam się, że on już umarł; gdybym jednak wiedział, że żyje, gotów byłbym powrócić do Luwru, aby go dobić...
La Hurière pukał ciągle.
Wkrótce otworzyło się na pierwszem piętrze okno i ukazał się na balkonie mężczyzna w neonem ubraniu i bezbronny.
— Kto tam?... — zawołał.
Maurevel dał znak Szwajcarom, ażeby się ukryli za róg domu, gdy tymczasem Coconnas przysunął się do ściany.
— A! panie de Mouy — powiedział oberżysta — czy to pan?
— Tak, ja; więc cóż?
— Tak, to on — mruknął Maurevel, drżąc z radości.
— E! czyż pan nie wiesz, co się dzieje?... — mówił dalej La Hurière. — Mordują naszych braci współwyznawców, zabili już admirała. Śpiesz pan na pomoc!
— A!... — zawołał de Mouy — domyślałem się, że się coś knuje na noc dzisiejszą. A! nie powinienem był opuszczać moich odważnych towarzyszy. Zaraz, zaraz, zaczekaj, mój przyjacielu.
I, nie zamykając okna, przez które dawały się słyszeć krzyki i czułe narzekania przestraszonej kobiety, de Mouy poszedł szukać płaszcza i zbroi.
— Już idzie, idzie — szepnął Maurevel, blady z radości. — Miejcie się na pogotowiu!... — rzekł cichym głosem do Szwajcarów.
Potem, wziąwszy rusznicę z rąk piemontczyka i dmuchnąwszy na lont, ażeby się przekonać, czy się dobrze żarzy — La Hurière! weź swoję rusznicę — powiedział do oberżysty, cofającego się ku towarzyszom.
— Kroćset dyabłów!... — krzyknął Coconnas — ot i księżyc wychodzi z po za chmur, aby być świadkiem tego pięknego spotkania. O! cobym ja dał za to, ażeby Lambert Mercandon był teraz sekundantem pana de Mouy.
— Zaczekajcie! zaczekajcie!... — rzekł Maurevel — jeden Mouy wart dziesięciu Judzi, jednak w sześciu może sobie z nim poradzimy. Naprzód!... — zawołał do Szwajcarów, dając im znak, ażeby się ukryli pod drzwiami, w celu rzucenia się na de Mouy’a, skoro tylko wyjdzie.
— Oho!... — powiedział Coconnas, patrząc na te przygotowania — zdaje mi się, że to wszystko nie pójdzie tak, jak się spodziewałem.
Już było słychać, jak de Mouy otwierał drzwi.
Szwajcarzy wyszli ze swej kryjówki i stanęli przed progiem.
Maurevel i La Hurière podchodzili na palcach; Coconnas, mając jeszcze w sobie cokolwiek uczucia honorowego, pozostał na miejscu.
W tej chwili młoda kobieta, o której już wszyscy zapomnieli, wyszła na balkon i przeraźliwie krzyknęła, spostrzegłszy Szwajcarów, Maurevela i La Hurièra.
De Mouy zatrzymał się w nawpół otwartych drzwi.
— Wróć się! wróć!... — krzyknęła młoda kobieta — widzę blask szpad i lont zapalony przy rusznicy. To zdrada!
— Oho!... — mruknął de Mouy — zobaczymy, co to wszystko znaczy?
I zamknął drzwi, zasunął rygle, spuścił zapory i wrócił na pierwsze piętro.
Skoro tylko Maurevel spostrzegł, że de Mouy nie wyjdzie, natychmiast zmienił bojowy porządek.
Szwajcarów odesłał na drugą stronę ulicy, La Hurière zaś z rusznicą w ręku oczekiwał na zjawienie się nieprzyjaciela na balkonie.
Czekał niedługo.
De Mouy wyszedł — mając w ręku dwa pistolety tak znacznej długości, że La Hurière, który już go wziął na cel, nagle pomyślał, że kule hugonota tak dobrze mogą upaść na ulicę, jak jego na balkon.
— Bezwątpienia — rzekł do siebie — mogę go zabić, lecz i on także może mnie zabić.
A ponieważ oberżysta został tylko żołnierzem z przypadku, postanowił więc cofnąć się i szukać schronienia za węgłem ulicy de Brac, zkąd z przyczyny znacznej odległości i ciemności, bardzo było trudno znaleźć linią, po której możnaby było posłać kulę de Mouy’owi.
De Mouy obejrzał się naokoło i nadstawił ucha; lecz nic nie było słychać.
— I cóż, panie donosicielu — rzekł — zdaje mi się żeś zapomniał rusznicy, stojącej przy drzwiach. Jestem, czegóż chcesz?
— Aha!... — powiedział do siebie Coconnas — a to w istocie jakiś zuch.
— I cóż — mówił dalej de Mouy. — Przyjaciele lub nieprzyjaciele, czyż nie widzicie, że na was czekam?
La Hurière milczał, Maurevel nie odpowiadał, Szwajcarzy wstrzymali oddech.
Coconnas chwilę czekał, lecz widząc, że nikt nie prowadzi dalej rozmowy, zaczętej przez La Hurièrea i przerwanej przez de Mouya, wyszedł na środek ulicy i rzekł:
— Panie! przyszliśmy tutaj nie po to, aby popełnić morderstwo, jak może sądzisz, lecz na pojedynek... Jestem sekundantem jednego z pańskich nieprzyjaciół, który chce honorowo zakończyć dawny spór. E! wychodźże, panie de Maurevel: czegóż się odwracasz? Pan de Mouy zgadza się.
— Maurevel!... — zawołał de Mouy — Maurevel, morderca mego ojca! Maurevel, zbójca królewski! A! tak, przyjmuję wyzwanie.
I, wycelowawszy do Maurevela, który zaczął pukać do pałacu Gwizyuszów, chcąc prosić tamże o pomoc, przestrzelił mu kapelusz.
Na huk wystrzału i na krzyk Maurevela, żołnierze, którzy odprowadzili księżnę de Nevers wybiegli z pałacu Gwizyuszów z trzema czy czterema szlachcicami i ich paziami i podstąpili pod dom kochanki młodego de Mouya.
Drugi strzał z pistoletu powalił żołnierza, stojącego obok Maurevela.
De Mouy bezbronny, a przynajmniej uzbrojony bezużytecznie, gdyż pistolety były już wystrzelone, szpady zaś przeciwko nieprzyjacielowi użyć nie było można, schował się za kratę balkonową.
Tymczasem okna w sąsiednich domach zaczęły się roztwierać.
Wskutek zaś usposobienia mieszkańców, będących bądź za pokojem lub walką, okna albo się natychmiast zamykały, albo błyszczały lufami muszkietów i rusznic.
— Do mnie! mężny Mercandonie — zawołał de Mouy, czyniąc znaki starcowi, który wyjrzał z okna domu, stojącego naprzeciw pałacu de Gwizyusza, i starał się rozeznać, co się dzieje.
— Wołasz mnie, panie de Mouy?... — zawołał starzec. — Więc to na ciebie napadają.
— Na mnie, na ciebie, na wszystkich protestantów, oto dowód.
W istocie, tej chwili de Mouy spostrzegł, że La Hurière celuje w niego. Wystrzał nastąpił, lecz młodzieniec przychylił się i kula roztrzaskała szybę nad jego głową.
— Mercandon!... — zawołał Coconnas, drżący z radości, że bójka zaczyna być powszechną, a zapomniał już o swoim wierzycielu, którego dopiero przypomniał mu de Mouy — Mercandon, na ulicy du Chaume; to on bezwątpienia! A! otóż jego mieszkanie! Doskonale! każdy z nas policzy się teraz ze swoim wierzycielem.
I kiedy żołnierze, którzy wyszli z pałacu Gwizyuszów, wysadzili bramę w domu de Mouya, a Maurevel, z pochodnią w ręku, starał się zapalić dom; kiedy przy wyłamanych drzwiach, rozpoczęła się straszna walka przeciwko jednemu człowiekowi, który, za każdym strzałem i każdem pchnięciem szpady, zmniejszał liczbę swoich przeciwników, Coconnas wyrwał kamień z bruku i próbował wyłamać mm drzwi w domu Mercandona, który, nie obawiając się wcale jego ciągłych usiłowań, bezustannie strzelał z okna.
Pusta ta i posępna ulica zajaśniała i jakby światłem dziennem napełniała się ludźmi i podobną się stała do wnętrza jakiegoś mrowiska.
Z pałacu Montmorency sześciu czy ośmiu szlachciców protestanckich ze służącymi i przyjaciółmi zrobili rozpaczliwą wycieczkę.
Popierani ogniem z okien, zaczęli nacierać na oddział Maurevela i posiłkujących mu żołnierzy z pałacu Gwizyuszów, tak dalece, iż zmusili ich odstąpić ku miejscu, z którego wyszli.
Coconnas natężał wszystkie swoje siły, lecz drzwi jeszcze mocno trzymały się na zawiasach.
Tłuszcza w bystrym biegu pociągnęła go za sobą.
Przycisnąwszy się do ściany i dobywszy szpady, zaczął nietylko się bronić, lecz nawet napadł z takim strasznym krzykiem na swych przeciwników, że wszystkich zupełnie zmieszał.
Rąbał na prawo i na lewo, nie rozróżniając nieprzyjaciół od przyjaciół, dopóki nie utworzył około siebie znacznej próżni.
Krew obluzgała mu ręce i twarz, oczy jego zdawały się wychodzić z osady, nozdrza nadymały się.
Zgrzytając zębami z wściekłości, zbliżył się wkrótce ku drzwiom, od których go odparto.
De Mouy, wytrzymawszy straszną walkę na schodach i w sieni, jak prawdziwy bohater wybiegł z palącego się domu.
Pośród bójki ciągle wołał; „Do mnie Maurevel! Maurevel, gdzie jesteś?” nic przestając go lżyć ostatniemi słowy.
Wreszcie wypadł na ulicę, trzymając w zębach sztylet, a na rękach swoję kochankę, na pół nagą i prawie bez czucia.
Szpada jego, błyszcząca w skutek wirowych obrotów, zakreślała to białe to czerwone koła, bo klingę to srebrzył blady blask księżyca, to znów ogień pochodni oświecał na niej ciepłą krew.
Maurevel uciekł.
La Hurière, odparty przez de Mouya aż do piemontczyka, który, nie poznawszy go, dotknął końcem szpady, prosił Boga, ażeby zachował ich obudwóch.
Lecz w tejże chwili Mercandon spostrzegł go i poznał w nim po białej szarfie mordercę.
Wystrzał nastąpił, La Hurière krzyknął, rozłożył ręce, upuścił rusznicę i starając dowlec się do ściany, ażeby o cośkolwiek się oprzeć, padł twarzą na ziemię.
De Mouy skorzystał z tego wypadku, rzucił się w ulicę Rajską i znikł.
Hugonoci bronili się tak rozpaczliwie, że żołnierze księcia Gwizyusza cofnęli się do pałacu i zamknęli drzwi z obawy, żeby ich nie napadnięto wewnątrz domu.
Coconnas, odurzony hałasem i krwią, doszedł do tego stanu, w którym, osobliwie dla mieszkańców południa, męztwo przechodzi we wściekłość.
Nic nie widział, nic nie słyszał; zauważył tylko, że w uszach już mu słabiej dzwoniło, że ręce, twarz, zaczęły obsychać i, opuściwszy szpadę, ujrzał przed sobą leżącego w kałuży krwi jakiegoś człowieka, i palące się na około domy.
Zawieszenie broni niedługo trwało, gdyż w chwili, kiedy Coconnas chciał przystąpić do leżącego człowieka, w którym poznał La Hurièra, drzwi domu, które oparły się jego sile, otworzyły się, i stary Mercandon z synem i dwoma krewnymi, rzucił się na piemontczyka, jeszcze odpoczywającego.
— Otóż on! on!... — krzyknęli wszyscy jednogłośnie.
Coconnas stał na środku ulicy:
Obawiając się, ażeby go nie otoczyło czterech ludzi razem napadających, ze zręcznością i silą dzikiej kozy, na które często polował w górach, rzucił się w tył i znalazł się pod ścianą pałacu Gwizyusza.
Będąc już spokojnym, stanął w obronnej postawie i przybrał ton pogardliwy.
— Aha! ojcze Mercandon — rzekł — nie poznajesz mnie?
— O! przeciwnie, dobrze cię poznaję, łotrze — zawołał stary hugonota — chcesz mnie więc zabić, mnie, przyjaciela swego ojca!
— I jego wierzyciela, nieprawdaż?
— Tak, jego wierzyciela, jak sam mówisz.
— W samej rzeczy — odrzekł Coconnas — przychodzę uregulować nasze rachunki.
— Schwyćmy, zwiążmy go — zawołał starzec do młodzieńców, którzy na jego głos rzucili się na piemontczyka.
— Zatrzymajcie się chwilę — rzekł z uśmiechem Coconnas. — Ażeby kogo schwytać, potrzeba mieć rozkaz, a wy zapomnieliście prosić o niego preweta.
To mówiąc, natarł na najbliżej stojącego młodzieńca, i za pierwszem cięciem, ręka nieszczęśliwego wraz z rapirem upadła na ziemię.
Raniony cofnął się z jękiem.
W tejże chwili okno, pod którem Coconnas szukał schronienia, otworzyło się z trzaskiem.
Piemontczyk nagle odskoczył, obawiając się napadu z tej strony, lecz, zamiast nieprzyjaciela, ujrzał kobietę, a zamiast zabójczej broni, którą miał spotkać, upadł mu pod nogi bukiet.
— Kobieta!... — zawołał Coconnas.
Oddał damie szpadą ukłon i schylił się, ażeby podnieść bukiet.
— Strzeż się, odważny katoliku, strzeż się! — zawołała dama.
Coconnas podniósł się, lecz drugi krewny zdążył go już drasnąć sztyletem w ramię.
Dama przeraźliwie krzyknęła.
Coconnas podziękował jej ukłonem i natarł na drugiego krewnego.
Przy drugiem podskoczeniu, młodzieniec poślizgnął się na krwi.
Coconnas z bystrością tygrysa rzucił się nań i przebił mu pierś na wskroś szpadą.
— Doskonale! doskonale! — wołała dama z pałacu Gwizyusza. — Doskonale! przyślę panu pomoc.
— Nie warto trudzić się — odpowiedział Coconnas. — Patrz pani lepiej do końca, jeżeli to ją zajmuje, a ujrzysz, jak hrabia Annibal de Coconnas rozprawia się z hugonotami.
W tejże chwili, syn starego Mercandona strzelił z pistoletu.
Coconnas upadł na jedno kolano.
Dama krzyknęła, lecz Coconnas wstał; przykląkł on tylko dlatego, aby uniknąć kuli, która uderzyła w mur, o dwie stóp od patrzącej pięknej damy.
Prawie w tymże samym czasie z okna mieszkania Mercandona dały się słyszeć straszne narzekania, i jakaś staruszka, poznawszy w piemontczyku po krzyżu i białej szarfie, katolika, rzuciła na niego wazon z kwiatami.
Wazon uderzył go powyżej kolan.
— Jeszcze lepiej — rzekł Coconnas — jedna rzuca mi kwiaty, a druga wazony.
— Dziękuję mamie, dziękuję! — zawołał młodzieniec.
— Idź sobie, żono, idź! — powiedział stary Mercandon — lecz miej oko na nas!
— Zaczekaj, panie de Coconnas, zaczekaj — rzekła dama z pałacu Gwizyuszów — każę strzelać z okien.
— A to piekło kobiece — zawołał Coconnas. Jedne za mną, drugie przeciwko mnie. O! do kroćset dyabłów! czas już skończyć.
Scena w istocie bardzo się zmieniła i miała się ku końcowi.
Przed piemontczykiem, prawda, ranionym, lecz będącym w całej sile młodzieńca dwudziestocztero-letniego, przywykłym do broni i bardziej rozdrażnionym, aniżeli osłabionym trzema czy czterema draśnięciami, był tylko Mercandon i syn jego.
Mercandon, starzec sześćdziesięciu czy siedemdziesięcioletni, syn jego, dziecię w siedemnastym zaledwie roku, blady, białowłosy, delikatny.
Ten ostatni rzucił pistolet wystrzelony, a zatem już nieużyteczny, i drżącą ręką zaczął machać szpadą, o połowę krótszą od szpady piemontczyka. Ojciec, uzbrojony tylko sztyletem i nabitą rusznicą, wołał o pomoc.
Staruszka w oknie, naprzeciw matki młodzieńca, trzymała w ręku kawał marmuru, gotowa go rzucić.
Nareszcie Coconnas, podburzony pogróżkami z jednej, a zachęceniami z drugiej strony, dumny z podwójnego zwycięstwa, odurzony wonią prochu i krwi, oświecony łuną pożaru palących się domów, roznamiętniony myślą, że walczy wobec kobiety, której piękność mówiła niezaprzeczenie o jej wysokiem urodzeniu, Coconnas, jak ostatni Horacyusz, uczul, że siły jego podwoiły się.
Widząc, że młodzieniec waha się, rzucił się nań i skrzyżował swój straszny i krwią zbroczony rapir z jego krótką szpadą.
Po dwóch uderzeniach, młodzieniec nie miał już szpady w ręku.
Wtedy Mercandon starał się odeprzeć piemontczyka, ażeby łatwiej mogły go dosięgnąć rzucane z okna kamienie.
Lecz Coconnas, przeciwnie, chcąc zniweczyć podwójny napad nieprzyjaciół, starca Mercandona ze sztyletem i matki młodzieńca, gotowej rzucić kamień, któryby mu zgruchotał czaszkę, schwycił syna wpół i, zasłaniając się nim, jak tarczą, od wszystkich ciosów, dusił go w swym herkulesowym uścisku.
— Ratunku!... ratunku!... — wołał młodzieniec — zgniecie mi piersi, ratunku!.. ratunku!..
I głos jego zaczął cichnąć w jakiemś głuchem chrzypieniu.
Wtedy Mercandon przestał grozić a zaczął błagać.
— Łaski!.. łaski!.. panie de Coconnas — wołał starzec — łaski!.. to moje jedyne dziecię.
— To syn mój!.. syn mój!.. — krzyczała matka — nadzieja naszej starości, nie zabijaj go, panie, nie zabijaj!...
— A!.. słusznie — zawołał Coconnas, wybuchnąwszy gwałtownym śmiechem — nie zabijać go!.. A cóż on chciał mi zrobić swoją szpadą i pistoletem?...
— Panie!.. — mówił dalej Mercandon, załamując ręce — weksel, podpisany przez twojego ojca jest u mnie; ja ci go powrócę. Mam dziesięć tysięcy talarów złotem, dam ci je; moje drogie kamienie są twoje. Tylko nie zabijaj go, nie zabijaj!...
— Ja zaś mam serce — rzekła półgłosem dama z pałacu Gwizyuszow — i oddam ci je.
Coconnas namyślał się przez chwilę; nagle obróciwszy się do młodzieńca, zapytał go:
— Jesteś protestantem?...
— Tak — odrzekło dziecię.
— W takim razie, musisz umrzeć — zawołał Coconnas, zmarszczywszy brwi i zbliżając do piersi swego przeciwnika sztylet.
— Umrzeć!.. — zawołał starzec — syn mój ma umrzeć!...
W tejże chwili dały się słyszeć bolesne narzekania matki.
Były one tak rozdzierającemi serce, że na jakiś czas zachwiały silne postanowienie piemontczyka.
— O!... księżno — zawołał ojciec, zwracając się ku damie, patrzącej z pałacu Gwizyuszów — wstaw się za nami, a imię twoje będzie zawsze co rano i wieczór wspominane w naszych modlitwach.
— Więc niech się wyrzecze swej wiary — odrzekła dama.
— Jestem protestantem!... — powiedziało dziecię.
— Więc giń!.. — zawołał Coconnas, wznosząc żelazo — giń! kiedy nie chcesz być wdzięcznym za życie, ofiarowane ci tak pięknemi usty.
Mercandon i jego żona widzieli, jak straszna broń zabłysła nad głową ich syna.
— Synu mój, mój Oliwierze!.. — zawołała matka — wyrzecz się wiary!.. wyrzecz się!..
— Wyprzej się mej wiary, drogie dziecię! — wołał Mercandon, padając do nóg piemnntczyka. — Nie zostawiaj nas samych na świecie.
— Wyrzeczcie się wszyscy swej wiary — krzyczał Coconnas — za jedno „Credo”, trzy dusze i życie.
— Zgadzam się — rzekł młodzieniec.
— Zgadzamy się — zawołali Mercandon z żoną.
— Na kolana! — powiedział Coconnas — niechaj syn twój powtórzy słowo w słowo modlitwę, którą ja będę odmawiał.
Ojciec pierwszy był posłuszny.
— Jestem gotów — rzekł młodzieniec i ukląkł.
Coconnas zaczął wtedy mówić po łacinie „Credo”.
Lecz czy to przypadkiem, czy też umyślnie, młody Olivier ukląkł blizko tego miejsca, gdzie leżała jego szpada.
Skoro tylko spostrzegł, że może ją dostać, nie przestając powtarzać słów piemontczyka, wyciągnął ku niej rękę.
Coconnas dojrzał to poruszenie, udając jednak, że go nie widzi.
Lecz w chwili, kiedy młodzieniec dotknął palcami rękojeści, rzucił się na niego i, wywróciwszy go, zawołał:
— A! zdrajco!
I wepchnął mu w piersi sztylet.
Młodzieniec krzyknął, podniósł się konwulsyjnie na jedno kolano i padł bez ducha.
— A!.. zbójco!.. — wrzasnął Mercandon — mordujesz nas, ażeby nam skraść sto sztuk złota, któreś nam winien...
— Nie, na honor nie — rzekł Coconnas — i oto na dowód...
Przy tych słowach, rzucił starcowi pod nogi worek z pieniędzmi, dany mu przy odjeździe przez ojca, w celu uiszczenia długu.
— I oto na dowód — mówił dalej Coconnas — oddaje ci twoje pieniądze.
— Masz śmierć! — zawołała kobieta z okna.
— Strzeż się, panie de Coconnas, strzeż się! krzyknęła dama z pałacu Gwizyuszów.
Lecz Coconnas nie miał czasu podnieść głowy, dla rozeznania, zkąd mu grozi niebezpieczeństwo.
Ciężka bryła ze świstem rozcięła powietrze, padła na kapelusz i strzaskała szpadę piemontczyka.
Coconnas padł bez zmysłów, nie słysząc okrzyków radości, które dały się słyszeć z prawej i lewej strony.
Morderca w tej chwili rzucił się ze sztyletem w ręku na młodego Coconnasa.
Lecz nagle drzwi pałacu Gwizyuszów otworzyły się.
Starzec, zobaczywszy połyskujące halabardy i szpady, uciekł, kiedy tymczasem ta, którą, nazywał księżną, oświecona przy całej swej szatańskiej piękności łuną pożaru i jaśniejąca drogiemi kamieniami i brylantami, do połowy wychyliła się z okna i wołała, do żołnierzy, wskazując im piemontczyka:
— Ten, ten!.. naprzeciwko mnie, w czerwonym kaftanie. Ten. tak, tak, ten sam!...


Rozdział X.
ŚMIERĆ, MSZA LUB BASTYLIA.

Małgorzata, jakeśmy powiedzieli, zamknęła drzwi i powróciła do pokoju.
Lecz wchodząc z bijącem sercem, spostrzegła Gillonnę, która, z trwogą nachyliwszy się ku drzwiom gabinetu, patrzała na ślady krwi na łóżku, meblach i dywanie.
— A!... pani — zawołała, ujrzawszy królowę — czyżby on umarł?...
— Milczenie, (rillonno — powiedziała Małgorzata tonem, wskazującym wielką doniosłość rozkazu.
Gillonna zamilkła.
Małgorzata wydobyła z woreczka maleńki kluczyk złoty, otworzyła nim drzwi gabinetu i wskazała służebnej młodzieńca.
La Mole zdążył wstać i zbliżyć się do okna.
Tutaj znalazł mały sztylecik, jaki wówczas nosiły kobiety.
Na hałas otwierających się drzwi, pochwycił go.
— Nie obawiaj się, panie, niczego — rzekła Małgorzata — zapewniam cię, jesteś bezpiecznym.
La Mole znowu padł na kolana.
— O!... pani — zawołał — jesteś dla mnie więcej, niż królową, jesteś bóstwem.
— Nie wzruszaj się panie tak bardzo — powiedziała Małgorzata — krew jeszcze ciecze. O!.. patrz, Gillonno, jak on blady... Gdzież pan jesteś raniony?...
— Pani — odpowiedział La Mole, starając się rozpoznać ważniejsze rany — zdaje się, że jestem raniony sztyletem w ramię i w pierś. Na inne rany niema potrzeby zwracać uwagi.
— Zobaczymy — rzekła Małgorzata — Gillonno, przynieś mi szkatułkę z balsamami.
Gillonna była posłuszną i wkrótce powróciła, niosąc w jednej ręce szkatułkę, a w drugiej srebrną miednicę wyzłacaną i bieliznę z cienkiego holenderskiego płótna.
— Pomóż mi unieść go, Gillonno — rzekła, królowa Małgorzata, gdyż nieszczęśliwy przez podnoszenie utracił wszystkie siły.
— Lecz ja, pani, nie mogę się na to zgodzić — przemówił La Mole.
— Musisz się zgodzić, panie, abym ci obandażowała rany — odrzekła Małgorzata — gdyż, skoro mogę cię uratować, byłoby występkiem pozwolić ci umrzeć.
— O!... raczej umrę — zawołał La Mole — aniżeli pozwolę, ażebyś ty, królowo, miała walać moją niegodną krwią swoje ręce... O!... nigdy!... nigdy!...
I odsunął się w tył z uszanowaniem.
— E!... pan już dosyć zawalałeś swoją krwią łóżko i pokój Jej królewskiej mości — uśmiechając się, uczyniła uwagę Gillonna.
Małgorzata okryła płaszczem swój batystowy negliż, zbryzgany krwią.
Ruch ten, pełen niewieściej wstydliwości, przypomniał La Molemu, że obejmował swemi rękoma i przyciskał do piersi, uwielbianą przez wszystkich królowę.
Na to wspomnienie, lekki rumieniec okrasił jego blade lica.
— Pani!... — wyjąkał po chwili — czy nie mogłabyś powierzyć mnie staraniom jakiego chirurga?...
— Katolika, nieprawdaż?... — zagadnęła Małgorzata takim głosem, że La Mole, zrozumiawszy go, wzdrygnął się.
— Czyż pan nie wiesz — mówiła dalej królowa z czarującym uśmiechem — że księżniczki francuskie uczą się poznawać własności ziół i robienia balsamów?... My, jako kobiety i królowe, zawsze uważałyśmy za swój obowiązek koić cierpienia. Jesteśmy więc w stanie zastąpić najlepszych w świecie chirurgów; tak nam przynajmniej mówią nasi pochlebcy. Czyż moja sława w sztuce lekarskiej nie doszła do pańskiego ucha?... Woźmy się do roboty, Gillono.
La Mole chciał się jeszcze sprzeciwiać. Powtórzył znowu, że chętniej woli umrzeć, aniżeli dozwolić królowej na taki trud, który może zamienić jej współczucie na odrazę.
Lecz ten spór wyczerpał w nim resztę, sił.
Rzucił się kilka razy, zamknął oczy i powtórnie stracił zmysły.
Małgorzata schwyciła sztylet, który mu wypad! z rąk, i zręcznie przecięła sznurek, podtrzymujący zwierzchnią suknię
Gillonna tymczasem rozpruła, a raczej przerżnęła rękawy La Mola.
Krew lala się z ramienia i piersi.
Gillonna obmyła je płótnem, umaczanem w świeżej wodzie.
Małgorzata zaś sondowała rany złotą igłą, na końcu zaokrągloną.
Sam Ambroży Paré w podobnym razie nic mógłby postąpić zręczniej i delikatniej.
Rana w ramieniu była głęboka.
Na piersi sztylet zsunął się po żebrach i poprzecinał muskały.
Żelazo nie doszło do kryjówek tej naturalnej fortecy, która broni serce i płuca.
— Acerrimum humeri vulnus, non autem le thale[2] — szepnęła piękna i uczona królowa. Podaj mi balsam i przygotuj szarpi, Gillonno.
Tymczasem Gillonna, której królowa wydala ten nowy rozkaz, obmyła już i nabalsmaowała pierś młodzieńca, potem ręce utoczone jak u starożytnych statui, tors prześliczny, z wdziękiem w tył przegięty, i szyję, ocienioną gęstymi puklami.
La Mola w tym stanie prędzej można było wziąć za posąg z marmuru Paroskiego, aniżeli za ciało umierającego człowieka wskutek ran.
— Biedny chłopiec!... — przemówiła Gillonna, zwracając uwagę nie tyle na swą robotę, ile na przedmiot swej troskliwości.
— Wszak prawda, że piękny?... — powiedziała Małgorzata z królewską iście szczerością.
— Taks pani. Lecz zdaje mi się, że byłoby lepiej podnieść go z podłogi i położyć na to posłanie, o które jest teraz oparty.
— To prawda — odrzekła Małgorzata.
Obie kobiety nachyliły się i połączoną siłą podniosły La Mola, i położyły go na wielką z rzeźbionemi poręczami sofę, stojącą przed oknem, które następnie otworzyły, dla odświeżenia powietrza.
Poruszenie to przebudziło La Mola; westchnął, otworzył oczy i zaczął doświadczać tej niewymownej błogości, jaka zwykle towarzyszy wszystkim wrażeniom rannego, wtedy, gdy ten, powracając do życia, poczuje chłód świeżego powietrza, zamiast pożerającego ognia, i woń balsamów, zamiast nieprzyjemnego odoru krwi.
La Mole przemówił kilka niezrozumiałych wyrazów.
Małgorzata odpowiedziała na nie uśmiechem, kładąc palec na jego usta.
W tejże chwili; dało się słyszeć pukanie do drzwi.
— Pukają do tajemnych drzwiczek — rzekła Małgorzata.
— Ktoby to mógł być?.,. — zapytała zatrwożona Gillonna.
— Pójdę się dowiedzieć — rzekła Małgorzata. — Ty zostań tu i nie odchodź od niego ani na chwilę.
Małgorzata weszła do swego pokoju, zamknęła drzwi gabinetu i otworzyła tajemne wejście, prowadzące do króla i królewej matki.
— Pani de Sauve!... — zawołała, szybko odskakując w tył, z wyrazem jeżeli nie trwogi, to przynajmniej nienawiści, gdyż kobieta nigdy nie przebaczy drugiej kobiecie, jeżeli ta od niej odstręczy choćby nawet tego, którego ona wcale nie kocha. — Pani de Sauve!
— Tak jest, Wasza królewska mość — odrzekła Karolina.
— Pani tu!... — mówiła dalej królowa z coraz wzrastającem zadziwieniem, lecz zarazem i z coraz większą powagą.
Karolina padła na kolana.
— Przebacz mi, pani — powiedziała. — Czuję, jak wielce zawiniłam; lecz moja wina pochodzi z przymusu. Bezwarunkowy rozkaz królowej-matki...
— Powstań pani — rzekła Małgorzata. — Nie sądzę, abyś przyszła do mnie w nadziei usprawiedliwienia się. Powiedzże mi, czego żądasz?... po coś tu przyszła?...
— Przyszłam, pani — odpowiedziała Karolina ciągle klęcząc, i z wyrazem prawie obłąkania w oczach — przyszłam zapytać, czy niema go tutaj?...
— Tutaj, kogo?... O kim pani mówisz?... gdyż doprawdy nic nie rozumiem.
— Mówię o królu.
— O królu? Szukasz pani go aż w moich pokojach!... Wiesz bardzo dobrze, że on tutaj nie przychodzi.
— A!.. pani — zawołała pani de Sauve, nie odpowiadając na te zarzuty i jakby ich wcale nie rozumiejąc — a! dalby Bóg, iżby tutaj był!
— Dlaczego?
— Mój Boże! dlatego, że mordują hugonotów, a król Nawarry jest ich głową.
— O! — zawołała Małgorzata, chwytając panią de Sauve za rękę i zmuszając ją powstać — o! zapomniałam o tem. Zresztą, nie sądziłam, ażeby niebezpieczeństwo groziło królowi, również jak innym.
— Grozi mu niebezpieczeństwo tysiąc razy większe, niż komu innemu — zawołała Karolina.
— A! prawda, księżna Lotaryńska ostrzegła mnie. Ja mu powiedziałam, ażeby nie wychodził. — Czyżby wyszedł?
— Tutaj go niema.
— O!.. więc zginął!.. — zawołała pani de Sauve w rozpaczy — królowa-matka poprzysięgła mu śmierć.
— Śmierć! A! — zawołała Małgorzata — przestraszasz mnie. To niepodobna.
— Mówię pani — odrzekła pani de Sauve z energią, jaką może tylko dać namiętność — że nikt nie wie, gdzie jest król Nawarry.
— Gdzież jest królowa-matka?
— Królowa-matka poleciła mi zawołać pana Gwizyusza i pana de Tavannet, znajdujących się w jej modlitewni, potem kazała mi odejść. Wtedy, daruj pani, poszłam do siebie i czekałam, myśląc, że przyjdzie, według zwyczaju.
— Mój mąż, czy tak? — zapytała Małgorzata.
— Nie przyszedł... Wtedy zaczęłam go wszędzie szukać, pytałam o niego wszystkich. Jakiś żołnierz powiedział mi, że zdaje się, jakoby widział króla Nawarry pomiędzy strażą, eskortującą go z dobytemi szpadami, na kilka godzin przed rozpoczęciem rzezi, a rzeź już trwa z godzinę.
— Dziękuję ci, pani — rzekła Małgorzata — i chociaż uczucie, zmuszające cię do podobnego postępowania, jest, dla mnie obrażające, pomimo to, dziękuję ci.
— O!.. przebacz mi, pani — powiedziała Karolina — a powrócę do siebie szczęśliwa z otrzymanego przebaczenia, gdyż nie śmiem iść za Waszą królewską mością, choćby nawet zdaleka.
Małgorzata podała jej rękę i rzekła:
— Pójdę do królowej Katarzyny; idź pani do siebie. Król Nawarry jest pod moją obroną; obiecałam być jego sprzymierzeńcem i dotrzymam wiernie danego słowa.
— Lecz jeżeli Wasza królewska mość nie będzie mogła dostać się do królowej-matki?...
— Wtedy udam się do brata Karola i, jakkolwiek bądź, muszę z nim pomówić.
— Idź pani, idź — rzekła Karolina, ustępując z drogi Małgorzacie — niech cię Bóg prowadzi.
Małgorzata weszła na korytarz.
Doszedłszy do końca, obejrzała się, czy pani de Sauve nie pozostała w tyle.
Karolina szła za nią.
Królowa Nawarry, widząc, jak zakręciła na schody, prowadzące do jej mieszkania, udała się do pokojów Katarzyny de Médicis.
Tutaj wszystko się zmieniło.
Zamiast tłumu usłużnych dworzan, śpieszących zwykle, aby z głębokim ukłonem torować jej drogę, Małgorzata spotykała, tylko gwardzistów z zakrwawionemi halabardami, w ubraniach zbluzganych krwią, szlachtę, w podartych płaszczach, z twarzami osmolonemi prochem i roznosicieli depeszy i rozkazów.
Nieustanny ruch ten na galeryach miał podobieństwo do wzburzonego morza.
Małgorzata, wciąż idąc, doszła nareszcie do przedpokoju królowej-matki.
Lecz przedpokój ten otoczony był podwójnym rzędem żołnierzy, wpuszczających tylko tych, którzy znali właściwe hasło.
Małgorzata napróżno usiłowała przedrzeć się przez ten żywy szpaler.
Kilka razy widziała otwierające i zamykające się drzwi, i dojrzeć mogła Katarzynę, prawie odmłodniałą, w skutek krzątania się ciągłego, nie wyglądającą więcej nad dwadzieścia lat, zajętą odbieraniem, pisaniem, rozpieczętowywaniem listów, wydawaniem rozkazów i zwracającą się do jednych z łaskawem słówkiem, do innych znowu z uśmiechem.
Ci, do których się ona najmilej uśmiechała, byli najwięcej zakurzeni i zbroczeni krwią.
Pośród tego hałasu, panującego wewnątrz Luwru, z ulicy słyszeć dawały się strzały, ciągle się wzmagające.
— Nie dostanę się do niej — pomyślała Małgorzata po trzech próżnych usiłowaniach, ażeby przejść pośród wart.
— Ha! aby nie tracić czasu, pójdę lepiej do brata.
W tej chwili przebiegł obok niej Gwizyusz, który, zawiadomiwszy królowę-matkę o śmierci admirała, powracał na miejsce morderstw.
— O! Henryku — zawołała Małgorzata — gdzie jest król Nawarry?
Książę spojrzał na nią z uśmiechem zadziwienia, skłonił się i, nie odpowiedziawszy ani słowa, wyszedł ze swoimi żołnierzami.
Małgorzata przystąpiła do kapitana, z Luwru wychodzącego, który przed wyjściem rozkazał swoim żołnierzom ponabijać broń.
— Gdzie król Nawarry?... — zapytała Małgorzata.
— Nie wiem pani — odrzekł kapitan. — Nie jestem w usługach Jego królewskiej mości.
— A! kochany René — zawołała Małgorzata, spostrzegłszy perfumiarza Katarzyny. — To ty... czy idziesz od matki... czy nie wiesz, gdzie mój mąż?
— Jego królewska mość, król Nawarry, nie jest wcale moim przyjacielem... co pani zapewne jest wiadome. Mówią nawet — dodał z szyderczym uśmiechem — że ośmiela się obwiniać mnie o wspólnictwo z królową Katarzyną w otruciu jego matki.
— Nie! nie!... — zawołała Małgorzata — nie wierz temu, mój dobry René.
— O! mnie wszystko to jedno — odpowiedział perfumiarz — ani król Nawarry, ani jego stronnicy nie są straszni w tej chwili.
I odwrócił się od Małgorzaty.
— O! panie de Tavannes, panie de Tavannes — zawołała Małgorzata — tylko słówko, bądź łaskaw.
Tavannes, przechodzący właśnie, zatrzymał się.
— Gdzie jest Henryk Nawarski?... — zapytała Małgorzata.
— Na honor!.. — odpowiedział głośno — sądzę, że musi być na mieście z księciem d’Alençon i z księciem Kondeuszem.
Potem dodał tak cicho, tak. że tylko Małgorzata mogła dosłyszeć:
— Piękna królowo! jeżeli chcesz zobaczyć tego, na którego miejscu żeby być, oddałbym swe życie, idź do zbrojowni króla.
— O! dziękuję ci Tavannes — rzekła Małgorzata, słysząc tylko z całej odpowiedzi to, co ją obchodziło — dziękuję ci! idę tam.
I poszła, mówiąc sama do siebie:
— Po tem wszystkiem co mu obiecałam, po tem, jak się zachował wówczas, kiedy niewdzięczny Henryk był ukryty w gabinecie, nie mogę dopuścić, ażeby zginął.
I zapukała do apartamentów króla.
Lecz całe mieszkanie opasane było wewnątrz dwoma oddziałami gwardyi:
— Król nikogo nie przyjmuje!... — rzekł oficer, szybko przystępując do królowej.
— Lecz mnie!... — zawołała Małgorzata.
— Rozkaz dotyczy wszystkich.
— Mnie, królowej Nawarry! mnie, jego siostry!
— Przebacz pani, rozkaz nie obejmuje żadnych wyjątków.
I oficer zamknął drzwi.
— A! on zginął — zawołała Małgorzata, zatrwożona złowrogiemi twarzami, wyrażającemi jeżeli nie zemstę, to przynajmniej niezmienną wolę. Tak, tak, teraz wszystko pojmuję... użyto mnie jako przynętę... jestem sidłem, do którego zwabiono hugonotów... O! wejdę, niech mnie zabiją.
I Małgorzata biegała jak szalona po korytarzach i krużgankach.
Nagle, przechodząc obok maleńkich drzwiczek, usłyszała cichy, prawie ponury śpiew, tak był jednostajny.
W poblizkiej komnacie jakiś drżący głos mówił kalwiński psalm.
— A! to mamka mego brata, dobra Magdalena... tak, to ona!... — zawołała Małgorzata, w której głowie zabłysła nagle szczęśliwa myśl — ona to... Boże Chrześcijan, dopomóż mi.
W rzeczy samej, po ostrzeżeniu Małgorzaty, po rozmowie z Renem, po wyjściu od królowej-matki. któremu tak się sprzeciwiała biedna suczka Febe, Henryk Nawarski spotkał kilku panów katolickich, którzy, chcąc mu okazać swoje uszanowanie, odprowadzili go do domu.
Tutaj czekało na niego przeszło dwudziestu hugonotów, którzy, skoro zebrali się u młodego swego wodza, nie chcieli go odstąpić: tak to przeczucie strasznej nocy krążyło od kilku godzin po całym Luwrze.
Zostali więc, i nikt nie śmiał ich zaczepić.
Wreszcie, za pierwszem uderzeniem dzwonu na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, którego głos rozległ się we wszystkich sercach, jak dźwięk dzwonu, śmierć zapowiadającego, wszedł Tavannes, i pośród ogólnego milczenia dał znać Henrykowi, że król Karol IX-ty chce z nim pomówić.
O sprzeciwianiu się nie można było myśleć.
Na galeryach i korytarzach Luwru, dały się słyszeć kroki żołnierzy, zebranych w podwórzu i pokojach, w liczbie blizko dwóch tysięcy.
Henryk, pożegnawszy się z przyjaciółmi, których już miał więcej nie zobaczyć, udał się za Tavannes’em, który wprowadził go do maleńkiej galeryi, przytykającej do gabinetu królewskiego, i zostawił go tutaj samego, bezbronnego, z sercem, przepełnionem podejrzeniami.
Król Nawarry przepędził dwie nieskończenie długie godziny sam jeden, przysłuchując się z coraz bardziej wzrastającą trwogą, dźwiękom na gwałt uderzającego dzwonu i odgłosom strzałów.
Przez okratowane okno widział, przy łunie pożaru i blasku pochodni, nieszczęśliwych zbiegów i ścigających ich morderców, lecz nie wiedział przyczyny tych krzyków rozpaczy i śmierci, i chociaż dobrze znał Karola IX-go, jego matkę i księcia Gwizyusza, nie domyślał się, co za straszny dramat odgrywa się w tej chwili.
Henryk nie miał odwagi fizycznej, lecz za to obdarzony był siłą moralną.
Bojąc się niebezpieczeństwa, spotykał je z uśmiechem, lecz spotykał je na polu bitwy, wśród dnia, wobec wszystkich, przy towarzyszeniu przeraźliwej harmonii trąb, przy głuchym i drżącym huku bębnów...
A tu był bezbronny, sam jeden, zamknięty w ciemnościach, w których zaledwieby można było rozpoznać skradającego się mordercę i grożące żelazo.
Te dwie godziny były dla niego, być może, naj straszniejszemi w całem życiu.
Kiedy rozruchy doszły do najwyższego stopnia i gdy Henryk zaczął się już domyślać, iż rzecz idzie o zupełne wymordowanie protestantów, wszedł jakiś kapitan do Bearneńczyka i przez korytarz zaprowadził go do mieszkania króla.
Gdy się zbliżali, drzwi otworzyły się i zamknęły za nimi jakby siłą czarodziejską.
Następnie kapitan wprowadził Henryka do Karola IX-go, znajdującego się natenczas w zbrojowni.
Kiedy weszli, król siedział na ogromnem krześle, położywszy ręce na poręczach i spuściwszy głowę na piersi.
Na hałas, sprawiony przez wchodzących, Karol IX-ty podniósł głowę.
Henryk ujrzał wtedy, że pot wielkiemi kroplami spływał mu po twarzy.
— Dobry wieczór, Henryku!... — rzekł młody król niegrzecznie — La Chastre, zostaw nas.
Kapitan wyszedł.
Nastała grobowa cisza.
Podczas tej chwili milczenia Henryk niespokojnie spojrzał na około i przekonał się, że był sam z królem.
Nagle Karol IX-ty zerwał się z krzesła.
— Na Boga!... — zawołał, odrzucając w tył blond włosy i ocierając z potu twarz — zapewne jesteś zadowolony, że znajdujesz się teraz przy mnie, nieprawdaż, Henryku?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy panie — odpowiedział król Nawarry — ja zawsze poczytuję sobie za szczęście być przy Waszej królewskiej mości.
— Tutaj lepiej, niż tam, hę?... — zagadnął Karol IX-ty, idąc więcej za popędem swych myśli, aniżeli odpowiadając na grzeczność Henryka.
— Ja cię nie rozumiem, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk.
— Spójrz, a zrozumiesz.
Karol IX-ty prędko poszedł, a raczej skoczył do okna.
Przyciągnąwszy do siebie szwagra, jeszcze bardziej zalęknionego, pokazał mu strasznych morderców, topiących lub zabijających na pokładzie statku ofiary, co moment im dostarczane.
— Na Boga!... — zawołał Henryk, blednąc — cóż się to dzieje dzisiejszej nocy?
— Dzisiejszej nocy — odrzekł Karol IX-ty — uwalniają mnie od wszystkich hugonotów. Czy widzisz ot tam, nad pałacem Bourbonów, ten dym i ten płomień? Ten dym i płomień to palący się dom admirała. Czy widzisz tego trupa, którego poczciwi katolicy ciągną na starym sienniku? To trup zięcia admirała, trup twego przyjaciela Téligny’ego.
— O!.. cóż to znaczy!... — zawołał Henryk, napróżno szukając przy boku rękojeści sztyletu i drżąc ze wstydu i gniewu, czuł bowiem, że się z mego wszyscy naśmiewają i zarazem mu grożą.
— To znaczy — krzyknął prawie wściekły i zbladły Karol IX-ty — to znaczy, że nie chcę dłużej cierpieć hugouotów, czy słyszysz, Henryku? Czy jestem królem?.. czy jestem panem, który rozkazuje?...
— Lecz, Wasza królewska mość..
— Moja królewska mość rąbie i morduje teraz wszystkich, co nie są katolikami; to moja rozkosz. A ty, czy jesteś katolikiem?... — krzyknął Karol IX-ty. a gniew jego wzrastał coraz bardziej.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — przypomnij sobie własne słowa: „Co mnie do ich religii, kiedy mi służą wiernie.”
— A, ha! ha! ha! — zawołał Karol, wybuchnąwszy złowieszczym, śmiechem — chcesz, ażebym sobie przypomniał swoje własne słowa? „Verba volant”, jak mówi moja siostra Margot. Patrz: alboż ci — dodał, wskazując palcem na miasto — źle mi służyli?... Czyż nie byli mężnymi na polu bitwy, mądrymi na radzie? Wszyscy oni byli pożytecznymi poddanymi; lecz byli hugonotami, a ja chcę tylko katolików.
Henryk milczał.
— Zrozum mnie, Henryku — zawołał Karol IX-ty.
— Już zrozumiałem, Najjaśniejszy panie.
— A więc?...
— A więc! ja nie widzę powodu, dla któregoby król Nawarry miał uczynić to, czego nie uczynił nikt z jego szlachty i stronników. Gdyż nieszczęśliwi ci umierają dlatego, że im proponowano to, co Wasza królewska mość i mnie teraz proponujesz, i na co oni się nie zgodzili, tak, jak i ja również zgodzić się nie mogę.
Karol schwycił go za rękę i wlepił w niego wzrok, którego bezbarwność zamieniła się powoli w blask wzroku dzikich zwierząt.
— A! czy myślisz, że wziąłem na siebie obowiązki namawiania do przyjęcia katolicyzmu tych, których tam teraz mordują?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk, wyrywając swą rękę — czyż nie umrzesz w wierze swoich ojców?...
— Tak, a ty?...
— I ja także — odrzekł Henryk.
Karol zgrzytnął zębami i drżącą ręką porwał rusznicę, leżącą na stole.
Henryk, przycisnąwszy się do ściany, czuł, że zimny pot występuje mu na czoło; lecz, dzięki władzy, jaką miał nad sobą, śledził bez żadnego wzruszenia na twarzy wszystkie ruchy strasznego monarchy.
Karol nabił rusznicę, z wściekłością tupnął nogą, a błysnąwszy bronią przed oczyma Henryka, zawołał:
— Czy chcesz być katolikiem?
Henryk milczał.
Karol, który z bladego stał się prawie sinym, wstrząsnął sklepienia Luwru naj straszniejszem przekleństwem, jakie kiedykolwiek wymówiły usta ludzkie.
— Śmierć, msza lub Kastylia!.. — wrzasnął król, zmierzywszy do Henryka.
— O!... Najjaśniejszy panie — zawołał Henryk — czyż chcesz mnie zabić, mnie, swego szwagra?...
Henryk z wielką zręcznością umysłu, jedną z najlepszych władz swojego organizmu, wykręcił się od odpowiedzi na zapytanie Karola IX-go.
Niema wątpliwości, że gdyby odpowiedź była przeczącą, Henryk zginąłby.
Karol IX-ty nie powtórzył już swojego zapytania i po chwili z głuchem mruczeniem, zwróciwszy się do otwartego okna, zmierzył do jakiegoś człowieka, biegnącego na przeciwległym bulwarze.
— Potrzebuję zabić kogo — zawołał Karol IX-ty z oczyma, zaszłemi krwią, i twarzą, zsiniałą jak u trupa.
I strzelił; biegnący upadł.
Henryk jęknął.
Karol IX-ty, uniesiony wściekłością, nabijał i strzelał bezustannie, wydając krzyki radosne za każdym razem, skoro kula trafiła celu.
— Zginąłem — pomyślał Henryk — jak nie będzie miał do kogo strzelać, mnie zabije.
— No i cóż, czy już koniec?... — przemówił jakiś głos za nimi.
Była to Katarzyna de Médicis, która weszła do pokoju bez najmniejszego szelestu, podczas ostatniego strzału.
— Nie, do tysiąca piorunów!... — zawył Karol IX-ty, rzucając rusznicę na podłogę... — Nie, on uparty... nie chce!...
Katarzyna nic nie odpowiedziała.
Powoli obejrzała się w tę stronę pokoju, gdzie stał Henryk nieporuszony, jak figura na obiciu, o którą się oparł.
Następnie spojrzała na Karola IX-go wzrokiem, który wyraźnie mówił:
— Dlaczegóż więc jeszcze żyje?...
— Żyje... żyje... — przemówił Karol IX ty, który zrozumiał to spojrzenie, jak nie można lepiej, i odpowiedział na nie bez wahania — on żyje, dlatego, że on... on... jest moim krewnym...
Katarzyna uśmiechnęła się.
Henryk spostrzegł ten uśmiech, i zrozumiał, że najważniejszą rzeczą było zwyciężyć Katarzynę.
— Wszystko, jak widzę, od ciebie pani pochodzi — rzekł Henryk do Katarzyny — a nie od mego szwagra Karola; to pani zamierzyłaś uwikłać mnie w sidła; to pani ze swojej córki chciałaś zrobić przynętę, aby nas wszystkich zgubić; to pani nakoniec rozłączyłaś mnie z żoną, ażeby ją uwolnić od przykrego mego zamordowania.
— Tak, tylko to się nie uda!... — zawołał inny głos, zadyszany i namiętny.
Henryk poznał go natychmiast; Karol IX-ty zadrżał, gdyż się go nie spodziewał; Katarzyna drgnęła z wściekłości.
— Małgorzata! — zawołał Henryk.
— Marya! — rzekł Karol IX-ty.
— Moja córka! — mruknęła Katarzyna.
— Panie — odezwała się Małgorzata do Henryka — ostatnie słowa twoje obwiniły mnie; lecz masz słuszność i nie masz. Masz słuszność, gdyż rzeczywiście użyto mnie, jako środka, do zgubienia was wszystkich. Lecz nie masz słuszności, bo nic o tem nie wiedziałam. Ja sama zawdzięczam to może zapomnieniu mej matki. Lecz skoro tylko się dowiedziałam, że jesteś w niebezpieczeństwie, przypomniałam sobie swoje obowiązki. Obowiązkiem żony jest dzielić los męża. Wypędzą cię?... idę z tobą na wygnanie; wtrącą cię do więzienia? ja pójdę za tobą; zabiją cię?.. ja umrę.
I podała mężowi rękę, którą on uściskał, jeżeli nie z miłości, to przynajmniej z wdzięczności.
— A!.. biedna Margot — rzekł Karol IX-ty — lepiejbyś zrobiła, gdybyś mu poradziła zostać katolikiem.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata z wrodzoną sobie dumą — dla samego siebie nie żądaj niegodnego postępku od członka swej rodziny.
Katarzyna znacząco spojrzała na Karola.
— Mój bracie — zawołała Małgorzata, pojąwszy również, jak Karol IX-ty, straszną pantominę Katarzyny — mój bracie, pomyśl o tem, wszak sam dałeś mi go za męża.
Karol IX-ty, pod rozkazującym wzrokiem Katarzyny i błagającym Małgorzaty, chwilę zawahał się, nakoniec Oromaz zwyciężył.
— Prawdziwie — szepnął Karol, nachyliwszy się do ucha Katarzyny — Margot ma słuszność, Henryk jest moim szwagrem.
— Tak — odrzekła Katarzyna, zbliżywszy się do ucha swego syna — tak... lecz gdyby nim nie był!...

Koniec tomu pierwszego.


Rozdział I.
NA CMENTARZU NIEWINIĄTEK.

Małgorzata, powróciwszy do siebie, napróżno starała się odgadnąć, co Katarzyna de Médicis powiedziała do ucha Karolowi IX-mu.
Część ranka przeszła na staraniach, podjętych około La Mola; druga zaś na bezowocnem usiłowaniu rozwiązania powyższej zagadki.
Król Nawarry pozostał w Luwrze, jako więzień.
Hugonotów mordowano jeszcze z większą wściekłością.
Po strasznej nocy, nastąpiła rzeź dzienna, jeszcze bardziej odrażająca.
Dzwony nie jęczały już na trwogę, lecz dzwoniły na „Te Deum”.
Uroczyste głosy spiżu, rozchodzące się pośród morderstw i pożarów, były jeszcze smutniejsze w dzień, aniżeli dzwon, zwiastujący śmierć upłynionej nocy.
To jeszcze nie wszystko; zdarzyła się dziwna rzecz: tarnina, kwitnąca wiosną i, jak zwykle, utrącająca swoje wonne kwiaty w miesiącu czerwcu, zakwitła znowu w nocy.
Katolicy, widząc w tem zjawisku cud i przypisując go zatwierdzeniu ich zbrodni przez Boga, szli procesyą z krzyżami i chorągwiami na cmentarz Niewiniątek, gdzie rosła cudowna tarnina.
Naturalnie, że taki znak Boskiego przyzwolenia podwoił okrucieństwa morderców.
I podczas, kiedy w mieście, na każdej ulicy, na każdym placu, miały ciągle miejsce sceny śmierci, Luwr był ogólną mogiłą wszystkich protestantów, znajdujących się w Paryżu w chwili złowrogiego sygnału.
Tylko król Nawarry, książę Kondeusz i La Mole zostali oszczędzeni.
Uspokoiwszy się co do La Mola, którego rany, jak uczyniła uwagę dnia poprzedzającego, były ciężkie, lecz nie śmiertelne, Małgorzata myślała tylko o tem, jak uratować życie swego męża, które jeszcze było w niebezpieczeństwie. Wistocie, pierwszem uczuciem, obudzonem w żonie, było uczucie ubolewania nad człowiekiem, któremu przysięgła, według słów samego Bearneńczyka, jeżeli nie miłość, to przynajmniej pomoc.
Lecz, oprócz tego uczucia, przejęło serce królowej i inne, nie tak bezinteresowne.
Małgorzata była chciwa wyniesienia, idąc za Henryka de Bourbon, na pewno liczyła na tron królewski.
Nawarra, rozszarpywana po kawałku, z jednej strony przez francuskich a z drugiej przez królów hiszpańskich, do tego stopnia, że już zmniejszyła się o połowę, mogła się stać silnem królestwem, przyjąwszy za swych poddanych wszystkich hugonotów francuskich, gdyby Henryk urzeczywistnił nadzieję, jak mogło obiecywać jego męztwo, okazywane w tych kilku przypadkach, w których dobywał oręża.
Dzięki swemu subtelnemu i wyniosłemu umysłowi, Małgorzata wszystko to pojęła i obliczyła w swej głowie.
Utrącając Henryka, utraciłaby nietylko męża lecz i tron.
To jej głębokie zamyślenie przerwane zostało cichem pukaniem do tajemnych drzwiczek.
Małgorzata zadrżała, gdyż tylko trzy osoby wchodziły temi drzwiczkami: król, królowa-matka i książę d’Alençon.
Otworzyła drzwi do gabinetu, zaleciła milczenie Gillonnie i La Molowi i poszła otworzyć tajemne wejście.
Był to książę d’Alençon.
Poprzedniego dnia młodzieniec ten zniknął.
Była chwila, w której Małgorzata chciała błagać go o wstawienie za królem Nawarry, lecz straszna myśl wstrzymała ją.
Małżeństwo było skojarzone, wbrew jego życzeniom; Franciszek nienawidził Henryka i był neutralnym względem Bearneńczyka dlatego tylko, że był przekonany, iż Henryk z Małgorzatą prawie się nie znali.
Najmniejsza przeto oznaka przywiązania Małgorzaty ku jej mężowi, mogłaby zamiast oddalić, zbliżyć tylko do piersi Henryka jeden ze trzech grożących mu sztyletów.
Małgorzata, ujrzawszy młodego księcia, zadrżała bardziej, aniżeli żeby spostrzegła króla Karola IX-go lub królowę-matkę.
Zresztą, książę niczem nie okazywał, ażeby na mieście lub w Luwrze miało się co dziać nadzwyczajnego.
Książę był ubrany ze zwykłą elegancyą; bielizna i suknie jego wydawały zapach, którego nie mógł znieść Karol IX-ty, którego jednak książę d’Alençon i książę Andegaweński zawsze używali. Tylko tak wprawne jak oko Małgorzaty mogło dojrzeć, że, pomimo niezwykłej bladości twarzy i drżenia rąk, tak pięknych i tak starannie utrzymanych jak u kobiety, w sercu księcia panowała radość.
Książę wszedł jak zazwyczaj i postąpił naprzód, ażeby pocałować swą siostrę.
Lecz Małgorzata, zamiast mu nadstawić swych policzków, jakby to uczyniła gdyby przyszedł Karol lub książę Andegaweński, schylili? się tylko i nadstawiła głowy.
Książę westchnął i dotknął blademi usty czoła Małgorzaty; następnie usiadł i zaczął opowiadać siostrze krwawe z tej nocy nowiny: powolną, straszną śmierć admirała, gwałtowną śmierć Teligny’ego, który, przestrzelony kulą w tejże chwili wydał ostatnie tchnienie.
Rozwodził się nad najmniejszymi szczegółami tej nocy z tą chciwością krwi, jemu i jego dwom braciom właściwą.
Nakoniec, opowiedziawszy wszystko, zamilkł.
— Przyszedłeś tu nietylko dlatego, ażeby mi to wypadki opowiedzieć, nieprawdaż, mój bracie?... — zapytała Małgorzata.
Książę Alençon uśmiechnął się.
— Jeszcze coś więcej masz mi do powiedzenia?
— Nie — odrzekł książę — ja czekam.
— Na co?
— Czyżeś mi nic mówiła, kochana Małgorzato — odparł książę, przysuwając swe krzesło do siostry — żeś poszła za króla Nawarry wbrew swoim życzeniom?
— Tak jest, bezwątpienia. Wcale nie znałam księcia Bearneńskiego, kiedy mi go przeznaczono za męża.
— A od tego czasu, jakeś go poznała, czyż nie mówiłaś, że nie czujesz ku niemu najmniejszego przywiązania?
— Mówiłam, to prawda.
— Podług twego mniemania, małżeństwo to miało być dla ciebie nieszczęściem.
— Kochany Franciszku!... — odpowiedziała Małgorzata — któreż małżeństwo nie jest największem nieszczęściem!...
— A więc! kochana Małgorzata, czekam, jak ci już powiedziałem.
— Lecz na cóż czekasz?
— Na to, ażebyś mi objawiła swoje zadowolenie.
— Z czegóż więc mam być zadowoloną?
— Z niespodziewanego wypadku, wskutek którego możesz zostać wolną.
— Wolną!... — powtórzyła Małgorzata, chcąc zmusić księcia, ażeby dokończył zaczętej myśli.
— Bezwątpienia; rozwiodą cię z Henrykiem Nawarskim.
— Rozwiodą!... — zawołała Małgorzata, utkwiwszy swój wzrok w młodego księcia.
Książę Alençon chciał wytrzymać to spojrzenie, lecz, wkrótce zmieszany, musiał odwrócić oczy w drugą stronę.
— Rozwiodą?... — powtórzyła Małgorzata — zobaczymy to, mój bracie? Bądź tak łaskaw i opowiedz mi ze wszystkimi szczegółami, jakim to sposobem chcą nas rozwieść?
— No — mruknął książę — Henryk jest hugonotem.
— Bezwątpienia; lecz on przecież tego nietaił, wiedzieli o tem wszyscy, kiedy mnie wydawano za niego za mąż.
— Tak jest, moja siostro — rzekł książę, a na twarzy jego błysnęła pomimowolna radość — lecz od twego małżeństwa cóż robił Henryk?
— Wiesz o tem lepiej, aniżeli kto inny; on prawie cały dzień przepędza z tobą, to na polowaniu. to na grze w piłkę i innych zabawach.
— Tak, tak, dnie, bezwątpienia — odpowiedział książę — dnie, a noce?
Małgorzata zamilkła i z kolei spuściła oczy.
— Noce?... — mówił dalej książę d’Alençon — noce?
— No?... — zapytała Małgorzata, czując, że należałoby coś odpowiedzieć.
— Noce... Henryk przepędza u pani de Sauve.
— Zkąd o tem wiesz?... — zawołała Małgorzata.
— Wiem, bo mnie to obchodzi — odrzekł młody książę, blednąc i obrywając koronki od swoich rękawów.
Małgorzata zaczęła się domyślać, co powiedziała Katarzyna do ucha Karolowi IX-mu; udała jednak, że o niczem nie wie.
— Dlaczego mi to wszystko mówisz, mój bracie?... — odpowiedziała Małgorzata z doskonale udanym smutkiem. — Czyżby dlatego, iżby mi przypomnieć, że mnie nikt tu nie lubi, że mnie wszyscy nienawidzą... nawet ten, którego natura dała mi za obrońcę, kościół za męża?...
— Jesteś niesprawiedliwą — szybko wtrącił książę, przysuwając się jeszcze bliżej — ja kocham cię i opiekuję się tobą.
— Bracie mój — rzekła Małgorzata, spoglądając na niego badawczym wzrokiem — masz mi co powiedzieć od królowej-matki?...
— Ja!.. mylisz się, siostro, przysięgam ci. Zkąd możesz o tem wnosić?...
— Z tego, że zerwałeś przyjaźń z moim mężem; z tego, że opuszczasz stronę króla Nawarry.
— Stronę króla Nawarry! — z zadziwieniem powtórzył książę.
— Tak jest, bezwątpienia. Pomówmy otwarcie. Franciszku. Dwadzieścia razy zgodziłeś się na to, że możesz się wznieść lub utrzymać nie inaczej, jak przy wzajemnem poparciu. Ten związek....
— Stał się niepodobnym do wykonania, moja siostro — przerwał książę d’Alençon.
— Dlaczego?
— Dlatego, że król ma swoje widoki na twego męża. Przebacz! omyliłem się, nazywając go twoim mężem. Chciałem powiedzieć: Henryka Nawarrskiego. Nasza matka odgadła wszystko. Wprawdzie, wziąłem ja stronę hugonotów, myśląc, że są silni. Teraz zaś mordują hugonotów, a za tydzień nie zostanie ich pięćdziesięciu w całem królestwie. Ściskałem za rękę króla Nawarry; dlatego że był... twoim mężem. Lecz teraz już nim nie jest. Cóż powiesz na to, ty, nietylko najpiękniejsza, ale i najmądrzejsza w całej Francyi, kobieto?
— Powiem — odparła Małgorzata — że znam dobrze naszego brata Karola. Widziałam go wczoraj w jednym z tych napadów szaleństwa, skracających jego życie o dziesięć lat; powiem jeszcze, że te napady coraz częściej się powtarzają i że, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nasz Karol niedługo pożyje. Powiem nakoniec, że król Polski umarł i że na jego miejsce koniecznie chcą wybrać jakiego Francuskiego księcia. W takich okolicznościach nie należy porzucać sprzymierzeńca, który w chwili bitwy może nas wesprzeć siłą całego narodu i królestwa.
— A ty! — zawołał książę — czyż mnie nie zdradzasz jeszcze bardziej, przekładając cudzoziemca nad brata?
— Objaśnij mnie, Franciszku, jak i w czem cię zdradziłam?
— Wczoraj prosiłaś Karola o życic dla króla Nawarry.
— Cóż więcej!... — zapytała Małgorzata z udaną niewinnością.
Książę nagle powstał i przeszedł się kilka razy po pokoju; potem schwycił Małgorzatę za rękę.
Ręka ta była sztywna i zlodowaciała.
— Do widzenia, moja siostro — rzekł książę — nie chciałaś mnie pojąć, przypisz więc sama sobie nieszczęścia, jakie mogą wyniknąć.
Małgorzata pobladła i pozostała nieruchoma na miejscu.
Książę odchodził; Małgorzata nie prosiła go, aby pozostał.
Lecz zaledwie znikł w korytarzu, sam natychmiast powrócił.
— Słuchaj, Małgorzato — rzekł — zapomniałem ci powiedzieć, że jutro o tej godzinie król Nawarry już żyć nie będzie.
Małgorzata krzyknęła; myśl, że jej użyto, jako narzędzie do zamordowania Henryka, trwożyła ją aż do głębi duszy.
— I ty nie przeszkodzisz temu?... — zapytała — nie obronisz swego najlepszego, najwierniejszego sprzymierzeńca!
— Od wczorajszego dnia król Nawarry przestał być moim sprzymierzeńcem.
— Któż więc jest nim?
— Gwizyusz. Wytępiając hugonotów, Gwizyusz stał się królem katolików.
— Więc syn Henryka II-go uznaje za swego króla księcia Lotaryngii!...
— Nie jesteś dzisiaj w stanie, Małgorzato, nic pojąć.
— Przyznam, że napróżno staram się przeniknąć twą myśl.
— Siostro, pochodzenie twoje, nie jest niższem od pochodzenia księżnej de Porcian; Gwizyusz jest tak śmiertelny, jak i król Nawarry; a więc! wystaw sobie, Małgorzato, trzy rzeczy, wszystkie prawdopodobne: pierwsza, że księcia Gwizyusza obiorą królem Polskim; druga, że ty mnie kochasz tak, jak ja ciebie; wtedy... ja zostanę królem Francyi... a ty... ty... zostaniesz królową katolików.
Małgorzata zakryła swą twarz rękoma, zdumiona głębokością obmyślanych planów i widoków młodzieńca, którego u dworu nikt nie miał za bardzo przenikliwego.
— Lecz — zapytała Małgorzata, po chwili milczenia — ty nie trzymasz strony księcia Gwizyusza, również jak i nie dbasz o dobro króla Nawarry?
— Co się stało, odstać się już nie może!... — głucho odrzekł książę.
— Jeżeli trzymałem stronę księcia, miałem bezwątpienia swoje powody.
— Twój plan doskonały, dobrze obmyślany; jedna tylko rzecz może połamać szyki i przeszkodzić jego wykonaniu — powiedziała Małgorzata, powstając.
— Cóż takiego?
— To, że już nie kocham księcia Gwizyusza.
— Więc kogóż kochasz?
— Nikogo.
Książę spojrzał na Małgorzatę z zadziwieniem człowieka, który nic nie rozumie. Po chwili wyszedł z westchnieniem, ocierając twarz, jak lód, zimną ręką.
Małgorzata pozostała sama, pogrążona w myślach.
Jej położenie zaczęło się rysować przed oczyma jasno i wyraźnie; noc świętego Bartłomieja zbluzgała się krwią wskutek rozkazu króla, wykonawcami rozkazu była królowa-matka i książę Gwizyusz.
Książę Gwizyusz i d’Alençon połączyli się, ażeby wyciągnąć z tego zdarzenia jak najwięcej korzyści.
Śmierć króla Nawarry była naturalnym wypadkiem tej katastrofy.
Po jego śmierci, zawładną królestwem Nawarry.
Małgorzata zostanie wdową, bez tronu, bez władzy, widząc tylko przed sobą klasztor, gdzie nie będzie nawet miała smutnej pociechy opłakiwania swego męża, który jednak nigdy nim nie był.
Podczas tych myśli, królowa Katarzyna przysłała zapytać ją czyby nie życzyła sobie pojechać z całym dworem na cmentarz Niewiniątek do cudownego drzewa.
Pierwsze m postanowieniem Małgorzaty było wymówić się od uczestnictwa w tej precesyi.
Lecz przyszło jej do głowy, że może będzie mogła dowiedzieć się co o królu Nawarry.
Kazała więc odpowiedzieć, że, jeżeli już jest dla niej przygotowany koń, z chęcią towarzyszyć będzie Ich królewskim mościom na cmentarz Niewiniątek.
W pięć minut później paź doniósł jej, że orszak zaraz wyruszy.
Małgorzata dala znak Gillonie, ażeby miała o chorym staranie, i wyszła.
Król, królowa-matka, Tavannes i znakomitsi katoliccy panowie, siedzieli już na koniach.
Małgorzata szybkiem spojrzeniem przebiegła cale towarzystwo, składające się najmniej ze dwudziestu osób.
Króla Nawarry nie było, lecz pani de Sauve była obecną; zamieniła ona spojrzenie z Małgorzatą, która dorozumiała się, że kochanka jej męża chce coś powiedzieć.
Orszak postępował przez ulicę Saint-Houoré i de Lastruce.
Lud, zobaczywszy króla, królowę-matkę i znakomitszych katolików, zbierał się i, rosnąc ciągle w liczbie, towarzyszył im krzycząc: „Niech żyje król! Niech żyje katolicyzm! Śmierć hugonotom!”
Krzykom tym towarzyszyły wywijania zakrwawionemi szpadami i zakopconemi rusznicami, świadkami jego udziału w krwawej katastrofie.
Na końcu ulicy des Prouvelles spotkano tłum ludzi, ciągnących jakiegoś trupa bez głowy.
Był to trup admirała, którego ludzie ci ciągnęli, aby powiesić za nogi w Montfaucon.
Orszak wjechał na cmentarz Niewiniątek bramą, leżącą na przeciw ulicy des Chops, teraźniejszej des Déchargeurs.
Duchowieństwo, uprzedzone o przybyciu króla i królowej-matki, oczekiwało na nich z powitalny mowy.
Pani de Sauve skorzystała z chwili, w której Katarzyna słuchała zwróconej do siebie mowy, i zbliżyła się do Małgorzaty, prosząc, ażeby ta dozwoliła jej ucałować swoję rękę.
Małgorzata podała jej rękę; pani de Sauve, całując ją, wsunęła za rękaw małą zwiniętą karteczkę.
Jakkolwiek szybko i skrycie to uczyniła pani de Sauve, Katarzyna jednak spostrzegła i obróciła się właśnie wtedy, kiedy jej dama honorowa całowała rękę królowej.
Obie kobiety spostrzegły spojrzenie, które je na wskroś przeniknęło; lecz obie nie zmieszały się.
Tylko pani de Sauve oddaliła się od Małgorzaty i zajęła miejsce obok Katarzyny.
Odpowiedziawszy na wypowiedziane przywitanie, Katarzyna z uśmiechem dała znak królowej Nawarry, ażeby się zbliżyła.
Małgorzata była posłuszną.
— E! moja córko!... — rzekła królowa-matka swoim akcentem włoskim — nie na żarty przyjaźnisz się z panią de Sauve!
Małgorzata uśmiechnęła się z wyrazem goryczy na twarzy.
— Tak jest, moja matko — odpowiedziała — żmija ukąsiła mnie w rękę.
— A! a!... — powiedziała z uśmiechem Katarzyna — ty jesteś zazdrośną, jak mi się zdaje.
— Mylisz się, pani — odrzekła Małgorzata. — Tyle jestem zazdrosną o króla Nawarry, o ile król Nawarry jest we mnie zakochany. Ja tylko umiem rozpoznawać przyjaciół od wrogów. Kocham tych, którzy mnie kochają, pogardzam tymi, co mnie nienawidzą. Gdybym czyniła inaczej, czyż byłabym, pani, twą córką?
Katarzyna uśmiechnęła się w taki sposób, ażeby dać poznać Małgorzacie, że, jeżeli miała co w podejrzeniu, podejrzenie to zupełnie upadło.
W tejże chwili nowi tylko co przybyli pielgrzymi, zwrócili uwagę dostojnych gości.
Był to książę Gwizyusz, który przybył w towarzystwie niewielkiego grona szlachty, zagrzanej jeszcze niedawną rzezią.
Orszak ten postępował za bogato przybraną lektyką, która zatrzymała się naprzeciw króla.
— Księżna de Nevers!... — zawołał Karol IX-ty. — Witamy cię, piękna i surowa katoliczko. Słyszałam, moja kuzynko, żeś strzelała z okien do hugonotów i żeś nawet zabiła jednego kamieniem?
Księżna de Nevers nadzwyczaj się zarumieniła.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała cichym głosem, zginając przed królem kolano — przeciwnie, miałam szczęście przyjąć do swego domu rannego katolika.
— Dobrze, dobrze, moja kuzynko. Można mi służyć dwojako: albo mordując moich nieprzyjaciół, albo pomagając moim przyjaciołom. Każdy robi, co może, i jestem przekonany, że księżna, gdybyś mogła, uczyniłabyś więcej.
Lud, widząc zgodę pomiędzy Karolem IX-m a Lotaryńczykami, krzyczał z całej siły: „Niech żyje król! Niech żyje książę Gwizyusz! Niech żyje katolicyzm!”
— Czy pójdziesz z nami do Luwru, Henrieto?.. — zapytała królowa — matka piękną księżnę...
Małgorzata trąciła łokciem swoję przyjaciółkę, która, zrozumiawszy ten znak, odpowiedziała:
— Nie, pani, jeżeli mi przynajmniej Wasza królewska mość uczynić tego nie rozkażesz. Mam interes w mieście z królową Nawarry.
— Co za interes?... zapytała Katarzyna.
— Chcemy obejrzeć bardzo rzadkie i bardzo ciekawe książki greckie, znalezione u pewnego starego protestanckiego pastora i złożone w wieży Saint-Jacques-la Boucherie — odpowiedziała Małgorzata.
— Lepiejbyście pojechały zobaczyć, jak zrzucają hugonotów z mostu Moulins w Sekwanę — rzekł Karol IX-ty. — Tam miejsce dla prawdziwych Francuzów.
— Będziemy i tam, jeżeli tego Wasza królewska mość wymagasz — odpowiedziała księżna de Nevers.
Katarzyna niedowierzająco spojrzała na obie przyjaciółki.
Małgorzata zauważyła to i zaczęła z niespokojnością oglądać się na wszystkie strony.
Niespokojność ta, czy prawdziwa czy też udana, nie uszła baczności Katarzyny.
— Czego szukasz?... — zapytała.
— Szukam... Nie widzę... — odrzekła Małgorzata.
— Czego szukasz? Czego nie widzisz?
— La Sauve — odpowiedziała Małgorzata. — Czy powróciła do Luwru?
— Mówiłam ci, że jesteś zazdrosną — szepnęła Katarzyna do ucha swej córki. — O głuptasie!... No, Henryeto — mówiła dalej wzruszając ramionami — weź z sobą królowę Nawarry.
Małgorzata jeszcze udawała, że się na około ogląda, potem, nachyliwszy się do ucha swej przyjaciółki, rzekła jej:
— Zabierz mnie z sobą, jak najprędzej. Potrzebuję zwierzyć ci się z bardzo ważnej rzeczy.
Księżna ukłoniła się Karolowi IX-mu i Katarzynie.
Następnie zwróciła z uszanowaniem swe słowa do królowej Nawarry.
— Czy Wasza królewska mość raczysz wsiąść do mojej lektyki?
— Jak najchętniej. Tylko zastrzegam sobie, ażebyś mnie odesłała z powrotem do Luwru.
— Ja, moja lektyka i moi ludzie, są do usług Waszej królewskiej mości.
Królowa Małgorzata wsiadła w lektykę i dała znak księżnej de Nevers, która także wsiadła i z uszanowaniem zajęła miejsce na przodzie.
Katarzyna i jej orszak powrócił do Luwru tą samą drogą, którą pierwej jechał.
Uważano, że królowa-matka przez całą drogę szeptała coś do ucha Karolowi IX-mu, wskazując po kilkakroć na panią de Sauve.
I za każdym razem, Karol IX-ty śmiał się po swojemu; śmiech ten był gorszy aniżeli groźba.
Małgorzata zaś, zaledwie tylko lektyka ruszyła z miejsca, i kiedy już nie potrzebowała obawiać się baczności Katarzyny, dobyła z rękawa karteczkę pani de Sauve i przeczytała co następuje:

„Odebrałam rozkaz przesłania dziś wieczór królowi Nawarry dwóch kluczy: jeden jest od pokoju, w którym jest uwięziony, drugi zaś od mego. Skoro już będzie u mnie, polecono mi zatrzymać go u siebie do szóstej zrana”.
„Niech się Wasza królewska mość namyśli, zdecyduje i za nic nie uważa mego życia”.

— Niema wątpliwości — powiedziała Małgorzata — użyto tej biednej kobiety za narzędzie, którym chcą nas wszystkich zgubić. Zobaczymy jednak, czy też to łatwo, jak mówi mój brat Karol IX-ty, zrobić z królowej Margot, zakonnicę.
— Od kogóż jest ten bilecik?... — zapytała księżna de Nevers, wskazując papier, który Małgorzata odczytywała z wielką uwagą.
— A!.. księżno!.. mam wiele rzeczy do powiedzenia ci — odrzekła Małgorzata, drąc bilecik na drobne kawałki.


Rozdział II.
ZWIERZENIA.

— Lecz przedewszystkiem dokąd się udamy? zapytała Małgorzata — spodziewam się, że nie na most Młynarski?.. Już dosyć napatrzyłam się na rzeź od wczorajszego dnia!
— Otrzymałam pozwolenie odprowadzić Waszą królewską mość...
— Przedewszystkiem, upraszam cię zapomnieć o mojej królewskiej mości... Odprowadzisz mnie więc...
— Do pałacu Gwizyuszów, jeżeli się tylko pani zgodzisz.
— Dlaczegóż nie!... Do ciebie, Henrieto; wszak księcia Gwizyusza tam niema?... i twego męża również?...
— O, nie!... — zawołała księżna z błyszczącemi z radości oczyma — nie!... niema ani mego szwagra, ani mego męża, ani nikogo. Jestem wolna, wolna jak powietrze, jak ptak, jak chmura... wolna, moja królowo, czy słyszysz?... Czy pojmujesz, ile to szczęścia zawiera w sobie ten wyraz: wolna?... Idę dokąd chcę, rozkazuję! A! biedna królowo!... nie jesteś wolną, dlatego też wzdychasz...
— Idziesz, dokąd chcesz, rozkazujesz! Czy to już dosyć? I na tem tylko ograniczasz swoję wolność? Nie, na taką wolność jesteś za bardzo wesołą?
— Wasza królewska Mość obiecałaś mi zwierzyć się.
— Znowu: Moja królewska mość; ej! bo się pogniewamy, Henrieto. Czyż już zapomniałaś o naszej umowie?
— Nie! Jestem twoją uniżoną sługą w obecności ludzi, lecz szczerą przyjaciółką, kiedy jesteśmy same. Czyż nie tak, pani?..
— Czyż nie tak, kochana Małgorzato?
— Tak, tak — rzekła królowa, śmiejąc się.
— Precz familijna nienawiści, precz wiarołomność przyjaźni; wszystko prosto, otwarcie, szczerze, słowem, związek obronny i odporny, z jednym celem, schwytania w locie, jeżeli się uda, przemijające szczęście.
— Tak, tak, Henrieto, a na znak zobopólnego przymierza uściśnijmy się.
I obiedwie zachwycające twarzyczki, jedna blada i smętna, druga rumiana, blond-włosa i wesoła, nachyliły się ku sobie i złączyły swe usta, tak, jak już złączyły swe myśli.
— A więc masz jakie nowiny? — zapytała księżna, z wielką ciekawością spoglądając na Małgorzatę.
— Alboż te dwa dni nie są pełne nowin?
— O! ja mówię o miłości, nie zaś o polityce. Jak będziemy w tym wieku, co pani Katarzyna, twoja matka, wtedy się będziem mogły nią zajmować. Lecz mamy dosyć czasu czekać na ten wiek, jeszcze przynajmniej ze dwadzieścia lat, moja piękna królowo. Mówmy o czem innem. Czy czasem nie pójdziesz zamąż?
— A za kogo? — zapytała, śmiejąc się, Małgorzata.
— A! uspokoiłaś mnie tą odpowiedzią.
— Tak, Henrieto! Lecz właśnie to, co ciebie uspakaja, mnie zatrważa. Powinnam iść zamąż?...
— Kiedy?..
— Jutro.
— A! biedna przyjaciółko! I czy to konieczne?
— Tak.
— Kroćset dyabłów! jak mówi pewien mój znajomy, to nieprzyjemnie.
— Masz znajomego, który mówi: kroćset dyabłów?.. śmiejąc się, zapytała Małgorzata.
— Tak.
— Któż to taki?
— Ciągle mnie wypytujesz, zamiast sama mówić. Dokończ, a ja wtedy zacznę.
— Otóż w kilku słowach powiem ci, o co rzecz chodzi: król Nawarry jest zakochany i mnie nie chce. Ja się nie kocham, lecz także nie chcę. Tymczasem powinniśmy oboje zmienić nasze myśli jeszcze przed jutrem, choćby tylko aby udawać...
— A. więc, zmień je, a możesz być pewną, że i on swe zmieni.
— Lecz właśnie to jest niepodobieństwem; gdyż mniej niż kiedykolwiek jestem usposobioną do zmiany naszych zobopólnych stosunków.
— Lecz co do twego męża?
— Henrieto, już powątpiewam, waham się.
— Dlaczegóż?
— Ze względu na religię, Czy ty znajdujesz jaką różnicę między katolikami i protestantami?
— Czy w polityce?
— Tak.
— O! bezwątpienia.
— A w miłości?
— Kochana przyjaciółko, my kobiety, jesteśmy takieini pogankami, że przypuszczamy do swojej miłości ludzi, wszystkich jakie tylko mogą istnieć sekt; co się zaś tyczy bogów, wyznajemy ich bardzo wielu...
— W osobie jednego, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła księżna z błyszczącem w oczach bałwochwalstwem — tak, tego, którego nazywają Eros-Cupido-Amor; tak, tego, który ma kołczan, opaskę na czole i skrzydła, Kroćset dyabłów, niech żyje nabożność!
— Jednak ty masz wyłączny sposób modlenia się; zabijasz hugonotów kamieniami.
— Niech sobie tam mówią... A! Małgorzato, jak to najlepsze myśli, najszlachetniejsze czyny, przekręcają usta pospólstwa!
— Pospólstwa!.. Lecz, zdaje mi się, że za ten czyn podziękował ci mój brat, Karol.
— Twój brat, Karol IX-ty, jest wielkim strzelcem, który trąbi w róg cały dzień, przez co taki chudy... Od takich, jak on, nie przyjmuję grzeczności. Zresztą, odpowiedziałam twemu bratu, Karolowi... Czyż nie słyszałaś mojej odpowiedzi?...
— Nie! mówiłaś tak cicho!
— Tem lepiej, udzielę ci więcej wiadomości. Lecz dokończże pierwej swego wyznania, Małgorzato?
— Otóż, jeżeli...
— Cóż?...
— Jeżeli kamień — rzekła z uśmiechem królowa — o którym mówił mój brat, Karol IX-ty, jest kamieniem historycznym, to wolę już nic więcej nie powiedzieć.
— Dobrze! — zawołała Henrieta — ty wybrałaś hugonota. Nie obawiaj się jednak; ażeby zaspokoić twoje sumienie, obiecuję ci wybrać sobie hugonota przy pierwszej sposobności.
— Zdaje się, że tym razem wybrałaś już sobie katolika.
— Kroćset dyabłów! — zawołała księżna.
— A! już rozumiem, rozumiem.
— Cóż to za jeden ten hugonot?
— Nie wybierałam go; ten młodzieniec niema i bezwątpienia nie będzie miał u mnie nigdy żadnego znaczenia.
— No lecz jak on wygląda? to wcale nie przeszkadza, abyś go opisała; wiesz przecież, jak jestem ciekawą.
— Piękny, jak Apollo belwederski jest ten młodzieniec... który unikając pogoni, ukrył się w moim pokoju.
— O!... o!... więc nie ty go zaprosiłaś?...
— Biedny chłopiec!... Nie śmiej się tak, Henrieto, on jeszcze zawieszony między życiem i śmiercią.
— Więc taki słaby.
— Ciężko ranny.
— O! to nieznośna rzecz; raniony hugonot... osobliwie też w tych czasach; lecz cóż ty robisz z tym hugonotem, który niema i bezwątpienia nie będzie miał dla ciebie nigdy żadnego znaczenia?
— Jest w moim gabinecie; schowałam go i pragnę uratować.
— Ładny, młody, raniony.... Ukryłaś go w swoim gabinecie, pragniesz go uratować?... Przynajmniej powinno obudzić się w nim uczucie wdzięczności.
— Ono się już obudziło... obawiam się tylko, czy nie jest silniejszem, aniżelibym sobie tego życzyła.
— Więc on cię zajmuje... ten nieszczęśliwy młodzieniec?
— Tylko w skutek ludzkości.
— Ludzkości! a! biedna królowo, ta cnota gubi zawsze naszą pleć!
— Wiesz, że król, królowa-matka, książę d’Alençon, nawet mój mąż... — mają wolny wstęp do moich pokojów.
— Więc chcesz mnie prosić, ażebym ukryła twego hugonotę, nieprawdaż?... to jest, dopóki będzie chory, z warunkiem jednak powrócenia go, skoro tylko wyzdrowieje?
— Figlarko!... — rzekła Małgorzata.
— Nie, przysięgam ci, że nie sięgam myślą tak daleko. Czyż nie możesz go tylko ukryć, zachować mu to życie, które ja uratowałam? Zapewniam cię, że byłabym ci bardzo wdzięczną. Jesteś wolna w pałacu Gwizyuszów, niemasz ani szwagra, ani męża, któryby cię podglądał lub męczył; oprócz tego, za twoim pokojem jest podobny jak u mnie gabinet, z tą tylko różnicą, że nikt niema prawa wchodzić do niego. A więc! pożycz mi tego gabinetu dla mego hugonoty; jak wyzdrowieje otworzysz mu klatkę a ptak uleci.
— Jest tu tylko jedna trudność, kochana królowo; oto, klatka już zajęta.
— Jakto, czyż i ty kogo ratowałaś?
— Właśnie odpowiedziałam to twemu bratu.
— A! rozumiem; dlatego też — mówiłaś tak cicho, że nie mogłam cię dosłyszeć.
— Posłuchaj, Małgorzato, to cudowna historya, wcale nie gorsza od twojej. Pozostawiwszy ci sześciu żołnierzy, powróciłam z drugimi sześcioma do pałacu Gwizyuszów, i przypatrywałam się jak palą i rabują dom, oddzielony od pałacu mego brata tylko ulicą des Quatre-Fils. Nagle usłyszałam krzyk kobiet i przekleństwa mężczyzn. Wychodzę na balkon, i przedewszyątkiem spostrzegam szpadę, która zdawała się oświecać swoim blaskiem całą tę scenę. Podziwiam ruchy tego wściekłego oręża; wiesz, jak ja lubię ładne rzeczy!... Naturalnie, zaczynam potem rozpoznawać rękę robiącą szpadą i osobę, do której ta ręka należy. Nakoniec, pośród bitwy i krzyków, rozpoznaję człowieka, i widzę... widzę bohatera, a! królowo! Ajaxa Telamona. Słyszę głos... głos stentora. Wpadam w uwielbienie, lękam się, drżę przy każdem cięciu, grożącem mu, przy każdym zamachu jego szpady; kwadrans czułam jakieś wzruszenie, którego do tej chwili nie doświadczałam, którego istnienia nie przeczuwałam nawet. Oniemiałam, zaledwie już mogłam oddychać; nagle mój bohater zniknął.
— Jakto?
— Pod kamieniem, którym rzuciła na niego jakaś staruszka; wtedy, tak jak Cyrus, odzyskałam mowę i Zaczęłam wołać: „Na pomoc, na pomoc!” Nasi żołnierze wypadli, porwali go i wnieśli do pokoju, o który prosisz dla swego protegowanego.
— A! rozumiem tę historyę tem lepiej kochana Henrieto, że ona prawie podobna do mojej.
— Z tą jednak różnicą, moja królowo, że służąc memu królowi i będąc ze mną jednej religii, nie potrzebuję wcale odsyłać od siebie pana Annibala de Coconnas.
— Nazywa się Annibal de Coconnas?... — zapytała, Małgorzata parsknąwszy od śmiechu.
— Straszne nazwisko, nieprawdaż?... — odrzekła Henrieta.
— Lecz ten, który je nosi, godzien jest niego. Co za rycerz, kroćset dyabłów! a ile on przelał krwi. Włóż, królowo, maskę, już przybyłyśmy.
— Po cóż mam kłaść maskę?
— Dlatego, że chcę ci pokazać mojego bohatera.
— Czy piękny?
— Wydawał mi się prześlicznym podczas bitwy. Wprawdzie, było, to w nocy przy blasku pochodni. Dzisiaj rano przy dziennem świetle, przyznam, że cokolwiek zbrzydł. Jednak sądzę, że będziesz z niego zadowoloną?
— A więc mego protegowanego nie będzie można umieścić w pałacu Gwizyusza; szkoda gdyż tutaj na ostatku przyszliby dopiero szukać hugonota.
— Dla czegóż nie. Każę go tu przynieść dziś wieczorem; jeden będzie leżał w kącie na prawo, drugi zaś w kącie na lewo.
— Lecz jak się dowiedzą, że jeden z nich jest hugonotem a drugi katolikiem, to się zjedzą nawzajem.
— O! tego, to niemasz się co obawiać. Pan de Coconnas tak jest zraniony w twarz, że nic prawie nie widzi; twój hugonot raniony w piersi — tak, że zaledwie się rusza. Oprócz tego, zalecisz mu milczenie co się tyczy religii, a wszystko pójdzie jak najlepiej.
— Dobrze!
— Wejdźmyż. To już rzecz skończona.
— Dziękuję ci — powiedziała Małgorzata, ściskając Henrietę za rękę.
— Tutaj — rzekła księżną de Nevers — zamieniasz się znowu na królowę; pozwólżeż mi służyć ci jako królowej Nawarry.
I księżna, wyszedłszy z lektyki, uklękła prawie, ażeby dopomódz wyjść Małgorzacie; następnie, wskazując jej drzwi pałacu, strzeżone przez dwóch żołnierzy rusznicami uzbrojonych, udała się za królową, zachowując pełną uszanowania powierzchowność, dopóki mogła być widzianą. Przyszedłszy do swego pokoju, księżna zamknęła drzwi i zawołała na garderobiany, żywą i przenikliwą Sycyliankę:
— Mica — zapytała ją po włosku — a cóż hrabia?
— Ma się lepiej.
— Cóż robi?
— Zdaje mi się, że teraz coś zajada.
— Dobrze — rzekła Małgorzata — powrót apetytu jest dobrym znakiem.
— A! prawda, zapomniałam, że jesteś uczennicą Ambrożego Paré. Idź Mica.
— Odsyłasz ją?
— Tak; przecież trzeba żeby ktoś czuwał.
Mica wyszła.
— Teraz — rzekła księżna — co chcesz? czy iść do niego, czy zawołać go tutaj?
— Ani to, ani to; chciałabym go widzieć nie będąc widzianą.
— Na cóż to wszystko, wszak jesteś W masce?
— Może mnie poznać po włosach, po rękach, po jakim klejnocie.
— A! jak jesteś przezorną od czasu pójścia za mąż!
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Na to jest tylko jeden sposób — mówiła dalej księżna.
— Jakiż?
— Zobaczyć go przez dziurkę od klucza.
— Dobrze! prowadź mnie więc.
Księżna wzięła Małgorzatę za rękę, poprowadziła ją do drzwi osłonionych dywanem, uklękła i przyłożyła oko do zamku, w którym nie było klucza.
— Właśnie — rzekła — widać go, — siedzi twarzą obrócony w tę stronę. Patrz.
Małgorzata zastąpiła miejsce księżnej i z kolei spojrzała przez dziurkę od klucza.
Coconnas siedział przed bogato zastawionym stołem i nie zważając na rany, — jadł doskonale.
— A! mój Boże!... — zawołała Małgorzata, odskoczywszy w tył.
— Cóż tam takiego?... — zapytała zdziwiona księżna.
— Niepodobna! Nie! O! na mą duszę! to on sam!
— Kto taki?
— Tss!... — mruknęła Małgorzata, wstając i chwytając księżnę za rękę.
— To ten sam co chciał zabić mego hugonota, wpadł za nim aż do mego pokoju, zranił go nawet w moich rękach. O!... Henrietto, co za szczęście, że mnie on nie widział!
— No, sama go widziałaś przy robocie; nie prawdaż, że piękny?...
— Nie wiem — powiedziała Małgorzata — gdyż patrzałam na tego, którego on napastował.
— A ten, którego on napastował, nazywa się?
— Lecz nie powtórzysz przy nim jego nazwiska?...
— Nie, ręczę ci.
— Hrabia Lérac de La Mole.
— Jakżeż on ci się wydaje?
— Pan de La Mole?
— Nie, pan de Coconnas.
— Na honor! — rzekła Małgorzata — przyznam ci się, że...
Tu się zatrzymała.
— Widzę, że gniewasz się na niego, za rany twojego hugonota.
— Lecz mi się zdaje — odrzekła z uśmiechem Małgorzata — że mój hugonot nic mu nie winien; ta blizna na twarzy...
— A więc skwitowali się i możemy ich pogodzić. Przyślij mi swego rannego.
— Nie, nie teraz; potem.
— A kiedyż?...
— Jak przeznaczysz dla swego osobny pokój.
— Lecz któryż?
Małgorzata spojrzała na swą przyjaciółkę, która po chwili milczenia także na nią spojrzała, i śmiać się zaczęła. — Niech i tak będzie! — powiedziała księżna.
— Związek więc nasz jest jeszcze ściślejszy aniżeli wprzódy?
— Wiecznie szczera przyjaźń!... — odrzekła królowa.
— A hasło, znak umówiony, jeżelibyśmy co od siebie potrzebowały?
— Potrójne imię twego potrójnego boga: „Eros”. „Cupido”, „Amor”.
I obie kobiety pożegnały się, ucałowawszy i uścisnąwszy za ręce przynajmniej ze dwadzieścia razy.


Rozdział III.
Bywa nieraz, że klucze otwierają drzwi, do których nie są przeznaczone.

Królowa Nawarry powróciwszy do Luwru, znalazła Gillonnę bardzo zakłopotaną.
Pani de Sauve przyszła tu pod niebytność Małgorzaty i przyniosła klucz, przysłany jej przez królowę-matkę.
Klucz ten był od pokoju, w którym siedział zamknięty Henryk.
Widocznem było, że Katarzyna, dla dopięcia jakiegoś celu, potrzebowała, ażeby Bearneńczyk przepędził tę noc u pani de Sauve.
Małgorzata, wziąwszy klucz, zaczęła go obracać w rękach na wszystkie strony.
Kazała sobie powtórzyć to, co powiedziała pani de Sauve, rozważyła każde słowo, i zdawało się jej, że przeniknęła zamiar Katarzyny.
Wzięła pióro, i napisała na kawałku papieru:

„Zamiast udać się dzisiejszego wieczoru do pani do Sauve, przyjdź do królowej Nawarry.
„Małgorzata.“

Następnie zwinęła karteczkę, wsunęła ją w wydrążenie znajdujące się w kluczu i rozkazała Gillonnie, ażeby, skoro noc nastąpi, klucz ten podsunęła pode drzwi więźnia.
Skończywszy to, Małgorzata pomyślała o biednym rannym; zamknęła wszystkie drzwi, weszła do gabinetu i z wielkiem zadziwieniem ujrzała La Mola, ubranego w swoje suknie, poszarpane i zbluzgane krwią.
La Mole zobaczywszy ją, usiłował powstać; lecz nie mogąc się utrzymać, padł na kanapę, przerobioną na prędce na łóżko.
— Co pan robisz? — zapytała Małgorzata — dlaczego nie dopełniasz przepisów doktora? Kazałam panu pozostać w spokoju, a pan, zamiast mi być posłusznym, postępujesz przeciwnie.
— O, pani! — rzekła Gillonna — ja temu nie jestem winna. Prosiłam, błagałam pana hrabiego, ażeby nic robił tego głupstwa, lecz oświadczył mi stanowczo, że nie pozostanie dłużej w Luwrze.
— Chce opuścić Luwr! — powiedziała Małgorzata, patrząc z zadziwieniem na młodzieńca, który spuścił oczy.
— Lecz to jest niepodobieństwem. Pan nie jesteś w stanie chodzić, pan jesteś blady i sił pozbawiony; patrz pan, jak ci jeszcze drżą nogi. Dziś rano, nie można było zatamować krwi z rany w ramieniu.
— Pani! — odrzekł młodzieniec. — O ile wczoraj składałem dzięki Waszej królewskiej mości, za udzielenie mi schronienia, o tyle dzisiaj błagąm cię, pozwól mi ztąd odejść.
— Lecz ja — rzekła zdziwiona Małgorzata nie pojmuję pańskiego nierozsądnego zamiaru; postępek ten, gorszy jest od niewdzięczności.
— A! pani! — zawołał La Mole, składając ręce — żywię w mem sercu uczucie, które dla ciebie, królowo, nigdy nie wygaśnie.
— Nie może ono trwać długo — powiedziała Małgorzata, wzruszona tonem głosu, który nie dozwalał wątpić o szczerości słów młodzieńca — gdyż albo rany otworzą się i umrzesz pan w skutek ujścia krwi, albo poznają w tobie hugonota, i nie ujdziesz pan stu kroków, a już cię dobiją.
— Muszę jednak opuścić Luwr! — szepnął La Mole.
— Musisz! — zawołała Małgorzata, utkwiwszy w niego swe przezroczyste oczy, i lekko bledniejąc. — A! rozumiem, daruj pan. Bezwątpienia za Luwrem znajduje się osoba, która się bardzo o pana niepokoi. Jest to bardzo naturalnem, panie de La Mole, i ja to pojmuję. Dlaczegóż mi pan od razu tego nie powiedziałeś? albo raczej, dlaczegóż ja o tem wpierw niepomyślałam? Kiedy kto daje komu schronienie, ten jest obowiązany myśleć i o stosunkach serca swego gościa, i leczyć jego duszę, również jak i ciało.
— Niestety!... — odrzekł La Mole — mylisz się pani bardzo. Jestem prawie sam jeden na świecie, a zupełnie sam jeden w Paryżu, gdzie mnie nikt nie zna. Morderca mój, jest pierwszym człowiekiem, z którym mówiłem w tym mieście; a Wasza królewska mość, jesteś pierwszą kobietą, która raczyła ze mną rozmawiać.
— Dla czegóż więc, chcesz się pan oddalić?.. — zapytała zdumiona Małgorzata.
— Dlatego — odpowiedział La Mole — że Wasza królewska mość nie spoczywałaś wczorajszej nocy; dzisiejszej zaś...
Małgorzata zarumieniła się. — Gillonno! — powiedziała — noc nadchodzi, sądzę, że już czas odnieść klucz.
Gillonna uśmiechnęła się i wyszła.
— Lecz — mówiła dalej Małgorzata — jeżeli pan jesteś w Paryżu sam jeden i bez przyjaciół, cóż poczniesz?
— Pani! przyjaciół znajdę wkrótce; podczas mojej ucieczki, stanęła mi w myśli moja matka katoliczka; zdawało mi się, że ją widzę unoszącą się przedemną z krzyżem w ręku, na drodze prowadzącej do Luwru: wtedy to uczyniłem ślub, że jeśli mnie Bóg ocali, przyjmę wiarę mojej matki. Bóg wyświadczył mi więcej, pani, nie tylko zachował mi życie, lecz zesłał mi anioła na pocieszenie tego życia.
— Lecz pan nie jesteś w stanie chodzić, po zrobieniu kilkudziesięciu kroków, padniesz bez zmysłów.
— Pani! próbowałem dzisiaj rano chodzić po tym gabinecie; prawda, że stąpam zwolna i że chód ten sprawia mi ból dotkliwy; lecz bylebym się tylko dostał na plac Luwru, o reszcie nie myślę; zdaje się zupełnie na los szczęścia.
Małgorzata opuściła głowę na rękę i głęboko się zamyśliła.
— A król Nawarry? — zapytała — już pan o nim nie mówisz. Zmieniając religię, czy zmieniasz pan zarazem zamiar pozostawania u niego w służbie?
— Pani! — odpowiedział La Mole, blednąc — Wasza królewska mość dotknęłaś prawdziwej przyczyny mojego pragnienia oddalić się ztąd jak najprędzej... Wiem, że król Nawarry znajduje się w wielkiem niebezpieczeństwie, i że zaledwie powaga Waszej królewskiej mości jako księżniczki Francuzkiej, jest w stanie uratować jego głowę.
— Jakto, panie? — zapytała Małgorzata — o czem chcesz mówić, o jakich to wspominasz niebezpieczeństwach?
— Pani! — odrzekł La Mole, wahając się — w tym gabinecie słychać wszystko.
— Prawda! — powiedziała do siebie Małgorzata — książę Gwizyusz już mi o tem wspominał.
Następnie głośno dodała:
— I cóż pan słyszałeś?.
— Najprzód, rozmowę, jaką Wasza królewska mość miałaś dziś rano z bratem.
— Z Franciszkiem?... — zawołała Małgorzata, rumieniąc się.
— Z księciem d’Alençon, tak, pani; następnie, skoro Wasza królewska mość wyszłaś, słyszałem rozmowę Gillonny z panią de Sauye.
— I te to dwie rozmowy?...
— Tak, pani. Wasza królewska mość zaledwie tydzień jak jesteś zamężną, i kochasz swojego męża. Małżonek twój przyjdzie, jak już przyszli książę d’Alençon i pani de Sauve. On pewnie zechce ci odkryć swoje tajemnice. Ja nie powinienem ich znać wcale; byłbym niegrzecznym... a nie mogę być... nie powinienem być... a nadewszystko, nie chcę być niegrzecznym.
Głos, jakim La Mole wymówił ostatnie słowa, jego pomieszanie, otworzyły nagle oczy Małgorzacie.
— A!... — zawołała — więc pan wszystka słyszałeś, co było mówione w tym pokoju.
— Słyszałem, pani.
Te słowa wymówił La Mole zaledwie tu słyszanym głosem.
— I pan chcesz oddalić się ztąd, dzisiaj wieczorem, dzisiaj w nocy, jedynie dlatego, ażeby już więcej nic nie słyszeć?
— Gotów nawet jestem tej chwili, jeżeli Wasza królewska mość na to zezwolisz.
— Biedne dziecię!... — rzekła Małgorzata, tonem głębokiego współczucia.
Zdziwiony tak łagodną odpowiedzią, zamiast której spodziewał się surowych słów, La Mole bojaźliwie podniósł głowę: jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Małgorzaty, i spoczął na nim, jakby przyciągany siłą magnetyczną.
— Więc czujesz się panie de La Mole niezdolnym do ukrycia tajemnicy?... — zapytała łagodnie Małgorzata, która wsparta na poręczy krzesła i na pół ukryta w cieniu ciężkiej firanki, napawała się przyjemnością czytania w sercu młodzieńca, będąc dla niego niewidzialną.
— Pani!... — powiedział La Mole — mam dziwny charakter; nie dowierzam sobie, a szczęście bliźniego mnie oburza.
— Czyje szczęście?... — zapytała Małgorzata uśmiechając się. — A tak! szczęście króla Nawarry. Biedny Henryk!
— Widzisz, Wasza królewska mość, że on szczęśliwy — zawołał żywo La Mole.
— Szczęśliwy?...
— Tak jest, ponieważ go Wasza królewska mość żałujesz.
Małgorzata zaczęła wyskubywać jedwab ze swego woreczka i strzępić złote torsady.
— A więc pan nie chcesz widzieć się z królem Nawarry?... — zapytała. — Czy już pan postanowiłeś?...
— Obawiam się, ażebym w tej chwili nie przeszkodził Jego królewskiej mości.
— Az księciem d’Alençon, moim bratem?
— O pani!... — zawołał La Mole — z księciem d’Alençon... nie, nie; skoro się nie chcę widzieć z królem Nawarry, tem bardziej z księciem d’Alençon.
— Dlatego, że?... — zapytała Małgorzata wzruszona do tego stopnia, że głos jej drżał.
— Dlatego, że będąc złym hugonotem, nie mogę być wiernym sługą Jego królewskiej mości króla Nawarry; katolikiem znowu nie jestem tak dobrym, ażebym był godnym znajdować się w liczbie przyjaciół panów d’Alençon i Gwizyusza.
Tym razem, Małgorzata była zmuszoną spuścić oczy; odpowiedź La Mola odezwała się w głębi jej serca.
Nie mogła sobie wytłomaczyć, czy słowa młodzieńca były jej przyjemne, czy też bolesne.
W tej chwili weszła Gillonna.
Małgorzata zapytała ją spojrzeniem, na które Gillonna odpowiedziała potakującem skinieniem głowy.
A więc oddała klucz królowi Nawarry.
Małgorzata jeszcze raz rzuciła wejrzenie na La Mola, który blady, zwiesiwszy głowę na piersi, wyglądał jak człowiek, cierpiący fizycznie i moralnie.
— Panie de La Mole, jesteś dumnym — powiedziała — nie śmiem więc uczynić ci przełożenia, na które bezwątpienia się nie zgodzisz.
La Mole wstał, postąpił krok naprzód, i chciał ukłonić się na znak gotowości w wypełnieniu danych mu rozkazów, lecz ból palący, silny, przenikający, wycisnął łzę z jego oczu; czując, że może upaść, schwycił się za firankę.
— Widzisz więc — zawołała Małgorzata, poskoczywszy ku niemu i przyjmując go w swoje objęcia — widzisz, że jeszcze nie możesz obejść się bez mojej pomocy.
Uśmiech zaledwie dostrzeżony przemknął po ustach La Mola.
— O! tak — szepnął, jak bez powietrza, którem oddycham, jak bez światła, za pośrednictwem którego widzę.
W tej chwili dało się słyszeć trzykrotne pukanie we drzwi.
— Słyszysz, pani?... — zawołała strwożona Gillonna.
— Już!... — poszepnęła Małgorzata.
— Czy mam otworzyć?
— Zaczekaj. Może to król Nawarry.
— O! pani!... — zawołał La Mole, któremu po usłyszeniu słów królowej, wymówionych tak cicho, że tylko Gillonna powinna je była słyszeć, powróciły wszystkie siły. — Pani! błagam cię na kolanach, pozwól mi wyjść żywym lub umarłym. Pani! miej litość nademną! O! nic mi nie odpowiadasz. Dobrze więc! zacznę mówić, a wtedy spodziewam się, że mnie pani wypędzisz.
— Milcz nieszczęśliwy!... — zawołała Małgorzata, znajdująca wielką rozkosz w słuchaniu wyrzutów młodzieńca. — Milcz pan!
— Pani!... — odparł La Mole — powtarzam ci, że w tym gabinecie wszystko słychać. O! nie zmuszaj mnie pani, umrzeć śmiercią, jakiejby nawet najokropniejszy kat nie mógł wymyśleń.
— Milczenie! milczenie!... — powiedziała Małgorzata.
— O! pani, więc niemasz litości, nie chcesz mnie słuchać, nie chcesz mnie nawet zrozumieć. Wiedz, że cię ko....
— Milczenie, mówię panu!... — przerwała Małgorzata, zatykając usta młodzieńca, delikatną i pachnącą rączką, a którą La Mole schwycił, i dotknął drżącemi usty.
— Lecz... — szepnął La Mole.
— Lecz zamilcz już raz, moje dziecię! Jak śmiesz nie słuchać swojej królowej.
Następnie, szybko wyszła z gabinetu, zamknęła za sobą drzwi, i oparłszy się o ścianę, przycisnęła ręką, mocno bijące serce.
— Otwórz, Gillonno!... — powiedziała. Gillonna wyszła z pokoju, i po chwili, twarz króla Nawarry, nacechowana dowcipem, i w której przebijało się cokolwiek niedowierzania, ukazała się z po za portyery.
— Pani żądałaś się ze mną widzieć?... — rzekł król Nawarry do Małgorzaty.
— Tak jest. Czy Wasza królewska mość odebrałeś mój list?
— Przyznaję się, że nie bez zadziwienia — odpowiedział Henryk, oglądając się z niedowierzaniem, które jednak wkrótce znikło.
— I nie bez niespokojności, nieprawdaż, panie?... — dodała Małgorzata.
— Przyznaję się pani i do tego. Jednak będąc otoczonym ze wszech stron nieubłaganymi nieprzyjaciółmi i przyjaciółmi, może daleko groźniejszymi od samych nieprzyjaciół, przypomniałem sobie, że pewnego razu w oczach pani jaśniała wspaniałomyślność; było to w wieczór naszego ślubu; innego razu, widziałem w tym wzroku jaśniejące męztwo; było to w dniu wczorajszym, w dniu, w którym miałem zginąć.
— Tak, to prawda — powiedziała Małgorzata uśmiechając się, gdy tymczasem Henryk pragnął zgłębić tajemnice jej serca.
— Mając na uwadze to wszystko i przeczytawszy list pani, natychmiast postanowiłem co mi czynić wypada: bez przyjaciół, uwięzionemu, bezbronnemu królowi Nawarry, nic nie pozostaje, jak tylko umrzeć, umrzeć śmiercią głośną, śmiercią, któraby została zapisaną na kartach historyi; umrzeć nareszcie, zdradzonym od własnej żony; przychodzę więc, pani...
— Najjaśniejszy panie!... — odrzekła Małgorzata — wiem, że powiesz co innego, skoro się dowiesz, iż wszystko co się w tej chwili dzieje, jest dziełem osoby, która cię kocha... i którą ty kochasz.
Henryk tylko co się nie cofnął przy tych słowach, a jego szare oczy, z chciwością rzucały z pod czarnych brwi zapytania królowej.
— O! uspokój się, Najjaśniejszy panie — rzekła królowa, śmiejąc się. — Ja wcale nie mam żadnego prawa uważać się za tę osobę.
— Lecz — powiedział Henryk — to pani przysłałaś mi ten klucz; to pismo jest twoje.
— W samej rzeczy, tę kartkę, ja napisałam. Lecz co się tyczy klucza, jest to rzecz zupełnie inna. Dosyć ci wiedzieć, Najjaśniejszy panie, że takowy przeszedł przez ręce czterech kobiet, za nim do ciebie się dostał.
— Czterech kobiet!... — zawołał zdziwiony Henryk.
— Tak, przez ręce czterech kobiet — powtórzyła Małgorzata — przez ręce królowej — matki, pani de Sauve, moje i Gillonny.
Henryk zaczął pojmować zagadkę.
— Teraz, panie, pomówmy o rzeczy — powiedziała Małgorzata — a nadewszystko, pomówmy otwarcie. Czy to prawda, że Wasza królewska mość, jak już mówią powszechnie, jesteś gotów przejść na łono katolicyzmu?
— Zwykłe plotki.. Ja jeszcze o tem nie myślałem.
— Jednak teraz już się zdecydowałeś?
— To jest, myślę to uczynić. Jakżeż pani chcesz? W dwudziestym roku być prawie królem... Są okoliczności, które są godne mszy.
— Między innemi i życie, nieprawdaż?
Henryk nie mógł się wstrzymać od lekkiego uśmiechu.
— Wasza królewska mość nie zupełnie wyjawiasz swoje myśli — zauważyła Małgorzata.
— To, czego się potrzeba domyślać, zostawiam moim sprzymierzeńcom; pani wiesz, że jesteśmy tylko sprzymierzeńcami; gdybyś pani chciała być naraz i moim sprzymierzeńcem... i...
— I żoną, nieprawdaż, Najjaśniejszy panie?
— Na honor, tak... i moją, żoną.
— Wtedy?
— Wtedy, byłoby co innego: może starałbym się nawet zostać królem hugouotów, jak oni mówią... Teraz... muszę się zadawalać swojem życiem.
Małgorzata spojrzała na Henryka tak dziwnym wzrokiem, że w umyśle mniej przenikliwym niż króla Nawarry, wzrok ten mógłby obudzić podejrzenie.
— I czy jesteś, Najjaśniejszy panie pewnym, że cel swój osiągniesz?
— Prawie — odpowiedział Henryk — pani wiesz, że teraz niczego nie można być pewnym.
— W rzeczy samej — rzekła Małgorzata — Wasza królewska mość okazujesz tyle umiarkowania i obojętności dla rzeczy nawet interesujących, że gdy zrzekniesz się korony i zmienisz nawet religię, sprawiedliwie mogą się spodziewać, że się zrzeczesz i związku z księżną Francuską.
W słowach tych mieściło się tak głębokie znaczenie, że Henryk zadrżał pomimowolnie.
Lecz, stłumiwszy wzruszenie z szybkością błyskawicy, odpowiedział:
— Pomyśl pani, że w tej chwili jestem pozbawiony własnej woli. Uczynię to, co mi rozkaże król Francyi. Gdyby zaś zapytano mnie o jaką kwestyę, dotyczącą mojego tronu, honoru i życia, wcale nie opierałbym swych praw na naszym przymuszonym związku, i wołałbym zagrzebać się w jakim zamku, jako strzelec, lub w jakim klasztorze, jako pokutnik.
To straszne zdanie się na swój los, to wyparcie się wszystkiego ziemskiego, przestraszyło Małgorzatę.
Sądziła, że rozwód już został ułożony pomiędzy Karolem IX-ym, Katarzyną i królem Nawarry.
Lecz czyż to, że jest siostrą jednego a córką drugiej, nie przeszkodzi im, wybrać ją na ofiarę? Doświadczenie mówiło jej, że na tych stosunkach nie można opierać swego bezpieczeństwa. Miłość własna przemówiła w sercu młodej kobiety, a raczej młodej królowej.
— Wasza królewska mość, jak uważam — powiedziała Małgorzata, nieco uszczypliwym tonem — niewiele masz zaufania w gwiaździe, błyszczącej nad czołem każdego monarchy?
— A!... — zawołał Henryk — nie mam zaufania dlatego, iż nie mogę dojrzeć swej gwiazdy pośród chmur, które w tym czasie zebrały się nad moją głową.
— A gdyby też tchnienie młodej kobiety rozpędziło te chmury, i gwiazda zabłysła jaśniej aniżeli wprzódy?
— To bardzo trudno!... — powiedział Henryk.
— Czyż Wasza królewska mość powątpiewasz o istnieniu takiej kobiety?
— Nie; lecz tylko powątpiewam o jej władzy.
— Zapewne chcesz Wasza królewska mość powiedzieć: o jej dobrej woli?
— Powiedziałem: o jej władzy, i jeszcze raz powtarzam. Kobieta bywa rzeczywiście silną tylko wtedy, kiedy miłość i korzyść są dla niej połączone w jednakowym stopniu; jeżeli jedno z tych uczuć góruje, w takim razie kobieta, jak Achilles, może być zwyciężoną. Na miłość zaś takiej kobiety, jeżeli się nie mylę, nie mogę liczyć wcale.
Małgorzata milczała.
— Słuchaj, pani — mówił dalej Henryk — po ostatniem uderzeniu w dzwon Saint-Germain-l’Auxerrois, musiałaś pani pomyśleć, jakim sposobem mogłabyś przywrócić sobie wolność, której cię pozbawiono jedynie dlatego, ażeby zgładzić wszystkich moich stronników. Ja zaś, musiałem myśleć, jakim sposobem uratować swe życie. To było rzeczą najważniejszą i najpilniejszą... Wiem, że tracimy Nawarrę. Lecz czemże jest utrata Nawarry, w porównaniu z wolnością i prawem głośnego mówienia w swoim pokoju, czegoś pani nie śmiała czynić wtedy, kiedy cię podsłuchiwano z tego oto gabinetu.
Pomimo wysiłku Małgorzata nie była w stanie powściągnąć uśmiechu.
Król Nawarry powstał i zamierzał oddalić się do swoich pokoi; już bowiem jedenasta godzina wybiła, i w Luwrze wszyscy spali, a przynajmniej udawali, że są pogrążeni we śnie.
Henryk postąpił trzy kroki ku drzwiom.
Nagle zatrzymał się, jak gdyby dopiero w tej chwili przypomniał sobie powód, dla którego przyszedł do królowej, i dodał:
— Ale, ale; czy nie masz mi pani już nic do powiedzenia, czy nie zechcesz dać mi możności dla podziękowania ci za wczorajsze wstawienie się za mną w zbrojowni króla? W istocie, przybyłaś pani w samą porę; dlatego nie mogę zaprzeczyć, że zjawiłaś się na scenie, jak starożytne bóstwo, i jakby jedynie po to, ażeby mi ocalić życie, — Nieszczęśliwy!... — zawołała królowa stłumionym głosem, i porywając swego męża za rękę. — Jakto, czyż nie widzisz, że nic jeszcze nie jest uratowane, przeciwnie, wszystko zagrożone: i wolność i korona i życie?.. Biedny zaślepieńcze! Nieprawdaż, że mój list uważałeś tylko za oznaczenie schadzki? Sądziłeś, że Małgorzata, oburzona twoją oziębłością, chce przeciw temu coś przedsięwziąć.
— Ależ pani — rzekł Henryk zdziwiony — przyznaję...
Małgorzata wzruszyła ramionami, z wyrazem twarzy, niepodobnym do oddania.
W tejże chwili dały się słyszeć szybkie kroki po za tajemnemi drzwiczkami.
Małgorzata pociągnęła króla w stronę tych drzwiczek.
— Słuchaj!... — wyrzekła.
— Królowa-matka wychodzi ze swoich pokoi — odezwał się ktoś cicho drżącym z bojaźni głosem, po którym Henryk poznał natychmiast panią de Sauve.
— Dokąd idzie?... — zapytała Małgorzata.
— Do Waszej królewskiej mości.
Coraz cichszy szelest jedwabnej sukni dał poznać, że się pani de Sauve oddaliła.
— O! o!... — zawołał Henryk.
— Wiedziałam o tem — odrzekła Małgorzata.
— I ja się tego również obawiałem — podchwycił Henryk — oto dowód, patrz pani.
I gwałtownym poruszeniem odpiął czarny kaftan aksamitny, pod którym Małgorzata spostrzegła delikatną kolczugę stalową i długi sztylet medyolański.
— Dobrze, że się Wasza królewska mość uzbroiłeś — zawołała Małgorzata — chodź, Najjaśniejszy panie, chodź, zakryj tę zbroję; prawda, że to idzie królowa-matka, lecz idzie sama...
— Jednakże...
— To ona, słyszę ją, ciszej.
I, nachyliwszy się Henrykowi do ucha, coś mu szepnęła.
Henryk natychmiast ukrył się za kotarą łóżka.
Małgorzata zaś, ze zwinnością tygrysicy rzuciła się do gabinetu, gdzie był ukryty La Mole, i schwyciła go za rękę.
— Milczenie!.. — wyrzekła, zbliżając się ku niemu tak blizko, iż uczuł jej oddech. — Milczenie!
Następnie, powróciwszy do swego pokoju, i zamknąwszy drzwi, rozpuściła włosy, przecięła sztyletem wszystkie sznurki u sukni i rzuciła się na łóżko.
już był czas po temu; klucz obrócił się w zamku. Katarzyna miała klucze, otwierające wszystkie drzwi w całym Luwrze.
— Kto tam? — zawołała Małgorzata, gdy tymczasem Katarzyna rozstawiała u drzwi czterech, towarzyszących jej zwykle dworzan.
Małgorzata, jakby przelękniona tak niespodziewanem wejściem do jej sypialni, zerwała się z łóżka, i w białym negliżu ukazała się z po za kotary. A zobaczywszy Katarzynę, zbliżyła się do niej z tak dobrze udanem zadziwieniem, że nawet wychowankę Florencyi oszukała, i ucałowała z szacunkiem rękę swej matki.


Rozdział IV.
DRUGA NOC PO ŚLUBIE..

Królowa-matka szybkiem spojrzeniem obrzuciła cały pokój.
Aksamitne pantofelki, lezące przy łóżku, suknie Małgorzaty porozrucane po krzesłach, oczy, które przecierała, ażeby z nich sen odpędzić, wszystko to przekonywało Katarzynę, że wistocie przebudziła swoję córkę.
Katarzyna uśmiechnęła się uśmiechem kobiety, osiągającej swój cel, i przysunąwszy krzesło, powiedziała:
— Usiądźmy i pomówmy, Małgorzato.
— Słucham cię, pani.
— Nadszedł czas — rzekła Katarzyna, zamykając oczy z powolnością, właściwą ludziom głęboko zamyślonym lub starającym się maskować — nadszedł czas, moja córko, w którym powinnaś już pojmować, o ile twój brat i ja, staramy się zapewnić ci szczęście.
Wstęp ten był zastraszającym dla tych, którzy znali Katarzynę.
— Co też ona mi powie?.. — pomyślała Małgorzata.
— Niema wątpliwości — mówiła dalej córa Florencyi — że wydając cię za mąż, spełniliśmy akt polityczny. Albowiem bardzo często, okoliczności zmuszają tych, co rządzą, czynić wbrew własnej ich woli. Lecz zbłądziliśmy, moje biedne dziecię; nie sądziliśmy, ażeby obojętność króla Nawarry, dla Małgorzaty młodej, pięknej i uwielbianej, była tak silną.
Małgorzata wstała, i oddała królowej-matce, pełen głębokiego uszanowania ukłon.
— Dopiero dziś wieczorem dowiedziałam się — mówiła Katarzyna — gdyż inaczej byłabym cię odwiedziła wcześniej; dowiedziałam się, że twój mąż ani myśli wykonywać obowiązków, nietylko względem tak pięknej kobiety, lecz nawet względem księżniczki krwi królewskiej.
Małgorzata westchnęła, Katarzyna mówiła dalej:
— W rzeczy samej, król Nawarry publicznie utrzymuje jednę z moich dam honorowych, którą uwielbia aż do szaleństwa; pogardza zaś miłością kobiety, z którą go połączono. Jest to nieszczęście, któremu my, pomimo, że mamy tyle władzy, zaradzić jednak nie możemy; gdy tymczasem, każdy szlachcic w naszem królestwie, będąc w tym samym wypadku, ukarałby śmiałka, bądź to wyzywając go na pojedynek osobiście, bądź to za pośrednictwem swego syna.
Małgorzata spuściła głowę.
— Już dawno spostrzegłam — mówiła dalej Katarzyna — i poznaję po twych czerwonych oczach, po twych gorzkich obelgach na panią de Sauve rzucanych, że rana zadana twemu sercu, nie zważając na wszystkie twoje usiłowania, nie przestaje sączyć krwi.
Małgorzata zadrżała, bo lekkie zmarszczki sfalowały powierzchnię firanek łóżka; lecz szczęściem, Katarzyna nie spostrzegła tego poruszenia.
— Ranę tę — mówiła dalej z coraz wzrastającą czułością — ranę tę, moje dziecię, ręka matki powinna zagoić. Ci, którzy zamyślając zapewnić ci szczęście, wydali cię za mąż i tobą się zajmują, uważają, że Henryk, król Nawarry, każdej nocy udaje się do innych, a nie twoich pokoi; ci, którzy nie mogą przeszkodzić, iżby taki królik co chwila znieważał kobietę, twojej piękności, twojego stopnia, twoich zasług, pogardą i zaniedbaniem co się tyczy potomstwa, ci nakoniec, którzy widzą, że ten zuchwały człowiek, przy pierwszej wydarzonej sposobności, gotów jest targnąć się na naszą familię i wygnać cię z twego własnego domu; czyż ci niemają prawa, rozłączając cię z nim, zabezpieczyć twoję przyszłość w sposób godny ciebie i twego stanu?
— Lecz, pani! — odrzekła Małgorzata — pomimo tych uwag pełnych macierzyńskiej miłości, i które z należnym szacunkiem umiem cenić, śmiem przedstawić Waszej królewskiej mości, że król Nawarry jest moim mężem.
Katarzyna uczyniła poruszenie gniewu, i zbliżywszy się do Małgorzaty, powiedziała:
— On twoim mężem! Czyż, żeby być mężem i żoną, dosyć jest błogosławieństwa kościoła; czyż pobłogosławienie małżeństwa, zawiera się tylko w słowach księdza? On twoim mężem! E! moja córko, gdybyś była panią de Sauve, odpowiedź ta byłaby możliwą. Lecz wbrew naszym oczekiwaniom, od czasu, gdy Henrykowi Nawarskiemu nadałaś prawo nazywania cię swoją żoną, oddał on prawa swej zony innej, a nawet w tej chwili — mówiła Katarzyna coraz głośniej — chodź, chodź ze mną, ten klucz otwiera drzwi od pokojów pani de Sauve; zaraz się przekonasz...
— O! mów pani ciszej, ciszej, błagam cię! — powiedziała Małgorzata. — Pani nietylko się mylisz, lecz jeszcze...
— Cóż takiego?
— Obudzisz pani mego męża.
Przy tych słowach, Małgorzata powstała z rozkosznym wdziękiem, pozwalając igrać rozpiętej nocnej sukni, której krótkie rękawy dawały widzieć cudowne kontury ramienia i rękę prawdziwie królewską, wzięła kandelabr z różowemi świecami i, odrzuciwszy kotarę łóżka, uśmiechając się wskazała matce paluszkiem, szlachetny profil, czarne włosy i usta na pół otwarte króla Nawarry, który zdawał się być pogrążonym w głębokim śnie.
Blada, z błędnym wzrokiem, z ciałem, przegiętem w tył, jak gdyby przepaść otworzyła się przed jej stopy, Katarzyna nie krzyknęła, lecz wydała jęk głuchy.
— Widzisz, pani — rzekła Małgorzata — że pozwalasz obrażać swe uszy niesłusznemi potwarzami.
Katarzyna rzuciła okiem na Małgorzatę a następnie na Henryka.
Łączyła ona w myśli, to blade i wilgotne czoło, te oczy, otoczone cokolwiek żółtemi plamami, z uśmiechem Małgorzaty i gryzła swe delikatne usta z niemą wściekłością.
Małgorzata pozwoliła matce patrzeć niejakiś czas na ten obraz, który wzbudzał w niej uczucie strachu, jakim przejmowała głowa Meduzy.
Następnie opuściła kotarę, i idąc na palcach, zbliżyła się do Katarzyny; zająwszy obok niej miejsce na krześle, zapytała:
— Więc co pani mówisz?
Katarzyna kilka chwil badała tę szczerość młodej kobiety; lecz nagle, jak gdyby jej ostre spojrzenia stępiały o spokojność Małgorzaty, odpowiedziała:
— Nic, nic.
I wspaniałymi kroki wyszła z pokoju.
Skoro tylko jej chód zaczął niknąć w oddaleniu, kotara łóżka rozwarła się, i Henryk z błyszczącym wzrokiem, wstrzymanym oddechem i drżącemi rękami, padł na kolana przed Małgorzatą.
Miał tylko na sobie krótkie spodnie i żelazną koszulę.
Małgorzata ściskając go za rękę z całego serca, nie mogła się wstrzymać od śmiechu.
— A! pani, a! Małgorzato! jakim sposobem zdołam ci się wywdzięczyć?...
I Henryk zaczął okrywać jej rękę pocałunkami, które nieznacznie zaczęły się zbliżać do ramion młodej kobiety.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała Małgorzata, zwolna się usuwając.
— Czyż zapomniałeś, że w tejże samej chwil, biedna kobieta, której jesteś winien życie, cierpi za ciebie? Pani de Sauve — dodała po cichu — zrobiła ci ofiarę ze swej zazdrości, i przysłała cię do mnie; ofiarując zaś swą zazdrość, być może, składa na ofiarę i życie; wszak wiesz lepiej, niżeli kto inny, Najjaśniejszy panie, jak gniew mej matki jest straszny.
Henryk zadrżał i powstał, zamierzając wyjść.
— O! lecz niema się czego lękać — dodała Małgorzata z zachwycającą kokieteryą.
— Klucz został ci wręczony bez niczyjej namowy, i mogą sobie pomyśleć, że dzisiaj raczyłeś mnie przełożyć nad inną.
— Ja ciebie zawsze przekładam, Małgorzato; gdybyś tylko chciała zapomnieć...
— Mów ciszej, Najjaśniejszy panie, ciszej — przerwała mu królowa, parodiując słowa, zaledwie przed dziesięciu minutami powiedziane przez nią królowej-matce — słyszą cię z gabinetu, a ponieważ jeszcze nie zupełnie jestem wolną, proszę cię więc, Najjaśniejszy panie, nie mów tak głośno.
— O! o!... — zawołał Henryk IV-ty uśmiechając się. — Prawda; zapomniałem, że zapewne nie mnie przeznaczono odegrać koniec tej zajmującej sceny. Ten gabinet...
— Wejdźmy do niego, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — będę miała zaszczyt przedstawić Waszej królewskiej mości odważnego szlachcica, rannego podczas strasznej katastrofy. Młodzieniec ten przybiegł do Luwru, ażeby cię zawiadomić o grożącem niebezpieczeństwie.
Królowa poszła ku drzwiom gabinetu.
Henryk postępował za żoną.
Drzwi otworzyły się, i król stanął osłupiały na widok młodego mężczyzny w gabinecie, przeznaczonym na wszystkie niespodzianki.
Lecz La Mole zmieszał się jeszcze bardziej, znalazłszy się nagle przed królem Nawarry.
Henryk rzucił ironiczne spojrzenie na Małgorzatę, obojętnie na niego spoglądającą.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała Małgorzata — rzeczy doszły do tego stopnia, iż obawiam się, ażeby nie zamordowano w moim pokoju tego młodego szlachcica, zostającego w usługach Waszej królewskiej mości, i którego biorę pod swą opiekę.
— Najjaśniejszy panie!... — odparł młodzieniec — jestem hrabia Lerac de la Mole, którego Wasza królewska mość oczekiwałeś, i o którym wspominał nieszczęśliwy pan de Teligny, zabity w moich oczach.
— A! a!... — rzekł Henryk — królowa wręczyła mi pański list; lecz pan powinieneś mieć jeszcze list od pana d’Auriac, gubernatora Langwedoku.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie; rozkazano mi oddać go Waszej królewskiej mości, zaraz po przybyciu do Paryża.
— Dlaczegóż więc pan tego nie uczyniłeś?
— Najjaśniejszy panie, byłem wczoraj wieczorem w Luwrze; lecz Wasza królewska mość tak byłeś zajęty, iż mnie nie raczyłeś przyjąć.
— Prawda!... — rzekł król — lecz dlaczegóż pan nie kazałeś wręczyć mi tego listu przez kogo innego?
— Pan d’Auriac rozkazał mi go oddać tylko do rąk własnych Waszej królewskiej mości; nadmienił bowiem, że w liście tym znajdują się wiadomości, których nie może powierzyć byle komu.
— W — rzeczy samej — powiedział król, czytając odebrany list — radzi mi on, ażebym opuścił Luwr i udał się do Béarn. Pan d’Auriac jest moim prawdziwym przyjacielem, pomimo że jest katolikiem, a jako gubernator prowincyi wiedział bezwątpienia co się gotuje. Lecz do kata, mój panie, trzeba mi było oddać ten list przed trzema dniami a nie dzisiaj?
— Miałem już zaszczyt powiedzieć Waszej królewskiej mości, że pomimo pośpiechu, zaledwie wczoraj przybyłem.
— To źle, to źle — mruczał król — w tej chwili bylibyśmy już bezpieczni w Roszelli, lub gdziekolwiek w otwartem polu, otoczeni dwoma lub trzema tysiącami rycerzy.
— Najjaśniejszy panie, już się stało — rzekła zcicha Małgorzata — a zamiast próżno tracić czas, żałując przeszłości, czyby nie było lepiej pomyśleć o przyszłości?
— Będąc na mojem miejscu — powiedział Henryk, rzucając pytające spojrzenie na królowę — czy miałabyś pani jakąkolwiek nadzieję?
— O! bez wątpienia; uważam każdą grę, jako partyę o trzech robrach; dopiero przegraliśmy jednego.
— A!... — rzekł Henryk cicho — gdybym wiedział, że pani weźmiesz udział w mojej grze....
— Gdybym chciała przejść na stronę twoich przeciwników — odpowiedziała Małgorzata — zdaje się, żebym nie potrzebowała tak długo czekać.
— To prawda!... — odparł Henryk. — Jestem niewdzięczny, i jak pani mówisz, wszystko jeszcze można dzisiaj naprawić.
— Życzę ci, Najjaśniejszy panie wszystkiego dobrego — rzekł La Mole — lecz dzisiaj już nie mamy admirała.
Henryk uśmiechnął się śmiechem prostaka, śmiechem, który dwór poznał dopiero wtenczas, kiedy został królem Francyi.
— Lecz, pani!... — powiedział król, bacznie spoglądając na la Mola — ten szlachcic nie może tu pozostać; w każdej Chwili mogą go odkryć. Cóż pani zamyślasz z nim zrobić?
— Najjaśniejszy panie, czy nie moglibyśmy go oddalić z Luwru? Wszak się we wszystkiem z sobą zgadzamy.
— To będzie trudno.
— Najjaśniejszy panie, czy pan de la Mole nie mógłby znaleźć pomieszczenia w domu Waszej królewskiej mości?
— Pani mówisz do mnie, jak gdybym był jeszcze królem hugonotów, a osobliwie, jak gdybym jeszcze władał narodem. Wszak pani wiesz, że jestem już na pół nawrócony.
Każda inna kobieta, przy tej wydarzonej sposobności, nie zaniedbałaby odpowiedzieć; On jest katolikiem.
Lecz królowa chciała zmusić Henryka, ażeby ją prosił o to, czego sobie sama życzyła.
La Mole widząc, że jego opiekunka milczy, i obawiając się stąpać na ślizkim gruncie dworu, tak niebezpiecznego, jakim był wtedy dwór Francyi, także milczał.
— Ależ?.. — zawołał Henryk, przebiegając powtórnie wzrokiem list, przywieziony przez La Mola.
— Gubernator Prowancyi pisze do mnie, że matka pańska była katoliczką, i że z tego powodu jest tak dalece do pana przywiązany.
— I mnie — rzekła Małgorzata — mówiłeś coś panie, hrabio, o uczynionym ślubie, wskutek którego masz zmienić religię? Lecz moje myśli mieszają się; objaśnij mnie więc panie de la Mole. Zdaje się, że i pan hrabia tego żądałeś i król togo po panu wymaga.
— Tak jest. Lecz Wasza królewska mość tak ozięble przyjęła moje objaśnienia — odparł la Mole — iż nie śmiałem...
— A to dlatego, że to wcale do mnie nic należy, mój panie. Wytłomacz to pan królowi.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł la Mole. — Gdym ścigany był przez morderców, bezbronny, prawie umierający od dwóch ran, zdawało mi się, że widmo mojej matki, z krzyżem w ręku, wskazuje mi drogę do Luwru. Wtedy uczyniłem ślub, że jeżeli wyratuję się, przyjmę wiarę mej matki, której Bóg dozwolił opuścić swój grób, ażeby była moją przewodniczką podczas tej strasznej nocy. Bóg przywiódł mnie tutaj, Najjaśniejszy panie. Tutaj znajduję się pod podwójną opieką: księżniczki Francuskiej i króla Nawarry. Życie moje ocalone zostało cudownym sposobem, teraz muszę tylko spełnić ślub. Jestem gotów zostać katolikiem.
Henryk zmarszczył brwi.
Będąc sceptykiem, rozumiał, że można wyrzec się religii dla wyrachowania, lecz bardzo powątpiewał, iżby można się jej wyrzec wskutek wiary.
— Król więc nie chce przyjąć pod swoję opiekę mego klienta — pomyślała Małgorzata.
La Mole czuł swoje drażliwe położenie.
Ale Małgorzata, z właściwy kobietom delikatnością, wybawiła go od tej nieprzyjemności.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała. — Zapomnieliśmy, że ranny potrzebuje odpoczynku. Ja sama upadam ze znużenia. A! trzymaj go gdyż blednie.
La Mole w istocie bladł, lecz bladł wskutek ostatnich słów Małgorzaty, które sobie tłomaczył zgodnie ze swemi życzeniami.
— I cóż pani?... — rzekł Henryk. — Nie może być nic prostszego; wszak możemy opuścić pana de la Mole?
Młodzieniec rzucił na Małgorzatę błagające spojrzenie, i nie zważając na obecność dwóch ukoronowanych osób, padł na krzesło, wycieńczony bólem i znużeniem.
Małgorzata pojęła miłość w tem spojrzeniu, a rozpacz w tej słabości.
— Najjaśniejszy panie!.. — powiedziała. — Wypada Waszej królewskiej mości, coś zrobić dla tego młodego szlachcica, który poświęcał życie dla swego króla, gdyż pomimo ran, pośpieszył tutaj zawiadomić cię o śmierci admirała i Téligny’ego; wypada więc, mówię Waszej królewskiej mości, zrobić dla niego łaskę, za którą całe życie będzie ci wdzięcznym.
— Jakąż, pani?... — zapytał Henryk. — Rzeknij, a rozkazy twoje natychmiast wypełnię.
— Pan de la Mole przepędzi dzisiejszą noc obok Waszej królewskiej mości; sam zaś, Najjaśniejszy panie, będziesz spał na tem oto łóżku. Ja, wskutek pozwolenia swego małżonka monarchy — dodała Małgorzata uśmiechając się — zawołam Gillonnę i położę się do łóżka; gdyż upewniam cię, Najjaśniejszy panie, że również jak ty i pan de la Mole, potrzebują spoczynku.
Henryk miał rozum, a może nawet za wielki; w późniejszym czasie, wyrzucili mu go, jego przyjaciele i nieprzyjaciele.
Zrozumiał też. że Małgorzata usuwając go od siebie miała do tego prawo, prawa zaś tego nabyła wskutek jego ku niej oziębłości.
Oprócz tego, za tę oziębłość, Małgorzata już się zemściła, uratowawszy mu życie.
Dlatego odpowiedź Henryka nie tchnęła miłością własną.
— Pani!... — powiedział — jeżeli pan de la Mole będzie w stanie udać się do mego mieszkania, w takim razie ustąpię mu swego własnego łóżka.
— Lecz mieszkanie Waszej królewskiej mości — odrzekła Małgorzata — nikomu w tych czasach nie może zapewnić bezpieczeństwa; roztropność nawet wymaga, ażebyś Wasza królewska mość pozostał tutaj do jutra.
I, nie czekając na odpowiedź króla, Małgorzata zawołała Gillonnę, rozkazała przynieść poduszki, i posłać w nogach króla dla La Mola, który tak był szczęśliwym ze czci mu wyświadczonej, że mógł był przysiądz, iż rany jego zupełnie się już zagoiły.
Małgorzata oddała królowi głęboki ukłon i przyszedłszy do swego pokoju ze wszech stron zamkniętego, rzuciła się na łóżko.
— Teraz — powiedziała do siebie Małgorzata — pan de La Mole powinien jutro znaleźć protektora w Luwrze, i ten, kto dzisiaj udawał głuchego, jutro tego pożałuje.
Następnie dala znak Gillonnie, ażeby się do niej zbliżyła, dla odebrania ostatnich rozkazów.
Gillonna zbliżyła się.
— Gillonno! — powiedziała królowa, zniżając głos — potrzeba, ażeby jutro, pod jakimkolwiek bądź pozorem, mój brat książę d’Alençon, przyszedł tu przed ósmą godziną.
Druga godzina wybiła w Luwrze.
La Mole przez chwilę rozmawiał o polityce z królem, który wkrótce zasnął i zaczął chrapać, jak gdyby spał na swojem łóżku, wysłanem skórami niedźwiedzi bearneńskich.
La Mole zasnąłby może również jak i król; lecz Małgorzata nie spała.
Przewracała się ona z boku na bok, a szelest tego ruchu mieszał myśli i niszczył sen młodzieńca.
— On jeszcze tak młody — mówiła do siebie Małgorzata, usypiając — tak bojaźliwy, a może nawet, a! to będzie rzecz ciekawa: może nawet będzie śmieszny; oczy jednak ma prześliczne... figurę zachwycającą; lecz jeżeli... jeżeli... jest tchórzem!.. Uciekał... wyrzeka się wiary... to źle; a! tak pięknie zaczęłam marzyć; dalej!... Zostawmy wypadki naturalnemu biegowi, poddając je opiece potrójnego bóstwa tej roztrzepanej Henriety.
Nad rankiem Małgorzata zasnęła, szepcząc: „Eros”, „Cupido”, „Amor”.


Rozdział V.
WOLA KOBIETY JEST WOLĄ BOGA.

Małgorzata nie myliła się. Gniew, wzniecony w głębi serca Katarzyny, w skutek komedyi, której zawiązanie już widziała, lecz rozwiązaniu zapobiedz nie mogła, musiał się na kimś wywrzeć.
Królowa-matka zamiast powrócić do siebie, udała się wprost do swojej damy honorowej.
Pani de Sauve spodziewała się podwójnych odwiedzin: myślała, czy czasem nie przyjdzie Henryk; obawiała się zaś, ażeby nie przyszła królowa-matka.
Na pół ubrana, spoczywając w łóżku, podczas kiedy Dariola czuwała w przedpokoju, nagle usłyszała klucz, obracający się w zamku, a następnie wolne kroki, które wydałyby się cięźkiemi, gdyby nie były zgłuszone przez miękki dywan.
Karolina obawiała się, ażeby nieprzeszkodzono Darioli uprzedzić jej, podparłszy się więc na łokciach i nadstawiwszy ucha, czekała z wytężonym wzrokiem.
Podniesiono portyerę, i przed zalęknioną, kobietą ukazała się Katarzyna do Médicis.
Katarzyna wydawała się spokojną; lecz pani de Sauve, przeszło od dwóch lat przyzwyczajona czytać z jej wyroku, zrozumiała, że spokojność ta maskuje wiele ponurych myśli, a może nawet straszną zemstę.
Pani de Sauve, ujrzawszy Katarzynę, chciała wyskoczyć z łóżka, lecz Katarzyna wstrzymała ją poruszeniem ręki.
Biedna Karolina pozostała jakby przykuta na miejscu, starając się zjednoczyć w sobie wszystkie siły, dla wstrzymania zbliżającej się burzy.
— Czy przesłałaś klucz królowi Nawarry? — zapytała Katarzyna głosem, w którym nie można było dostrzedz żadnej zmiany, tylko usta jej coraz bardziej bladły.
— Tak, pani — odpowiedziała Karolina, napróżno starając się nadać swemu głosowi taką samą pewność, jaką miał głos Katarzyny.
— I widziałaś go?
— Kogo? — zapytała pani de Sauve.
— Króla Nawarry.
— Nie, pani, lecz go oczekuję. My słałam nawet, usłyszawszy jak się klucz w zamku obrócił, że to on przychodzi.
Na tę odpowiedź, która albo zupełnie uniewinniała panią de Sauve, albo wykazywała jej udawanie, Katarzyna zadrżała i konwulsyjnie skurczyła pulchną i krótką rękę.
— Lecz ty wiesz dobrze — powiedziała Katarzyna złośliwie uśmiechając się — wiesz dobrze, Carlotto, że król Nawarry dzisiejszej nocy nie przyjdzie do ciebie.
— Ja, pani, mam o tem, wiedzieć! — zawołała Karolina z doskonale udanem zdziwieniem.
— Tak, ty! — Jeżeli nie przyjdzie — odrzekła młoda kobieta, truchlejąc na te słowa — więc zginął.
Karolina kłamała odważnie, wiedziała bowiem, że wrazie wykrycia najmniejszej poszlaki jej przeniewierzenia się, czeka ją straszna zemsta.
— Lecz czy ty nie pisałaś czego do króla Nawarry, Carlotta mia? — zapytała Katarzyna, złowieszczo się uśmiechając.
— Nie, pani! — odpowiedziała Karolina z zupełną, szczerością — zdaje mi się, że Wasza królewska mość, nie kazała mi czynić tego.
Przez chwilę trwało milczenie, podczas którego Katarzyna spoglądała na panią de Sauve wzrokiem, jakim wąż czyhający na ptaka, stara się go zamagnetyzować, iżby tem łatwiej mógł go schwytać.
— Może myślisz, żeś piękna — rzekła Katarzyna — może sądzisz, żeś zręczna, nieprawdaż?
— Nie, pani — odpowiedziała Karolina — wiem tylko, że Wasza królewska mość byłaś zawsze na mnie łaskawą, skoro szło o moję piękność lub zręczność.
— Otóż wiedz — zawołała Katarzyna — zapalając się gniewem — wiedz, żeś się myliła, sądząc tak, a ja, że kłamałam, mówiąc to do ciebie: jesteś brzydką i głupią, w porównaniu z moją córką Margot.
— To święta prawda, pani — powiedziała Karolina — i nigdy nie śmiałabym temu przeczyć, zwłaszcza, w obecności Waszej królewskiej mości.
— Król Nawarry — mówiła, dalej Katarzyna — przekłada nad ciebie moję córkę, co, jak sądzę, wcale nie zgadza się z twojemi życzeniami, i nie dzieje się zgodnie z naszą zobopólną umową.
— Pani! — powiedziała Karolina, która na ten raz zapłakała nie z przymusu — jeżeli to prawda, w takim razie jestem bardzo nieszczęśliwą.
— Prawda, prawda! — odrzekła Katarzyna, utkwiwszy w Karolinie dwa oczne promienie, jak dwa sztylety.
— Lecz któż mógł wzbudzić tę myśl w sercu Waszej królewskiej mości? — zapytała Karolina.
— Idź do królowej Nawarry, a znajdziesz tam swego kochanka.
— A! — zawołała pani de Sauve.
Katarzyna wzruszyła ramionami.
— Czy jesteś zazdrosną? — zapytała królowa-matka.
— Ja?... — odpowiedziała pani de Sauve, zbierając wszystkie opuszczające ją siły.
— Tak, ty!.. ciekawam też poznać zazdrość francuzki.
— Lecz — rzekła pani de Sauve — jak Wasza królewska mość możesz wymagać, ażeby moja zazdrość była czem innem, jak miłością własną?.. Kocham króla Nawarry tylko o tyle, o ile to jest zgodnem z zamiarami Waszej królewskiej mości.
Katarzyna patrzała na panią de Sauve przez chwilę, badawczym wzrokiem.
— Być może, że to, co mi mówisz, jest prawdą — szepnęła królowa-matka.
— Wasza królewska mość czytasz w mem sercu.
— Które jest zupełnie mi oddane?
— Rozkaż, pani, a przekonasz się.
— Dobrze więc! jeżeli jesteś gotową poświęcić się dla mnie, Carlotto, wymagam, ażebyś nie przestawała być zakochaną w Henryku, a nadewszystko bądź zazdrosną,... zazdrosną, jak Włoszka.
— Lecz, pani — zapytała Karolina — jakżeż to Włoszki są zazdrośne?
— Ja ci to powiem — odpowiedziała Katarzyna.
I wyszła również po cichu i powoli jak weszła.
Karolina zmięszana tym blaskiem oczu, błyszczących, jak oczy kota lub pantery, nie zdołała przy jej wyjściu wymówić ani jednego słowa.
Nie śmiała prawie oddychać, i westchnęła dopiero wtedy, gdy już usłyszała, że drzwi znowu się zamknęły i kiedy Dariola przyszła ją uwiadomić, iż straszne zjawisko rzeczywiście zniknęło.
— Dariolo!... — powiedziała pani de Sauve — przysuń sobie fotel i przepędź tę noc przy mnie. Proszę cię o to, gdyż boję się pozostać samą.
Dariola była posłuszną; lecz pomimo towarzystwa swojej pokojówki, pomimo światła lampy, której nie kazała gasić, pani de Sauve nie zasnęła jak nad rankiem.
Metaliczny glos Katarzyny, brzmiał jej ciągle w uszach.
Małgorzata, chociaż zasnęła nad świtem, przebudziła się jednak na dźwięk trąb i szczekanie psów.
Spiesznie powstała z łóżka, i zaczęła przywdziewać na siebie ranny negliż.
Następnie przywołała swoje kobiety, i rozkazała wprowadzić do przedpokoju dworzan, towarzyszących zwykle królowi Nawarry; potem otworzywszy drzwi prowadzące do gabinetu w którym spali Henryk i de la Mole, wzrokiem przywitała tego ostatniego, do męża zaś rzekła:
— Chodźmy, Najjaśniejszy panie; to nie dosyć, że przekonałeś królowę-matkę o tem, co nie jest w istocie; powinieneś jeszcze przekonać cały swój dwór, o panującej pomiędzy nami zupełnej zgodzie. Lecz uspokój się — dodała z uśmiechem — i pamiętaj na me słowa, którym okoliczności dodają wielkiej wagi. Dzisiaj, ostatni raz poddaję Waszą królewską mość pod tę straszną próbę.
Król Nawarry uśmiechnął się, i rozkazał wprowadzić dworzan.
Podczas, gdy go ci ostatni pozdrawiali, Henryk udał, że spostrzega na łóżku Małgorzaty swój płaszcz.
Zaczął więc usprawiedliwiać się przed swym dworem, iż ich bez ceremonii przyjmuje, wziął płaszcz z rąk zarumienionej Małgorzaty i przypiął go do ramienia.
Następnie, obróciwszy się znowu do swych dworzan, zapytał o nowiny z miasta i dworu.
Małgorzata z pod oka uważała, jakie też wrażenie wywoła na twarzach obecnych, zgoda pomiędzy królem i królową Nawarry, w tej chwili jednak wszedł do pokoju herold z kilku dworzanami, i oznajmił księcia d’Alençon.
Ażeby go znaglić do przybycia dość było Gillonnie powiedzieć mu, że król spędził noc u królowej.
Franciszek wpadł do pokoju tak raptownie, że o mało co nie powywracał tych, którzy przed nim weszli.
Pierwsze spojrzenie rzucił na Henryka.
Drugie dopiero padło na Małgorzatę.
Henryk lekko mu się skłonił.
Twarz Małgorzaty wyrażała najgłębszy spokój.
Drugiem spojrzeniem, błędnem lecz badawczem, książę obrzucił cały pokój; spostrzegł na łóżku rozrzuconą pościel, dwie poduszki, leżące na wezgłowiu, i kapelusz króla na krześle.
Franciszek zbladł, lecz natychmiast przybrał wyraz obojętności.
— Bracie Henryku!... — zapytał — czy przyjdziesz dzisiaj grać z królem w piłkę?
— Czy to król czyni mi ten zaszczyt i zaprasza mnie do siebie?... — zapytał Henryk — czy też ty, mój szwagrze, dajesz mi ze swej strony to zapytanie.
— Nie, król mc mi o tem nie wspominał — odrzekł książę cokolwiek zmieszany — lecz wszakże z nim grywasz zwykle?
Henryk uśmiechnął się, albowiem od tego czasu, kiedy z nim grał po raz ostatni, zaszło tyle i tak ważnych wypadków, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby Karol IX-ty zmienił swoich zwykłych graczów.
— Przyjdę, bracie!... — odpowiedział z uśmiechem Henryk.
— Przyjdź!... — podchwycił książę.
— Już odchodzisz?... — zapytała Małgorzata.
— Już, siostro.
— Czy się tak bardzo śpieszysz?
— Nie mam ani chwili czasu do stracenia.
— A jeżeli zatrzymam cię na kilka minut?
Podobna prośba w ustach Małgorzaty była tak rzadką, że brat spoglądał na nią, blednąc i czerwieniejąc naprzemian.
— Co ona mu chce powiedzieć?... — pomyślał Henryk, niemniej zdziwiony niż książę d’Alençon.
Małgorzata, jakby odgadując myśl swego męża, zwróciła się ku niemu.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedziała doń z czarującym uśmiechem. — Możesz się udać do Jego królewskiej mości; tajemnica, którą chcę powierzyć memu bratu, jest ci znaną, i Wasza królewska mość odmówiłeś mi już przychylenia się do mej prośby. Nie chcę więcej naprzykrzać ci się, powtarzając w twojej obecności prośbę, która jak mi się zdaje, była dla ciebie nieprzyjemną.
— Co takiego?... — zapytał Franciszek, spoglądając na nich z zadziwieniem.
— A! a!.. — zawołał Henryk, czerwieniąc się ze złości — wiem, co pani chcesz powiedzieć. Prawdziwie, bardzo żałuję, że nie mam więcej wolności. Nie mogę ofiarować panu de la Mole swojej opieki, która go wcale nic obroni; zresztą, nie jestem wcale od tego, iżbym nie miał przedstawić niemu bratu d’Alençon, osoby, które tak mocno panią obchodzi. Być może — dodał, wymawiając z przyciskiem ostatnie słowa — być może, iż mój brat uzna za właściwe, ażeby pan de la Mole pozostał... tutaj... w blizkości pani... co byłoby najlepiej, nieprawdaż?
— Dobrze idzie — pomyślała Małgorzata — we dwóch gotowi są uczynić to, czego żaden z nich sam nie byłby uczynił.
I otworzyła drzwi do gabinetu, przywołała rannego młodzieńca, a zwracając się do Henryka, powiedziała:
— Do pana należy objaśnić memu bratu, z jakiego tytułu zajmujemy się panem de la Mole.
Henryk, wpadłszy w zasadzkę, w kilku słowach opowiedział księciu d’Alençon, o przybyciu la Mola do Paryża, i o jego zranieniu w chwili, gdy chciał mu wręczyć list od pana d’Auriac.
Gdy książę obrócił się, la Mole, który tylko co wyszedł z gabinetu, znalazł się naprzeciw niego.
Franciszek, ujrzawszy przed sobą pięknego z bladem obliczem młodzieńca, uczuł w głębi serca rodzącą się trwogę.
Małgorzata odrazu zraniła jego zazdrość i miłość własną.
— Mój bracie!... — powiedziała królowa — ręczę ci, że ten młody szlachcic będzie bardzo pożytecznym temu, kto go zechce użyć. Jeżeli go przyjmiesz do siebie, znajdzie on w tobie możnego opiekuna, ty zaś w nim wiernego sługę. Wiesz, że w teraźniejszych czasach, korzystnie jest otaczać się stronnikami, mój bracie; nadewszystko zaś temu — dodała tak cicho, że tylko książę d’Alençon mógł ją dosłyszeć — kto jest chciwym władzy, a na nieszczęście, trzecim jest z rzędu księciem Francuskim.
I położyła palec na ustach, ażeby dać poznać Franciszkowi, iż nie dokończyła jeszcze głównej myśli.
— Zresztą — dodała Małgorzata — być może, że nie uznasz za przyzwoite, iżby ten młodzieniec znajdował się tak blizko moich pokoi.
— Siostro!... — rzekł szybko Franciszek. — Jeżeli pan de la Mole zechce, natychmiast może się przenieść do mego mieszkania, gdzie, jak mi się zdaje, będzie zupełnie bezpiecznym. Byleby tylko był do mnie przywiązany, będę go kochał.
Franciszek kłamał, gdyż już z całej duszy nienawidził la Mola.
— Dobrze, dobrze... a więc nie zawiodłam się — mówiła do siebie Małgorzata, widząc, że Henryk zmarszczył brwi. — A! jak uważam, chcąc wami powodować, potrzeba koniecznie kierować jednym przy pomocy drugiego.
Potem dopełniając myśli, dodała:
— Dobrze idzie, Małgorzato; Henrieta będzie z ciebie zadowoloną.
W pół godziny później, la Mole, wysłuchawszy napomnień Małgorzaty i ucałowawszy rąbek jej szaty, zeszedł po schodach, wiodących do pokoi księcia d’Alençon.
W przeciągu dwóch czy trzech dni, zgoda pomiędzy Henrykiem i jego żoną widocznie się ustaliła.
Uwolniono Henryka od smutnej konieczności wyrzekania się publicznie wyznania protestanckiego; pozwolono mu wyprzeć się go przed spowiednikiem króla, i zmuszono go do codziennego uczęszczania na mszę odprawianą w Luwrze.
Wieczorem, przy wszystkich udawał się on do pokoi żony, wchodził przez wielkie podwoje, rozmawiał z nią chwil kilka, a potem, skrytemi drzwiczkami przechodził do pani de Sauve, która nie zaniedbała uprzedzić go, o odwiedzinach Katarzyny i o grożącem mu niebezpieczeństwie.
Henryk, ostrzegany z obydwóch stron, podwoił czujność, względem królowej-matki, tembardziej, że czoło Katarzyny zaczęło się wyjaśniać.
Pewnego nawet dnia, Henryk spostrzegł na jej ustach uśmiech, bardzo dlań życzliwy.
Tego właśnie dnia, zaledwie zgodził się zjeść kilka jajek, które sam kazał ugotować, i napić się wody, którą w obecności jego zaczerpnięto z Sekwany.
Morderstwa jeszcze trwały, chociaż już nie były dokonywane z tak wielką jak przed tem zażartością.
Tak wielką liczbę wymordowano hugonotów, że już ich mało co pozostało.
Większa część była wymordowaną; wielu uciekło, niewielu się ukryło.
Czasami, w tym lub owym cyrkule miasta wszczynał się zgiełk.
Zgiełk ten był zwiastunem, że lud wynalazł hugonotę.
Wtedy, odbywano egzekucyę, w obec większego lub mniejszego zgromadzenia, pospólstwa, zależnie od tego, gdzie nieszczęśliwy został schwytany, czy w zaułku, czy też w takiem miejscu, iż mógł uciekać.
W ostatnim przypadku była to uroczystość dla całej dzielnicy, gdyż katolicy, zamiast już nasycić się wytępianiem nieprzyjaciół, stali się jeszcze bardziej chciwymi krwi.
Czem mniej pozostawało ofiar, tem jeszcze straszniej je prześladowano.
Karol IX-ty wielką znajdował rozkosz w polowaniu na hugonotów; później, kiedy już sam nie mógł należeć do tych łowów, napawał się hałasem, sprawianym przez innych polujących.
Pewnego dnia, powracając z gry w piłkę, która również jak polowanie była jego ulubioną zabawą, wszedł do swej matki, z twarzą promieniejącą z radości, w towarzystwie kilku swoich dworzan.
— Matko! — zawołał, rzucając się w objęcia Katarzyny, starającej się odgadnąć powód jego radości.
— Moja matko, dobra nowina! Na szatana! czy wiesz? wynaleziono sławmy trup pana admirała, który już mieliśmy za stracony.
— A! a! — zawołała Katarzyna.
— O! mój Boże, tak. Oboje myśleliśmy, że psy rozszarpały jego tułów, nieprawdaż, moja matko? ale stało się inaczej. Mój lud, mój kochany lud, mój dobry lud, powziął pyszną myśl, Powiesił admirała na szubienicy Montfaucon.
— I cóż z tego? — powiedziała Katarzyna.
— Co z tego, moja kochana matko? — odparł Karol IX-ty. — Oto mam wielką chęć, jeszcze raz zobaczyć trupa tego szanownego męża. Śliczna pogoda. Zdaje mi się, że wszystko dzisiaj zakwitło. Powietrze przepełnione świeżością i zapachem; jestem zdrów, jak już dawno nie byłem. Jeżeli zechcesz, kochana matko, wsiądziemy na koń i pojedziemy do Montfaucon.
— Pojechałabym chętnie, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — lecz oznaczyłam schadzkę, której nie radabym opuścić; a co większa, wybierając się w odwiedziny do osoby tak znakomitej jak pan admirał, wypadałoby wezwać dwór cały. Będzie to sposobność dla spostrzegacza, do czynienia ciekawych spostrzeżeń. Zobaczymy: kto pojedzie, a kto pozostanie.
— Masz słuszność, kochana matko; odłóżmy tę wycieczkę na jutro. Tymczasem, porozsyłaj zaproszenia ze swej strony, ja... albo lepiej nie zapraszajmy nikogo. Powiemy tylko, że tam będziemy, a wtedy, każdy będzie mógł udać się za nami, lub pozostać, według swej woli. Do widzenia, kochana matko; pójdę trąbić na rogu.
— Karolu, zabijasz się. Ambroży Parć ciągle ci to mówi, i ma słuszność; ta zabawka nic jest dla ludzi z twoją siłą.
— Ba, ba, ba! — rzekł Karol. — Chciąłbym wiedzieć na pewno, że od tego umrę. Wtedy pochowałbym tu wszystkich, nawet Henryka, który jak zapewnia Nostradamus, będzie kiedyś moim następcą.
Katarzyna zmarszczyła brwi.
— Nie wierz, mój synu, rzeczom niepodobnym do prawdy — powiedziała królowa-matka — lecz oszczędzaj swe zdrowie.
— Zatrąbię tylko dwie lub trzy pobudki; trzeba przecież rozweselić psów; inaczej mogą pozdychać biedne zwierzęta! Wartoby poszczuć niemi jakiego hugonota. Toby je zabawiło.
Karol IX-ty wyszedł z pokoju swej matki, udał się do zbrojowni, zdjął ze ściany róg i wydobył z niego tony tak silne, że przyniosłyby zaszczyt samemu Rolandowi.
Nie do pojęcia było, jakim sposobem, z tego słabego, cierpiącego ciała, i z tych ust bladych, wyjść mogło tak potężne dęcie.
Katarzyna istotnie kogoś oczekiwała, jak oświadczyła synowi.
W kilka minut po jego wyjściu, jedna z dam honorowych przyszła jej coś powiedzieć do ucha.
Królowa uśmiechnęła się, wstała, skłoniła się swoim dworzanom i wyszła z pokoju.
Florentczyk René, ten sam, z którym król Nawarry tak dyplomatycznie się przywitał w wieczór Ś-go Bartłomieja, wszedł do modlitewni królowej-matki.
— A! to ty René — powiedziała Katarzyna. — Oczekiwałam cię z niecierpliwością.
René ukłonił się.
— Czy odebrałeś wczoraj karteczkę, którą do ciebie pisałam?
— Miałem ten zaszczyt.
— I cóż? czy sprawdziłeś horoskop, ułożony przez Ruggieri, co we wszystkich punktach, zgadza się zupełnie z przepowiednią Nostradamusa, zapewniającego, że moi trzej synowie panować będą?... Od kilku dni, stan rzeczy bardzo się zmienił, René, i pomyślałam sobie: może być, że i los stanie się nam bardziej przyjaznym.
— Ranił — powiedział Rene, potrząsając głową — Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wypadki nic rządzą losem, przeciwnie, los rządzi wypadkami.
— Pomimo to, wszak powtórzyłeś działanie, nieprawdaż?
— Tak, pani — odpowiedział René — być ci posłusznym, jest moim pierwszym obowiązkiem.
— I jakiż otrzymałeś wypadek.
— Ten sam, co i wprzódy, pani.
— Jak to! czarne jagnię znowu wydało trzy okrzyki.
— Znowu, pani.
— Co przepowiednią jest trzech strasznych śmierci w mojej rodzinie? — wyjąkała Katarzyna.
— Tak, niestety! — odparł René.
— I cóż dalej?
— Następnie, pani, znalazłem w jego wnętrznościach, jak to już widzieliśmy w dwóch pierwszych próbach, wątrobę poruszoną z miejsca, i przewróconą na drugą stronę.
— Zmiana dynastyi. Zawsze, zawsze, — zawsze! — wyjąkała Katarzyna chrypliwym głosem — René, trzeba jednak temu zapobiedz.
René potrząsnął głową.
— Powiedziałem już Waszej królewskiej mości — odrzekł Florentczyk — że los rządzi wypadkami.
— Tak myślisz? — zapytała Katarzyna.
— Tak, pani.
— Czy pamiętasz, horoskop Joanny d’Albret? Powtórz go pokrótce, a zobaczymy. Ja sama już go nie pamiętam.
Vives honoraia — rzekł René — morieris reformidata, regina amplificaberc.
— To znaczy, jak sądzę — odparła Katarzyna — żyć będziesz czczona, a jej brakowało najpierwszych potrzeb do życia; biedna kobieta! Umrzesz, będąc postrachem, a my się z niej naigrawaliśmy. Będziesz większą, aniżeli będąc królową, a umarła, i jej wielkość pochowana w grobie, na którym nawet zapomnieliśmy położyć jej imienia.
— Wasza królewska mość źle tłomaczysz, vives honorata. Królowa Nawarry rzeczywiście żyła czczona, ponieważ za życia cieszyła się miłością; swych dzieci i poszanowaniem swych stronników; miłością i poszanowaniem, tembardziej szczeremi, że była biedną.
— No dobrze — powiedziała Katarzyna — pomińmy już, vires honorata lecz zobaczmy, jak też wytłumaczysz, morieris reformidata?
— Jak wytłomaczę? Nic łatwiejszego: Umrzesz straszna.
— Dobrze; a czyż umarła straszną?
— Tak dobrze, jak straszną; gdyż nie umarłaby, gdybyś Wasza królewska mość jej się nie obawiała. Nareszcie, będziesz większą, aniżeli będąc królową; i to prawda, pani; albowiem zmieniając koronę znikomą doczesną, bezwątpienia teraz, jako królowa męczenniczka osiągnęła koronę w niebiosach; a zresztą, któż może wiedzieć, co jest zachowane na ziemi dla jej rodu?
Katarzyna nadzwyczaj była zabobonną; więcej się może przelękła zimną krwią perfumiarza René, aniżeli uporem wyroczni; a ponieważ jeden zuchwały krok, dał jej powód do zerwania rozmowy, prowadzonej w przedmiocie horoskopu, opryskliwie zapytała perfumiarza:
— Czy już przybyły pachnidła z Włoch?
— Już, pani.
— Przyślesz mi całą, szkatułkę.
— Których?
— Ostatnich; tych...
Katarzyna ucięła.
— Czy tych, które szczególniej lubiła królowa Nawarry?... — zapytał Rene.
— Tych, właśnie.
— Nie potrzebuję już ich wcale przygotowywać, nieprawdaż pani? gdyż Wasza królewska mość jesteś teraz tak biegłą, jak i ja.
— Czy tak sądzisz?... — odpowiedziała Katarzyna.
— Idzie mi głównie o to, żeby się pachnidła udały.
— Czy Wasza królewska mość nie masz mi nic więcej do powiedzenia?... — zapytał René.
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna, zatopiona w myślach — nie, nie wierzę w to. Gdyby zaszło coś nowego w ofiarach, donieś mi o tem. Porzućmy już jagnięta a przejdźmy do kur.
— Pani! obawiam się, ażebyśmy zmieniając ofiarę, nic również nie zmienili w przepowiedniach.
— Czyń co ci każę.
René ukłonił się i wyszedł.
Katarzyna przez chwilę siedziała zamyślona, lecz wkrótce wstała i udała się do swej sypialni, gdzie czekały na nią. jej damy, które zawiadomiła o jutrzejszej wycieczce do Montfaucon.
Niespodziewana ta przyjemność, stała się powodem na cały wieczór zamieszania w pałacu, i zgiełku w mieście.
Kobiety przygotowywały najpiękniejsze suknie, mężczyźni broń i konie.
Kupcy pozamykali sklepy i pracownie, a włóczęgi z pomiędzy motłochu zabili kilku hugonotów, zachowanych na uroczystość, i przeznaczonych na odpowiednie towarzystwo dla trupa admirała.
Hałas ten trwał przez cały wieczór i większy przeciąg nocy.
La Mole przepędził kilka dni bardzo smutnie.
Pan d’Alençon, ażeby zadosyć uczynić żądaniu Małgorzaty, pomieścił go w swojem mieszkaniu, lecz ani zajrzał do niego.
La Mole uczuł się nagle opuszczonym, tak jak biedne dziecko, i pozbawionym czułych starań pięknych dwóch kobiet, których pamięć, osobliwie jednej, ustawicznie zajmowała wszystkie jego myśli.
Wprawdzie, lekarz Ambroży Paré przynosił mu o niej wiadomości, lecz wiadomości te, przynoszone przez człowieka, który nie znał wagi, jaką la Mole przywiązywał do najmniejszych rzeczy tyczących się Małgorzaty, były niezupełne i niedostateczne.
Gillonna przyszła raz, rozumie się, że sama od siebie, ażeby się dowiedzieć o zdrowiu rannego.
Odwiedziny te sprawiły na la Molu skutek, jaki sprawia promień słońca przedzierający się przez kraty, na więźniu: został jakby olśniony; i nie przestawał oczekiwać drugich odwiedzin, które jednak nie następowały, chociaż już upłynęło dwa dni.
Skoro doszła do ucha la Mola wiadomość, o wspaniałem wystąpieniu całego dworu następnego dnia, kazał prosić pana d’Alençon o zaszczyt towarzyszenia mu.
Książę, nie spodziewając się, ażeby la Mole był w stanie znieść znużenie dalekiej przejażdżki, odpowiedział:
— Doskonale! niech mu dadzą jednego z moich koni.
La Mole, niczego też więcej nie pragnął.
Ambroży Paré przyszedł jak zwykle, opatrzyć mu rany.
La Mole przedstawił mu konieczną potrzebę przedsięwzięcia wszystkich potrzebnych środków, któreby mu dozwoliły towarzyszyć konno orszakowi.
Zresztą, obydwie rany już się zamknęły, tylko rana na ramieniu jeszcze go urażała.
Lekarz Ambroży Paré przylepił choremu na rany kitajkę gumowaną, jak to zwykle czynili w tych czasach, i zaręczył ranionemu, że byleby tylko unikał gwałtownych ruchów podczas konnej jazdy, wszystko pójdzie dobrze.
La Mole był przepełniony radością.
Pomimo osłabienia, wynikłego z utraty krwi i lekkiej gorączki, jaka się zwykle wywiązuje u ranionych, czuł się daleko zdrowszym.
Z drugiej strony spodziewał się, że Małgorzata będzie niezawodnie w orszaku; będzie więc miał sposobność ujrzenia Małgorzaty.
Skoro zaś widok Gillonny był mu przyjemnym, nie wątpił, że stokroć większą przyjemność sprawi mu widok jej pani La Mole użył część pieniędzy, otrzymanych przy wyjeździć od rodziców, na kupienie pięknej, obcisłej sukni z białego atłasu, i bogato haftowanego płaszcza.
Dostarczył mu tego najmodniejszy krawiec.
Tenże sam, przysłał mu buty ze skóry pachnącej, jakich wówczas używano; wszystko to przyniesiono doń zrana, tylko pół godziny później niż obiecano; nie było więc na co szemrać.
La Mole szybko ubrał się, spojrzał w lustro i zobaczył, iż jest przyzwoicie ubrany, uczesany i uperfumowany, tak, iż sam z siebie był zadowolony.
Potem przeszedł kilka razy po pokoju, i przekonał się, że pomimo wielkiego bólu, kiedy niekiedy go napadającego, szczęście jego moralne, zdolne jest zmusić do milczenia cierpienia fizyczne.
Gdy ta scena odbywała się w Luwrze, inna w podobnym rodzaju przypadła w pałacu Gwizyuszów.
Człowiek wysokiego wzrostu, rudo-włosy, przyglądał się przed zwierciadłem czerwonej szramie, która mu strasznie twarz szpeciła; czesał i pomadował sobie wąsy, a nie przestawał przeklinać szramy, która pomimo użycia wszystkich wówczas znanych kosmetyków, u pot nie pozostawała na miejscu.
Już trzy warstwy bielidła i różu na nią położył, lecz nic nie pomagało.
Nagle szczęśliwa myśl zabłysła mu w głowie.
Letnic słońce, słońce sierpniowe oświecało podwórze, wziąwszy więc kapelusz w rękę, zeszedł na podwórze, zamknął oczy, i podniósłszy głowę do góry, przechadzał się przez kilkanaście minut, dobrowolnie poddając twarz pod działanie palących promieni słońca.
W dziesięć minut, dzięki słońcu, szlachcicowi twarz tak zczerwieniała, że szrama na tych rumieńcach, wydawała się żółtą.
Szlachcic nasz był już zupełnie zadowolony z tej tęczy, której kolor, przy pomocy różu, przyprowadził do jednostajności z pozostałą cerą twarzy.
Następnie przywdział wspaniałe szaty przyniesione mu przez krawca, którego wcale nie wzywał.
Ubrany, upomadowany, uzbrojony od stóp do głów, zeszedł powtórnie na podwórze, i zaczął pieścić wielkiego karego konia, którego piękność byłaby rzadką, gdyby w jednej z ostatnich bitew domowych, szabla rajtara nie pozostawiła na nim szramy, zupełnie podobnej do szramy jeźdźca.
Jednak, zadowolony ze swego konia, również jak i z samego siebie, szlachcic ten, którego czytelnicy bez wątpienia z łatwością poznali, siedział na swym rumaku kwadrans pierwej, aniżeli s wszyscy. Na podwórcu pałacu dało się słyszeć rżenie konia, na które odpowiadało: „kroćset dyabłów”, wymawiane we wszystkich tonach, w miarę tego jak jeździec poskramiał rumaka. W kilka minut, koń zupełnie poskromiony, uznał nad sobą władzę, przynależną swemu jeźdźcowi, zwycięztwo jednak nie było otrzymane bez hałasu; hałas zaś ten, (jeździec bezwątpienia liczył na niego) sprowadzi! do okna damę, której nasz poskramiacz złożył głęboki ukłon, w zamian czego przesłano mu uśmiech czarodziejski.
W pięć minut później pani de Nevers rozkazała zawołać swego intendenta.
— Panie!... — zapytała — czy pan hrabia Annibal de Coconnas już jadł śniadanie.
— Już, pani — odpowiedział marszałek — dziś rano jadł nawet z większym niż zwykle apetytem.
— Dobrze, panie — rzekła księżna.
Następnie zwróciła się do swego pierwszego dworzanina.
— Panie d’Arguson! — powiedziała — pojedziemy do Luwru, bądź łaskaw, miej też baczność na pana hrabiego Annibala Coconnas, gdyż jest ranny i jeszcze niezupełnie wyzdrowiał; nie chciałabym zaś za nic w świecie, iżby mu się miało przytrafić jakie nieszczęście. Byłoby to powodem śmiechu dla hugonotów, którzy mają na niego chrapkę, od czasu szczęśliwej nocy Ś-go Bartłomieja.
Przy tych słowach, pani de Nevers dosiadła konia, i cała promieniejąca szczęściem, udała się do Luwru, gdzie było oznaczone zebranie ogólne.


Rozdział VI.
Trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.

O godzinie drugiej po południu, długi poczet rycerzy błyszczących złotem, drogiemi kamieniami i wspaniałemi ubiory, ukazał się na ulicy Ś-go Dyonizego, z po za rogu cmentarza Niewiniątek, posuwając się po ognistym pasie słońca, pomiędzy ciemnemi i ponuremi domami, jakby ogromny wąż z mieniącą się skórą.
Żaden najwspanialszy orszak, nie może dać wyobrażenia o tym widoku.
Jedwabne, bogate, świetne ubiory, jakby testamentem przekazane następcom przez Franciszka I-go, jeszcze nie zamieniły się w wązkie i ponure suknie, jakie noszono przy Henryku III-cim: tym sposobem, kostyum Karola IX-go, mnie bogaty, lecz być może, że wykwintniejszy od ubiorów z epoki dawniejszej, odznaczał, się doskonałą jednością.
Paziowie, koniuszowie, dworzanie, psy i konie, idąc po bokach i z tyłu, tworzyli z królewskiego orszaku jakby armię.
Za tą armią postępował lud, albo raczej, lud był wszędzie.
Lud biegł naprzód, postępował z orszakiem i szedł z tyłu, wołając naprzemian: Noel i Haro; w orszaku bowiem, rozróżniano wielu kalwinów, znowu zjednoczonych, do których naturalnie, lud miał urazę.
Z rana Karol IX-ty w obecności Katarzyny i księcia Gwizyusza, uwiadomił Henryka, króla Nawarry, jakby o rzeczy najzwyczajniejszej, że wszyscy zamierzają pojechać do szubienicy w Montfaucon, a raczej zobaczyć zbrukane ciało admirała, na niej wiszące.
Pierwszą myślą Henryka, było wymówienie się od uczestnictwa w tej przejażdżce.
Katarzyna tego tylko sobie życzyła.
Przy pierwszych jego słowach, wpuszczających to postanowienie, królowa-matka i książę Gwizyusz zamienili pomiędzy sobą spojrzenia i uśmiechy.
Henryk spostrzegłszy to, zrozumiał wszystko i nie omieszkał się poprawić.
— Zresztą — powiedział — dlaczegóżbym nie miał jechać? Jestem katolikiem i powinienbym coś uczynić dla swej nowej wiary.
Następnie, zwracając się do Karola IX, dodał:
— Wasza królewska mość może liczyć na mnie; bardzo mi będzie przyjemnie towarzyszyć ci, gdziekolwiekbyś się udał.
I szybko spojrzał dokoła, ażeby się przekonać, jak też wiele brwi się zmarszczyło.
Na nikogo więc z całego orszaku nie zwracano tyle uwagi, ile na Henryka, tego syna bez matki, tego króla bez królestwa,, tego hugonota-katolika.
Jego twarz charakterystyczna, prostota w obejściu, poufałość w przestawaniu z niższymi, poufałość, która była prawie naganną dla króla, poufałość, której nabył w młodości, bawiąc pomiędzy góralami, i którą zachował do śmierci, łatwo dawały go poznać licznym widzom, z których niejeden zawołał:
— Na mszę, Henryku, na mszę!
Na co Henryk odpowiadał:
— Byłem na niej wczoraj, byłem dzisiaj i będę jutro. Zdaje mi się, że to dosyć.
Małgorzata konno była dzisiaj tak świeżą, tak piękną, że powszechny szmer uwielbienia rozchodził się pomiędzy otaczającymi ją widzami.
Cząstka tego zachwytu spadała i na śliczną księżnę Nevers, jadącą w jednej linii z Małgorzatą, na białym koniu, potrząsającym grzywą i jakby pyszniącym się z ciężaru, który dźwigał.
— Cóż tam nowego, księżno? — zapytała królowa Nawarry.
— Nic nie wiem, pani — odpowiedziała Henri eta głośno.
Potem zniżając głos, dodała:
— A jakżeż się miewa hugonot?
— Znalazłam dla niego prawie zupełnie bezpieczne schronienie — odrzekła Małgorzata — lecz co robi twój straszny morderca rodu ludzkiego?
— Chciał koniecznie uczestniczyć w naszym orszaku; jest tutaj, siedzi na koniu bojowym księcia de Nevers, na koniu tak wielkim, jak słoń. Dzielny kawalerzysta: Pozwoliłam mu wziąć udział w ceremonii, spodziewając się, że bezwątpienia twój hugonot nie przybędzie i tym sposobem nie będziemy potrzebowały obawiać się żadnego między nimi zajścia.
— O! chociażby tu i był — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — ale zdaje się, że go niema; zresztą w żadnym razie nie potrzebujemy się tego obawiać. Mój hugonot jest dobrym chłopcem, dobrym jak gołąb, a nie jak kania; grucha, a nie zabija. Ale wiesz co? — dodała Małgorzata tonem niepodobnym do oddania i zlekka ściągając ramionami, sądziliśmy, że on hugonot, a on bramin i jego religia zabrania mu przelewania krwi.
— Lecz gdzież jest książę d’Alençon? — zapytała Henrieta — nie widzę go.
— Bezwątpienia dogoni nas; dzisiaj zrana bolały go oczy, chciał więc pozostać; lecz, jak ci wiadomo, on ujmuje się za hugonotami dlatego tylko, ażeby się sprzeciwiać swoim braciom: Karolowi i Henrykowi; lecz zwrócono jego uwagę na to, że król nieobecność jego mógłby sobie wytłumaczyć bardzo źle, postanowił zatem pojechać. Lecz czy słyszysz okrzyki? To pewnie wyjeżdża on z bramy Montmartre.
— Tak, to on, poznaję go — powiedziała Henrieta. — A! jak dziś pięknie wygląda. Od niejakiego czasu bardzo zajmuje się swoim ubiorem, musi być zakochany. Patrz, jak to dobrze być księciem z krwi królewskiej, pędzi jak wicher i wszyscy mu ustępują z drogi.
— Prawda — odrzekła Małgorzata śmiejąc się — podepcze nas, Boże zmiłuj się nademną! Rozkaż pośpieszyć swej świcie, księżno; patrz! jeżeli oto ten nie ustąpi z drogi, to go zabija.
— A! to mój nieustraszony rycerz — zawołała księżna — baczność, panie, baczność! Cocconas w istocie opuścił szereg, chcąc zbliżyć się do księżnej de Nevers; lecz właśnie w tej samej chwili, kiedy koń jego przebywał zewnętrzny bulwark, oddzielający ulicę od przedmieścia Saint-Denis, jakiś jeździec ze świty księcia d’Alençon, pomimo wszelkich usiłowań, nie mogąc wstrzymać rozhukanego konia, w całym pędzie wpadł na piemontczyka.
Coconnas zachwiał się na swym kolosalnym koniu, kapelusz spad! mu z głowy, lecz schwycił go w powietrzu i obejrzał się z oburzeniem.
— Boże! — zawołała Małgorzata, nachylając się do ucha swej przyjaciółki. — To pan de la Mole.
— Kto? ten przystojny, blady młodzieniec? — zapytała księżna, nie mogąc pohamować pierwszego wrażenia.
— Tak, ten sam, który tylko co nie wysadził z siodła twego piemontczyka.
— O!... to zajdą teraz dziwne wypadki! — powiedziała księżna; patrzą na siebie... poznają się...
W rzeczy samej, Coconnas obróciwszy się, poznał La Mola i z zadziwienia wypuścił z rąk cugle, myślał bowiem, że zabił swego towarzysza, a przynajmniej, że na długo uczynił go niezdolnym do walki.
La Mole także poznał swego przeciwnika i uczuł, że twarz mu się zaogniła.
W przeciągu kilkunastu sekund, które były dostateczne na odmalowanie na ich twarzach wszystkich uczuć w sercach ich gorejących, mierzyli się wzajemnie wzrokiem, na który wzdrygały się nasze młode damy. Następnie La Mole, obejrzawszy się dokoła i zrozumiawszy, że miejsce i czas źle były obrane do wspólnych objaśnień, spiął ostrogami konia i przyłączył się do księcia Alençon.
Coconnas pozostał jeszcze przez chwilę na miejscu, pokręcając wąsa; potem widząc, że La Mole oddala się nic nie mówiąc, ruszył z miejsca i pojechał dalej.
— A! — powiedziała Małgorzata z pogardą — tak, nie omyliłam się... Lecz tym razem tego już za wiele.
I aż do krwi zagryzła sobie usta.
— A! jaki on ładny — powiedziała księżna ze współczuciem.
W tejże chwili książę d’Alençon zajął miejsce za królem i królową-matką; naturalnie, że świta jego jadąc tuż za nim, zmuszoną była przejechać obok Małgorzaty i księżnej de Nevers.
La Mole, przejeżdżając obok nich, zdjął kapelusz, skłonił się królowej bardzo uniżenie i pozostał z odkrytą głową, oczekując jej spojrzenia. Lecz Małgorzata dumnie odwróciła od niego głowę.
La Mole bezwątpienia dostrzegł na jej twarzy wyraz pogardy, gdyż z bladego zrobił się sinym.
Musiał nawet schwycić się za grzywę konia, ażeby nie spaść z niego.
— A! — zawołała Henrieta — spójrz na niego, okrutna! Może mu się źle zrobić..
— Tego tylko brakuje — odparła Małgorzata z pogardliwym uśmiechem. — Czy nie masz czasem trzeźwiących soli?...
Pani de Nevers myliła się.
La Mole zebrał wszystkie siły, poprawił się na siodle i pośpieszył zająć miejsce w orszaku księcia d’Alençon.
Tymczasem orszak zbliżał się coraz bardziej do miejsca przeznaczenia.
W oddaleniu rysował się już ponury kontur szubienicy, pomyślanej i wystawionej przez Eugeurranda de Marigny, Nigdy nie była ona tak przystrojoną, jak teraz.
Heroldowie i halabardnicy udali się naprzód i utworzyli naokoło niej obszerne koło.
Po zbliżeniu się ich, kruki zerwały się z szubienicy i odleciały z żałobnym krzykiem.
Szubienica, wznosząca się w Montfaucon, była zwykłem miejscem zebrania psów, wabionych obfitym pokarmem, i rozbójników-filozofów, przybywających rozmyślać u stóp jej o smutnych zmianach losu.
Lecz tego dnia w Montfaucon nie było ani psów, ani rozbójników.
Żołnierze i halabardnicy wypędzili pierwszych razem z krukami; drudzy zaś wmieszali się w tłum, ażeby wprowadzić pomiędzy niego dziwne koleje swego rzemiosła.
Orszak zbliżał się.
Karol IX i Katarzyna jechali naprzód, a za nimi książę Andegaweński, książę d’Aleçon, król Nawarry, P. Gwizyusz i ich świta; potem Małgorzata i księżna de Nevers z całym dworem kobiet, dworem, nazwanym: „skrzydlatym orszakiem królowej”; za niemi dopiero postępowali paziowie, masztalerze, giermkowie, służba i około dziesięciu tysięcy pospólstwa.
Na głównej szubienicy wisiał jakiś trup, czarny, bezkształtny, pokryty spiekłą krwią i błotem, gdzie niegdzie przez kurz ubielonem.
Trup był bez głowy.
Powieszony był za nogi.
Zresztą, pospólstwo, jak to zwykle bywa, pełne pomysłowości, zastąpiło głowę pęczkiem słomy, na który włożono maskę; dowcipniś jakiś? który znał zwyczaje admirała, wsadził masce w usta piórko do zębów.
Było to widowisko zarazem dziwne i dzikie, jak ci wszyscy bogato ubrani panowie i wszystkie te piękne damy, przechodziły7 w processyi (odmalowanej przez Goya), pośród poczerniałych szkieletów i szubienic, z wyciągniętemi ku nim długiemi ramiony.
W miarę wzrastania wesołości pomiędzy odwiedzającymi, ponuro milczenie i zimna nieczułość trupów, przedmiotów naigrawania, stanowiły dziwną sprzeczność z tą wesołością; trupy zmuszały nawet drżeć tych, co się śmieli.
Wielu, z trudnością znosiło ten straszny widok.
W grupie hugonotów odznaczał się bladością Henryk, który pomimo, że czynił wszelkie usiłowania, ażeby mieć władzę nad sobą, i chociaż natura szczodrze obdarzyła go sztuką udawania, nie mógł jednak znieść tego widoku.
Wszystkich zapewniał, że odór trupów jest mu nieznośnym; następnie zbliżył się do Karola IX-go, który razem z Katarzyną zatrzymał się przed szczątkami admirała, i rzekł doń:
— Najjaśniejszy panie! czyż Wasza królewska mość nie czujesz, że ten trup cuchnie do tego stopnia, iż jest niepodobieństwem dłużej tu pozostać?
— Tak sądzisz, Henryku! — powiedział Karol IX-ty, a w oczach jego błyszczała dzika radość.
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— No, pod tym względem nie jestem z tobą jednego zdania, bo dla mnie... trup nieprzyjaciela zawsze dobrze pachnie.
— Na honor! — zawołał Tavannes.
— Ponieważ Wasza królewska mość wiedziałeś, że jedziemy w odwiedziny do pana admirała, trzeba więc było zaprosić do naszego towarzystwa Piotra Ronsard, swego nauczyciela poezyi, bezwątpienia zaimprowizowałby on epitafię, staremu Gaspardowi.

— Jeżeli po to tylko, to on wcale nie jest nam potrzebnym — powiedział Karol IX-ty — i bez niego potrafimy to zrobić...... Naprzykład, słuchajcie panowie! — dodał Karol po chwili namysłu:
Ci-git — mais c’est mal entendu,

Pour lui le mot est trop honnète,
Jci l’amiral est pendu

Par les pieds, a faute de tete[3].

— Wybornie! doskonale! — zawołali jednogłośnie katolicy; hugonoci milczeli, marszcząc brwi.
Tymczasem Henryk zaczął rozmawiać z Małgorzatą i księżną de Nevers, i udał że nic nie słyszy.
— Jedźmy, jedźmy! — zawołała Katarzyna, której (pomimo pachnideł) wyziewy pochodzące z trupów zaczynały być nieznośnemi — jedźmy, jakkolwiek nam tu bardzo przyjemnie. Powiedzmy, „do widzenia”, panu admirałowi i wracajmy do Paryża.
Katarzyna uczyniła głową ruch ironiczny, jak gdyby żegnała się z przyjacielem.
Następnie, skręciwszy około głównej szubienicy, wyjechała na drogę, gdy orszak przeciągał obok trupa admirała de Coligny.
Słońce spuszczało się pod horyzont.
Tłum udał się za ukoronowanemi głowy, chcąc nasycić się do końca widokiem wspaniałego orszaku i szczegółami widowiska.
Złodzieje także pośpieszyli za tłumom, i w dziesięć minut po odjeździe króla, nikt nie pozostał pod szubienicą, na której wisiał bezkształtny trup admirała, oświecony promieniami zachodzącego słońca.
Mówiąc, że nikt nie pozostał, omyliliśmy się.
Szlachcic na czarnym koniu, który bezwątpienia w obecności książąt, nie mógł dobrze obejrzeć wszystkich szczegółów, pozostał.
Z ciekawością zaczął rozpatrywać wszystkie części składowe: łańcuchy, haki, słupy kamienne, jednem słowem, przyglądał się całemu przyrządowi szubienicy, która jemu niedawno przybyłemu do Paryża i nieobeznanemu ze wszystkiemi wynalazkami stolicy, zdała się być wynalazkiem straszliwszym, aniżeli wyobraźnia ludzka wymyśleń może.
Nie widzę potrzeby mówić naszym czytelnikom, że tym ciekawym był nasz przyjaciel Coconnas.
Bystre oko kobiece, napróżno go szukało w orszaku.
Pan de Coconnas, jak już powiedzieliśmy w uniesieniu podziwiał dzieło Enguerrand’a de Marigny.
Lecz nie tylko kobieta szukała pana de Coconnas.
Jakiś szlachcic, odznaczający się białem atłasowem ubraniem i pięknem piórem, spojrzawszy przed siebie i obejrzawszy się na strony, spojrzał po za siebie i spostrzegł na czerwonym tle nieboskłonu, wysoką postać piemontczyka i jego olbrzymiego konia.
Młody szlachcic, biało ubrany, opuścił orszak, skręcił koniem na ścieżkę, i po krzywej linii powrócił do szubienicy.
Prawie w tymże samym czasie, księżna dc Novers zbliżyła się do Małgorzaty i rzekła:
— Omyliłyśmy się obydwie, Małgorzato, gdyż piemontczyk pozostał w tyle, pan de La Mole zaś pędzi ku niemu.
— Do kroćset dyabłów!... — zawołała Małgorzata śmiejąc się — należy się spodziewać jakiego zajścia. Na honor przyznaję, że byłoby mi przyjemnie, zmienić o nim zdanie...
Małgorzata obejrzała się i dostrzegła manewr La Mola, już przez nas opowiedziany.
Teraz był czas na obydwie księżniczki ażeby opuściły orszak; okoliczności bardzo temu sprzyjały, wszyscy skręcali właśnie na drodze, obok wysokiego żywopłotu.
Tani de Nevers powiedziała kilka słów do ucha swemu kapitanowi.
Małgorzata dala znak Gillonnie, i cztery osoby puściwszy się drogą, zatrzymały się ukryte za krzakiem, najbardziej zbliżonym do miejsca, gdzie miał zajść wypadek, którego być świadkami, tak gorąco pragnęły.
Nie było więcej nad trzydzieści kroków od tego krzaku do piemontczyka, będącego, jak to już wyżej powiedzieliśmy, w uniesieniu, i czyniącego gwałtowne ruchy przed panem admirałem.
Małgorzata zsiadła z konia, pani de Nevers, Gillonna i kapitan uczynili to samo; ten ostatni wziął lejce wszystkich czterech koni.
Świeża i miękka murawa, dostarczyła trzem damom siedzenia, jakiego nieraz napróżno pragną księżniczki.
Krzak był przejrzysty i pozwalał wszystko widzieć.
La Mole objechał do kola.
Stępem zbliżył się do piemontczyka i uderzył go ręką po ramieniu.
Coconnas obrócił się.
— A!... — zawołał — więc to nie sen, pan żyjesz jeszcze?
— Tak panie!... — odpowiedział La Mole — żyję jeszcze. Prawda, że to nie pańska wina, lecz z tem wszystkiem, żyję.
— Do kroćset dyabłów! dobrze pana poznaję — odparł Coconnas — poznaję, pomimo tej bladości. Kiedyśmy się widzieli ostatnim razem, byłeś pan daleko czerwieńszym.
— I ja — powiedział La Mole — poznaję pana, pomimo tej żółtej kresy na twarzy; kiedy nią pana uczęstowałem, byłeś pan bledszym.
Coconnas przygryzł usta, lecz ponieważ sobie postanowił prowadzić rozmowę tonem ironicznym, rzekł:
— Nieprawdaż, panie de La Mole, że jest to bardzo ciekawem, nadewszystko dla hugonota, widzieć pana admirała zawieszonego na żelaznym haku? a są nawet ludzie, którzy upewniają, żeśmy wycięli wszystkich hugonotków przy piersiach matek.
— Hrabio!... — powiedział La Mole kłaniając się — nie jestem już hugonotem; mam szczęście być katolikiem.
— Aha!... — zawołał Coconnas, wybucha jąc gwałtownym śmiechem — pan nawróciłeś się. O! niema co mówić, postąpiłeś pan bardzo zręcznie.
— Panie!... — odparł La Mole poważnie i grzecznie — uczyniłem ślub, że jeżeli nie zginę podczas rzezi, dobrze ci znanej, to się nawrócę.
— Hrabio!... — powiedział piemontczyk — uczyniłeś ślub bardzo rozsądny; winszuję ci, lecz czy czasem nie uczyniłeś jeszcze jakiego innego ślubu?
— Owszem, panie, uczyniłem jeszcze drugi — odpowiedział La Mole z zupełnym spokojem.
— Jakiż?... — zapytał Coconnas.
— Powiesić pana tu... wysoko... patrz pan! obok admirała... oto na tym. małym gwoździu, który zdaję się z niecierpliwością pana oczekiwać.
— Jakto?... — powiedział Coconnas — mnie powiesić żywcem?
— Nie, panie, przebiwszy cię pierwej szpadą.
Coconnas zesiniał; jego zielone oczy ciskały błyskawice.
— Patrz pan — powiedział szyderczo — czy na tym haku?
— Na tym... — odrzekł La Mole.
— Jeszcześ ty nie urósł, mój mały panie — powiedział Coconnas.
— To nic nie szkodzi; dostanę do tego haka po pańskim ogromnym koniu, mój ty wielki morderco ludzi — odparł La Mole.
— Czy sądzisz, kochany panie Annibalu de Coconnas, że można bezkarnie mordować ludzi, jedynie pod tym szlachetnym pozorem iż jest ich stu na jednego? o nie! Z wielkiem ukontentowaniem wsadziłbym ci w twój szkaradny łeb, mój panie, kulkę pistoletową; lecz chybiłbym, ponieważ jeszcze drży mi ręka, pokaleczona twojemi nieszlachetnemi pchnięciami z tyłu.
— W mój szkaradny łeb!... — wrzasnął Coconnas, zeskakując z konia. — Zsiądź! zsiądź hrabio! rozprawimy się żelazem.
I dobył szpady.
— Zdaje się, że twój hugonot nazwał jego głowę, szkaradnym łbem — szepnęła do ucha Małgorzaty księżna de Nevers — czyż on i dla ciebie brzydki?
— Zachwycający!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem — lecz patrz, pan de La Mole z wściekłości nie wie co mu odpowiedzieć; cicho, uważajmy.
La Mole zwolna zsiadł z konia i dobył szpady.
— Aj!... — syknął wyciągając rękę.
— Oj!... — mruknął Coconnas, podniósłszy w górę szpadę.
Obadwaj byli ranni w ramię; szybkie więc ruchy, sprawiły im ból dotkliwy.
Wybuch śmiechu, źle powstrzymanego, dał się słyszeć z po za krzaku.
Obie księżne nie mogły go powstrzymać, widząc jak dwom zapaśnikom z bólu opadły ręce.
Śmiech ten doszedł do obu pojedynkujących się, wcale nie wiedzących o tem, że mają niewidzialnych świadków.
Obejrzeli się i poznali swe damy.
La Mole, sztywny jakby jaki automat, stanął do ataku.
Coconnas zaś, wznosząc szpadę, głosem stentora krzyknął: Kroćset dyabłów!...
— Tak! lecz oni się zamordują, jeżeli im nie przeszkodzimy. Już dosyć tych żartów. Hola panowie! wstrzymajcie się!
— Daj pokój, nie przeszkadzaj im — powiedziała Henrieta — widząc bowiem poprzednio Coconnasa w bójce, sądziła, że z La Molem ułatwi się podobnie, jak z synami i krewnymi Mercandon’a.
— A! jakże teraz są piękni — rzekła Małgorzata — patrz! zdaje się, że zioną, ogniem.
W samej rzeczy, walka zaczęta wśród żartów i drwin, stała się milczącą, skoro tylko skrzyżowały się żelaza zapaśników.
Obaj nie dowierzali swoim siłom, i każdy z nich, przy najmniejszem poruszeniu żywszem, mimowolnie wydawał jęk bolesny, jaki dawna rana wyrywała mu z piersi.
Zresztą, La Mole z na w pół otwartemi usty, zaciśnięteini zębami i stale utkwionemi oczyma w swego przeciwnika, nieznacznie wysuwał się naprzód.
Coconnas, znalazłszy w nim dobrego szermierza, ciągle cofać się był zmuszonym.
Tym sposobem, obaj zbliżyli się do parowu, z którego drugiej strony znajdowali się widzowie. Tutaj, jak gdyby wsteczne cofanie się było wypadkiem chęci zbliżenia się do swej damy, Coconnas zatrzymał się, a wytrzymawszy cokolwiek za śmiałe natarcie La Mola, ciął go z szybkością błyskawicy.
Wkrótce na biały kaftan atłasowy, wystąpiła czerwona plama, szybko się rozszerzająca.
— Odważnie!... — zawołała księżna de Nevers.
— A! biedny La Mole!... — powiedziała Małgorzata przejęta boleścią.
La Mole, usłyszawszy te słowa, na znak wdzięczności, rzucił na królowę jedno z tych spojrzeń, które przenikają serce bardziej, aniżeli żelazo.
W tej chwili, rapir La Mola przebił na wskroś plecy piemontczyka.
Wówczas ukazała się klinga, cała zbroczona we krwi.
Obie kobiety wydały krzyk rozpaczliwy.
Jednakże żaden z zapaśników nie upadł.
Obaj stali i mierzyli się nawzajem wzrokiem; każdy z nich czuł, że lada chwila może stracić równowagę.
Nakoniec piemontczyk, ciężej raniony aniżeli jego przeciwnik, czując, że z upływem krwi siły go odstępują, rzucił się na La Mola, dusząc go jedną ręką, gdy tymczasem drugą usiłował dobyć sztyletu.
Ze swej strony, La Mole zebrawszy wszystkie siły, wzniósł rękę ze szpadą i zadał piemontczykowi gardą, silny raz w głowę.
Coconnas, ogłuszony uderzeniem, padł; lecz w upadku, pociągnął za sobą swego przeciwnika, obaj stoczyli się w parów.
Małgorzata i księżna de Nevers widząc, że konający szukają jeszcze sposobności dobicia się, pospieszyły ku nim z kapitanem straży.
Lecz nim zdążyły do nich przybiedz, ich oczy zamknęły się, ręce zesztywniały, i każdy z zapaśników wypuściwszy swój oręż, wyciągnął się konwulsyjnie.
Wielka kałuża krwi otaczała ich na około.
— O! mężny, mężny La Mole!... — zawołała Małgorzata, nie mogąc już dłużej powstrzymać swego uwielbienia. — A! przebacz mi, przebacz, żem śmiała powątpiewać o twojej odwadze.
I oczy jej napełniły się łzami.
— Niestety! niestety!... — szepnęła księżna — waleczny Annibal... Powiedz, pani, powiedz, czyś kiedy widziała dwóch lwów, bardziej nieustraszonych?
I rozpłynęła się we łzach.
— Na Boga! śliczne cięcia!... — uczynił uwagę kapitan, usiłując zatamować krew płynącą strumieniami. — Hej! hej! bywaj!
Słowa te ściągały się do człowieka, jadącego wózkiem pomalowanym na czerwono.
— No i cóż!... — zawołał kapitan — ruszaj że się przecież, kiedy cię wołam! czyż nie widzisz, że ci panowie potrzebują pomocy?
Człowiek z wózka, odrażającej powierzchowności i brzydkiej twarzy, zatrzymał swego konia, wyszedł, i nachyliwszy się ku dwom ciałom, powiedział:
— Fiu! fiu! piękne rany, lecz ja jednak zadaję lepsze.
— Któż ty więc jesteś?.. — zapytała Małgorzata, uczuwając pomimowolnie jakiś przestrach nie do przezwyciężenia.
— Pani! — odpowiedział człowiek, kłaniając się prawie do ziemi — jestem majster Caboche, kat okręgu paryzkiego, przyjechałem tu, rozwiesić ot na tej szubienicy, towarzyszów dla pana admirała.
— Ja zaś jestem królowa Nawarry, porzuć trupów, włóż do swego wózka czapraki z naszych koni, i wieź za nami ostrożnie do Luwru, tych dwóch ranionych panów.


Rozdział VII.
ZASTĘPCA AMBROŻEGO PARÉ.

Wózek, w którym umieszczono panów de Coconnas i de La Mole, jechał do Paryża w ślad za świadkami bitwy.
Przed Luwrem zatrzymał się; woźnica otrzymał szczodre wynagrodzenie.
Rannych rozkazano przenieść do księcia d’Alençon, i natychmiast posłano do Ambrożego Paré.
Coconnas i La Mole jeszcze znajdowali się bez zmysłów, kiedy przybył lekarz.
La Mole lżej był ranny: otrzymał pchnięcie szpady pod prawą łopatkę, lecz, pchnięcie to nie uszkodziło mu żadnego z główniejszych muskułów.
Przeciwnie, Coconnas był na wskroś przeszyty aż do płuc, a powietrze, wychodzące z rany, chwiało płomieniem świecy.
Paré nie chciał być odpowiedzialnym za piemontczyka.
Księżna de Nevers była w rozpaczy.
Ona to, polegając na sile, zręczności i męztwie piemontczyka, wstrzymała Małgorzatę w chwili, kiedy ta chciała przerwać pojedynek.
Księżna miała chęć przenieść Coconnasa do pałacu Gwizyuszów i mieć około niego staranie, jakie już przedtem podejmowała.
Lecz w następstwie zaszłych wypadków, co chwila należało się spodziewać księżnie, przyjazdu męża z Rzymu; mężowi zaś wydałoby się bezwątpienia dziwnem, że jakiś nieznajomy, pod jego nieobecność, został przyjęty do grona familijnego.
Małgorzata, chcąc ukryć przyczyny ran, rozkazała odnieść obydwóch do swego brata, księcia d’Alençon, u którego, jak już wiadomo, jeden z nich mieszkał od niejakiegoś czasu.
Nadto królowa oświadczyła, że ci panowie, podczas przechadzki spadli z koni; lecz kapitan, będący świadkiem pojedynku, rozgłosił prawdę.
Paré miał równą pieczę o obydwóch ranionych, którzy przechodzili podczas wyzdrawiania rozmaite zmiany, zależące od rodzaju ich ran.
La Mole, lżej ranny, wprzód odzyskał zmysły.
Coconnas zaś przetrwał straszną gorączkę, a jego powrót do życia, objawił się okropnemi symptomatami maligny.
Chociaż La Mole leżał w tym samym pokoju co i Coconnas, ocknąwszy się jednak, nie spostrzegł swego towarzysza, lub może udał, że go nie spostrzega.
Przeciwnie Coconnas, jak tylko otworzył oczy, wlepił weń swój wzrok, wskazujący, że utrata krwi wcale nie ostudziła jego ognistego temperamentu.
Coconnas myślał, że marzy i że we śnie widzi swego przeciwnika, którego zabił już dwa razy; lecz sen ten trwał za bardzo długo.
Coconnas widział, że La Mole leży również jak i on, że lekarz i jemu także przewiązuje rany, następnie spostrzegł, że La Mole podnosi się na łóżku, gdy tymczasem on, wyniszczony słabością, leży nie poruszenie jakby przykuty do łoża; nakoniec, że La Mole wstał z łóżka, zaczął chodzić, wspierając się na ręku lekarza, potem zaczął chodzić o kiju, nareszcie i sam.
Coconnas, ciągle dręczony maligną, patrzał na te ciągłe przemiany polepszania się zdrowia swego nieprzyjaciela, już to zamglonym, już to strasznym a zawsze grożącym wzrokiem.
W ognistym umyśle piemontczyka, rzeczywistość strasznie się mieszała z fantastycznemi myślami.
La Mole był dla niego umarłym, dwakroć umarłym, pomimo to wszystko widział, że cień La Mola leży na łożu; potem widział, jak ten cień wstał, jak ten cień chodzi i — o zgrozo!... zbliża się do jego łoża.
Cień, przed którym Coconnas gotów był zagrzebać się w otchłaniach piekielnych przystąpił do niego, zatrzymał się przy wezgłowiu i wlepił weń swój wzrok.
Wzrok ten wyrażał nawet dla niego współczucie, lecz Coconnas wziął go za naigrawanie szatana.
Wtedy, w duszy piemontczyka, cierpiącej katusze, większe bezwątpienia jak ciało, wyrobiła się myśl zemsty.
Coconnas zaczął przemyśliwać, jakimby sposobem dostać jakiejkolwiek broni, którąby mógł przebić cień lub ciało nieustannie go dręczącego nieprzyjaciela.
Jego ubranie leżało na krześle, lecz ponieważ całe było zbluzgane krwią, uznano za właściwe usunąć widok krwi z przed oczu rannego.
Na krześle pozostawiono tylko sztylet; nikomu bowiem nie przyszło na myśl, ażeby ranny w stanie, w jakim się znajdował, chciał go użyć.
Coconnas spostrzegł ten sztylet; trzy noce z kolei, korzystając ze snu La Mola, po trzykroć starał się wyciągnąć rękę, ażeby go dostać, i po trzykroć zabrakło mu sil potrzebnych.
Nakoniec czwartej nocy dosięgnął sztyletu, chwycił go końcami drżących palców, jęknął z bólu i schował go pod poduszkę.
Na drugi dzień, Coconnas spostrzegł wypadek dotąd mu nieznany.
Cień La Mola, widocznie z każdym dniem nabierający więcej sił, gdy tymczasem on, ciągle dręczony strasznem widziadłem, coraz więcej siły własne utracał, natężając swój umysł, jakimby sposobem pozbyć się tego widzenia, — cień ten zatopiony w myślach, dwa lub trzy razy przeszedł po pokoju; potem, zarzuciwszy na siebie płaszcz, przypasawszy szpadę i włożywszy na głowę kapelusz, otworzył drzwi i wyszedł.
Coconnas wolniej odetchnął; sądził bowiem, że się już uwolnił od swego widziadła.
Dwie czy trzy godziny, krew równiej krążyła w jego żyłach; oprócz tego, uczuł jakąś rzeźwość, jakiej nie doznawał od czasu pojedynku.
Nieobecność pana de La Mole przez dobę, bezwątpienia przywróciłaby zmysły piemontczykowi; przez ośm dni jego nieobecności, możeby Coconnas zupełnie wyzdrowiał.
Na nieszczęście, La Mole we dwie godziny powrócił.
Powrót ten był dla piemontczyka pchnięciem sztyletu, i chociaż La Mole powrócił nie sam, Coconnas jednak ani razu nie rzucił okiem na jego towarzysza.
Towarzysz zaś zasługiwał, ażeby na niego spojrzeć.
Był to człowiek lat czterdziestu, średniego wzrostu, silnej budowy; jego czarne włosy spadały mu aż do brwi; broda, zupełnie wbrew ówczesnej modzie, pokrywała mu całą dolną część twarzy.
Zresztą, człowiek ten, jak się zdawało, mało zważał na modę.
Miał na sobie rodzaj skórzanego kaftana, nakrapianego plamami, czerwone spodnie, wielkie skórzane trzewiki, zawiązane powyżej kostek, czapkę tegoż koloru co i spodnie i pas z wiszącym na nim nożem.
Dziwna ta osoba, której obecność w Luwrze wydawała się sprzecznością, rzuciła płaszcz brunatny na krzesło, i nie bardzo grzecznie przystąpiła do łóżka hrabiego de Coconnas.
Lecz oczy rannego, jakby czarodziejską siłą, były utkwione w La Mola, opodal stojącego.
Nieznajomy spojrzał na słabego, pokręcił głową i rzekł:
— Czy pan hrabia długo już na mnie oczekiwał?
— Nie mogłem wyjść wcześniej — odpowiedział La Mole.
— Trzeba było przysłać po mnie.
— A kogo?
— A! prawda! Zapomniałem gdzie jesteśmy. Wszak mówiłem to damom, lecz one nie chciały mnie wcale słuchać. Gdyby były mnie usłuchały, a nie tego osła zwanego Ambroży Paré, panowie już dawno bylibyście w stanie zabawić się, lub powtórnie skrzyżować swe szpady. Zresztą, zobaczymy.
— Czy pański przyjaciel rozumie, co się do niego mówi?
— Niezupełnie.
— Pokaż język, mój hrabio.
Coconnas pokazał język La Molowi, wykrzywiając się tak straszliwie, że nieznajumy znowu pokręcił głową.
— O!. — ho, mruknął — kontrakcja muskułów. Niema ani chwili czasu do stracenia. Dziś wieczorem przyślę lekarstwo, które chory wypije w trzech dozach. Pierwszą o północy, drugą w godzinę później, a trzecią we dwie godziny.
— Dobrze.
— Lecz któż będzie mu podawał te lekarstwo?
— Ja to biorę na siebie.
— Jakto, pan hrabia sam?
— Tak.
— Dajesz mi pan słowo honoru?
— Daję słowo honoru!
— A gdyby jaki lekarz zechciał wziąć choćby kropelkę, ażeby z rozbioru, dociec mógł części składowych dekoktu?
— W takim razie wyleję go do ostatniej kropli.
— Ręczysz mi, hrabio, słowem honoru?
— Przysięgam.
— Lecz przez kogo mam przysłać lekarstwo?
— Przez kogo chcesz.
— Ale mój posłaniec...
— Cóż?
— Jakim sposobem dostanie się do pana hrabiego?
— Już o tem pomyślałem. Niech powie, że jest od perfumiarza René.
— Od Florentczyka, który mieszka na moście Ś-go Michała?
— Tak jest. René dniem i nocą, o każdej godzinie ma wolny wstęp do Luwru.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— W rzeczy samej — odpowiedział — królowa-matka winna mu wiele. A więc przyślę lekarstwo w imieniu perfumiarza René. Przecież choć raz mogę przyjąć jego nazwisko; on bardzo często wypełniał za mnie obowiązki, nie mając do tego żadnego prawa.
— A zatem — powiedział La Mole — mogę się na pana zdać.
— Możesz pan być pewnym.
— A co do zapłaty...
— O! o tem pogadamy z hrabią de Coconnas, skoro wyzdrowieje.
— Bądź pan spokojny; sądzę, że jest w stanie szczodrze pana wynagrodzić.
— I ja tak sądzę. Lecz — dodał z jakimś dziwnym uśmiechem — zwykle ludzie, mający ze mną do czynienia, nie bardzo mi są wdzięczni; wcalebym się więc nie dziwił, gdyby hrabia Coconnas wyzdrowiawszy, ani pomyślał o mnie.
— Dobrze! dobrze! — powiedział La Mole uśmiechając się z kolei — w takim razie, ja pomogę jego pamięci.
— Niech i tak będzie! we dwie godziny przyślę lekarstwo.
— Do widzenia.
— Co pan mówisz?
— Do widzenia.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Ja, mam zawsze zwyczaj mówić: „do widzenia.” Do widzenia więc, panie de La Mole, za dwie godziny będzie lekarstwo. Pamiętaj pan, niech ranny zażyje lekarstwo w trzech dozach: o północy, a następne dwie, co godzinę.
Przy tych słowach wyszedł.
La Mole znowu został sam na sam z hrabią de Coconnas.
Coconnas słyszał całą tę rozmowę, lecz nic z niej nie zrozumiał; do jego uszu dolatywały tylko słowa bez związku.
Z całej rozmowy, piemontczykowi utkwił w pamięci jeden tylko wyraz: „Północ”.
Coconnas nie przestawał uważnie spoglądać na La Mola, który, to chodził po pokoju, to nagie stawał.
Nieznajomy doktór dotrzymał słowa i na umówioną godzinę przysłał lekarstwo.
La Mole postawił je na srebrnej fajerce i położył się spać.
To cokolwiek uspokoiło piemontczyka; spróbował więc także zamknąć oczy, lecz gorączkowy obłęd był tylko skutkiem maligny na jawie.
Widziadło i we śnie nie przestawało go dręczyć; przez rozpalone powieki widział La Mola, urągającego się i grożącego; oprócz tego, jakiś głos ustawicznie mu powtarzał: „Północ! północ! północ!”
Nagle, wśród ciszy nocnej, dał się słyszeć ponury dźwięk wieżowego zegara: północ wybiła.
Coconnas otworzył rozpalone oczy, gorący oddech wysuszał mu usta; pragnienie, nie do zaspokojenia, paliło mu piersi; maleńka nocna lampka zaledwie oświecała pokój, i tysiąc widziadeł zaczęło napastować wyobraźnię piemontczyka.
Wtedy Coconnas spostrzegł, że La Mole wstaje z łóżka, i przeszedłszy się dwa razy po pokoju, zbliża się do niego z podniesioną pięścią.
Coconnas sięgnął ręką po sztylet, uchwycił go za rękojeść i gotował się zamordować swego nieprzyjaciela.
La Mole ciągle zbliżał się.
Coconnas szeptał:
— A! to ty, zawsze ty, wiecznie ty! Zbliż się. A! grozisz mi, pokazujesz mi pięść, śmiejesz się! zbliż się, zbliż się więc! A! tak, krok za krokiem; zbliż się tutaj... przybądź... niech cię zamorduję.
I w rzeczy samej, Coconnas popierając groźbę gestem, w tej chwili, kiedy La Mole nachylił się do jego łóżka, z pod poduszki dobył sztyletu.
Lecz natężenie, z jakiem Coconnas podniósł się, wyczerpało jego siły.
Ręka, wyciągnięta dla pchnięcia nieprzyjaciela, opadła, wypuściła sztylet, a umierający upadł na poduszki.
— Dalej, dalej! — mówił La Mole, zlekka podnosząc mu głowę i zbliżając czarkę do jego ust. — Wypij to, biedny mój towarzyszu, inaczej wszystko się w tobie spali.
Tę właśnie czarkę, którą La Mole podawał piemontczykowi, Coconnas w malignie wziął za zaciśniętą i grożącą pięść.
Lecz dotknąwszy się usty skutecznego lekarstwa, które ochłodziło mu spieczone usta i piersi, Coconnas cokolwiek przyszedł do siebie; poczuł, że jego ciało przejmuje jakieś przyjemne uczucie, spojrzał na swego nieprzyjaciela La Mola, podtrzymującego go na swym ręku, i z oczu jego dotychczas rzucających błyskawice gniewu, potoczyła się łza.
— Kroćset dyabłów! — powiedział Coconnas, opuszczając głowę na poduszki. — Panie de La Mole, jeżeli wyzdrowieję, będziesz moim przyjacielem.
— Wyzdrowiejesz, mój towarzyszu — odrzekł La Mole, dokładnie się stosując do przepisu nieznajomego lekarza, wstał, znowu nalał w kieliszek lekarstwo i podał je piemontczykowi.
Tym razem Coconnas nie oczekiwał go ze wzniesionym sztyletem, lecz z otwartemi ramionami.
Z chciwością połknął lekarstwo; po drugiej dozie Coconnas pierwszy raz zasnął dosyć spokojnie.
Trzecia doza również dobrze skutkowała.
Piersi chorego zaczęły się regularniej wznosić; jego skostniałe członki stały się gibkiemi i pot wystąpił mu na rozpaloną skórę.
Kiedy Paré nazajutrz przyszedł odwiedzić chorego, uśmiechnął się z zadowolenia, mówiąc:
— Od tej chwili ręczę za pana de Coconnas; jestto jeden z najpomyślniejszych wypadków moich leczeń.
Skutkiem tej napół dramatycznej, napół komicznej sceny, było to, że przyjaźń pomiędzy hrabią de Cononnas i de La Mole, zawarta w oberży, pod Piękną, Gwiazdą i zerwana przez wypadki strasznej Nocy Św. Bartłomieja, wszczęła się teraz z jeszcze większą siłą.
Jakkolwiekbądź, nakoniec rany zaczęły się zamykać.
La Mole, który wprzód wyzdrowiał, nie przestawał podejmować starań około przyjaciela i postanowił wyjść z pokoju nie pierwej, aż Coconnas zupełnie wyzdrowieje.
La Mole pomagał mu podnieść się na łóżku, dopóki był jeszcze tak słabym, że tego o własnych siłach uczynić nie był w stanie.
Potem pomagał mu chodzić, słowem, pomagał mu w tem wszystkiem, co mu kazał wykonywać jego czuły charakter.
Jego starania i silna budowa piemontczyka, sprowadziły wyzdrowienie tak szybkie, jakiego się nikt nie spodziewał.
Zresztą jedna myśl dręczyła umysły młodych ludzi.
Podczas gorączki każdemu z nich zdawało się, że do łoża zbliżała się kobieta, przedmiot jego namiętności.
Lecz od czasu, w którym przyszli do zmysłów, ani Małgorzata, ani księżna de Nevers nie Wchodziły do ich pokoju.
Lecz i to bardzo łatwo można było sobie wytłomaczyć: jedna, żona króla Nawarry, druga siostra księcia Gwizyusza, czyż mogły publicznie okazywać, że się zajmują prostą szlachtą? Nie!.. Tak powinni byli sobie odpowiedzieć La Mole i Coconnas. Lecz ich nieobecność była zawsze dla nich bolesną, a może też o nich i zapomniano...
Prawda jednak, że kapitan, będący świadkiem pojedynku, nie raz przychodził dowiadywać się o ich zdrowie, lecz tylko od siebie. I Gillonna przychodziła, ale także od siebie. Lecz La Mole, nie śmiał jej zapytać o Małgorzatę, również jak i Coconnas nie śmiał zapytać kapitana o księżnę de Nevers.


Rozdział VIII.
POWRACAJĄCY Z TAMTEGO ŚWIATA.

Przez czas pewien obaj młodzi ludzie zachowywali tajemnicę, gnieżdżącą się w sercu każdego z nich.
Nakoniec w chwili wzajemnego wynurzenia uczuć, myśl wyłącznie zajmująca ich serca, została odkrytą; wyznanie to, jeszcze bardziej wzmocniło ich przyjaźń; przyjaźń bowiem panuje tylko tam, gdzie się znajduje zupełna szczerość.
Obadwaj byli rozkochani do szaleństwa: jeden w księżnej, a drugi w królowej.
Dla nieszczęśliwych kochanków, było coś strasznego w nieskończonej prawie przestrzeni, dzielącej ich od przedmiotu miłości.
Lecz nadzieja, tak głęboko jest wkorzenioną w sercach ludzkich, że nie zważając na niedorzeczność podobnych myśli, Coconnas i La Mole nie przestawali mieć nadziei.
Nareszcie obydwaj, w miarę polepszania się zdrowia, zaczęli więcej dbać o swą powierzchowność.
Każdy, nawet najmniej obojętny dla swoich fizycznych przymiotów, w niektórych okolicznościach zwraca swe nieme zapytania do zwierciadła, i zamieniwszy z niem tysiące znaków, odchodzi nareszcie od tego dziwnego powiernika, bardzo zadowolony ze swej rozmowy.
Nasi zaś bohaterowie, nie byli wcale z rzędu tych ludzi, którymby zwierciadło czyniło gorzkie wyrzuty.
La Mole, chudy, blady, wiele miał szlachetności w swej powierzchowności.
Coconnas, wysoki, dobrze zbudowany, ciemnej cery, przedstawiał uosobioną siłę.
Nawet choroba nie była dla niego bez korzyści.
Cokolwiek schudł i pobladł; nakoniec wielka blizna, która go dręczyła niejakiem podobieństwem do tęczy, zniknęła. Bezwątpienia, zniknięcie jej było przepowiednią długiego szeregu spokojnych dni i nocy.
Czułe starania nie przestawały otaczać rannych; każdy z nich, skoro tylko już mógł wstać z łóżka, znajdował na krześle w pobliżu stojącem, ranne ubranie; następnie, kiedy mógł zupełnie ubrać się, znajdował całkowity kostium.
To jeszcze nie wszystko.
Każdy z nich znajdował w kieszeni porządnie nabity worek; rozumie się, że Coconnas i La Mole zatrzymali je przy sobie tylko dla tego, ażeby przy pierwszej sposobności zwrócić je nieznanemu opiekunowi.
Lecz tym nieznanym opiekunem nie mógł być książę d’Alençon, u którego mieszkali, on bowiem ani razu nie raczył ich odwiedzić, a nawet nie kazał dowiadywać się o ich zdrowie.
Każdemu z nich nadzieja szeptała, że nieznanym opiekunem, była kobieta — przedmiot ich miłości.
Ranni, z wielką niecierpliwością oczekiwali chwili, w której by mogli wyjść z domu.
La Mole zdrów zupełnie, dawno już mógłby wyjść, lecz rodzaj niemej umowy, zatrzymał go przy przyjacielu.
Zgodzili się, ażeby przy pierwszem wyjściu odwiedzić trzy osoby:
Najprzód nieznajomego doktora, którego lekarstwo, tak skuteczny wpływ wywarło na palące się piersi hrabiego de Coconnas.
Następnie, zamierzyli udać się do oberży nieboszczyka La Hurièra, gdzie pozostały ich zawiniątka i konie.
Nakoniec mieli pójść do Florentczyka Rene, który nietylko był perfumiarzem i czarnoksiężnikiem, sprzedawał nietylko kosmetyki i trucizny, ale nadto robił miłosne napoje i przepowiadał przyszłość.
Nareszcie, po dwóch miesiącach cierpień, dzień dawno oczekiwany nadszedł.
Kilka razy, w chwilach niecierpliwości, chcieli przyśpieszyć ten dzień; lecz warta, stojąca przy drzwiach, nie chciała ich wypuścić, bez wyraźnego na to pozwolenia Ambrożego Paré.
Pewnego dnia, doskonały ten lekarz przekonawszy się, że ranni, jeżeli nie są jeszcze zupełnie zdrowi, znajdują się przynajmniej na drodze wyzdrowienia, pozwolił im wyjść.
We dwie godziny po południu, jednego z tych pięknych dni jesiennych, które zadziwiają czasami mieszkańców Paryża, dwaj przyjaciele, opierając się wzajemnie na sobie, wyszli z Luwru.
La Mole zobowiązał się być przewodnikiem; Coconnas zgadzał się na wszystko bez najmniejszego oporu.
Wiedział, że przyjaciel zaprowadzi go do nieznajomego doktora, którego nieuprzywilejowane lekarstwo, wyleczyło go przez jednę noc, tymczasem, kiedy lekarstwa Ambrożego Paré, powoli go zabijały.
Coconnas podzielił swoje pieniądze na dwie równe części: z dwustu dukatów, sto przeznaczył jako honorarium dla swego eskulapa.
Coconnas nie obawiał się śmierci, lecz również, wcale nie był od tego, żeby jeszcze pożyć.
Dlatego postanowił szczodrze wynagrodzić swego zbawcę.
La Mole udał się na ulicę l’Astruce, następnie przeszedł wielką ulicę Saint-Honoré, Trouvelles, i wkrótce znalazł się na placu des Halles.
W pobliżu starożytnej fontanny i na miejscu, które dzisiaj jest znanem pod nazwiskiem „Carreau des Halles”, wznosił się kamienny ośmiokątny budynek; na nim sterczała drewniana wieżyca z ostrokończastym dachem a na wierzchołku jej niemiłosiernie skrzypiała blaszana chorągiewka.
Drewniana ta latarnia miała ośm otworów, które przecinał rodzaj koła z drzewa, nakształt części heraldycznej, nazwanej „pasem poprzecznym” pola herbowego; koło to, miało na obwodzie swoim wycięcia, urządzone umyślnie w ten sposób, ażeby głowa i ręce skazanego lub skazanych, których tamże wystawiano, wkładane być mogły.
Dziwaczny ten budynek, który nie miał sobie podobnego pomiędzy otaczającemi, nazywał się pilori.
Domek niekształtny, zwichnięty, pochylony, odrapany i ciemny, z dachem upstrzonym kępkami mchu, na podobieństwo skóry trędowatego, i podobny do grzyba, wyłaził z pod stóp tego rodzaju wieży.
Było to mieszkanie kata.
W latarni wystawiony był jakiś złoczyńca, który wywieszał język na przechodzących: był to jeden ze złodziei, obdzierających pod szubienicą Montfaucon, i który przypadkowo, na uczynku został schwytanym.
Coconnas rozumiał, że jego przyjaciel przyprowadził go tutaj, dla widzenia tego dziwnego widowiska; wmieszał się przeto w gromadę lubowników, odpowiadających na wykrzywiania skazanego, krzykiem i wyciem.
Coconnas z natury był srogi; bawiło go więc to widowisko.
Wołałby tylko, ażeby zamiast miotania szyderstw, rzucano kamieniami na skazanego, który był tyle zuchwałym, iż na szlachetnych panów, przychodzących go odwiedzać, śmiał wywieszać język.
Dlatego, skoro ruchoma latarnia obróciła się na swej podstawie, dla uczynienia przyjemności widoku cierpiącego i innej stronie placu, i skoro gromada posunęła się za ruchem latarni, Coconnas również chciał pójść za tłumem, lecz La Mole wstrzymał go, powiedziawszy mu z cicha:
— Nie po to tutaj przybyliśmy.
— Po cóż więc?... — zapytał Coconnas.
— Dowiesz się wkrótce — odpowiedział La Mole.
Dwaj przyjaciele tykali się od czasu tej sławnej nocy, w której Coconnas koniecznie usiłował zamordować La Mola.
Tedy La Mole poprowadził hrabię dc Coconnas prosto do okienka domu, przytykającego do wieży, w którym stał oparty na łokciu jakiś człowiek.
— A! a! to panowie!... — powiedział, uchylając czerwoną, koloru krwi, czapkę, z pod której dały się widzieć czarne i twarde włosy, sięgające aż do brwi. — Witajcie mi.
— Kto to jest?... — zapytał Coconnas, starając go sobie przypomnieć, gdyż zdawało mu się, że widział te głowę podczas gorączki.
— To twój zbawca, mój przyjacielu — powiedział La Mole — ten sam, który ci przyniósł do Luwru napój orzeźwiający; jego to lekarstwo zrobiło ci tyle dobrego.
— O! o!... — zawołał Coconnas — w takim razie, mój przyjacielu...
I wyciągnął ku niemu rękę.
Lecz człowiek, zamiast odpowiedzieć na ruch ten, podobnym-że ruchem, wyprostował się a wyprostowawszy oddalił się od przyjaciół o odległość, jaką nachylone jego ciało czyniło z poprzedzającem położeniem.
— Mój panie — rzekł do Coconnas’a — dziękuję za honor, który mi chcesz wyświadczyć, lecz jest podobnem do prawdy, że gdybyś mnie znał, to byś mi go nie czynił.
— Dalibóg, choćbyś był nawet dyabłem, jestem ci obowiązany — odpowiedział Coconnas — gdyż gdyby nie ty, jużby mnie nie było na tym świecie.
— Dyabłem zupełnie nie jestem — odparł człowiek w czerwonej czapce — lecz często, wielu wołałoby raczej dyabła, aniżeli mnie widzieć.
— Któż więc jesteś?... — zapytał Coconnas.
— Mój panie — odpowiedział nieznajomy — jestem mistrz Caboche, kat miejski Paryża...
— A!... — zawołał Coconnas, cofając rękę.
— A widzisz pan!... — rzekł mistrz Caboche.
— Nie! dotknę się twojej ręki, albo niech mnie wszyscy dyabli porwą! Podaj mi rękę...
— Czy na prawdę?
— No tak, całą rękę.
— Oto jest!
— Otwórz ją jeszcze bardziej... jeszcze... o tak... dobrze!...
Coconnas sięgnął do kieszeni po garść złota, przeznaczonego dla nieznajomego lekarza, i wsypał mu go w rękę.
— Ręka podana mi bez pieniędzy, byłaby dla mnie przyjemniejszą — powiedział Caboche, potrząsając głową — nie zbywa mi na złocie, lecz na rękach, któreby chciały moją uścisnąć. Ale niech i tak będzie! Oby ci, szanowny panie, Bóg pobłogosławił!
— A więc, mój przyjacielu — rzekł Coconnas, z ciekawością spoglądając na kata — to ty jesteś, który krzyżujesz, łamiesz kości, zdejmujesz głowy. A! bardzo jestem zadowolony, żem z tobą zabrał znajomość.
— Mój panie — powiedział Caboche — ja sam nie robię tego wszystkiego; ponieważ jak panowie macie lokai dlatego, ażeby zrobili za was to, czego robić nie chcecie, tak również i ja mam pomocników, którzy wykonywają na pospólstwie wyroki.
Lecz jeżeli zdarzy się mieć do czynienia ze szlachtą, jak to naprzykład z panem, lub jego towarzyszem, o! w takim razie, to zupełnie co innego; wtedy, rozumie się, że ja poczytuję sobie za zaszczyt, osobiście wykonywać wyrok ze wszelkiemi szczegółami, od początku aż do końca.
Coconnas poczuł, że mimowolnie przeszedł go dreszcz po wszystkich członkach, jak gdyby zabijano mu straszny klin pomiędzy nogi i jak gdyby ostrze stali dotknęło się jego szyi.
La Mole doznał podobnego wrażenia i również nie mógł sobie zdać z niego sprawy.
Lecz Coconnas stłumił swe wzruszenie i chcąc żartami zakończyć swą rozmowę z katem, rzekł:
— Dobrze więc! pamiętaj, że mam twoje słowo, i kiedy na mnie przyjdzie kolej wleźć na szubienicę Euguerrand’a de Marigny, lub na rusztowanie pana de Nemours, nikt mnie się nie dotknie oprócz ciebie.
— Obiecuję to.
— Przyjmuję obietnicę — powiedział Coconnas. — A oto moja ręka.
I Coconnas, przy tych słowach, wyciągnął do niego rękę.
Kat bojaźliwie się jej dotknął, chociaż widocznie było na nim znać, że ma wielką chęć serdecznie ją uściskać.
Coconnas, wskutek tego dotknięcia, pobladł nieco! lecz uśmiech nie przestawał igrać na jego ustach.
Tymczasem La Mole będący nie w humorze, widząc, że latarnia obraca się napowrót, i za jej ruchem zbliża się ku nim gromada ciekawych, szarpnął go za płaszcz.
Coconnas, niemniej sobie życząc jak i La Mole, zakończyć tę scenę, w której, powodując się swym charakterem, zaszedł dalej aniżeli sam tego chciał, skinął głową i oddalił się.
— Na honor!... — odezwał się La Mole, skoro już znaleźli się obaj pod krzyżem Trahoir. — Przyznaj, że tu można swobodniej odetchnąć, aniżeli na placu des Halles?
— Przyznaję — odpowiedział Coconnas — lecz nie żałuję, żem uczynił znajomość z mistrzem Caboche. Nie zawadzi mieć wszędzie przyjaciół.
— Nawet i w oberży, pod „Piękną Gwiazdą“ — śmiejąc się, uczynił uwagę La Mole.
— O! co do tego biednego La Hurièra — rzekł Coconnas — ten już zginął; szlachetnie umarł. Widziałem płomień, który błysnął u zamku muszkietu; słyszałem, jak kula uderzyła weń z siłą, z jaką serce uderza w dzwon Notre-Dame.
Kiedy odchodziłem, leżał w kałuży krwi, płynącej mu z nosa i ust.
Przypuszczając, że jest naszym przyjacielem, to chyba jest naszym przyjacielem na tamtym świecie.
Obydwaj przyjaciele, rozmawiając z sobą weszli na ulicę de l’Arbre-Sec i zbliżyli się do oberży pod „Piękną Gwiazdą”, przed którą, jak dawniej, skrzypiał znak, przyciągający do siebie podróżnika, gastronomiczną i wzbudzającą apetyt legendą.
Coconnas i La Mole, spodziewali się zastać dom w smutku i rozpaczy, wdowę i dzieci w żałobie, lecz z wielkiem zadziwieniem, znaleźli oberżę w zupełnym stanie czynności; pani La Hurière była bardzo uradowaną, a dzieci bawiły się weselej, aniżeli kiedykolwiek.
— O! niewierna!... — zawołał La Mole — poszła za mąż niezawodnie.
Następnie, zwróciwszy się do nowej Artemizy, powiedział:
— Pani, jesteśmy znani biednemu panu La Hurière. Zostawiliśmy tutaj dwa konie i dwa zawiniątka; prosimy o ich wydanie.
— Panowie!... — odpowiedziała gospodyni domu po krótkim przeciągu czasu, w którym sobie chciała przypomnieć ich twarze — nie mam honoru was znać; lecz jeżeli chcecie, rozkażę zawołać męża. Grzegorzu, zawołaj tu pana.
Grzegorz wyszedł z pierwszej kuchni, ogólnego pandemonium, do drugiej, która służyła za laboratoryum i gdzie La Hurière za życia, przyprawiał potrawy, uważane przez niego za godne jego osobistego trudu.
— Niech dyabli porwą!... — powiedział z cicha Coconnas — bardzo mię to dziwi, że wszyscy się tu weselą, zamiast coby mieli płakać. Biedny La Hurière!
— Chciał mnie zamordować — rzekł La Mole — lecz odpuszczam mu to z całego serca.
Zaledwie La Mole wymówił te słowa, kiedy nagle, człowiek z rondelkiem w ręku, mieszając w nim drewnianą łyżką przyrumienioną cebulkę, wyszedł naprzeciwko nich.
La Mole i Coconnas krzyknęli z zadziwienia.
Człowiek, który na ten krzyk podniósł głowę, odpowiedział nań podobnymże krzykiem, i wypuścił z rąk rondelek.
In nomine patris — zawołał człowiek, machając łyżką jakby kropidłem — et Filii, et Spiritus Sancti.
— La Hurière — jednogłośnie zawołali obaj przyjaciele.
— Pan de Coconnas i pan de La Mole! — zawołał La Hurière.
— Więc nie zginąłeś?... — zapytał Coconnas.
— I pan jeszcze żyjesz? — zapytał oberżysta.
— Wszak widziałem, jak upadłeś — odpowiedział Coconnas — słyszałem, jak kula zgruchotała ci coś, nie wiem z pewnością, co. Pozostawiłem cię, nurzającego się we krwi, a krew płynęła ci z nosa, ust, nawet z oczu.
— Jest to święta prawda, panie de Coconnas, lecz uderzenie, które pan słyszałeś, było to uderzenie kuli w szyszak, o który, szczęście, że się spłaszczyła, lecz z tem wszystkiem uderzenie było silne, a na dowód tego — dodał La Hurière, zdejmując czapkę i pokazując swą głowę, łysą jak kolano — widzicie ponowie, nie pozostał mi ani jeden włosek.
Dwaj młodzi ludzie zaczęli się śmiać do rozpuku, zobaczywszy te śmieszną, figurę.
— Ah!.. ah!.. panowie się śmiejecie — powiedział La Hurière, nabierając otuchy. — Więc nie macie żadnych złych zamiarów?
— No, a ty La Hurière, czyś się już wyleczył z chętki do wojowania?
— Tak panowie, już, i teraz...
— Cóż teraz?
— Teraz postanowiłem sobie, nie widzieć innego ognia, oprócz ognia mojej kuchni.
— Doskonale! — zawołał Coconnas. — Otóż to jest, co się nazywa być roztropnym. Lecz — dodał piemontczyk — zostawiliśmy tutaj w stajni dwa konie, a w pokoju dwa zawiniątka.
— A!., do dyabła!.. — mruknął oberżysta, drapiąc się za ucho.
— No i cóż?
— Dwa konie, pan mówisz?
— Tak, w stajni.
— I dwa zawiniątka?
— Tak, w stancyi.
— Otóż, widzisz pan... wszak pan sądziłeś, żem umarł, nieprawdaż?...
— Bezwątpienia.
— Przyznaj więc pan, że skoro sam mogłeś się omylić, i ja również mogłem się omylić?
— Myśląc, żeśmy umarli. Jesteś bardzo szczery.
— To, to właśnie!... widzisz pan, otóż, ponieważ pan umarłeś bez testamentu... — mówił dalej La Hurière.
— No, więc cóż?
— Myślałem, lecz byłem w błędzie, jak się teraz o tem przekonywam...
— Cóż myślałeś, bardzo jestem ciekawy?..
— Oto myślałem, że po panu mogę odziedziczyć.
A! a! — zawołali jednogłośnie dwaj młodzi ludzie.
— Pomimo to wszystko, bardzo jestem zadowolony, że widzę panów żywych.
— Słowem, sprzedałeś nasze konie?.. — powiedział Coconnas.
— Tak, niestety! — rzekł La Hurière.
— A nasze tłomoczki? — dodał La Mole.
— O nie!.. tłomoczków nie sprzedałem — zawołał La Hurière — lecz tylko to, co się w nich znajdowało.
— Słuchaj no, La Mole — powiedział Coconnas — zdaje mi się, że to zuchwały łotr... Czy czasem nie wypadałoby go wypaproszyć?
Pogróżka ta, zdawało się, że silnie działała na oberżystę, który odważył się powiedzieć:
— Lecz panowie, zdaje mi się, że moglibyśmy się ułożyć.
— Słuchaj!... — rzekł La Mole — wiesz, że ja mam największe prawo użalać się na ciebie.
— Wistocie, panie hrabio; pamiętam, że w chwili szaleństwa śmiałem ci grozić.
— Tak jest, kulą, która świsnęła o kilka cali nad moją, głową.
— Tak pan sądzisz?
— Jestem o tem przekonany.
— Jeżeli pan hrabia jesteś o tem przekonany — odpowiedział La Hurière, przybierając skromną minkę i podnosząc rondelek — nie śmiem mu przeczyć.
— Co się tyczy mnie — odparł La Mole — ja z mej strony, niczego od ciebie nie wymagam.
— Jakto!.. panie hrabio.
— Tylko...
— Tylko co?... — podchwycił La Hurière.
— Tylko będziesz mnie i moim przyjaciołom dawał obiady za każdym razem, jak będę w tych stronach.
— Bardzo dobrze!... — zawołał uradowany La Hurière — zawsze będę na rozkazy.
— A więc pomiędzy nami już zgoda?...
— I owszem... A pan, panie de Coconnas — mówił dalej oberżysta — czy i pan się na to zgadzasz?...
— Zgadzam, lecz również jak i mój przyjaciel, kładę jeden mały warunek.
— Jakiż?
— Że oddasz panu de La Mole pięćdziesiąt talarów, które do niego przegrałem i które dałem ci do schowania.
— Mnie, panie, kiedy?..
— W kwadrans przed tem, zanim sprzedałeś mego konia i tłomoczek.
La Hurière kiwnął głową.
— A! rozumiem — powiedział.
I poszedł do kufra, wyjął jeden za drugim pięćdziesiąt talarów, które przyniósł panu de La Mole.
— Dobrze, dobrze!... — rzekł La Mole — przyrządź nam teraz śniadanie. Te pięćdziesiąt talarów daj Grzegorzowi.
— O!... — zawołał La Hurière — w samej rzeczy, jesteś hrabio hojny, jak król, gotów jestem służyć ci do śmierci.
— No, na dzisiaj — rzekł Coconnas — zrób nam jajecznicy, a nie żałuj masła ani słoniny.
Następnie, spojrzawszy na zegar, dodał:
— Na honor!.. masz słuszność, La Mole. Mamy jeszcze czekać trzy godziny, które tutaj możemy przepędzić tak dobrze jak i gdzie indziej. A jeżeli się nie mylę, jesteśmy na pół drogi do mostu Ś-go Michała.
I obydwaj przyjaciele usiedli przy tym samym stole i w tym samym pokoju, który zajmowali pamiętnego wieczoru 24-go sierpnia 1572 roku i w którym Coconnas zaproponował hrabiemu de La Mole grę w karty o pierwszą kochankę.
Musimy dodać, na oddanie przynależnej czci, co się tyczy moralności naszych młodych przyjaciół, że już żaden z nich nie śmiał zrobić drugiemu podobnego przełożenia.


Rozdział IX.
Mieszkanie pana René, perfumiarza królo­wej-matki.

W opoce naszego opowiadania, tylko pięć mostów łączyło obie części miasta; mosty te były już to kamienne, już to drewniane; wszystkie pięć przypierały do Cité.
W innych miejscach, gdzie kommunikacya była konieczną, mosty jako tako zastępowały umyślnie na ten cel urządzone promy.
Te pięć mostów, po obu stronach, obsiadły rozmaite domy, jak to jeszcze dzisiaj można widzieć na Ponte-Vecchio we Florencyi.
Z pomiędzy tych pięciu mostów, z których każdy ma swoję historyę, zajmiemy się szczególniej opowiedzeniem przemian, jakim uległ most Ś-go Michała.
Most Ś-go Michała był wybudowany z kamienia w 1373 roku; pomimo jego powierzchownej siły, wylew Sekwany zniszczył go po części 31 Stycznia 1408 roku; 1418 roku odbudowano go z drzewa, lecz znowu w nocy, z 16 na 17 Grudnia 1547 roku, woda uniosła go ze sobą; około 1550 roku, a zatem na dwadzieścia dwa lat przed wypadkami przez nas opisanemi, most został powtórnie odbudowany z drzewa, i chociaż wymagał gruntownej naprawy, trzymał się jeszcze dosyć dobrze.
Pośród domów, które otaczały most, frontem i równoległe do wysepki, na której żywcem spalono Templaryuszów, a na której dzisiaj założono główny fundament mostu Nowego, odróżniał się drewniany dom, na który obwisł wysoki dach, jakby powieka na ogromne oko.
Z okna otwartego na pierwszem piętrze, i znajdującego się nad drzwiami i oknem dolnego piętra, zawsze szczelnie zamkniętego, dawało się widzieć różowawe światło, ściągające uwagę przechodniów na elewacyę zsiadłą, długą, pomalowaną niebiesko, i przybraną mnóstwem listewek bogato złoconych.
Rodzaj fryzu oddzielającego parter od pierwszego piętra, przedstawiał tłumy dyabełków w najdziwaczniejszych pozach.
Pomiędzy tym fryzem a oknami pierwszego piętra, znajdowała się wielka tablica, pomalowana również jak i cały dom, kolorem niebieskim; na tablicy był napis:

RENÉ, FLORENTCZYK,
PERFUMIARZ KRÓLOWEJ-MATKI.

Drzwi tego sklepu, jak to już wyżej powiedzieliśmy, zawsze były szczelnie zamknięte, lecz daleko korzystniej aniżeli same zasuwy, broniła je od napadów nocnych straszna sława, jaką, posiadał właściciel domu.
Przechodzący przez most Ś-go Michała, omijali ten dom, obchodząc go zdaleka, jak gdyby się obawiali, ażeby zapach perfum nie dostał się do nich przez grube ściany.
Jeszcze nie dosyć na tero; sąsiedzi z obudwóch stron, sądząc zapewne, że będą zarażeni sąsiedztwem, po wprowadzeniu się na most Ś-go Michała, pana René, wziąwszy swe manatki, wynieśli się z domów i tym sposobem domy przyległe domowi pana René, zostały opuszczone i zamknięte.
Oprócz tego, pomimo, że domy te były opuszczone, przechodzący przez most późno w nocy, widzieli przez szpary zamkniętych okiennic jakieś światło i słyszeli jakieś głosy podobne do jęków.
Wszystko to dowodziło, że domy te były uczęszczane; chodziło tylko o to, czy goście należeli do tego, czy do tamtego świata.
To było przyczyną, że sąsiedzi dwóch opuszczonych domów, nie raz myśleli, czyby nie było roztropniej wynieść się cokolwiek dalej ze swych mieszkań.
Zapewne też w skutek strasznej opinii, jaką posiadał René, jemu tylko wolno było utrzymywać ogień po godzinie zakazanej.
Ani patrol, ani warta, nie śmiały nigdy zakłócać spokoju człowieka, który jako ziomek i jako perfumiarz, podwójnie był miłym Jej królewskiej mości.
Ponieważ nie wątpimy, że filozofia XVIII wieku, wyniszczyła w naszym czytelniku wiarę w magię i magów, prosimy go więc, ażeby raczył z nami wejść do tego mieszkania, szerzącego tak wielki postrach w epoce przesądów.
W sklepie ciemnym i pustym od ósmej godziny wieczór, (o tej albowiem godzinie był zamykanym, ażeby nazajutrz rano znowu się otworzyć), sprzedawano pachnidła, maści i kosmetyki we wszystkich gatunkach, przygotowywane przez biegłego chemika.
Dwóch uczniów wyręcza go w tej cząstkowej sprzedaży, lecz nie mieszkają u niego w domu; nocują na ulicy de la Calandre.
Wieczorem wychodzą na chwilę przed zamknięciem sklepu.
Rano przechadzają się przed sklepem, oczekując na jego otwarcie.
Sklep, jak to już wyżej powiedzieliśmy, jest w tej chwili ciemny i pusty.
W sklepie, dosyć szerokim i głębokim, znajduje się dwoje drzwi, z których każde prowadzą na schody.
Jedno z tych schodów wiją się w murzo, są więc wewnętrzne; drugie zaś zewnętrzne, widziane są z bulwarku, zwanego dziś des Augustins, i z nadbrzeża znanego dziś pod nazwiskiem bulwaru des Orfèvres.
Schody te prowadzą do pokoju, położonego na pierwszem piętrze.
Pokój ten, zupełnie odpowiedni co do wielkości sklepowi pod nim się znajdującemu, w kierunku długości, przedzielony jest zasłoną na dwie części.
W głębi pierwszej części widać drzwi, prowadzące na schody zewnętrzne.
W drugiej części, prowadzą drzwi do schodów ukrytych; lecz drzwi także są niewidzialne, są zakryte wielką rzeźbioną szafą; obracającą się, jak gdyby na osi, na wielkich żelaznych zawiasach.
Tylko Katarzyna i René wiedzą o tych tajemniczych drzwiczkach; tędy to królowa-matka przychodzi i schodzi; tu przyłożywszy oko lub ucho do szafy, porobionymi w niej otworami, może widzieć i słyszeć wszystko, co się dzieje w pokoju.
Jeszcze dwoje drzwi widzialnych znajduje się w tej części pokoju.
Jedne z nich prowadzą do pokoiku, oświeconego oknem znajdującem się w dachu.
Pokoik ten odznacza się ogromnym piecem, tyglami, retortami i tym podobnemi narzędziami: jest to laboratorium chemika.
Drugie prowadzą do celki jeszcze dziwaczniejszej; tutaj wcale niema światła, niema dywanów, niema mebli; tylko na środku stoi rodzaj ołtarza z kamienia.
Podłogę zastępuje płyta kamienna od środka, ze spadkami ku wszystkim ścianom; obok ścian przechodzi rynienka, zakończona otworem, przez który widać mętne bałwany toczące się po Sekwanie.
Na wbitych gwoździach wiszą rozmaite narzędzia dziwnych kształtów, wszystkie ostre jak igły lub brzytwy; jedne z nich błyszczą jak zwierciadła, inne są bez połysku, szarego lub ciemno-niebieskiego koloru; jest to przybytek wieszczby.
Powróćmy do pokoju środkowego, przedzielonego na dwie części.
Tutaj perfumiarz przyjmuje zwyczajnych gości; tutaj egipski ibis, mumie przewiązane złotemi wstążkami, krokodyl z roztwartą paszczą, trupie główki bez oczu i z chwiejącemi zęby, nareszcie szpargały zakurzone i nadgryzione przez szczury — biją w oczy przychodnia strasznym chaosem, i nie pozwalają jego myślom trzymać się prostej drogi.
Za firanką są rozrucone flaszeczki, szklanki, urny, czarki nieznanych kształtów; wszystko to oświecają dwie srebrne lampki, bardzo podobne do siebie, i jakby porwane z kościółka Santa-Maria-Novella, lub Dei Servi we Florencyi.
Każda z tych lampek, zawieszona na trzech łańcuszkach, wydając z siebie zapach, oświecała ponure sklepienie pokoju żółtawem światłem.
René, sam, założywszy ręce na krzyż i potrząsając głową, chodzi po drugiej części środkowego pokoju wielkiemi kroki. Po długiem rozmyślaniu, zatrzymał się przed klepsydrą.
— A! a!... — powiedział — zapomniałem ją przewrócić, a może piasek już się dawno przesypał.
Potem spojrzał na księżyc wychodzący z po za czarnej chmury, obok dzwonnicy katedry Notre-Dame, i dodał:
— Dziewiąta godzina. Gdyby miała przyjść, przyjdzie, jak zwykle, za godzinę lub za półtorej; na wszystko wystarczy czasu.
W tej chwili dał się słyszeć na moście odgłos kroków.
René przyłożył ucho do długiego lejka, wychodzącego na ulicę i zakończonego miedzianym maskaronem.
— Nie, to nie ona ani nie one. To kroki męzkie; zatrzymali się przed mojemi drzwiami; przyszli więc do mnie. W tej chwili rozległy się trzy silne uderzenia.
René szybko zeszedł na dół. Potem nie otwierając jeszcze drzwi, zaczął nadsłuchiwać. Trzy uderzenia ponowiły się.
— Kto tam?... — zapytał René.
— Czy koniecznie mamy wymienić swoje nazwiska?... — zapytał jakiś głos.
— To jest koniecznem — odpowiedział René.
— A więc, jestem hrabia Annibal de Coconnas — powiedział tenże sam głos.
— Ja zaś jestem hrabia Lerac de La Mole — dodał głos drugi.
— Zaczekajcie panowie chwilkę, zaraz otworzę.
René odsunął rygle, spuścił zapory, otworzył dwom młodym ludziom drzwi i zamknął je tylko na klucz; następnie po schodach zewnętrznych, wprowadził ich do drugiej części środkowego pokoju.
La Mole wchodząc, nieznacznie przeżegnał się pod płaszczem; był blady, ręce mu drżały.
Coconnas obejrzał wszystko po szczególe, a spostrzegłszy drzwiczki, prowadzące do celki, chciał je otworzyć.
— Daruj, mój panie!... — powiedział René głosem tajemniczym, zatrzymując hrabiego de Coconnas. — Ci, którzy mi czynią ten zaszczyt i odwiedzają mnie, pozostają w tym tylko pokoju.
— A! to co innego — odparł Coconnas — z tem wszystkiem chciałbym usiąść.
Coconnas wziął krzesło i usiadł.
Nastąpiło głębokie milczenie.
René czekał objaśnień ze strony młodych ludzi.
Było tak cicho, że można było słyszeć gwiżdżący oddech piemontczyka, jeszcze nie zupełnie wyleczonego.
— René... — zapytał nakoniec Coconnas — jesteś człowiekiem uczonym, powiedz mi też z łaski swojej, czy pozostanę kaleką, to jest, czy mnie nie przestanie dręczyć ten krótki oddech, który mi nie pozwala dosiąść konia, robić bronią i zajadać jajecznicy na słoninie.
René przyłożył ucho do piersi piemontczyka i uważnie liczył uderzenia pulsu w płucach.
— Panie hrabio, wyzdrowiejesz zupełnie.
— Czy niezawodnie?
— Ręczę ci.
— Bardzo mnie to cieszy.
Znowu nastąpiło milczenie.
— Czy pan hrabia, nie życzy sobie jeszcze dowiedzieć się czego?
— I owszem — odpowiedział Coconnas — chciałbym się dowiedzieć, czy jestem naprawdę zakochany.
— Jesteś pan zakochany — odrzekł Rané.
— Zkąd pan wiesz o tem?
— Ztąd, że się pan o to pytasz.
— Kroćset dyabłów, sądzę, że masz słuszność. Lecz w kim?
— W tej, która teraz może tak jak pan wykrzykuje „kroćset dyabłów.”
— W samej rzeczy — powiedział zdumiony Coconnas — jesteś bardzo zręczny. No, teraz na ciebie kolej, La Molu!
La Mole zarumienił się i zmieszał.
— No! do kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — mówżeż.
— Mów pan — powiedział Florentczyk.
— Ja, panie René — przemówił La Mole głosem drżącym — ja nie będę się pana pytał, czy jestem zakochany, ponieważ wiem o tem bardzo dobrze i nie mam potrzeby oszukiwać siebie, lecz powiedz mi, czy będę kochanym, gdyż wszystko co mi dawało z początku jaką nadzieję, przywodzi mnie teraz do rozpaczy.
— Może pan nie przedsięwziąłeś wszystkiego, jak należy.
— Cóż mam czynić, mój panie; myślę, że tylko uszanowaniem i poświęceniem wypada mi dowieść, iż ją kocham prawdziwie i szczerze.
— Pan wiesz — powiedział René — że te dowody zwykle bardzo małą mają wagę.
— A więc pozostaje mi tylko rozpaczać?
— Nie, teraz potrzeba uciec się do nauki. W ludzkiej naturze znajdują się antypatye, które potrzeba przezwyciężyć, i sympatye, które potrzeba obudzić. Żelazo nie jest magnesem, lecz magnesowane, przyciąga do siebie żelazo.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — szepnął La Mole — lecz obawiam się tych wszystkich czarnoksięzkich zaklinań.
— A! kiedy się pan obawiasz, pocóżeś pan do mnie przyszedł?
— Wstydź się, nie bądź-że dzieckiem — powiedział Coconnas. — Panie René, czy możesz mi pokazać dyabła?
— Nie, panie hrabio.
— Szkoda! miałem mu do powiedzenia kilka słów, to bezwątpienia obudziłoby odwagę w panu de La Mole.
— Niech i tak będzie! — zawołał La Mole. — Przystąpmy śmiało do rzeczy. Mówiono mi o figurach z wosku, modelowanych na podobieństwo ukochanych osób. Czy to będzie środkiem do dowiedzenia się czegoś?
— Najpewniejszym.
— I środek ten nic nie zaszkodzi zdrowiu ukochanej kobiety, ani nie skróci jej życia?
— Nic a nic.
— A więc go doświadczmy.
— Czy chcesz, ażebym zaczął? zapytał Coconnas.
— Nie — odpowiedział La Mole — zacząłem, więc skończę.
— Pan więc koniecznie, namiętnie, chcesz się dowiedzieć prawdy, panie de La Mole? — zapytał florentczyk.
— O tak! — zawołał La Mole — umieram z niecierpliwości, mistrzu René.
W tej chwili ktoś zasztukał do drzwi z ulicy, lecz zasztukał tak lekko, że tylko René usłyszał i to bezwątpienia dlatego, że się tego spodziewał.
Zadając obojętne zapytania La Molowi, florentczyk nieznacznie przytknął ucho do tuby i usłyszał jakiś głos, który go mocno zatrwożył.
— Teraz obmyśl pan swoje życzenia — powiedział po chwili florentczyk — i przywołaj ukochaną osobę.
La Mole ukląkł, jak gdyby rozmawiał z bóstwem; tymczasem René wyszedł do drugiego pokoju i pocichu zsunął się po schodach zewnętrznych; w kilka chwil potem lekkie kroki dały się słyszeć w sklepie.
La Mole wstając, znowu ujrzał przed sobą mistrza René; florentczyk trzymał w ręku dość licho wykonaną woskową figurkę, w koronie i w płaszczu królewskim.
— Więc pan koniecznie chcesz być kochanym od osoby ukoronowanej? — zapytał perfumiarz.
— Tak jest, chociażbym miał utracić życie, chociażbym miał zatracić swą duszę — odpowiedział La Mole.
— Dobrze — odrzekł florentczyk, maczając końce swych palców w jakimś płynie, znajdującym się w nalewce i wymawiając jakieś łacińskie słowa, pokropił jej tym płynem głowę.
La Mole wzdrygnął się; czuł, że się spełnia świętokradztwo.
— Co robisz? — zapytał florentczyka.
Chrzczę tę figurkę w imię kobiety, którą pan kochasz.
— Lecz w jakim celu?
— Ażeby w niej wzbudzić sympatyę.
La Mole otworzył usta, chcąc przerwać dalsze działania, lecz szydercze spojrzenie piemontczyka wstrzymało go.
René spostrzegłszy ten ruch, zatrzymał się.
— Potrzeba zupełnej i nieprzymuszonej woli — rzekł.
— Rób dalej — odpowiedział La Mole.
René napisał na kawałku czerwonego papieru kilka kabalistycznych znaków, przełknął tę karteczkę przez uszko igły i utkwił ją w sercu figurki.
Rzecz dziwna! z rany pociekła kropelka krwi.
Następnie René zapalił karteczkę.
Gorąco igły stopiło około niej wosk i wysuszyło kropelkę krwi.
— A więc — powiedział René — pańska miłość siłą sympatyi przedziera się i rozpala serce kobiety, którą kochasz.
Coconnas, umysłu silnego, pocichu śmiał się ze wszystkiego co widział, lecz La Mole, zakochany i zabobonny, uczuł, że zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Teraz zaś — powiedział René — dotknij pan swemi usty ust statuetki i zawołaj:
— Małgorzato, kocham cię; przybywaj, Małgorzato!
La Mole był posłusznym.
W tej chwili można było słyszeć szelest otwierających się drzwi w drugim pokoju, a następnie lekkie stąpanie.
Coconnas, ciekawy i zarazem podejrzliwy, dobył sztylet, a obawiając się, ażeby na przypadek gdyby chciał podnieść firankę, René znowu nie pozwolił mu tego uczynić, przeciął firankę sztyletem i przyłożywszy oko do otworu, tylko co zrobionego, wydał krzyk, na który mu odpowiedziały wykrzyknięcia dwóch kobiet.
— Kto tam? — zapytał La Mole, ledwie co nie wypuściwszy z rąk woskowej figury, którą Rene zdążył mu odebrać.
— Księżna de Nevers i królowa Małgorzata są tutaj — odpowiedział Coconnas.
— No i cóż! niedowiarki — rzekł René, cierpko się uśmiechając — czyż jeszcze powątpiewacie o istnieniu siły sympatyi?
La Mole stanął jak skamieniały, spostrzegłszy Małgorzatę; Coconnas na chwilę został olśniony, poznawszy księżnę de Nevers.
Pierwszy wystawiał sobie, że czarnoksięztwa mistrza René wywołały widmo Małgorzaty; drugi, widząc przez szparę w firance, jak dwa piękne widziadła weszły, w mgnieniu oka wytłómaczył sobie ten cud, jako wypadek bardzo naturalny.
Kiedy La Mole żegnał się, Coconnas, mający stosowny czas do zrobienia sobie kilku filozoficznych uwag i odpędzić złego ducha kropidłem, zwanem niedowiarstwem, Coconnas spostrzegł zadziwienie, malujące się na twarzy pani de Nevers i uśmiech cokolwiek sarkastyczny Małgorzaty; wtedy pojął, że chwila była stanowczą.
Wyrozumiawszy więc, że w imieniu przyjacielą można powiedzieć to, czegoby się od siebie nie powiedziało, zamiast udać się do pani de Nevers, wprost zbliżył się do Małgorzaty i klękając w sposób, jak to przedstawiają w uroczystościach jarmarcznych wielkiego Artaxerxa, głosem, któremu świst, wychodzący z rany, dodawał szczególniejszego wyrazu, zawołał:
— Pani! tylko co, na usilne żądanie mego przyjaciela, hrabiego de La Mole, mistrz René przywołał twój cień; z więlkiem mojem zadziwieniem, twój cień zjawił się w towarzystwie wielce mi drogiej damy, a którą będę miał zaszczyt przedstawić swemu przyjacielowi. Cieniu Jej królewskiej mości królowej Nawarry! czy nie zechcesz powiedzieć swej towarzyszce, ażeby raczyła wyjść za firankę?
Małgorzata zaczęła się śmiać i dała znak Henriecie, która wyszła do drugiej części pokoju.
— La Molu, mój przyjacielu! — powiedział Coconnas — bądź wymownym jak Demostenes, jak Ciceron, jak kanclerz de l’Hospital; upewnij cień księżnej de Nevers, że jestem jej najpoświęceńszym, najuniżeńszym i najwierniejszym sługą. Pamiętaj, że tu idzie o moje życie.
— Lecz? — szepnął La Mole.
— Czyń co ci mówię, a ty, panie René, bacz na to, ażeby nam nikt nie przeszkodził, René by] posłusznym.
— Kroćset dyabłów! — zawołała Małgorzata. — Słucham pana; co mi pan chcesz powiedzieć?
— Mam ci powiedzieć, pani, że cień mego przyjaciela, a że on jest cieniem, dowodzi to, iż jeszcze nie powiedział ani słówka; jestem więc obowiązany objaśnić panią, że ten cień mego przyjaciela błaga mnie, ażebym, korzystając ze zdolności, mocą której jestem w stanie mówić głośno, powiedział ci: „Śliczny cieniu! biedny La Mole widocznie niknie wskutek surowości twych oczu.”
Cieniu! gdybyś się zamienił w rzeczywistość, raczej bym pozwolił się mistrzowi René zamknąć do jakiej flaszeczki, aniżeli odważyłbym się przemawiać w tych słowach do córki Henryka II-go, siostry Karola IX-go, i żony Henryka króla Nawarry.
Lecz cienie nic nie mają wspólnego z ziemią, nie znają dumy ziemskiej i nie gniewają się na tych, którzy ich kochają.
Pani! uproś swoje ciało, aby choć trochę kochało duszę biednego La Mola, duszę cierpiącą, duszę dręczoną z początku przyjaźnią, duszę spopieloną ogniem twych oczu, ogniem, stokroć silniejszym aniżeli ognie samego piekła.
Zlituj się więc nad tą biedną duszą.
Pokochaj cokolwiek tego, którego nazywałaś pięknym La Molem, a jeżeli jesteś pozbawiono, mowy, roześmij się doń, podaj mu rękę.
Dusza mego przyjaciela jest bardzo pojętną; ona natychmiast wszystko zrozumie.
Roześmij się więc, lub kroćset dyabłów! przebiję szpadą Renégo, jeżeli nie zechce zmusić twego cienia, wywołanego w porę tak stosowną, do uczynienia dla mego przyjaciela czegośkolwiek, coby się zgadzało z twoją uczciwością.
Coconnas oddał tę przemowę w postawie Eneasza, wstępującego do otchłani piekielnych.
Małgorzata nie mogła się wstrzymać od głośnego wybuchu śmiechu, i zachowując milczenie, godne cienia królewskiego, podała rękę Coconnasowi.
Ten z grzecznością wziął jej rękę i zawołał:
— Cieniu mego przyjaciela, przybywaj do mnie niezwłocznie.
La Mole, pomieszany i cały drżąc, był posłusznym.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wziąwszy go z tyłu za głowę — teraz schyl swą piękną ciemnej cery twarz, do tej białej rączki.
I Coconnas, stosując zarazem do słów i poruszenie, połączył tę śliczną rączkę z ustami hrabiego de La Mole; rączka wcale nie starała się wydobyć z tego słodkiego uścisku.
Małgorzata nie przestawała się uśmiechać, lecz pani de Nevers, strwożona jeszcze niespodziewanem spotkaniem dwóch szlachciców, wcale się nie śmiała.
Księżna uczuła w sobie rodzącą się zazdrość; podług niej, Coconnas nie powinien był do tego stopnia zapominać o swoich interesach, zajmując się cudzemi!
La Mole spostrzegł zmarszczenie jej brwi, widział błyskawice w jej oku i nie zważając na swoje upojenie, pojął, jakie niebezpieczeństwo grozi jego przyjacielowi i przeniknął, co mu wypada czynić dla uratowania go.
Wstał, pozostawiając rękę Małgorzaty w ręku piemontczyka, potem zbliżył się do księżnej de Nevers i ukląkłszy, powiedział:
— O ty! najpiękniejsza i najgodniejsza uwielbienia kobieto; mówię do kobiet żyjących a nie do cieni — rzekł La Mole uśmiechając się i spoglądając na Małgorzatę. — Pozwól duszy ogołoconej ze wszystkiego ziemskiego, naprawić błąd osoby, dającej się powodować materyalną przyjaźnią.
Pan de Coconnas, jak pani wiesz, jest człowiekiem stałym i śmiałym, jest to ciało, może być, że piękne, lecz znikome jak każde ciało; omnis caro foenum.
Pomimo, że ten szlachcic od rana do wieczora czyta mi błagalne litanie, których przedmiotem jesteś pani, pomimo, że w obecności pani zadawał najpiękniejsze pchnięcia, jakie tylko kiedy zadano we Francyi, pomimo to wszystko, ten zapaśnik tak wymowny, w obliczu cienia nie śmie mówić do kobiety.
Oto powód, dla którego on zwrócił się do cienia królowej, polecając mi przemówić do pięknego ciała pani, powiedzieć ci, że składa u stóp twoich swą duszę i serce; prosić cię, ażebyś raczyła nań spojrzeć swemi anielskiemi oczyma, ażebyś skinęła na niego swym pięknym różowym paluszkiem, ażebyś przemówiła do niego swym przyjemnym i mile brzmiącym głosem choć jedno słówko, któreby mu utkwiło w jego sercu na zawsze; lecz gdybyś pani tego uczynić nie zechciała, prosił mnie, ażebym go przebił powtórnie moją szpadą, szpadą, która nie jest cieniem, gdyż mój przyjaciel nie może żyć na tym świecie, jeżeli pani nie pozwolisz mu żyć wyłącznie dla ciebie.
Coconnas oddał swą mowę z uniesieniem i siłą, La Mole zaś chciał obudzić czułość i wzbudzić współczucie.
Oczy Henriety, bacznie utkwione w La Molu, podczas gdy mówił, zwróciły się na piemontczyka w celu zbadania, czy twarz szlachcica zgadza się z miłosnemi słowy jego przyjaciela.
Bezwątpienia była zadowoloną; z wyrazu jego twarzy, gdyż rumieniąc się i wstrzymawszy oddech, powiedziała do Coconnasa z uśmiechem, który dał widzieć podwójny rząd pereł oprawnych w koral.
— Czy to prawda?
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oczarowany tem spojrzeniem — czy to prawda!.... — O! tak, pani, to prawda! prawda, na twe życie... prawda na mą śmierć!...
— Więc zbliż się — powiedziała Henrieta, wyciągając ku niemu rękę z pełnem wdzięku pomięszaniem, a które zdradzały jej przymglone oczy.
Coconnas, rzuciwszy w górę swój tok aksamitny, w jednym poskoku znalazł się obok młodej kobiety.
La Mole, posłuszny skinieniu Małgorzaty, także się do niej zbliżył.
W tej chwili René pokazał się we drzwiach, w głębi pokoju.
— Milczenie! — zawołał głosem, który natychmiast przytłumił ten ogień... — milczenie!
We wnętrzu ściany, dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie żelaza w zamku i łoskot drzwi, obracających się na zawiasach.
— Lecz, zdaje się — powiedziała dumnie Małgorzata — że nikt niema prawa wejść tutaj skoro my jesteśmy?
— Czy ani królowa-matka?.. — szepnął jej do ucha René.
Małgorzata w jednej chwili rzuciła się na zewnętrzne schodki, ciągnąc za sobą La Mola; Henrieta i Coconnas udali się za niemi.
I wszyscy uciekli, jak uciekają ptaszki spłoszone z drzewa.


Rozdział X.
CZARNE KURY.

Dwie pary w sam czas zdążyły uciec.
Katarzyna wkładała klucz do zamku właśnie w tej chwili, kiedy Coconnas i pani de Nevers schodzili na dół zewnętrznemi schodami.
Katarzyna wchodząc, mogła słyszeć skrzypienie schodów pod nogami uciekających.
Rzuciła na około badawcze spojrzenie, i zatrzymawszy swe przenikliwe oko na mistrzu René, z uszanowaniem przed nią schylonemu, zapytała:
— Kto tu był?...
— Kochankowie, którzy zostali zaspokojeni, skoro ich upewniłem, że się nawzajem kochają.
— Dajmy temu pokój — powiedziała Katarzyna, ściągając ramiona — czy niema tu więcej nikogo?...
— Nikogo, oprócz mnie i Waszej królewskiej mości.
— Czyś zrobił to, co ci mówiłam?
— Czy co się tyczy kur czarnych?...
— Tak.
— Są przygotowane, pani.
— Ah!... gdybyś był żydem!.. — szepnęła Katarzyna.
— Ja, żydem, dlaczego pani?..
— Będąc żydem, mógłbyś czytać szacowne dzieła, jakie hebrajczycy napisali o ofiarach. Rozkazałam przetłomaczyć dla siebie jednę z tych ksiąg; tam wyraźnie powiedziano, że hebrajczycy nie szukali przepowiedni w sercu ani w wątrobie, jakto czynili Rzymianie, lecz wyciągali je z położenia mózgu i nakreślenia liter, naznaczonych na nim wszechmocną ręką przeznaczenia.
— Prawda, pani, słyszałem toż samo od jednego starego rabina, mego przyjaciela.
— Są znaki — powiedziała Katarzyna — za pomocą których można wyświecić całe życie prorocze. Otóż mędrcy Haldejscy radzą...
— Radzą czynić doświadczenia nad ludzkim mózgiem, jak można najdoskonalej rozwiniętym i sympatyzującym z wolą proroka.
— Niestety!... — rzekł René — Wasza królewska mość wiesz, że to jest niepodobieństwem.
— Prawda, że to trudno — odparła Katarzyna — lecz gdybyśmy byli wiedzieli o tem przed nocą Ś-go Bartłomieja... hę!... René!... co za obfity zbiór!.. nieprawdaż? Skoro tylko będzie kto skazany... pomyślę o tem. Tymczasem, czyńmy doświadczenia w zakresie możliwym. Czy pokój do ofiar jest już przygotowany?
— Już, pani.
— Chodźmy więc do niego.
René zapalił świecę, której odór, już to subtelny lub gryzący, już to sprawujący ckliwość lub dymny, przekonywał o jej różnorodnych częściach składowych.
René, świecąc Katarzynie, pierwszy wszedł do celki.
Katarzyna wybrała sama, pomiędzy ofiarniczemi narzędziami, nóź z niebieskawej stali, gdy tymczasem Rene poszedł do kąta izby po jednę kurę.
— Jakżeż przystąpiemy do rzeczy?!
— Poradźmy się wątroby jednej, a mózgu drugiej kury. Jeżeli z obydwóch prób otrzymamy jeden i tenże sam wypadek, będzie to znakiem, że trzeba przepowiedni wierzyć, zwłaszcza, jeżeli ten wypadek będzie zgodny z poprzedzającemu — Od czego zaczniemy?
— Od doświadczenia na wątrobie.
— Dobrze — powiedział René.
— I przywiązał kurę na maleńkim ołtarzu, pomiędzy dwoma kółkami, w ten sposób, że kura leżąc na grzbiecie, mogła się tylko trzepotać, nie poruszając się z miejsca.
Jednem cięciem noża, Katarzyna rozpłatała jej piersi. Kura krzyknęła trzy razy i po knotkiem rzucaniu się zdechła.
— Zawsze trzy krzyki!.. — szepnęła Katarzyna. — Przepowiednia trzech strasznych śmierci.
Następnie Katarzyna wypaproszyła kurę.
— I wątroba przewrócona — dodała — zawsze przewrócona. Trzy straszne zgony, a potem upadek. Rene, to okropność.
— Zobaczmy, pani, czy wypadek drugiego doświadczenia będzie zgodny z wypadkiem pierwszego.
René odwiązał zabitą kurę, rzucił ją w kąt i poszedł po drugą.
Lecz ta, przeczuła śmierć i ratując się, zaczęła uciekać na około ścian celki, nakoniec przyparta w kącie, zerwała się, przeleciała po nad głową Renégo i w locie zgasiła magiczną świecę, którą trzymała Katarzyna.
— Patrz, René, patrz!... — powiedziała królowa-matka. — Tak zgaśnie mój ród. Śmierć tchnie na niego, i on zgaśnie na tej ziemi. Trzech synów, jednak trzech synów!.. — mówiła smutnie Katarzyna.
René wziął zgaszoną świecę i poszedł ją zapalić do drugiego pokoju.
Skoro powrócił, spostrzegł, że druga kura stara się wydobyć przez otwór lejka.
— Tym razem — rzekła Katarzyna — uprzedzę jej krzyk; jednem cięciem utnę jej głowę.
I w samej rzeczy, skoro René przywiązał kurę, Katarzyna, jak powiedziała, jednem cięciem ucięła jej głowę. Lecz w ostatnich konwulsyjnych ruchach, dziób otworzył się trzy razy i zamknął się już na zawsze.
— Czyś widział!... — zawołała Katarzyna strwożona — zamiast rzęch krzyków, trzy westchnienia. Trzy i zawsze trzy. Umrą więc wszyscy trzej. Zobaczmy teraz mózg.
Katarzyna skrajała ze łba blady grzebień, ostrożnie podważyła czaszkę i odjąwszy ją tak, ażeby można dokładnie widzieć mózg, starała się upatrzyć w zakrętach krwią zbroczonych miękiszu mózgowego, podobieństwo z jakąkolwiek literą.
— Zawsze więc!.. — zawołała, załamując ręce — zawsze! a tym razem wróżba jest jaśniejszą, niż kiedykolwiek. Chodź i patrz.
René zbliżył się.
— Co to za litera? — zapytała Katarzyna, wskazując na znak.
— H — odpowiedział René.
— Wiele razy powtórzone?
René policzył.
— Cztery razy — rzekł.
— No i cóż! nieprawdaż? To znaczy Henryk IV. O! — ryknęła Katarzyna, rzucając nóż — jestem przeklęta w mojem potomstwie.
Straszna była postać tej kobiety, bladej jak trup, oświeconej ponurym płomieniem świecy i załamującej zakrwawione ręce.
— On będzie panował! — powiedziała z wyrazem rozpaczy.
— On będzie panował! — powtórzył Rene w głębokiem zamyśleniu.
Lecz wkrótce wyraz rozpaczy, malujący się na twarzy Katarzyny, zniknął przed światłem myśli, która błysnęła w jej umyśle.
— René! — powiedziała królowa, wyciągając rękę do florentczyka, lecz nie podnosząc na niego oczu — Rene! czy znasz straszną historyę O peruwiańskim doktorze, który zatrutą pomadą, za jednym razem zabił swoję córkę i jej kochanka?
— Znam, pani.
— A tym kochankiem był?.. — cedziła zwolna Katarzyna.
— Był król Władysław, pani.
— A! prawda. Czy znasz szczegóły tej history!?
— Mam starą książkę, w której ona jest opisaną — odpowiedział René.
— Chodźmy więc do twojej biblioteki; pożyczysz mi tej książki.
Oboje opuścili celkę. Reno zamknął ją na klucz.
— Czy Wasza królewska mość nie rozkażesz mi przygotować się do nowych ofiar? — zapytał florentczyk.
— Nie, Rene, nie; jestem już dostatecznie przekonaną. Poczekamy do czasu, w którymbyśmy mogli użyć głowy jakiego skazanego; w dzień egzekucyi nie zapomnij ułożyć się o nią z katem.
René ukłonił się na znak zgody, następnie ze świecą w ręku zbliżył się do półki z książkami, wziął jednę z nich i podał Katarzynie.
Królowa otworzyła ją.
— Co to jest? — zapytała. — „O sztuce żywienia i chowania sokołów i białozorów, jako też o najlepszych środkach do czynienia ich śmiałemi i zawsze gotowemi do polowania”.
— A! przebacz pani, omyliłem się. To jest dzieło łowieckie, napisane przez jakiegoś uczonego lukiezkiego dla sławnego Castruccio-Castracani. Stało obok książki, której pani żądasz; omyliłem się, gdyż jest tak samo oprawne. Książka ta jest bardzo kosztowną, znajduje się jej tylko trzy egzemplarze w całym świecie: jeden należy do biblioteki weneckiej, drugi był kupiony przez pani przodka Wawrzyńca i darowany przez Piotra Médicis Karolowi VIII, podczas gdy ten bawił we Florencyi, trzeciego egzemplarza ja jestem posiadaczem.
— Szacuję go jako rzadkość — powiedziała Katarzyna. Lecz ponieważ mi niepotrzebny, oddaję ci go.
I wyciągnęła prawą rękę, ażeby odebrać podawaną sobie książkę, lewą zaś oddała rzadki egzemplarz.
Tym razem René nie omylił się; wziął książkę, której szukał. Rene niejakiś czas przewracał karty i podał ją królowej otwartą.
Katarzyna usiadła przy stole, René postawił przed nią magiczną świecę, przy błękitnawem świetle której Katarzyna napół głośno przeczytała kilka wierszy.
— Dobrze! — powiedziała, zamykając książkę. — Wiera wszystko, com chciała wiedzieć.
Katarzyna wstała, zostawiając książkę na stole i piastując w swej głowie straszną myśl, która z czasem jeszcze w zarodku miała dojrzeć.
René, trzymając w ręku świecę, czekał z uszanowaniem na nowe rozkazy lub zapytania.
Katarzyna zrobiła kilka kroków naprzód z pochyloną na piersi głową, trzymając na ustach palec i zachowując głębokie milczenie.
Nagle zatrzymała się przed mistrzem René, a utkwiwszy weń swój nieruchomy wzrok, rzekła:
— Przyznaj się, żeś dla niej przyrządził jakiś napój.
— Dla kogo? — zapytał René, zadrżawszy.
— Dla Sauve.
— Ja, pani? — powiedział René — nie.
— Nie?
— Na mą duszę, przysięgam.
— Tutaj jest coś magii, gdyż zakochał się w niej jak głupiec, on, który jest znany z niestałości.
— On, kto taki, pani?
— Ten przeklęty Henryk. Ten, co nastąpi po moich trzech synach, ten, którego będę nazywała Henrykiem IV, ten nakoniec, który jest synem Joanny d’Albret.
I Katarzyna przy ostatnich słowach westchnęła.
René zadrżał, gdyż przypomniał sobie sławne rękawiczki, które na rozkaz Katarzyny przygotował dla królowej Nawarry.
— Więc on u niej jeszcze ciągle bywa? — zapytał René.
— Zawsze — odpowiedziała Katarzyna.
— A ja myślałem, że król Nawarry zupełnie się pogodził ze swoją żoną.
— Komedya, Rene, komedya. Nie wiem w jakim celu, lecz wszyscy chcą mnie oszukiwać. Nawet moja własna córka Małgorzata sprzeciwia mi się. Może być, że liczy na śmierć swoich braci i spodziewa się zostać królową Francyi.
— Tak, może być — powtórzył Rene zamyślony i, jak gdyby echo, odpowiadając na straszne myśli Katarzyny.
— Zresztą — dodała Katarzyna — zobaczemy, co nam czynić wypadnie.

1 udała się ku drzwiom, będącym w głębi.
Będąc przekonaną, że niema nikogo, królowa nie widziała potrzeby schodzić tajnemi schodami.
René szedł naprzód i wkrótce znaleźli się oboje w sklepie perfumiarza.
— Obiecałeś mi, René, dostarczyć nowych kosmetyków do rąk i do ust — powiedziała Katarzyna.
— Już się zaczęła zima, a wiesz, że moja skóra bardzo jest czulą na zimno.
— Już ja myślałem o tem, pani, i jutro dostarczę ci wszystkiego.
— Jutro nie będziesz mógł się ze mną widzieć, wcześniej jak o dziewiątej lub o dziesiątej wieczorem. Cały jutrzejszy dzień poświęcam modlitwie.
— Będę jutro w Luwrze o dziewiątej wieczorem.
— Pani de Sauve ma śliczne rączki i usta — powiedziała Katarzyna oschle — czego ona do nich używa?
— Czy do rąk?
— Tak, do rąk.
— Pomady z heliotropów.
— A do ust?
— Do ust używa na, nowo przezemnie wynalezionego opiatu, którego jutro przyniosę słoiczek dla Waszej królewskiej mości i dla niej.
Katarzyna zamyśliła się.
— Z tem wszystkiem jest ona piękną — rzekła królowa, odpowiadając na swą tajemną myśl. — Niema więc nic dziwnego, że się w niej Bearneńczyk zakochał.
— A przedewszystkiem, jest zupełnie oddaną Waszej królewskiej mości, przynajmniej tak mi się zdaje.
Katarzyna uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami.
— Czyż zakochana kobieta może być oddaną komu innemu, jak przedmiotowi swej namiętności? René, czy zrobiłeś dla niej jaki napój?
— Nie zrobiłem, przysięgam, pani.
— No dobrze! nie mówmy już o tem. Pokaz no mi ten nowy opiat, o którym wspominałeś, a który ma jej odświeżyć usta.
René zbliżył się do półki i pokazał Katarzynie sześć srebrnych, zupełnie do siebie podobnych słoików, stojących rzędem.
— Oto jedyny przetwór, o który mnie prosiła. Prawda, że ten opiat zrobiłem wyłącznie tylko dla niej; ma bowiem tak delikatne i czułe usta, że jej zarówno wysychają od słońca jak i od wiatru.
Katarzyna otworzyła jeden słoik, zawierający w sobie maść, w kolorze najpiękniejszego karminu.
— René — powiedziała Katarzyna — daj mi maści do rąk; właśnie mi jej zabrakło, wezmę ją więc ze sobą.
René wziął świecę i poszedł poszukać żądanej maści we właściwej szafeczce.
Lecz obróciwszy się szybko, spostrzegł, że Katarzyna prędkiem poruszeniem chwyciła jeden słoik i schowała go pod płaszcz.
René już był przyzwyczajony do kradzieży królowej-matki; udawał więc, że nic nie widział.
Podając jej żądaną maść obwiniętą w papierową kopertę, ozdobioną herbami Walezyuszów, rzeki:
— Proszę pani.
— Dziękuję ci, René — odpowiedziała Katarzyna.
Następnie, po kilku chwilach milczenia, dodała:
— Nie zanośże pani de Sauve opiatu prędzej, jak za ośm lub dziesięć dni; sama go pierwej spróbuję.
I zamierzała wyjść.
— Czy Wasza królewska mość życzysz sobie ażebym ją odprowadził.
— Odprowadzisz mnie tylko do końca mostu. Moi dworzanie czekają na mnie z lektyką.
Wyszli oboje i wkrótce znaleźli się na rogu ulicy de Barillerie, gdzie czterech dworzan konno i lektyka bez herbów, oczekiwała na Katarzynę.
René powróciwszy do siebie, najprzód pobiegł policzyć słoiczki z opiatem.
Jednego brakowało.


Rozdział XI.
MIESZKANIE PANI DE SAUVE.

Katarzyna nie myliła się w swoich podejrzeniach.
Henryk powrócił do dawnego trybu życia, i co wieczór chodził do pani de Sauve.
Z początku, oddawał te odwiedziny z wielką ostrożnością, lecz wkrótce, jogo podejrzliwość osłabła i zaniedbał przedsiębrać środków ostrożności, do tego stopnia, iż Katarzyna bardzo łatwo mogła się przekonać, że Małgorzacie pozostał tylko tytuł królowej Nawarry, rzeczywiście zaś, była nią pani de Sauve.
Na początku naszego opowiadania, wspomnieliśmy o pokojach pani de Sauve, lecz ilekroć razy Dariola otwierała drzwi Henrykowi, tyle razy drzwi zamykały się za nim hermetycznie, tak, że tego pomieszkania — sceny tajemnych miłostek Bearneńczyka, wcale nie znamy.
Mieszkanie pani de Sauve było z rodzaju tych, jakie panujący wyznaczają w swym pałacu dworzanom, których chcieliby mieć ciągle pod ręką; było zatem mniejsze i niewygodniejsze, niż mieszkanie najęte w mieście.
Mieszkanie to, jak już czytelnikowi wiadomo, znajdowało się na drągiem piętrze, prawie nad pokojami Henryka; drzwi jego wychodziły na korytarz oświecony oknem w stylu wschodnim, oszklonem małemi kwadratowemi szybkami, oprawionemi w ołów; okno to, nawet podczas najpiękniejszych dni lata, skąpo użyczało światła.
Zimą zaś, o trzeciej godzinie po południu korytarz już był ciemny; zapalano więc lampę, a ponieważ i latem i zimą nalewano do lampy jednę i też samą ilość oleju, gasła więc zawsze o dziesiątej wieczorem. Ciemność zatem zimową porą, sprzyjała tajemniczości dwojga kochanków.
Mały przedpokoik, wybity jedwabnym adamaszkiem w długie żółte kwiaty, pokój przyjęcia, obciągnięty błękitnym aksamitem, i pokój sypialny, z łóżkiem o kolumnach torasowanych i kotarą z atlasu karmazynowego, nad którem wisiało lustro, ozdobione srebrnemi ramami i dwa obrazy, przedstawiające miłostki Wenery i Adonisa — oto wszystko, co stanowiło pomieszkanie, a co dzisiaj nazwanoby gniazdkiem pięknej damy z dworu Katarzyny de Médicis.
Baczny spostrzegacz dojrzałby jeszcze w ciemnym kącie pokoju, naprzeciwko toalety, we wszystkie drobiazgi zaopatrzonej, małe drzwiczki prowadzące do modlitewni, gdzie na wzniesieniu dwóch stopni, stał mały ołtarzyk.
W tej modlitewni, jak gdyby na złagodzenie dwóch wyżej opisanych mitologicznych obrazów, zawieszonych było kilka malowideł, w których się przebijał spirytualizm, do najwyższego stopnia wyegzaltowany.
Między temi malowidłami, zawieszone były na złoconych hakach kobiece zbroje.
Wówczesnej bowiem epoce tajemnych i strasznych intryg, kobiety nosiły zbroje jak mężczyźni, i czasami umiały władać orężem, również dobrze jak i mężczyźni.
Wieczorem, nazajutrz po opisanych przez nas wypadkach u mistrza Rene, pani de Sauve siedząc w sypialni na łóżku, opowiadała Henrykowi o swej miłości i obawach o jego życie, przytaczając mu jako dowód, poświęcenie dla niego podczas nocy świętego Bartłomieja, nocy, którą Henryk przepędził u żony.
Henryk, ze swej strony, dziękował jej za tyle poświęceń.
Pani de Sauve tego wieczoru, w skromnym batystowym negliżu, była prześliczną; Henryk był z niej zadowolony.
Lecz ponieważ Henryk był rzeczywiście zakochany, naturalnie stał się marzycielem.
Pani de Sauve zaś całkiem oddana miłości, która się wszczęła na rozkaz Katarzyny, bacznie spoglądała na Henryka, starając się poznać, czy jego spojrzenia zgadzają się z jego słowy.
— Henryku!... — zapytała pani de Sauve — bądź tylko szczerym: powiedz mi, jak tez przepędziłeś tę noc w gabinecie królowej Nawarry, i czyś nie żałował, że pan de La Mole śpiący w twoich nogach, stał na przeszkodzie pomiędzy tobą i sypialnią królowej?
— Tak, w samej rzeczy, moja przyjaciółko — odpowiedział Henryk — gdyż koniecznie musiałem przejść przez ten pokój, gdzie mi tak dobrze i gdzie w tej chwili jestem tak szczęśliwy.
Pani de Sauve uśmiechnęła się.
— A później już tam nie byłeś.
— I owszem byłem raz; wszak ci o tem mówiłem.
— I nigdy tam nie pójdziesz, nie uprzędziwszy mnie pierwej?
— Nigdy.
— Przysięgnij.
— Przysiągłbym, gdybym był jeszcze hugonotem. Lecz...
— Lecz cóż?
— Lecz religia katolicka, której zasad w tej chwili się uczę, wzbrania przysięgać.
— Gaskończyk!... — zawołała pani de Sauve, potrząsając głową.
— Lecz Karolino — rzekł Henryk — jeżeli ja cię z kolei zapytam, czy odpowiesz mi szczerze na moje zapytania?
— O! niezawodnie — odpowiedziała młoda kobieta. — Wcale niemam potrzeby ukrywania się przed tobą.
— Zobaczymy, Karolino — rzekł król — objaśnij mnie też, dlaczego tak upornie sprzeciwiałaś się mojemu ożenieniu; po moim zaś ślubie przestałaś być okrutną dla mnie, dla mnie, niezgrabnego Bearneńczyka, dla mnie, śmiesznego parafianina, dla mnie, biednego księcia, nie będącego w stanie utrzymać blasku swej korony?
— Henryku!... — powiedziała Karolina — wymagasz, ażebym ci rozwiązała zagadkę, którą już od trzech tysięcy lat filozofowie całego świata starają się rozwiązać. Henryku, nie pytaj kobiety, dlaczego cię kocha, poprzestań na zapytaniu: Czy kochasz mnie?
— Czy kochasz mnie, Karolino?... — zapytał Henryk.
— Kocham — odpowiedziała pani de Sauve z czarującym uśmiechem, pozwalając swej pięknej rączce opaść na rękę Henryka.
Henryk uścisnął tę rękę.
— Lecz — odparł król, goniąc za swą myślą — jeżeli ja odgadłem tę zagadkę, zagadkę, którą filozofowie już od trzech tysięcy lat starają się rozwiązać, jeżeli ją odgadłem, to przynajmniej względnie do ciebie, Karolino?
Pani de Sauve zarumieniła się.
— Kochasz mnie — mówił Henryk — nie potrzebuję więc o niczem więcej wiedzieć, i uważam się za człowieka najszczęśliwszego w świecie. Lecz, jak wiesz zapewne, niema na tym świecie szczęścia zupełnego. Adam, umieszczony w raju, nie czuł się szczęśliwym, i skosztował nędznego jabłka, które w nas zaszczepiło tę ciekawość bez granic, zmuszającą każdego z nas, wzdychać za czemś nieznanem. Powiedz mi, moja miła, czy to nie Katarzyna z początku rozkazała ci pokochać mnie?
— Henryku!... — powiedziała pani de Sauve — mów ciszej, ilekroć razy mówisz o królowej-matce.
— O!.. — rzekł Henryk niewymuszenie i oschle, tak że nawet panią de Sauve oszukał — z początku, kiedy jeszcze nie byliśmy w zgodzie, bezwątpienia mogłem jej niedowierzać, lecz teraz, ożeniwszy się z jej córką...
— Ożeniwszy się z Małgorzatą!... — zawołała Karolina, czerwieniejąc z zazdrości.
— Teraz ty mów ciszej z kolei — powiedział Henryk. Teraz, kiedy jestem mężem jej córki, jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi w święcie. Czegóż wymagano? zdaje mi się, że chciano iżbym został katolikiem. Dobrze więc! łaska boska zstąpiła na mnie, i za orędownictwem świętego Bartłomieja, zostałem nawrócony. Teraz żyjemy w rodzinie, jak dobrzy bracia, jak dobrzy chrześcijanie katolicy.
— A królowa Małgorzata?
— Królowa Małgorzata?... — powtórzył Henryk — ona jest węzłem, łączącym nas wszystkich.
— Lecz mówiłeś mi, Henryku, że królowa Nawarry była dla mnie wspaniałomyślną za to, że byłam jej oddaną. Jeżeli mówiłeś mi prawdę, jeżeli ta wspaniałomyślność nie jest twoim wymysłem, w takim razie węzeł jest łatwy do rozerwania. Nie możesz zatem opierać się na tym węźle, gdyż twoja pozorna rezygnacya, nie wywarła na nikogo żadnego wrażenia.
— Jednakże ja się na nim opieram; na tej poduszce spoczywam już trzy miesiące.
— W takim razie, Henryku — zawołała pani de Sauve — oszukałeś mnie; Małgorzata jest rzeczywiście twoją żoną.
Henryk uśmiechnął się.
— Henryku?... — rzekła pani de Sauve — otóż to te twoje uśmiechy rozjątrzają mnie, i przyznam ci się, że chociażeś król, jednak bardzo często napada mnie chętka wydrapać ci oczy.
— A. więc — odpowiedział Henryk — widać, że moja pozorna rezygnacya wywołuje niekiedy wrażenie, bowiem w tej chwili, pomimo że jestem królem, chciałaś mi wydrzeć oczy, a to wszystko dlatego, że wątpisz o tem co jest.
— Henryku, Henryku — powiedziała pani de Sauve — zdaje mi się, że nawet sam Bóg nie zna twych myśli.
— Ja myślę, moja przyjaciółko — rzekł Henryk — że Katarzyna rozkazała ci kochać mnie, potem tenże sam rozkaz wydało twoje własne serce, teraz zaś, kiedy słyszysz obydwa głosy, jesteś tylko posłuszną głosowi swego serca. Ja kocham cię także, kocham cię z całego serca i dlatego to właśnie, jeżeli będę miał jakie tajemnice, nie zwierzę ci się z nich, rozumie się, że tego nie uczynię dlatego, ażeby cię nie skompromitować... dobrze bowiem zważywszy... przyjaźń królowej jest zmienną, jest to przyjaźń... macochy.
Karolina nie o tem chciała się dowiedzieć; jej zdawało się, że zasłona coraz bardziej stająca się nieprzeniknioną, ilekroć razy chciała zbadać to serce niezgłębione, jak mur oddziela ją od kochanka.
Karolina uczuła, jak na tę odpowiedź łzy cisną się jej do oczu.
Dziesiąta godzina wybiła.
— Najjaśniejszy panie — powiedziała Karolina — już czas udać się na spoczynek. Jutro bardzo rano wzywa mnie służba do królowej-matki.
— A więc wypędzasz mnie dzisiejszego wieczora — zapytał Henryk.
— Henryku, jestem smutną; będąc smutną, jestem nudną, a znajdując mnie nudną, nie możesz mnie kochać. Widzisz więc, że byłoby lepiej gdybyś się oddalił.
— Dobrze!... — rzekł Henryk — oddalę się, jeżeli tego wymagasz, Karolino; jednakże pozwolisz mi być przytomnym przy twej toalecie?
— Lecz królowa Małgorzata, Najjaśniejszy panie; w takim razie będzie musiała czekać na ciebie.
— Karolino!... — odparł Henryk poważnie — czyż nie umówiliśmy się, nic wcale nie wspominać o królowej Nawarry, a zdaje mi się, że dzisiejszego wieczora tylko o niej była mowa.
Pani de Sauve westchnęła i usiadła naprzeciw swej toalety.
Henryk wziął krzesło, przysunął je do niej, i oparłszy się na poręczy, rzekł:
— Kochana Karolino, ciekaw jestem widzieć, co robisz żeby być piękną, piękną, wyłącznie dla mnie. Mój Boże! co tu rozmaitych drobnostek, co tu flakoników z pachnidłami, słoików z proszkami, flaszeczek, kadzielnic!
— Zdaje się, że tego wszystkiego jest za dużo — powiedziała Karolina uśmiechając się — a tymczasem jest za mało; gdyż pomimo to wszystko, jeszcze nie znalazłam środka, za pomocą którego mogłabym wyłącznie panować w sercu Waszej królewskiej mości.
— Dajmy pokój polityce — odrzekł Henryk. — Co to za penzelek tak cienki, tak delikatny? Czy nie służy czasem do wyrównywania brwi, memu Olimpijskiemu Jowiszowi.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Karolina, uśmiechając się.
— A te piękne maleńkie grabki ze słoniowej kości?
— Służą do rozbierania włosów.
— A ten piękny słoiczek srebrny, z cyzelowaną pokryweczką?
— O! to podarunek od René’go. Słoik ten, zawiera w sobie sławny opiat, obiecany mi przez niego bardzo dawno; opiat ten, ma mi zmiękczyć usta, które Wasza królewska mość raczysz bardzo często znajdować słodkiemi.
Henryk na potwierdzenie tych słów pocałował ją.
Karolina wyciągnęła rękę po słoiczek, o którym była mowa, zapewne chcąc pokazać Henrykowi użycie różowego opiatu; lecz nagle dało się słyszeć głuche uderzenie we drzwi przedpokoju.
Kochankowie zadrżeli.
— Pukają, pani — powiedziała Dariola, wysuwając głowę z po za portyery.
— Idź zobacz kto, i przyjdź mi powiedzieć — odrzekła pani de Sauve.
Henryk i Karolina spojrzeli po sobie z niespokojnością; Henryk już zamyślał ukryć się w modlitewni, lecz w tej chwili Dariola weszła.
— Mistrz René perfumiarz — zameldowała Dariola.
Na to nazwisko, Henryk zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Czy pani nie przyjmujesz?... — zapytała Dariola.
— Mistrz René — powiedział Henryk — nic nie robi bez namysłu; kiedy przyszedł do ciebie, musi więc mieć do tego dostateczną przyczynę.
— Czy chcesz się schować?
— Niema potrzeby — odpowiedział Henryk — mistrz René wie o wszystkiem, wie więc, że tutaj jestem.
— Lecz czy jego obecność nie będzie przykrą dla Waszej królewskiej mości?
— Dla mnie?... — zapytał Henryk, napróżno udając obojętność — on mnie wcale nic przeszkadzać nie będzie; prawda, żeśmy byli względem siebie oziębli, lecz od czasu nocy świętego Bartłomieja, pogodziliśmy się zupełnie.
— Proś!... — powiedziała pani de Sauve do Darioli.
W chwilę potem René wszedł i jednem spojrzeniem objął cały pokój.
Pani de Sauve pozostała przed toaletą.
Henryk usiadł na sofie.
Karolina siedziała w świetle, Henryk zaś w cieniu.
— Pani!... — powiedział René z poufałością — przyszedłem usprawiedliwić się.
— Z czego, René?... — zapytała pani de Sauve tonem pobłażliwym, jakim zwykle piękne kobiety przemawiają do swych dostarczycieli.
— Z tego, żem tak dawno obiecał zrobić coś dla ślicznych ust pani, a...
— A wypełniłeś swą obietnicę dopiero dzisiaj, nieprawdaż?... — przerwała Karolina.
— Dzisiaj!... — powtórzył René.
— Tak dzisiaj! właśnie nad wieczorem odebrałam ten słoiczek przysłany mi przez ciebie.
— A! w samej rzeczy — zawołał René, z zadziwieniem spoglądając na słoiczek opiatu, stojący na stoliku pani de Sauve, zupełnie podobny do tych, jakie miał w swoim sklepie.
— Nie omyliłem się więc — pomruknął René — czyś pani już używała tego opiatu?
— Nie jeszcze; właśnie com go chciała spróbować podczas kiedy wszedłeś.
Twarz mistrza René, przyjęła wyraz głębokiego zamyślenia, które nie uszło baczności Henryka; zresztą, król Nawarry rzadko kiedy nie był bacznym.
— René, co ci jest?... — zapytał król.
— Mnie? nic Najjaśniejszy panie — odpowiedział René. — Oczekuję z pokorą na słówko Waszej królewskiej mości, zanim pożegnam panią baronowę.
— Czy potrzebuję ci mówić — rzekł Henryk uśmiechając się — że poczytuję sobie za szczęście gdy cię widzę.
René spojrzał do okolą; obszedł pokój, jak gdyby starając się wybadać okiem i uchem wszystkie drzwi i firanki, potem zatrzymał się, i stanąwszy w ten sposób, ażeby od razu mógł widzieć Karolinę i Henryka, powiedział:
— Tego ja nie rozumiem.
Henryk, obdarzony zadziwiającym instynktem, który jak szósty zmysł, prowadził go w pierwszej połowie życia pośród grożących mu niebezpieczeństw, poznał, że się dzieje w tej chwili coś dziwnego, i że jakaś walka toczy się w umyśle perfumiarza.
Zwrócił się więc ku niemu, i cały pozostając w cieniu, gdy tymczasem twarz Florentczyka pozostała w świetle, rzekł:
— Ty tutaj, René, o tej godzinie?
— Czy mam nieszczęście przeszkadzać Waszej królewskiej mości?... — zapytał perfumiarz, chcąc wyjść.
— Nie. Lecz chciałbym się dowiedzieć o jednej rzeczy.
— O jakiej, Najjaśniejszy panie?
— Czyś wiedział, że mnie tutaj zastaniesz?
— Byłem tego pewny.
— A więc szukałeś mnie?
— Jestem bardzo zadowolony, żem znalazł tutaj Waszą królewską mość.
— Czy masz mi co do powiedzenia?... — zapytał Henryk.
— Być może, Najjaśniejszy panie — odpowiedział René.
Karolina zarumieniła się, obawiała się bowiem, czy czasem René nie zamyśla odkryć jej poprzedniego postępowania względem Henryka; udała więc, że zupełnie oddana swej toalecie, nic nie słyszy; nagle przerywając ich rozmowę:
— A! w samej rzeczy, René — zawołała otwierając słoiczek z opiatem — jesteś człowiekiem zachwycającym, co za przepyszny kolor tej pomady! dobrze żeś przyszedł, chcę w twojej obecności oddać cześć twemu nowemu wynalazkowi.
I wzięła na koniec paluszka cokolwiek różowej maści, chcąc nią posmarować usta.
René zadrżał.
Baronowa uśmiechając się, zbliżyła palec do ust.
René zbladł.
Henryk ciągle stojąc w cieniu, nie stracił ani jednego z tych wzruszeń perfumiarza.
Ręka Karoliny już tylko co miała się dotknąć ust, gdy nagle René schwycił ją za ramię właśnie w tejże chwili, kiedy Henryk zerwał się z sofy w tym samym zamiarze.
Henryk pocichu usiadł napowrót.
— Zaczekaj pani chwilkę — powiedział René, uśmiechając się z przymusem — nie należy używać tego opiatu bez poprzednich objaśnień.
— A któż mi poda te objaśnienia?
— Ja.
— Kiedy?
— Natychmiast, skoro tylko powiem Jego królewskiej mości królowi Nawarry to, com mu miał powiedzieć.
Karolina wytrzeszczyła oczy, wcale nie rozumiejąc tajemniczej rozmowy; słoiczek z opiatem trzymając w jednej ręce, spoglądała na koniec palca zaczerwieniony pomadą.
Henryk wstał, i napastowany myślą, która jak zwykle u młodego króla, miała dwie strony: jedną powierzchowną a drugą niezgłębioną, wziął rękę Karoliny, chcąc ją pocałować.
— Wstrzymaj się chwilkę, Najjaśniejszy panie! — zawołał René szybko.
— Czy nie raczysz pani umyć pięknej rączki, tem oto Neapolitańskiem mydłem, które zapomniałem przysłać razem z opiatem, i które mam zaszczyt sam wręczyć ci, pani.
I, wyjąwszy ze srebrnej koperty tabliczkę mydła koloru zielonkowatego, położył ją w wyzłacaną miednicę, nalał wody i ukląkłszy podał ją pani de Sauve.
— Lecz doprawdy, mistrzu René, nie poznaję cię — powiedział Henryk — przewyższasz wszystkich dworaków w elegancyi.
— A!... co za śliczny zapach! — zawołała Karolina, trąc swe piękne ręce, pianą aromatycznego mydła.
René do końca wypełnił obowiązki „cavaliere servante”, podał baronowej cienki ręczniczek z płótna fryzyjskiego.
— Teraz, już możesz Najjaśniejszy panie — rzekł Florentczyk do Henryka.
Król ucałował rękę, podaną sobie przez Karolinę, gdy tymczasem baronowa obróciła się na krześle, ażeby lepiej usłyszeć, co René zamierza powiedzieć.
Król usiadł na swojem miejscu, przekonany, że w umyśle Florentczyka dzieje się coś niezwykłego.
— No i cóż — zapytała Karolina.
Florentczyk, zdawało się, że zebrał wszystkie siły, i zwrócił się ku Henrykowi.

Koniec tomu drugiego.


Rozdział I.
Najjaśniejszy panie! będziesz królem!

— Najjaśniejszy panie!... — powiedział René — mam ci powiedzieć coś, co mnie już bardzo dawno zajmuje.
— Zapewne o pachnidłach?... — zapytał Henryk uśmiechając się.
— Tak!.. tak, Najjaśniejszy panie... o pachnidłach — odpowiedział René, ze szczególniejszym znakiem przyzwolenia.
— Mów, słucham cię, jest to przedmiot, który mnie zawsze bardzo zajmował.
René spojrzał na Henryka, starając się odgadnąć jego nieprzeniknioną myśl; lecz widząc, że to byłoby próżnem, mówił dalej:
— Jeden z moich przyjaciół, Najjaśniejszy panie, przybył z Florencyi. Zajmuje się on bardzo astrologią.
— Tak — przerwał Henryk — znam tę namiętność florentczyków.
— Przy pomocy najuczeńszych ludzi w świecie ułożył horoskopy dla całej znakomitszej szlachty w Europie.
— Aha! — zawołał Henryk.
— A ponieważ dom Burbonów liczy się do najznakomitszych, pochodzi bowiem od hrabiego de Clermont, piątego syna Ludwika świętego, przeto Wasza królewska mość zapewne się domyślasz, że twój, Najjaśniejszy panie, nie jest pominiętym.
Henryk zaczął słuchać uważniej.
— I ty pamiętasz ten horoskop? — zapytał król Nawarry, starając się uśmiechnąć obojętnie.
— O! — odparł René, potrząsając głową — horoskop Waszej królewskiej mości nie należy do tych, o których się zapomina.
— Czy tak! — zawołał Henryk, czyniąc gest ironiczny.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie; horoskop ten przepowiada Waszej królewskiej mości znakomitą przyszłość.
Oko młodego księcia błysnęło przelotną błyskawicą, która natychmiast zniknęła we mgle obojętności.
— Wszystkie te włoskie przepowiednie są pochlebstwem — odrzekł Henryk — a kto pochlebia, ten kłamie. Czy czasem nie przepowiedziano mi, że będę dowodził armiami.
I król wybuchnął śmiechem. Lecz badacz, zajęty swoją myślą mniej niż René, spostrzegłby w tym śmiechu przymus.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Rene zimno — horoskop więcej niż to obiecuje.
— Czyżby obiecywał, że dowodząc armiami, będę wygrywał bitwy?
— Więcej jak to, Najjaśniejszy panie.
— Idźmyż więc dalej — powiedział Henryk — może będę zdobywcą?
— Najjaśniejszy panie! będziesz królem.
— E! — zawołał Henryk, usiłując zatamować gwałtowne bicie serca — czyż już nie jestem królem?
— Najjaśniejszy panie! mój przyjaciel wie, co przepowiada; nietylko będziesz królem, lecz będziesz panował.
— W takim razie — mówił Henryk tym samym żartobliwym tonem — twój przyjaciel wymaga dziesięciu złotych talarów, nieprawdaż, René? gdyż podobna przepowiednia jest bardzo pochlebną w dzisiejszym stanie rzeczy. René, wiesz, że nie jestem bogaty, dam więc twemu przyjacielowi pięć talarów teraz, a pięć, skoro ziści się przepowiednia.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała pani de Sauve — nie zapomnij o obietnicy, uczynionej Darioli i nie bądź bardzo szczodrym w rozsypywaniu tych obietnic.
— Pani! — odpowiedział Henryk — skoro nadejdzie ta chwila, sądzę, że każdy będzie zadowolony, jeżeli dotrzymam chociaż połowę tego, co obiecałem.
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Rene — pozwól mi skończyć...
— Jakto? to jeszcze nie wszystko — zawołał Henryk — a więc, jeżeli zostanę cesarzem, dam dwa razy tyle.
— Najjaśniejszy panie! mój przyjaciel, po powrocie z Florencji, sprawdził horoskop w Paryżu, otrzymał tenże sam rezultat i powierzył mi pewną tajemnicę.
— Czy tajemnicę, która obchodzi Jego królewską mość? — zawołała żywo Karolina.
— Tak sądzę — odpowiedział florentczyk.
— Szuka słów — powiedział sam do siebie Henryk — widać, że to jest coś, co mu się nie chce przecisnąć przez gardło.
— Więc mów — odparła baronowa cle Sauve; o cóż chodzi?
— Chodzi tu — rzekł florentczyk, ważąc każde słowo — chodzi tu o pogłoski, jakie od niejakiego czasu zaczęto rozsiewać przy dworze o otruciach.
Nieznaczne rozszerzenie nozdrzów Henryka było wskazówką, że zwrot, jaki przybrała mowa florentczyka, zaczął go zajmować.
— A twój przyjaciel florentczyk — powiedział Henryk — wie coś o tych otruciach?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie.
— Dlaczegóż więc, René, powierzasz mi tajemnicę, która nie jest twoją, i to jeszcze tajemnicę tak ważną? — zapytał Henryk tonem jak najnaturalniejszym.
— Mój przyjaciel prosi Waszą królewską mość o radę.
— Jakto, mnie?
— Cóż w tem dziwnego, Najjaśniejszy panie? przypomnij sobie starego żołnierza z pod Actium, który mając sprawę, udał się po radę do Augusta.
— August był adwokatem, René, a ja nim nie jestem.
— Najjaśniejszy panie! kiedy mój przyjaciel powierzył mi swą tajemnicę, Wasza królewska mość byłeś jeszcze dowódzcą stronnictwa protestantów, a pan Kondeusz był drugim po tobie.
— Następnie? — dorzucił Henryk.
— Mój przyjaciel spodziewał się, że wskutek wpływu, jaki, Najjaśniejszy panie, wywierasz na księcia Kondeusza, Wasza królewska mość będziesz mógł usunąć nienawiść, jaką książę pała ku niemu.
— Wytłómacz mi to, René, jeżeli chcesz, ażebym zrozumiał — powiedział Henryk, nie zmieniając wcale ani głosu, ani rysów twarzy.
— Najjaśniejszy panie, zrozumiesz mnie natychmiast: mój przyjaciel zna wszystkie szczegóły środków, jakich używano w celu otrucia księcia Kondeusza.
— Jakto, więc chciano otruć księcia Kondeusza — zapytał Henryk, doskonale udając zadziwienie — powiedz mi, jakto było i kiedy?
René bacznie spojrzał na króla i odpowie dział:
— Przed ośmiu dniami.
— Czy kto z jego nieprzyjaciół? — zapytał Henryk.
— Tak jest — odpowiedział René — nieprzyjaciel, który zna Waszą królewską mość i który jest znanym Waszej królewskiej mości.
— W samej rzeczy — rzekł Henryk — zdaje mi się, żem coś o tem słyszał; lecz nie znam szczegółów, których jak powiadasz, ma mi udzielić twój przyjaciel.
— Księciu Kondeuszowi podano jabłko, nasycone pachnidłami; lecz na szczęście doktór jego był przy tem obecnym. Doktór wziął je do ręki i powąchał, chcąc poznać jaki ma zapach. We dwa dni później, nabrzmienie cechujące się gangreną, upływ krwi, rana, która mu zepsuła twarz, wszystko to było skutkiem jego nieroztropnego poświęcenia.
— Szkoda! — odpowiedział Henryk — lecz będąc na pół katolikiem, zupełnie straciłem wpływ nad panem Kondeuszem; zatem twój przyjaciel napróżno się do mnie udał.
— Lecz Wasza królewska mość możesz być użytecznym memu przyjacielowi, nietylko wstawieniem się za nim do księcia Kondeusza, lecz i wstawieniem się do księcia de Porcian, tego właśnie, co mu brata otruto.
— Wiesz, René — powiedziała Karolina — twoje wszystkie historye tchną okrucieństwem. Prosisz o wstawienie się wcale niestosownie. Teraz już jest zapóźno; wszystko o czem mówisz, jest grobowem. Wolę już twoje pachnidła.
I Karolina znowu wyciągnęła rękę po słoiczek z opiatem.
— Pani — rzekł René — wprzód nim użyjesz tej pomady, posłuchaj, jak źli ludzie mogą korzystać z okoliczności.
— René, jesteś dzisiaj zastraszającym — powiedziała baronowa.
Henryk zmarszczył brwi; zrozumiał, że René prowadzi do celu, którego jeszcze nie był w stanie odgadnąć, postanowił więc dalej ciągnąć rozmowę, która w nim obudzała tyle smutnych wspomnień.
— A czy znasz — zapytał król — szczegóły otrucia księcia de Porcian?
— Znam — odpowiedział Florentczyk. — Wszystkim było wiadomo, że miał zwyczaj palenia lampy przez całą noc obok swego łóżka: zatruto olej i udusił się jego wyziewami.
Henrykowi skręciły się konwulsyjnie palce, zwilgotniał z wściekłości.
— A więc ten — poszepnął król — którego nazywasz swoim przyjacielem, zna nietylko wszystkie szczegóły otrucia., lecz i ich sprawcę?
— Tak, i dlatego właśnie chciałby się od ciebie, Najjaśniejszy panie, dowiedzieć, czy za twem wstawieniem się do księcia de Porcian, nie przebaczyłby on mordercy swego brata.
— Szkoda — odparł Henryk — że będąc na pól hugonotem, straciłem mój wpływ nad księciem de Porcian; zatem twój przyjaciel napróżno się do mnie udał.
— Lecz, Najjaśniejszy panie, co sądzisz o usposobieniach książąt Kondeuszów i de Porcian?
— Co sądzę o ich usposobieniach, René? Bóg, któremu służę, nie obdarzył mnie przywilejem czytania w sercach ludzkich.
— Wasza królewska mość możesz zapytać o to samego siebie — powiedział Florentczyk ze spokojnością. — Czyż w życiu Waszej królewskiej mości nie wydarzył się jaki wypadek tak smutny, ażeby mógł służyć za powód do pobłażania, tak boleśny, żeby mógł służyć za kamień probierczy do wspaniałomyślności?
Te słowa były wymówione głosem, na który Karolina zadrżała; była to alluzya tak prawdziwa, tak dotykalna, że młoda kobieta odwróciła się, żeby uniknąć spotkania ze wzrokiem Henryka.
Henryk uczynił nad sobą ostatnie usiłowanie, wyjaśnił czoło, które, gdy Florentczyk mówił, przybrało wyraz groźby i przeszedłszy ze szlachetnej boleści synowskiej rozdzierającej mu serce, do głębokiego zamyślenia, rzekł:
— W mojem życiu, wypadek smutny... nie René, nie pamiętam z mojej młodości nic oprócz wybryków głupich i niedbalstwa.
René z kolei stłumił wzruszenie, i rzucił spojrzenie to na Henryka to na Karolinę, jak gdyby chcąc jednego pobudzić, a wstrzymać drugą.
Karolina, obróciwszy się do toalety, w celu ukrycia pomięszania, znowu wyciągnęła rękę po słoik z opiatem.
— Otóż, Najjaśniejszy panie, gdybyś był bratem księcia de Porcian lub synem księcia Kondeusza i gdyby otruto twego brata lub ojca...
Karolina wydała krzyk i znowu zbliżyła opiat do ust.
René widział ten ruch, lecz na ten raz, nie zatrzymał jej ani słowem ani gestem, tylko zawołał:
— Na imię nieba, odpowiedz mi, Najjaśniejszy panie; gdybyś Wasza królewska mość był na ich miejscu, cobyś uczynił?
Henryk zebrał myśli, otarł drżącą ręką zimny pot, spływający mu po czole, i powstawszy, pośród głębokiego milczenia panującego do tego stopnia, że można było słyszeć oddech Karoliny i mistrza René, powiedział:
— Gdybym był na ich miejscu i gdybym był pewnym, że jestem królem, to jest reprezentantem Boga na ziemi, postąpiłbym tak jak Bóg — przebaczyłbym.
— Pani — zawołał René, wyrwawszy słoik opiatu z ręki pani de Sauve — oddaj mi, pani, ten opiat; mój chłopiec, jak uważam, pomylił się. Jutro przyszlę pani inny.


Rozdział II.
NOWO NAWRÓCONY.

Na dzień następny wyznaczono piesze polowanie w lesie Saint-Germain.
Henryk rozkazał, ażeby na ósmą, zrana był gotów, to jest osiodłany i okiełzany mały konik, bearneński, którego zamierzał dać pani de Sauve; lecz wprzód chciał go sam wypróbować.
O trzy kwadranse na ósmą, koń był gotów; punkt o ósmej, Henryk zeszedł na dół.
Koń, pomimo maleńkiego wzrostu, ognisty i hardy, potrząsał grzywą i rzucał się.
Zimno było, i cienka warstwa lodu pokrywała ziemię.
Henryk chciał przejść przez podwórze i udać się do stajen, gdzie nań czekał mastalerz z koniem; lecz przechodząc przed żołnierzem szwajcarskim, stojącym na warcie, żołnierz zaprezentował broń, mówiąc:
— Niech Bóg zachowa Jego królewską mość króla Nawarry!
Na to przywitanie, a szczególniej na ten głos, Bearneńczyk zadrżał.
Obrócił się i cofnął na krok w tył.
— De Mouy! — zawołał król.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, de Mouy.
— Co tu robisz?
— Szukam cię, Najjaśniejszy panie.
— Czego chcesz odemnie?
— Muszę pomówić z Waszą królewską mością.
— Nieszczęśliwy! — zawołał król, zbliżając się ku niemu — wiesz, że narażasz swą głowę.
— Wiem o tem.
Henryk zlekka pobladł, wiedział bowiem, że podziela niebezpieczeństwo, jakie zagraża odważnemu młodzieńcowi.
Z niespokojnością obejrzał się do koła i również szybko odskoczył od niego, jak i za pierwszym razem.
Henryk spostrzegł księcia d’Alençon, stojącego w oknie.
Król Nawarry wziął muszkiet z rąk de Mouya, stojącego, jak już mówiliśmy, na warcie, i udając, że go uczy, powiedział.
— De Mouy’u, zapewne nie bez ważnych powodów rzuciłeś się do tego wilczego dołu.
— Naturalnie, Najjaśniejszy panie. Od ośmiu dni już czatuję. Wczoraj dopiero dowiedziałem się. że Wasza królewska mość wyjdzie obejrzeć swego konia; stanąłem więc na warcie u drzwi Luwru.
— Lecz jakim sposobem jesteś w tym mundurze?
— Kapitanem kompanii jest protestant, jeden z moich przyjaciół.
— Masz muszkiet i stań do frontu. Uważają na nas. Powracając, będę się starał pomówić z tobą; lecz gdybym do ciebie nie przemówił, nie zaczepiaj mnie. Do widzenia.
Do Mouy zaczął chodzić kroki miarowymi, Henryk zaś zbliżył się do konia.
— Co to za piękny konik? — zapytał książę d’Alençon z okna.
— Właśnie chcę go wypróbować — odpowiedział Henryk.
— Lecz to nie dla mężczyzny ten koń.
— To też przeznaczony jest dla pięknej kobiety.
— Nie wydajże się, Henryku, zobaczymy tę piękną kobietę na polowaniu, a jeżeli się nie dowiem, czyim jesteś rycerzem, przynajmniej dowiem się, czyim jesteś koniuszym.
— E! mój Boże, nie, nie dowiesz się wcale o tem — odpowiedział Henryk z udaną dobrodusznością — gdyż ta piękna dama, z powodu lekkiej słabości, nie może opuścić pokoju.
— A ha!.. — zawołał książę d’Alençon śmiejąc się — biedna pani de Sauve.
— Franciszku! Franciszku! jesteś niedyskretnym.
— I cóż się stało pięknej Karolinie?... — przerwał książę d’Alençon.
— Nie wiem — mówił dalej Henryk, galopując na koniu i objeżdżając po kole, — Dariola mówiła mi, że Karolina czuje wielką ociężałość w głowie, jakąś odrętwiałość w całem ciele i ogólne osłabienie.
— I to nie pozwoli ci jechać z nami? — zapytał książę.
— Mnie, a to dlaczego? — odparł Henryk — wszak wiesz, że namiętnie poluję, i że nic w święcie nie jest mnie w stanie zatrzymać.
— Lecz na tem polowaniu nie będziesz, Henryku — powiedział książę, i przemówiwszy kilka słów do osoby, której Henryk nie mógł widzieć, książę znowu się odwrócił i zawołał:
— Jego królewska mość kazał mi zawiadomić cię, że polowanie odłożone.
— A to dlaczego?... — zapytał Henryk bardzo zakłopotany.
— Zdaje się, że odebrano bardzo ważne listy od pana de Nevers. Król, królowa-ihatka i mój brat książę Andegaweński, zeszli się na radę.
— A! a! czy czasem nie nowiny z Polski! — pomyślał Henryk.
Następnie zaś dodał głośno:
— W takim razie nie mam potrzeby narażać się na tej gołoledzi. Do widzenia, mój bracie.
Henryk zatrzymał się przed de Mouy’em.
— Mój przyjacielu — rzekł król — zawołaj którego ze swoich towarzyszów, żeby cię zluzował. Pomóż masztalerzowi rozsiodłać tego konia, weź siodło na głowę, i zanieś go do rymarza, bo jeszcze nie skończył na dzisiaj jednego haftu. Przyjdź z odpowiedzią, do mnie.
De Mouy pośpieszył wykonać rozkaz, gdyż książę d’Alençon zniknął z okna; było widocznem, że powziął książę jakieś podejrzenie.
W samej rzeczy, zaledwie de Mouy miał czas zamknąć za sobą furtkę, książę d’Alençon zeszedł.
Na miejscu de Mouya stał prawdziwy Szwajcar.
D’Alençon bacznie spojrzał na żołnierza stojącego na warcie, potem, obróciwszy się ku Henrykowi, zapytał:
— Bracie, wszak to nie ten człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś?
— Nie; tamten jest jeden z moich; umieściłem go w straży szwajcarskiej; dałem mu pewne polecenie, które pobiegł wypełnić.
— Aha!... — mruknął książę, jak gdyby ta odpowiedź już go zadowolniła.
— A Małgorzata, jakże się miewa?
— Właśnie do niej idę, mój bracie.
— Jakto? więc jej nie widziałeś od wczoraj?...
— Nie. Byłem u niej tej nocy o godzinie jedenastej, lecz Gillonna powiedziała mi, że królowa strudzona, udała się na spoczynek.
— Teraz nie zastaniesz jej u siebie, gdyż wyszła.
— Być może — odpowiedział Henryk — zapewne udała się do klasztoru Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny.
Niepodobieństwem było ciągnąć dłużej rozmowę; Henryk bowiem postanowił tylko odpowiadać.
Szwagrowie rozeszli się.
Książę d’Alençon poszedł dowiedzieć się o nowinach, król Nawarry udał się do swoich pokoi.
Zaledwie się obaj rozstali, do pokoju sypialnego Henryka ktoś zapukał.
— Kto tam?... — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedział głos, po którym Henryk poznał de Mouy’a — przynoszę odpowiedź od rymarza.
Henryk, widocznie pomieszany, poszedł otworzyć drzwi młodemu człowiekowi i zamknął je za nim.
— To ty de Mouy?.. — zapytał Henryk. — Sądziłem, że się namyślisz...
— Najjaśniejszy panie!... — odpowiedział de Mouy — już trzy miesiące namyślałem się, teraz czas wykonać.
Poruszenie Henryka wskazało jego niespokojność.
— Nie obawiaj się, Najjaśniejszy panie. Jesteśmy sami, a ja muszę pośpieszyć, bo każda chwila jest drogą. Wasza królewska mość jednem słówkiem możesz nam powrócić wszystko, co my i nasza wiara utrącą wskutek nieszczęsnych tego roku wypadków. Pomówmy ze sobą jasno, węzłowato i szczerze.
— Słucham cię, mój mężny de Mouy’a — odpowiedział Henryk, widząc, że jest niepodobieństwem uniknąć objaśnień.
— Czy to prawda, że Wasza królewska mość wyrzekłeś się wyznania protestanckiego!
— Prawda — odrzekł Henryk.
— Tak; lecz to tylko usta wyparły się jej a w duszy?...
— Człowiek zawsze jest wdzięcznym Bogu skoro ten zachowa mu życie — odpowiedział Henryk, przerywając pytanie, jak to zwykle czynił w podobnych wypadkach — a Bóg widocznie zachował mi życie.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł de Mouy — przyznaj się do jednej rzeczy.
— Do jakiej?
— Do tej, że twoje wyrzeczenie się nastąpiło nie wskutek wewnętrznego przekonania, lecz wskutek widoków. Najjaśniejszy panie, wyparłeś się wiary dlatego, że ci król a nie Bóg zachował życie.
— Cokolwiek było powodem mego nawrócenia, panie de Mouy — odpowiedział Henryk — koniec końcem jestem katolikiem.
— Tak; lecz czyliż królu zostaniesz nim na zawsze? Czyż nie zechcesz skorzystać z pierwszej lepszej okoliczności, ażeby sobie przywrócić wolność istnienia i sumienia? Sprzyjająca okoliczność właśnie się przedstawia: Roszella powstała, Rousillon i Béarn oczekują tylko znaku, ażeby wystąpić. Gulenne dyszy chęcią porwania za broń. Powiedz tylko, Najjaśniejszy panie, że zostałeś katolikiem z musu, a ja biorę odpowiedzialność za twą przyszłość.
— Szlachcica mego rodu nie przymuszają, mój kochany de Mouyu. Jeżeli co uczyniłem, uczyniłem dobrowolnie.
— Lecz, Najjaśniejszy panie! — zawołał młody człowiek, a serce mu się ścisnęło na ten niespodziewany upór — Najjaśniejszy panie, zapominasz, że, tak postępując, opuszczasz nas.... zdradzasz nas....
Henryk pozostał obojętnym.
— Tak — dodał de Mouy — tak, zdradzasz nas, Najjaśniejszy panie; wielu z nas przybyło tutaj z narażeniem własnego życia, a jednakże przybyli oni, ponieważ chcieli ocalić twój honor i swobodę. Zrobiliśmy wszystko, żeby ci zapewnić tron, Najjaśniejszy panie, czy słyszysz? Chcieliśmy ci zapewnić nietylko wolność, lecz potęgę i tron do twego wyboru, bo w dwa miesiące, możesz zostać posiadaczem Nawarry lub Francyi.
— De Mouyu! — powiedział Henryk, a oczy mu zaiskrzyły się na te przypuszczenie — de Mouyu, jestem bezpieczny, jestem katolikiem, jestem mężem Małgorzaty, jestem bratem króla Karola, jestem zięciem Katarzyny. De Mouyu, wstępując w te wszystkie związki, obliczyłem korzyści jakie z nich wyciągnąć można, lecz nie zapomniałem również jakie one wkładają na mnie obowiązki.

-Lecz, Najjaśniejszy panie, komuź wierzyć? Mówiono mi, że twoje małżeństwo nie jest niczem więcej, tylko czczą formą: mówiono mi, że nienawiść Katarzyny...
— Kłamstwo, kłamstwo — żywo przerwał Bearneńczyk. — Mój przyjacielu, bezwstydnie cię oszukano. Piękna Małgorzata jest rzeczywiście moją żoną; Katarzyna jest moją matką; nakoniec Karol IX-ty jest panem mego życia i serca.
De Mouy zadrżał; uśmiech szyderczy przesunął się przez jego usta.
— A więc, Najjaśniejszy panie — powiedział de Mouy, opuściwszy ręce i starając się przeniknąć w głąb tej duszy tak ciemnej — a więc, tę odpowiedź mam zanieść moim braciom? Mamże im powiedzieć, że król Nawarry oddał swą rękę i serce tym, którzy naszych wymordowali? Mamże im powiedzieć, że został pochlebcą królowej-matki i przyjacielem pana de Maurevel?
— Kochany de Mouyu — rzekł Henryk — król natychmiast wyjdzie z rady; muszę iść go zapytać, dlaczego odłożył tak ważną sprawę, jak polowanie. Do widzenia! radzę ci wstąpić w moje ślady, mój przyjacielu, porzuć politykę, powróć do króla i bywaj na mszy.
I Henryk odprowadził wzrokiem a raczej odsunął ku drzwiom młodzieńca, którego zdumienie zaczęło się zamieniać w wściekłość.
Zaledwie de Mouy przestąpił za próg, nie mógł się wstrzymać; musiał wywrzeć na kogoś a przynajmniej na cóś, swe nieukontentowanie; rzucił więc kapelusz na ziemię, a depcząc go nogami, jak to czyni byk z płaszczem matadora zawołał:
— Na mą śmierć! ten książę godzien politowania, a! pozwoliłbym się tutaj zabić, żeby tylko jego imię na zawsze zbluzgać swą krwią.
— Cyt! panie de Mouy — poszepnął jakiś głos, przez na wpół uchylone drzwi — cyt! cicho! gdyż oprócz mnie, mógłby jeszcze kto inny pana usłyszeć.
De Mouy szybko się odwrócił i spostrzegł księcia d’Alençon, owiniętego płaszczem i wystawiającego blade oblicze, dla przekonania się czy są sami.
— Książę d’Alençon — zawołał de Mouy — zginąłem!
— Przeciwnie — odparł książę — może też pan znalazłeś tego, kogoś szukał; a na dowód, oświadczam ci, że nie chcę, iżby pana tutaj zabito, jak tego sobie życzyłeś. Pańska krew lepiej może być użytą, niż do zbroczenia progu króla Nawarry.
Przy tych słowach, książę otworzył drzwi na oścież.
— Jest to pokój mych dwóch dworzan — powiedział książę — nikt nam tutaj nie może przeszkodzić; możemy więc pomówić zupełnie spokojni. Proszę pana.
— Jestem — rzekł zdumiony spiskowiec.
I wszedł do pokoju; książę d’Alençon zamknął za nim drzwi, również śpiesznie, jak to uczynił Henryk.
De Mouy wszedł oburzony, wściekły, z przekleństwem na ustach; lecz wkrótce, spojrzenie zimne i nieruchome księcia Franciszka, wywarło na hugonota wpływ, jaki wywiera szkło magiczne, na wytrzeźwienie pijaka.
— Jeżeli się nie mylę, Wasza Książęca mość chciałeś ze mną pomówić.
— Tak jest, panie de Mouy. Pomimo, żeś się przebrał, poznałem cię jednak, a widząc, jak prezentowałeś broń przed moim bratem Henrykiem, zupełnie się o tem przekonałem. No i jakżeż, panie de Mouy, czy zadowolonym jesteś z króla Nawarry?
— Mości książę!...
— Dobrze, dobrze, mów pan śmiało. Może nawet pan się nie domyślasz, że liczę się do twoich przyjaciół.
— Jakto, Wasza książęca mość?
— Tak jest, ja. Mów pan więc.
— Nie wiem, co mam powiedzieć Waszej książęcej mości. To, o czem mówiłem z królem Nawarry, jest zupełnie obcem sprawom Waszej książęcej mości. Zresztą — dodał de Mouy tonem, ile można oziębłym — szło tu o drobnostki.
— O drobnostki? — zapytał książę.
— Tak jest, panie.
— O drobnostki, za które pan byłeś gotów narażać swą głowę, powracając do Luwru, gdzie, jak pan wiesz, twoja głowa idzie na wagę złota? Ponieważ, wierz mi pan, że wszyscy wiedzą, iż jesteś, równie jak król Nawarry i książę Kondeusz, jednym z główniejszych dowódzców hugonotów.
— Jeżeli tak sądzisz, panie, postąp więc ze mną, to wypada uczynić bratu króla Karola i synowi królowej Katarzyny.
— Lecz pocóż mam tak postąpić, kiedy, jak już powiedziałem, jestem pańskim przyjacielem? Mów więc pan prawdę.
— Panie — rzekł de Mouy — przysięgam ci...
— Nie przysięgaj pan; religia reformowana zabrania przysięgać, tembardziej popełniać krzywoprzysięztwa.
De Mouy zmarszczył brwi.
— Powiadam panu, że wiem o wszystkiem — dodał książę.
De Mouy nie przestawał milczeć.
— Czy pan wątpisz o tem? — mówił dalej książę, nie przestając nalegać. — A więc, kochany de Mouyu, muszę cię przekonać. Osądź-żeż sam, czy się mylę. Czyż nie ofiarowałeś memu szwagrowi, Henrykowi, w tej chwili, oto tam (książę wskazał ręką w kierunku pokoju bearneńczyka), swej pomocy swoich stronników, w celu osadzenia go napowrót na tronie Nawarry?
De Mouy z zadziwieniem patrzył na księcia.
— Wszak twą ofiarę odrzucił z przestrachem?
De Mouy osłupiał.
— Czyż nie powoływałeś się na swą dawną przyjaźń, na pamięć wspólnej religii? Czyż nie łudziłeś go świetną przyszłością, przyszłością tak świetną, że tylko co go nie oślepiła? Czyż nie przyrzekłeś mu korony Francyi? A co! powiedz mi, czy dobrze jestem powiadomionym? Czyż nie proponowałeś tego bearneńczykowi?
— Panie! — zawołał de Mouy — wszystko to jest taką prawdą, że myślę, czy czasem nie wypadałoby powiedzieć Waszej królewskiej wysokości: kłamiesz! następnie wyzwać cię do walki na śmierć w tym oto pokoju, a przez śmierć jednego z nas, zniszczyć możność rozgłoszenia tej strasznej tajemnicy.
— Ciszej, mój odważny de Mouyu, ciszej — rzekł książę d’Alençon, nie zmieniając rysów twarzy, ani nie czyniąc żadnego poruszenia na tę okropną groźbę — tajemnica może być zachowaną daleko lepiej, skoro zostaniemy przy życiu, aniżeli gdyby jeden z nas umarł. Posłuchaj mnie, a przedewszystkiem puść z ręki rękojeść swej szpady. Już trzeci raz jestem zmuszony powiedzieć ci, że przed tobą stoi przyjaciel. Odpowiedz mi zatem jak przyjacielowi. Powiedz mi, czy król Nawarry odrzucił wszystkie twoje ofiary?
— Tak, panie; mogę to powiedzieć, ponieważ to wyznanie tylko mnie może narazić na niebezpieczeństwo.
— Czyż nie pan wykrzykiwałeś, wyszedłszy z jego pokoju i depcząc swój kapelusz, iż jest księciem nikczemnym i niegodnym, aby być twoim naczelnikiem?
— Prawda, panie, mówiłem.
— A! to prawda. Więc pan nakoniec się przyznajesz.
— Tak jest.
— I nie zmieniasz o nim swego sądu?
— Nie zmieniam, panie.
— No, a więc ja, ja, panie de Mouy; ja, trzeci syn Henryka II, ja, książę krwi Francuski, czy jestem godnym szlachcicem, ażeby dowodzić twymi żołnierzami? Czyż pan nie masz mnie za człowieka honoru i wątpisz, że można polegać na mem słowie?
— Ty panie, ty, do wódzcą hugonotów?
— Dlaczegóżby nie. Wszak pan wiesz, że żyjemy w epoce nawracać. Henryk stał się katolikiem, czyż ja nie mógłbym zostać protestantem?
— Bezwątpienia, mości książę, lecz czekam stosownych objaśnień...
— Niema nic prostszego; w kilku słowach wyświetlę ci politykę wszystkich.
Mój brat Karol morduje hugonotów, żeby mógł panować samowładniej.
Mój brat Andegaweński pozwala ich mordować, gdyż jest następcą Karola, a pan wiesz, że Karol jest bardzo często słabym.
Lecz ja... to zupełnie co innego; ja panować nie będę, przynajmniej we Francyi, bo dwóch starszych braci jest przedemną, a oprócz tego nienawiść, jaka ku mnie tchnie moja matka i moi bracia, jeszcze bardziej usuwa mnie od tronu, niż samo prawo natury; ja, co nie mogę liczyć ani na przywiązanie mej familii, ani na sławę, ani na tron; ja, co mam serce również szlachetne, jak i moi pierworodni bracia, ja, panie de Mouy, chcę sobie zdobyć tron moją szpadą, tron... w tej Francyi, zbroczonej krwią.
Otóż, czego ja żądam, de Mouyu. Słuchaj mnie.
Chcę zostać królem Nawarry nie przez urodzenie, lecz przez elekcyę.
Uważaj na to, że nie możesz mi uczynić żadnego zarzutu, nie chcę bowiem być przywłaszczycielem; mój brat odrzuca twoje ofiary i pogrążywszy się w opieszałości, oświadcza, że królestwo Nawarry jest marzeniem.
Pan, trzymając z Henrykiem nawarskim, nic z tego nie masz; połączywszy się zaś ze mną, mieć będziesz szpadę i imię.
Franciszek d’Alençon, książę krwi Francuski, zasłoni wszystkich twoich towarzyszy lub spiskowych; nazwij ich zresztą, jak ci się podoba.
— No i cóż, panie de Mouy, cóż powiesz na mój wniosek?
— Powiem ci, panie, żeś mnie zadziwił.
— De Mouy, de Mouy, będziemy musieli wiele przeszkód zwalczyć. Nie bądź więc na pierwszy raz tak wymagającym względem syna i brata królewskiego, skoro ten oddaje ci się zupełnie.
— Panie! sprawą ta mogłaby być załatwioną, gdybym tylko ja sam był przedstawicielem tych myśli; lecz my mamy radę, a jakkolwiek twój wniosek jest świetny, może też właśnie z tego powodu naczelnicy mojej partyi nie przyjmą go bez pewnych warunków.
— A to zupełnie co innego; jestto odpowiedź serca prawego i wytrawnego rozumu. Po moim postępku, de Mouyu, możesz także wnioskować o mej uczciwości. Obchodź się więc zemną jak z człowiekiem, którego poważają, a nie jak z księciem, któremu pochlebiają.
— Daję ci, panie, moje słowo, skoro wymagasz odemnie, iżbym objawił swe zdanie, że od czasu, jak król Nawarry odrzucił moje ofiary, zupełna pewność powodzenia znajduje się po stronie Waszej książęcej mości. Lecz powtarzam ci, panie, muszę się porozumieć z członkami naszej rady.
— Uczyń to — odpowiedział d’Alençon — a kiedyż będę mógł otrzymać odpowiedź?
De Mouy milcząc popatrzał na księcia.
Następnie, jak gdyby coś sobie postanowił, rzekł:
— Proszę o rękę. Ręka księcia krwi Francuskiej musi się dotknąć mojej, iżbym był pewnym, że nie będę zdradzony.
Książę nietylko podał swą rękę de Mouyowi, lecz nawet mu jego dłoń uścisnął.
— Teraz jestem zupełnie spokojny — powiedział młody hugonot. — Gdyby nas odkryto, w takim razie powiem, że książę do niczego nie należał; inaczej Wasza książęca mość mógłbyś być skompromitowanym!
— I na cóż mi o tem mówisz, de Mouy’u, zamiast powiedzieć, kiedy przyniesiesz odpowiedź od twych naczelników.
— Ponieważ, zapytując mnie jak prędko przyniosę odpowiedź od naczelników, tem samem zapytujesz mnie pan, gdzie są ci naczelnicy; a gdybym ci też odpowiedział: dzisiaj wieczorem zaraz dowiedziałbyś się, że moi naczelnicy ukrywają się w Paryżu.
Mówiąc te słowa, de Mouy z niedowierzaniem spojrzał przenikliwym wzrokiem na księcia.
— A! a!... — odparł książę — a więc jeszcze wątpisz, panie de Mouy. Lecz prawda, że od pierwszego razu nie mogę od ciebie wymagać, iżbyś położył we mnie zupełne zaufanie. Z czasem poznasz mnie lepiej. Później zostaniemy związani wspólnością jednej sprawy, a wtedy podejrzliwość twoja upadnie. Mówisz więc, że dzisiaj wieczorem?
— Tak, panie, ponieważ niema ani chwilki do stracenia. Dzisiaj wieczorem przyniosę odpowiedź. Lecz gdzie się zejdziemy?
— W Luwrze, tutaj, w tym pokoju.
— Lecz ten pokój jest zajęty — powiedział de Mouy, spostrzegłszy dwa łóżka, stojące naprzeciwko siebie.
— Tak jest, tutaj stoi dwóch moich dworzan.
— Mości książę, zdaje mi się, że niebardzo będzie dla mnie bezpiecznie powrócić do Luwru.
— Dlaczego?
— Ponieważ, kiedy pan mnie poznałeś, i inni, mający tak dobry wzrok jak Wasza książęca mość, mogą mnie również poznać. Powrócę dzisiaj do Luwru, lecz, jeżeli mi dasz to, czego będę wymagał.
— Czegóż chcesz?
— Karty bezpieczeństwa.
— De Mouy’u!... — odpowiedział książę — karta bezpieczeństwa przezemnie wydana a u ciebie znaleziona, i mnieby zgubiła i ciebie by nie uratowała. Nie mogę nic z tobą przedsiębrać, jak tylko z warunkiem, że w czyjejkolwiek obecności, będziemy względom siebie zupełnie obcymi.
Jeżeli najmniejsze stosunki moje z tobą odkryje moja matka lub moi bracia, zginę niechybnie. Mój własny interes jest dla ciebie obroną.
Wolny w sferze mych działań, silny, dopóki nie odkryją moich knowań, ręczę za ciebie, nie zapominaj o tem.
Odwołaj się więc jeszcze raz do mego męztwa, odważ się na moje słowo uczynić to, coś się odważał uczynić, polegając na słowie mego brata. Przyjdź dzisiaj wieczorem do Luwru. Czekam cię.
— Lecz jakżeż mogę przyjść. W pokojach nie mogę się pokazać w tem ubraniu. Mój kostyum jest stosowny do przedpokojów i podwórzy, ten zaś, który mam na sobie, jest bardzo niebezpieczny; wszyscy mnie tutaj znają i ten ubiór nie może mnie ukryć.
— Ja sam o tem już myślałem; zaczekaj... Zdaje mi się, że... lecz tak, w samej rzeczy.
Książę spojrzał do okoła a jego wzrok spoczął na paradnym kostyumie La Mola, leżącym na poręczy łóżka, to jest, na wspaniałym czerwonym płaszczu, bramowanym złotem, na toku z powiewającem białem piórem, otoczonym sznurem stokrotek złotych i srebrnych naprzemian, i na kaftanie perłowego koloru, haftowanym złotem.
— Czy widzisz ten płaszcz, to pióro i ten kaftan?... — zapytał książę — wszystko to należy do pana de La Mole, jednego z moich dworzan, eleganta w lepszym tonie. Kostyum ten narobił wiele hałasu przy dworze, i po nim, w odległości stu kroków poznają pana de La Mole. Dam ci adres krawca, który ten kostyum wygotował; zapłaciwszy mu dwa razy tyle co będzie wymagał, możesz mieć zupełnie taki sam jeszcze dzisiaj wieczorem. Zatrzymaj dobrze w pamięci nazwisko de La Mole.
Zaledwie książę skończył te słowa, w korytarzu dały się słyszeć kroki, a wkrótce potem klucz wsunął się w zamek.
— Kto tam?:.. — zawołał książę, zbliżając się do drzwi i zamykając je na zasuwkę.
— A to dziwne zapytanie — odpowiedział głos za drzwiami. — A ty sam co za jeden jesteś? To rzecz zabawna, przychodzę do siebie, a ktoś mi się pyta, kto tam!
— A! czy to ty, panie de La Mole?
— Naturalnie, że ja. Lecz ty, ty, kto jesteś?
Podczas, gdy La Mole okazywał zadziwienie z powodu, że znalazł swój pokój zajętym, i gdy usiłował poznać tego nowego lokatora, książę d’Alençon żywo się obrócił do de Mouy’a, trzymając jedną rękę na zamku a drugą na zasuwce, i zapytał go:
— Czy znasz pana de La Mole?
— Nie, nie znam.
— A on, czy także cię nie zna?
— Sądzę, że nie.
— No to dobrze; zresztą udawaj, że wyglądasz oknem.
De Mouy milczał i był posłusznym: La Mole ze swej strony zaczął się niecierpliwić i wybijał do drzwi ze wszystkich sił.
Książę jeszcze raz rzucił okiem na de Mouy’a, a widząc, że ten stoi do niego tyłem, otworzył drzwi.
— Książę!... — zawołał La Mole, cofając się wstecz z zadziwienia. — Daruj mi, panie, przebacz!
— Nic nie szkodzi, panie. Zdał mi się pański pokój; potrzebowałem tutaj pomówić z pewną osobą!
— Proszę, Mości książę, proszę. Bądź tylko łaskaw pozwolić mi wziąść mój płaszcz i kapelusz z łóżka, gdyż i to i to zgubiłem dzisiejszej nocy na bulwarku de la Grève.
— W rzeczy samej — powiedział książę, uśmiechając się i podając mu sam żądane przez niego przedmioty — na pańskich sukniach można widzieć ślady jakiegoś nieładu; zapewne miałeś pan zajście ze złodziejami bardzo natarczywymi.
Młody człowiek skłonił się i wyszedł do przedpokoju, aby się przebrać, wcale nie troszcząc się, co książę robi w jego pokoju; w Luwrze bowiem było przyjęte, że w pokojach dworzan, książęta, u których ci służyli, przyjmowali różnych gości.
De Mouy odwrócił się do księcia i obadwaj zaczęli nadsłuchiwać, czy prędko La Mole przebierze się i wyjdzie; lecz ten, skoro tylko zmienił kostyum, sam wybawił ich z tego kłopotu, gdyż zbliżył się do drzwi i zawołał:
— Przepraszam, czy czasem Wasza królewska mość nie spotkałeś hrabiego de Coconnas?
— Nie, panie hrabio, a jednak pan de Coconnas miał dzisiaj rano służbę.
— A więc go zamordowano — mówił do siebie La Mole, oddalając się.
Wkrótce odgłos jego kroków zaczął słabnąć.
Książe otworzył drzwi, a przyciągając de Mouya do siebie, powiedział:
— Uważaj, jak on idzie, i staraj się nabrać takich ruchów.
— Będę się o to starał, ile to będzie w mojej możności. Lecz książę wie, że nie jestem elegantem, tylko żołnierzem.
— W każdym razie, czekam na ciebie przed północą w tym korytarzu. Jeżeli pokój moich dworzan będzie wolny, przyjmę cię w nim; w przeciwnym razie poszukamy sobie innego miejsca.
— Dobrze, panie.
— A więc dzisiaj, przed północą.
— Tak, przed północą.
— Ah!.. de Mouy’u, nie zapomnij też, idąc, mocno machać prawą ręką; jest to zwykły ruch pana de La Mole.


Rozdział III.
Ulica Tizon i ulica Cloche-percée.

La Mole wybiegł z Luwru i pośpieszył dowiedzieć się czegokolwiekbądź w Paryżu, coby mogło mu posłużyć do wynalezienia biednego hrabiego de Coconnas.
Najprzód pobiegł na ulicę de l’Arbre-Sec, i wstąpił do oberży La Hurièra; ponieważ La Mole przypomniał sobie, że nieraz powtarzał swemu przyjacielowi pewne zdanie łacińskie, które dowodziło, że Amor, Bacchus i Ceres, są bożkami pierwszych koniecznych potrzeb człowieka, spodziewał się więc, że Coconnas, stosując się do rzymskiego przysłowia, rozgospodarował się w oberży pod „Piękną Gwiazdą”, zwłaszcza, że nie byłoby nic dziwnego, gdyby to uczynił po nocy burzliwej, również dla jego przyjaciela, jak i dla niego.
La Mole nikogo nie zastał u la Hurièra, który, na zasadzie umowy, dosyć ozięble ofiarował mu śniadanie, przyjęte jednak i zjedzone przez naszego szlachcica z wielkim apetytem, pomimo niespokojności o przyjaciela.
Zaspokoiwszy żołądek z uszczerbkiem duszy, La Mole udał się na dalsze poszukiwania. Poszedł w górę Sekwany, jak mąż, który szuka trupa utopionej żony.
Przyszedłszy na bulwark de la Grève, La Mole poznał miejsce, gdzie przed trzema czy czterema godzinami był napastowany, a na tem polu bitwy znalazł kawałek pióra ze swego kapelusza.
Uczucie własności jest wrodzonem w człowieku.
La Mole miał z dziesięć piór, z których każde było lepsze jedno od drugiego; jednak pomimo to, zatrzymał się, podniósł kawałek pióra, i patrzał nań z żalem.
Wtem, dały się słyszeć ciężkie kroki, i jakiś glos, cokolwiek brutalski, rozkazał mu ustąpić z drogi.
La Mole odwrócił się i spostrzegł lektykę, poprzedzaną przez dwóch paziów, a towarzyszył jej giermek.
La Mole poznał lektykę i szybko się na bok usunął.
Młody szlachcic nie omylił się.
— Pan de La Mole? — odezwał się z głębi lektyki głos pełen słodyczy, gdy tymczasem biała i delikatna rączka odsunęła firanki.
— Tak jest, pani, ja sam — odrzekł La Mole, kłaniając się.
— Pan de La Mole z piórem w ręku... — mówiła dalej dama w lektyce — zapewne pan jesteś zakochany i odszukujesz zatraconych śladów?
— Tak, pani — odpowiedział La Mole — jestem zakochany, i to nawet bardzo; lecz w tej chwili, ślady, które znajduję, są moje własne, chociaż ich wcale ani myślałem szukać. Lecz Wasza królewska mość pozwolisz zapytać o swoje zdrowie?
— Mam się bardzo dobrze; zdaje mi się, że nigdy nie byłam zdrowszą, bezwątpienia pochodzi to ztąd, że nie nocowałam w domu.
— A!.. Wasza królewska mość nie nocowałaś w domu — powtórzył La Mole, dziwnie spoglądając na Małgorzatę.
— Tak, i cóż w tem dziwnego?
— Czy wolno mi zapytać, w jakim klasztorze?
— Bezwątpienia panie; w tem niema żadnej tajemnicy. W klasztorze Zwiastowania. Lecz co pan tutaj porabiasz?... wyglądasz na rozgniewanego.
— Szukani pani, mego przyjaciela, który gdzieś przepadł a szukając go, znalazłem to pióro.
— Które należy do niego? Doprawdy, pan mnie przestraszasz; to miejsce jest niebezpieczne...
— Uspokój się Wasza królewska mość, pióro to należy do mnie; zgubiłem go dzisiaj na tym placu, najpóźniej około piątej, ratując się ucieczką przed czterema rozbójnikami, którzy, jak się przynajmniej domyślam, chcieli mnie koniecznie zamordować.
Małgorzata stłumiła wzruszenie.
Opowiedz mi pan, jak to było?
— Nic prostszego, pani. Była mniej więcej piąta zrana, jak miałem już honor powiedzieć Waszej królewskiej mości.
— Jakto!... — przerwała Małgorzata. — Pan o godzinie piątej rano już wyszedłeś?
— Zaraz Wasza królewska mość będziesz mnie miała za wytłomaczonego — rzekł La Mole — ja wcale nie wracałem do domu.
— A! panie de La Mole, powracać do domu o piątej zrana — powiedziała Małgorzata ze złośliwym uśmiechem, który La Molowi wydał się czarującym — powracać tak późno! Zasłużyłeś pan na tę karę.
— Ja się też pani wcale nie żalę — rzekł La Mole, kłaniając się z uszanowaniem. — Chociażby mnie zamordowano, poczytałbym to sobie za szczęście, na jakie nie zasługuję. Jakkolwiek bądź, czym wracał do domu wcześnie czy późno, dosyć, że z ulicy Mortellerie wypadło na mnie czterech łotrów, uzbrojonych w niezmiernie długie kuchenne noże. Było to bardzo śmieszne, nieprawdaż, pani? z tem wszystkiem musiałem uciekać, zapomniałem bowiem wziąć szpadę z domu, w którym nocowałem.
— A! teraz rozumiem — zawołała Małgorzata z doskonale udaną szczerością — a więc pan szukasz swej szpady?
La Molo spojrzał na Małgorzatę, jak gdyby jakie powątpiewanie wdarło się do jego serca.
— Pani! jabym z ochotą powrócił, ażeby odzyskać szpadę, gdyż miała wyborną klingę. Lecz nie wiem, gdzie jest ten dom.
— Jakto, panie?... — zapytała Małgorzata — pan nie znasz domu, w którym dzisiejszą noc przepędziłeś.
— Nie znam pani, i niech mnie dyabli porwą, jeżeli domyślam się nawet, gdzie się on znajduje.
— A to rzecz dziwna. Ależ pańskie zdarzenie to istny romans.
— W rzeczy samej, istny romans, jak pani mówisz.
— Opowiedz mi go pan.
— Jest cokolwiek długi.
— Nic nie szkodzi! Mam czas.
— Przedewszystkiem, mój romans jest bardzo nieprawdopodobny.
— I to nic nie szkodzi, mów pan, jestem bardzo łatwowierną.
— Wasza królewska mość rozkazujesz?
— Tak jest, jeżeli i do tego mój rozkaz jest potrzebnym.
— Jestem posłuszny. Wczoraj wieczorem jedliśmy kolacyę u La Hurière’a.
— Najprzód, powiedz mi pan — zapytała Małgorzata — co to za La Hurière?
— La Hurière — powiedział La Mole, znowu niedowierzająco spojrzawszy na Małgorzatę — jest to właściciel oberży pod „Piękną Gwiazdą”, położonej przy ulicy de l’Arbre-Sec.
— Dobrze, widać ją ztąd... Otóż pan jeszkolacyę u La Hurière’a, bezwątpienia ze swoim przyjacielem panem de Coconnas?
— Tak, pani, z moim przyjacielem de Coconnas; w tem wchodzi jakiś człowiek i każdemu z nas wręcza kartkę.
— Czy kartki te były jednakowe?... — zapytała Małgorzata?
— Zupełnie jednakowe.
— I cóż w sobie zawierały?
— Tylko te wyrazy:
„Czekają pana przy ulicy Saint-Antoine, naprzeciwko ulicy de Jouy.“
— A czy niebyło żadnego podpisu?... — zapytała Małgorzata.
— Nie; lecz trzy słowa, trzy słowa cudowne, które trzy razy powtórzone, znaczą toż samo; jednem słowem, potrójne szczęście.
— Jakież były te trzy słowa?
Eros, Cupido, Amor.
— Prawdziwie, trzy słodkie słowa; a czy też dotrzymały tego co obiecywały?
— O! więcej, pani, sto razy więcej!... — zawołał La Mole z zapałem.
— Mów pan dalej; bardzo jestem ciekawą, kto oczekiwał panów na ulicy Saint-Antoine wprost ulicy de Jony.
— Dwie garderobiane, z których każda miała w ręku chustkę. Musieliśmy zezwolić na za wiązanie sobie oczu. Wasza królewska mość domyślasz się, żeśmy się temu wcale nie opierał i śmiało ugięliśmy karków. Moja przewodniczką poprowadziła mnie na lewo, przewodniczka za mego przyjaciela poprowadziła go na prawe a więc rozstaliśmy się.
— Następnie?... — podchwyciła Małgorzata, widocznie chcąc się wywiedzieć o wszystkiem.
— Nie wiem, dokąd przewodniczka zaprowadziła mego przyjaciela. Może być, że do piekła. Co do mnie, wiem tylko, że moja zaprowadziła mnie do raju.
— I bezwątpienia wypędzono pana z niego za nieumiarkowaną ciekawość?
— Tak jest, pani masz dar odgadywania. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia, ażeby się dowiedzieć, gdzie jestem; lecz po czwartej godzinie, taż sama garderobiana powróciła, znowu zawiązała mi oczy, i, otrzymawszy odemnie zapewnienie, że nie podniosę zasłony z oczu, wyprowadziła mnie z domu, towarzyszyła mi ze sto kroków, i nakoniec kazawszy przysiądz, że ujdę jeszcze pięćdziesiąt kroków nie zdejmując z oczu przepaski, zniknęła. Naliczyłem pięćdziesiąt i znalazłem się na ulicy Saint-Antoine, wprost ulicy de Jouy.
Tutaj, pani, znalazłem część mego pióra; zadrżałem z radości i podniosłem go, ażeby schować na wieczną, pamiątkę tej rozkosznej nocy.
Jedna tylko myśl, co się stało z moim przyjacielem, zakłóca moje szczęście.
— A więc on nie powrócił do Luwru?
— Niestety! nie powrócił, pani. Szukałem go wszędzie, gdzie tylko spodziewałem się, że go będę mógł zastać; byłem pod Złotą Gwiazdą, w sali gry w piłkę, i w innych zaszczytnych miejscach, lecz Annibala wcale, a Cocounasa nie znalazłem tembardziej.
Przy tych słowach La Mole poruszeniem wyrażającem rozpacz, odrzucił płaszcz z ramienia, na którem przez podarte bufy kaftana, można było widzieć podszewkę.
— Lecz na panu jest wszystko poszarpane — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, poszarpane — odrzekł La Mole, gdyż przykro mu było robić sobie zasługę z wypadku, dla uniknięcia którego musiał się ratować ucieczką. — Patrz, pani.
— Dla czegóż pan nie zmieniłeś kaftana w Luwrze, kiedyś tam powrócił? — zapytała królowa.
— Ponieważ — powiedział La Mole — w moim pokoju był ktoś.
— U pana i był ktoś w pokoju — zapytała Małgorzata, w oczach której malowało się najżywsze zadziwienie — i któż to był w pokoju pana?
— Jego książęca mość.
— Cicho! — szepnęła Małgorzata.
La Mole był posłusznym.
Qui ad lecticam meam stant? — zapytała królowa La Mola.
Duo pueri et unus eques.
Optime, barbari — powiedziała królowa — dis Moles, quem inveneris in cubiculo tuo?
Franciscum ducem.
Agentem?
Nuscio quid.
Quo cum?
Cum ignoto.[4]
— To rzecz szczególna — powiedziała Małgorzata. — A więc pan nie odnalazłeś jeszcze pana de Coconnas? — mówiła dalej królowa, wcale nie myśląc o tem, co mówi.
— Nie, pani, co, jak już miałem szczęście Waszej królewskiej mości oświadczyć, bardzo mnie niepokoi.
— Nie chcę panu przeszkadzać w dalszych poszukiwaniach — rzekła Małgorzata, uśmiechając się — zdaje mi się tylko, że przyjaciel pański sam się znajdzie. Zresztą! szukaj go pan.
I królowa położyła paluszek na ustach.
Ponieważ piękna Małgorzata nie powierzyła mu żadnej tajemnicy, nie uczyniła mu żadnego wyznania, młodzieniec więc wytłomaczył sobie, że gest ten nie oznaczał, iżby miał milczeć, lecz musiał mieć inne jakieś znaczenie.
Orszak ruszył dalej, a La Mole, nie zaprzestając dalszych poszukiwań, poszedł bulwarkiem aż do ulicy Long-Pont, prowadzącej na ulicę Saint-Antoine.
Naprzeciw ulicy de Jouy zatrzymał się.
Tutaj właśnie poprzedniego dnia wieczorem, dwie garderobiane jemu i jego przyjacielowi zawiązały oczy.
Stanął, wykręcił się na lewo, odmierzył dwadzieścia kroków; w tym samym kierunku powtórzył toż samo, i znalazł się przed domem a raczej przed murem, za którym wznosił się dom.
Pośrodku muru były drzwi, gęsto nabite wystającemi gwoździami, i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Dom ten położony był na ulicy Cloche-Percée, ulicy ciasnej, biorącej swój początek od ulicy Saint-Antoine, i przytykającej do ulicy du Roi-de-Sicile.
— Na szatana! — zawołał La Mole — to tutaj...e mógłbym na to przysiądz.... Wychodząc wyciągnąłem rękę i dotknąłem się tych gwoździ; potem zeszedłem po dwóch stopniach. Człowiek, który biegł wołając: Na pomoc! a którego zabito na ulicy du Roi-de-Sicile, właśnie przebiegał tędy w chwili, kiedy ja stąpnąłem nogą na pierwszy stopień. Zobaczmy.
La Mole zapukał do drzwi.
— Drzwi otworzyły się i jakiś wąsaty odźwierny pokazał głowę.
Was ist das? — zapytał.
— A! a! zdaje się, że to będzie Szwajcar. Mój przyjacielu — mówił dalej La Mole, przybierając ile możności ton głosu przyjemny — chciałbym odebrać szpadę, którą zostawiłem w tym domu, gdzie nocowałem.
Ich verstehe nicht! — odpowiedział odźwierny.
— Moją szpadę — powtórzył La Mole.
Ich verstehe nicht — powtórzył niemiec.
— Którą zostawiłem... Moją szpadę, którą tutaj zostawiłem...
Ich verstehe nicht.
— W tym właśnie domu; tutaj bowiem nocowałem.
Gehe zum Teufel...
I zamknął drzwi.
— Na szatana! — zawołał La Mole — gdybym miał teraz swą szpadę w ręku, z wielkiem ukontentowaniem przebiłbym tego łotra... Lecz nic nie szkodzi; mogę mu to samo zrobić jutro.
La Mole poszedł ku ulicy du Roi-de Sicile, obrócił się na prawo, odliczył pięćdziesiąt kroków, znowu obrócił się na prawo i znalazł się na ulicy Tizon, uliczce ciasnej i równoległej od ulicy Cloche Percée, i zupełnie do niej podobnej z powierzchowności.
Co większa, uszedłszy nie więcej jak trzydzieści kroków, znalazł małe drzwi, także nabite wy stające mi gwoździami i opatrzone okienkiem naksztalt strzelnicy.
Drzwi te były w murze i miały dwa stopnie.
Młodemu szlachcicowi zdawało się, że ulica Cloche-Percée obróciła się, aby jeszcze raz nasycić się jego widokiem.
Wtedy La Molowi przyszło do głowy, że w swoich skręcaniach, na prawo i na lewo, mógł się łatwo omylić; zaczął więc pukać do drzwi, mając zamiar znowu powtórzyć też same zapytania.
Lecz tym razem, pomimo pukania, nikt mu nie otworzył.
La Mole dwa lub trzy razy powtarzał swą drogę, w celu obejścia domu, i nareszcie wpadł na tę myśl szczęśliwą, że dom miał dwa wyjścia: jedno na ulicę Cloche-Percée a drugie na ulicę Tizon.
Lecz całe to rozumowanie, pomimo logiczności, nie powróciło mu szpady i nie mówiło, gdzieby mógł być jego przyjaciel.
Na chwilę przyszła mu do głowy myśl, ażeby sobie kupić nową szpadę i zabić odźwiernego łotra, który upornie mówił tylko po niemiecku, lecz pomyślał, że jeżeli ten odźwierny był wybranym przez Małgorzatę i jej służył, królowa do wyboru tego musiała mieć jakieś powody, i bezwątpienia byłoby jej przykro utracić swego sługę.
A La Mole za nic w świecie nie śmiałby sprawić przykrości Małgorzacie.
Obawiając się więc, ażeby nie poszedł za popędem tej pokusy, udał się napowrót do Luwru; było wtedy około drugiej po południu.
Ponieważ tym razem zastał swój pokój niezajętym, mógł więc wejść do siebie swobodnie.
Kaftan na nim w istocie był bardzo podarty, jak to już uczyniła uwagę królowa.
Zbliżył się więc do swego łóżka, ażeby wziąć na siebie inny kaftan koloru perłowego.
Lecz ku wielkiemu swemu zadziwieniu, pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, była sławna szpada, pozostawiona przez niego na ulicy Cloche-Percée.
La Mole wziął ją do ręki i obracał na wszystkie strony; szpada rzeczywiście była tą samą.
— A! a! — zawołał — czy w tem niema czasami jakich czarów?
Następnie wzdychając, dodał:
— A! gdyby biedny Coconnas znalazł się tak, jak ta szpada! We dwie lub trzy godziny potem, jak La Mole obszedł dokoła mały domek z dwoma wyjściami. drzwi na ulicę Tizon otworzyły się.
Mniej więcej była godzina piąta wieczorem, a zatem było ciemno.
Kobieta, owinięta długim płaszczem obłożonym futrem, wyszła w towarzystwie służącej przez te drzwi, które jej otworzyła kobieta lat czterdziestu i szybko przebiegła do ulicy du Roi-de-Sicile, zapukała do małych drzwiczek w pałacu d’Argenson, które jej też otworzono, następnie wyszła przez wielką bramę tegoż pałacu, prowadzącą na ulicę Vieille-Rue-de-Temple; ztąd podeszła do ukrytych drzwi w pałacu Gwizynszów, otworzyła je kluczykiem, który miała przy sobie i zniknęła.
W pół godziny później, młody człowiek, z zawiązanemi oczyma, wyszedł z tych samych drzwiczek tegoż samego domku, prowadzony przez kobietę, która mu towarzyszyła do zbiegu ulic Geoffroy Lasnier i de la Mortellerie.
Tutaj, jego przewodniczka prosiła go, ażeby zdjął przepaskę z oczu nie pierwej, aż naliczy pięćdziesiąt.
Młodzieniec najzupełniej zadosyć uczynił jej żądaniu, naliczył pięćdziesiąt i zdjął chustkę z oczu.
— Kroćset dyabłów! — zawołał, oglądając się dokoła — niech mnie powieszą, jeżeli wiem gdzie jestem!... Godzina szósta! — wykrzyknął, licząc uderzenia zegaru na wieży Notre-Dame. — A biedny La Mole! co się z nim stało? Pobiegnę do Luwru, może tam się dowiem o nim.
Przy tych słowach Coconnas pędem przebiegł ulicę de la Mortellerie i przybył do Luwru tak szybko, że dobry koń nie dobiegłby prędzej; w biegu potrącił i wywrócił niejednego poczciwego mieszczanina, przechadzającego się przed rzędem sklepów, otaczających plac Baudoyer.
Na podwórzu Coconnas zaczął wypytywać szwajcara i żołnierza, stojącego na warcie.
Szwajcar powiedział, że jak mu się zdaje, pan de La Mole powrócił zrana, lecz później nie wychodził wcale.
Żołnierz na warcie stał dopiero od półtory godziny i nikogo nie widział.
Lotem błyskawicy Coconnas dopadł do pokoju i szybko otworzył drzwi; lecz w pokoju znalazł tylko podarty kaftan La Mola, co podwoiło jego niespokojność o przyjaciela.
Wtedy pomyślał o szanownym oberżyście La Hurière; pobiegł więc natychmiast pod Piękną Gwiazdę.
La Hurière widział La Mola, ponieważ ten jadł u niego śniadanie.
Coconnas zupełnie się uspokoił, a czując, że głód mu dokucza, kazał sobie dać kolacyę.
Coconnas posiadał dwa warunki konieczne dla apetytu w jedzeniu; był zupełnie spokojny o los swego przyjaciela, i miał żołądek pusty; zajadał więc z takim smakiem, że kolacya przeciągnęła się do ósmej wieczorem.
Następnie, wzmocniwszy się dwiema butelkami ulubionego sobie wina Andegaweńskiego, które pociągał z upodobaniem, Coconnas znów poszedł szukać swego przyjaciela, częstując przechodniów pięścią, w imię uczucia przyjaźni, które wzmogło się po dobrej kolacyi.
Na tem zeszła godzina.
Przez drugą godzinę, Coconnas przebiegł wszystkie ulice, przytykające do bulwarku de la Grève, przystań dla węgli, ulicę Saint-Antoine, i ulice Tizon i Cloche-Percée, dokąd jak spodziewał się, mógł przyjaciel jego powrócić.
Nakoniec Coconnas pomyślał, że jest miejsce, którego La Mole nie może ominąć, to jest, brama Luwru; postanowił więc czekać w tej bramie, dopóki nie powróci.
Nie był już więcej oddalonym od Luwru niż na sto kroków i pomagał podnieść się damie, której męża wywrócił na placu Saint Germain-l’Auxerois, kiedy nagle przed sobą, przy niepewnem świetle latarni, tuż przed zwodzonym mostem Luwru, spostrzegł czerwony płaszcz i białe pióro swego przyjaciela, który podobny do cienia, zniknął pod sklepieniem bramy, ruchem pokłoniwszy się żołnierzowi, oddającemu wojskowe honory.
Sławny czerwony płaszcz sprawił na wszystkich takie wrażenie, że niepodobieństwem było się omylić.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — to on, on sam, niezawodnie powraca do domu. !... e!... La Molu, przyjacielu. Cóż u dyabła!... przecież mam dobry głos. Dlaczego on nie słyszy?... Lecz, na szczęście, nogi mam również dobre jak i głos donośny; dogonię go.
Coconnas zaczął biedź ze wszystkich sił, i za chwilę dopadł do Luwru; lecz, chociaż pośpieszał, czerwony płaszcz także widocznie śpieszący się, zniknął w sieni w tej samej chwili, kiedy Coconnas wbiegł na podwórze.
— La Mole — zawołał Coconnas, nie przestając biedź — zaczekaj, to ja, Coconnas. Czy cię dyabli niosą? Czy uciekasz przed kim? Czy jesteś w niebezpieczeństwie?
W rzeczy samej, czerwony płaszcz nie wszedł na piętro, lecz jak gdyby wzniósł się aa skrzydłach.
— A! więc nie chcesz na mnie zaczekać — wołał Coconnas. — Gniewasz się na mnie! No to dobrze!
Wszystkie te słowa do uciekającego, Coconnas miotał z dołu; przestał go bowiem gonić, nie przestając jednakże śledzić oczyma. Tymczasem, czerwony płaszcz dopadł na piętro, na którem były pokoje Małgorzaty.
Nagle, z tych pokoi wyszła kobieta i schwyciła uciekającego za rękę.
— Aha!... — mówił Coconnas — czy to czasem nie królowa Małgorzata. Czekano na niego. To zupełnie co innego; teraz rozumiem, dlaczego mi nie odpowiedział.
I Coconnas nachylił się ku poręczy schodowej, zatapiając wzrok w przestrzeni, otwartej pomiędzy schodami.
Po cichem wymienieniu kilku słów, czerwony płaszcz zniknął w pokojach królowej.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął Coconnas — to już aż do tego doszło. A więc się nie omyliłem. Zdarzają się chwile, kiedy obecność najbardziej zaufanego przyjaciela jest nieznośną; kochany La Mole, właśnie znajduje się w tym przypadku.
I Coconnas pocichu wszedł na schody, usiadł na sofie aksamitnej, mówiąc sam do siebie:
— Niech i tak będzie! Zaczekam, lecz, zdaje mi się, że jest u królowej Nawarry; wypadnie więc może długo czekać... A, jak też zimno... Pójdźmy, pójdźmy... mogę zaczekać na niego u siebie w pokoju. Przecież musi kiedyś przyjść do domu.
Zaledwie wymówił te wyrazy i właśnie kiedy zabierał się spełnić swój zamiar, ponad jego głową dały się słyszeć kroki, lekki szelest i ulubiona śpiewka jego przyjaciela.
Coconnas natychmiast nadstawił ucha w stronę, zkąd dochodziły łoskot kroków i śpiewka.
Był to La Mole, schodzący z wyższego piętra, na którem znajdował się jego pokój, a spostrzegłszy swego przyjaciela, zaczął biedź ku niemu po cztery schody, i w chwilę później, rzucił się w jego objęcia.
— O! kroćset dyabłów! to ty — zawołał Coconnas — zkąd u dyabła wyszedłeś?
— Z ulicy Cloche-Percée.
— Ale nie. Nie oto cię pytam...
— A o co?
— Czy od królowej!
— Od królowej?...
— No tak, od królowej Nawarry.
— Ja u niej wcale nie byłem.
— Jakto?
— Kochany Annibalu — powiedział La Mole — bredzisz. Wyszedłem z mego pokoju, gdzie czekałem na ciebie ze dwie godziny.
— Wyszedłeś ze swego pokoju?
— Tak jest.
— Więc to nie ciebie goniłem przez podwórze Luwru.
— Kiedy?
— Przed chwilą.
— Nie.
— I nie ty zniknąłeś pod bramą Luwru, przed dziesięciu minutami?
— Nie.
— I to nie ty pędziłeś po tych schodach, jakby cię gonił cały pułk dyabłów?
— Nie.
— Kroćset dyabłów!... — zawołał Coconnas — przecież wino z pod „Pięknej Gwiazdy“ nie jest tak mocne, ażeby mi aż do tego stopnia mogło zawrócić głowę. Mówię ci, żem poznał twój czerwony płaszcz i białe pióro w bramie Luwru, żem cię gonił aż do tych schodów, i że twój płaszcz, twoje pióro i twój ruch ręki, wszystko to zostało zatrzymane przez jakąś kobietę, która, mam podejrzenie, była królową Nawarry; kobieta ta wprowadziła cię przez te drzwi, które jeżeli się nie mylę, prowadzą do mieszkania pięknej Małgorzaty.
— Na Boga!... — zawołał La Mole, blednąc — czyliźby jaka zdrada?
— Na honor!... — powiedział Coconnas — sądź o tem jak chcesz, ale ja ci powiadam, że się nie mylę.
La Mole chwilę zawahał się, ścisnąwszy głowę rękoma, powodowany szacunkiem a miotany zazdrością.
Lecz zazdrość wzięła górę: rzucił się ku drzwiom, i zaczął w nie łomotać ze wszystkich sił.
— Będziemy aresztowani — rzekł Coconnas — lecz wszystko jedno! przyznam ci się, że to dosyć zabawne. Powiedz mi, mój La Molu, czy czasem w Luwrze nie błądzą upiory?
— Nie wiem — odpowiedział młodzieniec, blady jak pióro, ocieniające jego czoło — wiem tylko, że już dawno chciałem się spotkać z upiorem, otóż trafia mi się dobra sposobność; uczynię wszystko, ażebym się z nim mógł spotkać oko w oko.
— Nie mam nic przeciwko temu — rzekł Coconnas — lecz nie pukaj tak mocno, gdyż możesz upiora rozgniewać.
La Mole, pomimo wściekłości, pojął słuszność tej uwagi, i zaczął pukać ciszej.


Rozdział IV.
CZERWONY PŁASZCZ.

Coconnas nie omylił się.
Dama, która zatrzymała człowieka w czerwonym płaszczu, była królową Nawarry; kawalerem zaś, jak to zapewne czytelnik już się domyślił, był waleczny de Mouy.
Poznawszy królowę, de Mouy pojął, że tu zachodzi jakieś nieporozumienie; lecz nie śmiał wyrzec ani słowa, obawiając się, ażeby Małgorzata nie krzyknęła i tym sposobem go nie wydala.
Z tego powodu, uznał za konieczne, udać się za nią w głąb jej pokojów, ażeby jej tam powiedzieć: „Pani, milczenie za milczenie”.
Królowa lekko ścisnęła go za rękę, w ciemności biorąc go za hrabiego de La Mole, i nachyliwszy mu się do ucha, powiedziała po łacinie.
— Jestem sama; wejdź, mój przyjacielu.
De Mouy, milcząc, udał się za nią; lecz zaledwie drzwi za nimi się zamknęły, i znalazł się w przedpokoju Małgorzaty, oświeconym lepiej aniżeli schody, królowa poznała, że to nie La Mole.
Lekki krzyk, którego tak się obawiał roztropny hugonot, wyrwał się z piersi Małgorzaty.
— Pan de Mouy!... — zawołała, cofając się na krok.
— Tak jest, pani; pozwól mi Wasza królewska mość wyjść, błagam cię, i nie mów nikomu o mojej bytności w Luwrze.
— O!.. panie de Mouy... — wyszeptała Małgorzata — omyliłam się.
— Tak jest, rozumiem — odpowiedział de Mouy — Wasza królewska mość wzięłaś mnie za króla Nawarry; w samej rzeczy, jestem z nim jednego wzrostu, noszę takie jak on pióro, co więcej, ci, co mi pochlebiają, mówią, że mam te same ruchy co i król Nawarry.
Małgorzata spojrzała na de Mouya wzrokiem badawczym.
— Czy umiesz po łacinie, panie de Mouy? — zapytała królowa.
— Kiedyś umiałem — odrzekł hugonot — ale teraz już zapomniałem.
Małgorzata uśmiechnęła się.
— Panie de Mouy — powiedziała królowa — możesz być pewnym mojego milczenia. A teraz, ponieważ wiem, kogo pan szukasz w Luwrze, bezpiecznie zaprowadzę pana do niego.
— Daruj pani — odrzekł de Mouy — sądzę, że Wasza królewska mość mylisz się, pani wcale nie wiesz...
— Jakto!... — zawołała Małgorzata — czyż pan nie idziesz do króla Nawarry?
— Bardzo mi przykro, że jestem zmuszony prosić Waszą królewską mość, ażebyś moją obecność w Luwrze, przedewszystkiem raczyła ukryć przed swym małżonkiem.
— Posłuchaj, panie de Mouy — powiedziała zdumiona Małgorzata — dotychczas, uważałam pana za jednego z nieulęknionych naczelników hugonotów, za jednego z najprzywiązańszych stronników mego męża, czyliżbym miała się omylić?...
— Nie, pani, jeszcze dzisiaj rano byłem tem wszystkiem.
— I cóż pana od tego czasu zmieniło?
— Uwolnij mnie Wasza królewska mość od odpowiedzi na to zapytanie, i pozwól, abym się oddalił.
De Mouy postąpił kilka kroków ku drzwiom.
Małgorzata zatrzymała go.
— Lecz jeżeli ośmielę się pana prosić, ażebyś mi się wytłomaczyl? Zdaje mi się, że na mem słowie polegać można.
— Pani! — odrzekł de Mouy — jestem zmuszony milczeć. Mam przyczyny, dla których nic Waszej królewskiej mości powiedzieć nie mogę.
— Jednakże, panie....
— Wasza królewska mość możesz mnie zgubić, lecz nie możesz wymagać, iżbym zdradzał teraźniejszych przyjaciół.
— Więc starzy przyjaciele nie mają już do pana żadnego prawa?...
— Ci, co pozostali wiernymi, są nimi zawsze, lecz ci, co nietylko nas zdradzili, lecz i sami się zgubili — ci utracili to prawo zupełnie.
Małgorzata cała zatopiona w myślach, bezwątpienia zadałaby jeszcze niejedno pytanie de Mouyowi, lecz w tej chwili wbiegła Gillonna.
— Król Nawarry! — zawołała.
— Którędy idzie?
— Korytarzem tajemnym.
— Zaprowadź go do drugich drzwi.
— Nie można, pani. O!.. któś puka.
— Ktoby to mógł być?
— Nie wiem.
— Zobacz, i powiedz mi.
— Pani!.. — rzekł de Mouy — śmiem uczynić Waszej królewskiej mości uwagę, że jeżeli król Nawarry zobaczy mnie w Luwrze w tej chwili i w tem ubraniu, zginąłem.
Małgorzata schwyciła de Mouya za rękę, i pociągnęła go ku gabinetowi, już nam znanemu.
— Wejdź pan tu — powiedziała Małgorzata. — Tutaj będziesz pan tak bezpieczny, jak w swym własnym domu. Ręczę mojem słowem.
De Mouy spiesznie rzucił się do gabinetu, a zaledwie zdołał zamknąć za sobą drzwi. Henryk wszedł.
Tym razem Małgorzata była zupełnie spokojną; jednakże twarz miała zasępioną, miłość zaś daleko uleciała z jej myśli.
Henryk wszedł z niedowierzaniem, które w chwilach niebezpieczeństwa, zmuszało go do podchwytywania najmniejszych pozorów; był zaś ostrożniejszym w tym czasie niż zwykle.
Odrazu dostrzegł chmurę na czole Małgorzaty.
— Pani byłaś zajętą? — zapytał król.
— Ja? Tak jest... marzyłam.
— Masz pani słuszność, to pani bardzo do twarzy. I ja także marzyłem; lecz pani, marząc, szukasz samotności, gdy tymczasem ja, przyszedłem podzielić z panią moje marzenia.
Małgorzata poprosiła króla aby usiadł, i sama usiadła na hebanowem krześle, delikatnie rzeźbionem.
Kilka chwil milczeli oboje; Henryk pierwszy przerwał to milczenie.
— Już wspomniałem — powiedział król — że myśli moje, tyczące się przyszłości, zupełnie się zgadzają z myślami pani, i chociaż nie mamy nic wspólnego z sobą, jako mąż i żona, jednakże chcemy oboje przyszły los połączyć.
— To prawda.
— Zdaje się, żem się także nie omylił, spodziewając się, że do wykonania planu, jakikolwiek byłby, a który ja ułożyłem w celu naszego wspólnego wywyższenia, znajdę w pani nietylko wiernego, lecz i czynnego sprzymierzeńca.
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, upraszam cię tylko o to, ażebyś przystąpił do dzieła jak najprędzej i dał mi sposobność przyjąć uczestnictwo w jego wykonaniu.
— Bardzo jestem zadowolony z tych myśli i spodziewam się, żeś pani ani na chwilę nie wątpiła, iż nie tracę z uwagi planu, obmyślanego przezemnie właśnie w tym samym dniu, kiedy, dzięki ostrzeżeniu pani, dowiedziałem się, że życie moje znajduje się w niebezpieczeństwie.
— Ja sądzę, panie, że twoje niebezpieczeństwo jest tylko maską; wierzę zaś nietylko w przepowiednie astrologów, lecz w twój umysł, Najjaśniejszy panie.
— Cóźbyś jednak powiedziała pani, gdyby ktoś chciał stanąć na przeszkodzie w wykonaniu naszych planów i odgrażał się, że nas umieści na stanowisku, na którem nawet nie moglibyśmy się bronić?
— Powiedziałabym, że jestem gotową bić się razem z tobą, bądź z tym, ktoby jawnie wystąpił, bądź z tym, ktoby skrycie działał.
— Pani! — rzekł Henryk — wszak możesz w każdej chwili widzieć się z twoim bratem księciem d’Alençon, nieprawdaż? On dowierza pani i żywi dla cię szczerą przyjaźń. Śmiem więc panią upraszać, iżbyś się raczyła od niego dowiedzieć, czy niema właśnie w tej chwili jakiej tajemnej schadzki?
Małgorzata zadrżała.
— Z kim? — zapytała.
— Z panem de Mouy.
— Dlaczego? — zapytała Małgorzata, usiłując stłumić wzruszenie.
— Dlatego, że jeżeli to jest prawdą, w takim razie możemy się pożegnać ze swojemi planami, przynajmniej ja żegnam się z swojemi.
— Najjaśniejszy panie, mów ciszej — powiedziała Małgorzata, wskazując palcem na drzwi gabinetu.
— O! o! — zawołał Henryk — znowu ktoś? Lecz doprawdy, ten gabinet tak często miewa gości, że jest niepodobieństwem przychodzić do pani.
Małgorzata uśmiechnęła się.
— I czy to zawsze ten pan de la Mole? — zapytał Henryk.
— Nie, Najjaśniejszy panie; tym razem jest tam pan de Mouy.
— On! — zawołał Henryk, zadziwiony i uradowany — a więc nie jest u księcia d’Alençon? Zawołaj go tutaj, pani; chcę z nim pomówić....
Małgorzata poszła do gabinetu, otworzyła drzwi, wzięła de Mouya za rękę i przyprowadziła go przed króla Nawarry.
— A! pani — rzekł młody hugonot z szyderstwem, lecz więcej smutnym aniżeli cierpkim tonem — pani mnie zdradzasz, nie uważając wcale na dane, mi słowo, to źle. Cobyś pani powiedziała, gdybym chcąc zemścić się, powiedział....
— Pan się nie będziesz mścił — przerwał Henryk, ściskając rękę hugonoty — lub przynajmniej, pan mnie wprzód wysłuchasz... Pani — mówił dalej Henryk, obracając się do królowej — bądź łaskawą, pilnuj, ażeby nas kto nie podsłuchał.
Zaledwie Henryk wymówił te słowa, wpadła do pokoju zatrwożona Gillonna, i powiedziała coś do ucha Małgorzacie.
Małgorzata natychmiast powstała i wyszła z Gillonną do przedpokoju.
Henryk tymczasem, nie zwracając uwagi na to, co ją mogło zmusić do wyjścia, oglądał łóżko, firanki, portyery, i macał nawet rękoma po ścianach.
De Mouy, wskutek przedsiębranych przez króla Nawarry środków ostrożności, spróbował, czy z łatwością wyjmuje się szpada z pochwy.
Małgorzata, wyszedłszy z sypialni, pobiegła do przedpokoju, gdzie znalazła się oko w oko z de La Mole’m, który, nie zważając na wszystkie prośby Gillonny, gwałtem chciał wejść do pokoju Małgorzaty.
Za nim stał Coconnas, gotów popchnąć go naprzód, lub zabezpieczyć mu odwrót.
— A! to pan de La Mole; lecz co się panu stało? pan jesteś blady, pan drżysz...
— Pani — powiedziała Gillonna — pan de La Mole tak mocno sztukał do drzwi, że nie zważając na rozkaz Waszej królewskiej mości, byłam zmuszoną otworzyć.
— O! o! co to się ma znaczyć?... — zapytała królowa surowo — czy to prawda, panie de La Mole.
— Pani, chciałem Waszą królewską mość ostrzedz, że jakiś nieznajomy, może morderca, wszedł tutaj do niej w moim płaszczu i w mojej czapce.
— Chyba pan oszalałeś — powiedziała Małgorzata — wszak widzę pański płaszcz na jego ramionach; jeżeli się nie mylę i czapkę masz pan na głowie, pomimo to, że mówisz z królową.
— O! daruj, pani, daruj!... — zawołał La Mole, szybko zdejmując czapkę — Bóg świadkiem, żem tego nie uczynił przez nieuszanowanie.
— Z powodu braku zaufania, nieprawdaż?
— Jakżeż pani chcesz!... — zawołał La Mole. — Kiedy u Waszej królewskiej mości znajduje się mężczyzna, kiedy ten mężczyzna wszedł tu w mojem ubraniu, a może i pod mojem nazwiskiem?...
— Mężczyzna!... — powiedziała Małgorzata, zlekka ściskając rękę swojego kochanka — mężczyzna!... Jesteś skromny, panie de La Mole. Spójrz pan za portyerę, a zobaczysz dwóch mężczyzn.
I Małgorzata odsunęła aksamitną portyerę, haftowaną złotem.
La Mole zobaczył Henryka, rozmawiającego z człowiekiem w czerwonym płaszczu.
Coconnas, dręczony ciekawością, także zajrzał i poznał de Mouy’a; obydwaj przyjaciele stanęli jak wryci.
— Spodziewam się — rzekła Małgorzata — że jesteś pan spokojny, panie de La Mole. Teraz zaś stań pan przy drzwiach mego pokoju i nikogo nie wpuszczaj. Gdyby ktokolwiek szedł po schodach... daj mi pan znać.
La Mole, pokorny jak dziecię, wyszedł, patrząc z zadziwieniem na hrabiego de Coconnas, również zdziwionego.
— De Mouy!... — zawołał Coconnas.
— Henryk!... — mruknął La Mole.
— De Mouy, w twoim czerwonym płaszczu i czapce z białem piórem.
— Tak! ale!... — odpowiedział La Mole — ręczę ci — że jeżeli nie idzie tu o miłość, to niezawodnie o jaki spisek.
— A! kroćset dyabłów! Znowuśmy wleźli w politykę — rzekł ze złością Coconnas. — Szczęściem, że księżna de Nevers nie jest do tego wplątaną.
Małgorzata tymczasem powróciła do swego pokoju, i usiadła obok rozmawiających; jej nieobecność nie była dłuższą nad minutę, a jednak dobrze użyła tego czasu.
Gillonna strzegła tajemnego wejścia.
La Mole zaś i Coconnas, strzegli głównego; było więc zupełne bezpieczeństwo.
— Pani!... — zapytał Henryk — czy czasem nie mogą nas tu podsłuchać?
— Najjaśniejszy panie — odparła Małgorzata — pokój ten cały jest wybity materacami, a podwójne filtrowanie, odbicie głosu czyni niepodobnem.
— Chcę pani wierzyć — odpowiedział Henryk, uśmiechając się.
Następnie, zwracając się do de Mouy’a:
— Obciąłbym też wiedzieć — dodał zniżając głos, jakby nie zważając na zapewnienia Małgorzaty, jego obawa wcale nie znikła — co pan tutaj robisz?
— Tutaj?... — odrzekł de Mouy.
— Tak jest, tu, w tym pokoju — powtórzył Henryk.
— Pan de Mouy wcale nie miał zamiaru przyjść tutaj — powiedziała Małgorzata — ja go tu sama wprowadziłam.
— Więc pan wiesz?...
— Domyślam się wszystkiego.
— Widzisz, panie de Mouy, że można się domyśleć.
— Pan de Mouy — mówiła dalej Małgorzata — był dzisiaj rano u księcia Franciszka, w pokoju dwóch jego przybocznych dworzan.
— Widzisz więc, panie de Mouy — powtórzył Henryk — że wszystko jest wiadome.
— Prawda — odpowiedział de Mouy.
— Byłem pewny — rzekł Henryk — że pan d’Alençon całkiem ci się odda.
— Najjaśniejszy panie, to ty sam jesteś temu winien. Dlaczego tak opornie odrzucałeś moje warunki?
— A więc pan je odrzuciłeś! — zawołała Małgorzata. — Przeczuwałam to; nie omyliłam się więc.
— Pani! — powiedział Henryk, potrząsając głową — i twoje, mężny de Mouyu, narzekania, pobudzają mnie do śmiechu. Jakto! Wchodzi do mnie człowiek i zaczyna mi mówić o tronie, o powstaniu, o rewolucyi, mówić mnie, Henrykowi, władzcy, cierpianemu tylko pod tym warunkiem, ażeby się sprawował spokojnie; hugonotowi, oszczędzonemu tylko pod warunkiem, ażeby udawał katolika, i oni chcą, żebym ja przyjął jego namowy, podawane mi w pokoju nie wybitym materacami i nie mającym wcale podwójnych futrowań? Albo jesteście dziećmi, albo szalonymi!
— Lecz czyż, Najjaśniejszy Panie, nie mogłeś mi dać jakiejkolwiek nadziei, jeżeli nie słowami, to przynajmniej znakiem?
— Co ci, panie de Mouy, powiedział mój szwagier? — zapytał Henryk.
— Najjaśniejszy panie, to nie moja tajemnica.
— E! mój Boże — rzekł Henryk z niecierpliwością — nie pytam pana, jakie ci czynił przedstawienia, lecz pytam się tylko, czy mój szwagier słuchał i słyszał?
— Tak jest, Najjaśniejszy panie, słuchał i słyszał.
— Słuchał i słyszał? więc sam się pan do tego przyznajesz, panie de Mouy. Jesteś nieszczęśliwym spiskowcem; gdybym wyrzekł jedno słowo, zginąłbyś. Nie wiedziałem, lecz miałem podejrzenie, że on podsłuchiwał; a jeżeli nie on, to kto inny: książę Andegaweński, Karol IX, królowa-matka. Nie znasz ścian Luwru, panie de Mouy. Wszakżeż to dla murów Luwru wynalezione przysłowie: „I mury mają uszy”. Znając te mury, cóżbym miał mówić? O! panie de Mouy, niewielkie pan masz wyobrażenie o przenikliwości króla Nawarry i dziwię się, jak pan, stawiając go w swojem mniemaniu tak nisko, mogłeś mu ofiarować koronę...
— Lecz, Najjaśniejszy panie — powtórzył znowu de Mouy — wymawiając się od przyjęcia tej korony, mogłeś jednakże dać mi znak jaki. W takim razie nie zniechęciłbym się i nie uważałbym wszystkiego za stracone.
— E! — zawołał Henryk — jeżeli kto słyszał, również łatwo mógł widzieć; znak mógłby mnie tak zgubić, jak i wyrzeczone słowo. Nawet w tej chwili — mówił dalej król, oglądając się na wszystkie strony — mówię tak cicho, że zdaje mi się, iż tylko wy troje powinniśmy słyszeć, a jednak obawiam się, ażeby nie podsłuchano tych moich słów; De Mouy, powtórz mi swoje warunki.
— Lecz, Najjaśniejszy panie! — zawołał de Mouy z rozpaczą — teraz już jestem stronnikiem pana d’Alençon.
— Małgorzata gestem okazała swoje oburzenie.
— A więc już za późno — powiedziała królowa Nawarry.
— Przeciwnie! — mruknął Henryk — pojmujecie, że nawet w tym przypadku jawnie okazuje się laska Boga. Panie de Mouy, pozostań w związku z księciem Franciszkiem, książę ten będzie naszą ucieczką. Czyż myślisz, że król Nawarry może ręczyć za wasze głowy? Przeciwnie, nieszczęśliwi! Pozwolę was wyrżnąć co do nogi, wskutek najmniejszego podejrzenia. Lecz francuski książę krwi, to zupełnie co innego. De Mouy, wymagaj od niego rękojmi bezpieczeństwa; lecz ja sądzę, żeś mu się oddał z duszą i zapewne poprzestałeś na jego słowie.
— A! Najjaśniejszy panie — zawołał de Mouy — wierz mi, że tylko rozpacz rzuciła mnie w objęcia księcia, rozpacz, która mną owładnęła po twojej odmowie. Oprócz tego i obawa, ażeby nie być wydanym... on bowiem znał naszą tajemnicę.
— Teraz ty znasz jego tajemnicę, korzystaj więc z tego, de Mouyu. Czego on chce? Zostać królem Nawarry! Ofiaruj mu koronę. Opuścić chce dwór! Przygotuj mu środki do ucieczki, pracuj dla niego, jakbyś dla mnie pracował, kieruj tą tarczą tak, ażeby wszystkie ciosy na nas wymierzone, w nią tylko mogły uderzyć. Kiedy będziemy potrzebowali uciec, uciekniemy obydwaj. Kiedy będzie potrzeba bić się i panować — wtedy ja sam będę.
— Nie dowierzajcie księciu — powiedziała Małgorzata — jego ponury i przenikliwy umysł również jest obcym uczuciu nienawiści, jak przyjaźni. Franciszek zawsze jest gotów obejść się z przyjaciółmi jak z nieprzyjaciółmi, lub znowu z nieprzyjaciółmi jak z przyjaciółmi.
— Panie de Mouy, czy on na ciebie teraz czeka?
— Tak jest.
— Gdzie?
— W pokoju swoich przybocznych dworzan.
— O której godzinie?
— Będzie na mnie czekał do północy.
— Teraz dopiero jedenasta — rzekł Henryk — a zatem nic niema straconego; idź do niego, de Mouy’u.
— Czy możemy dostać pańskie słowo honoru? — zapytała Małgorzata.
— Naturalnie, niema nawet oczem mówić — powiedział Henryk z nieudaną szczerością, którą tak dobrze umiał okazywać pewnym osobom w pewnych okolicznościach.
— Najjaśniejszy panie, masz słuszność — odrzekł de Mouy. — Lecz ja ośmielam się wymagać słowa od ciebie, ażebym mógł naczelnikom oświadczyć, żem je otrzymał. Najjaśniejszy panie, wszak nie jesteś katolikiem?
Henryk potrząsnął głową.
— Najjaśniejszy panie, wszak nie zrzekasz się korony Nawarrskiej?
— Nie zrzekam się żadnej korony, de Mouy; owszem, postanawiam sobie wybrać lepszą, to jest taką, która by i mnie i tobie była więcej na rękę.
— A na przypadek uwięzienia Waszej królewskiej mości, czy przyobiecujesz mi, Najjaśniejszy panie nic nie wydać, nawet gdyby się ośmielono skalać torturą twój majestat królewski?
— Przysięgam na Boga!
— Jeszcze jedno słówko, Najjaśniejszy panie. Jakim sposobem moglibyśmy się porozumiewać?
— Jutro, dostaniesz klucz od mego gabinetu, możesz wchodzić, jak tylko i kiedykolwiek zechcesz. Za twoję obecność w Luwrze odpowiadać będzie d’Alençon. Teraz wyjdź skrytemi schodkami, będę twoim przewodnikiem. Tymczasem królowa wpuści tutaj jakiś czerwony płaszcz, jak i twój, który tylko co mogłeś widzieć w przedpokoju. Nikt nie powinien wiedzieć, że są dwa exemplarze czerwonego płaszcza, nie prawdaż, de Mouy? nie prawdaż, pani?
I, mówiąc to, Henryk spoglądał na Małgorzatę z uśmiechem.
— Tak jest — odpowiedziała królowa. — Pan de La Mole jest w służbie u księcia mego brata.
— Gdybyś go pani zechciała przeciągnąć na moją stronę rzekł Henryk poważnie — nie szczędź pani ani złota ani obietnic. Wszystkie moje skarby oddaję na pani rozkazy.
— Dobrze!... — odpowiedziała Małgorzata z uśmiechem, właściwym tylko kobietom Boccacego — użyję do tego wszystkich możliwych środków, skoro to jest wolą twoją, Najjaśniejszy panie.
— Dobrze, dobrze, pani; a ty panie de Mouy idź do księcia, podejdź go i uplątaj w sieci.


Rozdział V.
MAŁGORZATA.

Podczas rozmowy, którąś my podali, La Mole i Coconnas stali na warcie.
La Mole cokolwiek smutny, Coconnas cokolwiek niespokojny.
La Mole miał dużo do namyślenia się, w czem Coconnas był dla niego nie małą pomocą.
— Co ty o tem wszystkiem myślisz, mój przyjacielu? — zapytał La Mole piemontczyka.
— Myślę — odpowiedział Coconnas — że w tem ukrywa się jakaś dworska intryga.
— A w przypadku, czy jesteś gotów odegrać rolę w tej intrydze?.
— Mój kochany — odparł Coconnas — wysłuchaj mnie uważnie, i z tego co ci powiem, staraj się wyciągnąć dla siebie korzyść. We wszystkich tych spiskach książęcych, we wszystkich tych intrygach królewskich, nie możemy być i nie będziemy zawsze jak tylko cieniami; a gdzie król Nawarry straci kawałek pióra, lub książę d’Alençon kawałek swego płaszcza, tam my stracimy życie. Trać głowę wskutek miłości, mój kochany, lecz nie trać jej wskutek polityki! Była to roztropna rada.
La Mole słuchał jej z miną człowieka, który będąc zawieszonym pomiędzy roztropnością i głupstwem, wie że zrobi głupstwo.
— Lecz ja kocham królowę. Annibalu, kocham ją, i na moje szczęście lub nieszczęście, kocham ją z całego serca. Powiesz mi, że to niedorzeczność. Przypuszczam, że jestem szalonym. Lecz ty, Coconnas, ty który jesteś roztropnym, nie powinieneś cierpieć wskutek moich szaleństw, i dzielić nieszczęść mnie prześladujących. Wróć więc do księcia, i nie wystawiaj się na niebezpieczeństwo.
Coconnas pomyślał chwilkę, a następnie podnosząc głowę, powiedział:
— Masz słuszność, mój kochany; jesteś zakochanym, postępuj więc tak, jak postępują zakochani. Ja zaś jestem dumnym, i podług mnie, życie jest więcej warte, aniżeli uśmiech kobiety. Nie będę narażał swego życia bez powodów. I ty, biedny Medorze, staraj się położyć jakie warunki na swoje.
Po tych słowach, Coconnas uścisnąwszy rękę swego przyjaciela, po zamienieniu z nim jeszcze jednego spojrzenia, odszedł.
W kilka minut później, skoro Coconnas opuścił swoje stanowisko, drzwi otworzyły się, i Małgorzata, wyjrzawszy z ostrożnością, wzięła pana de La Mole za rękę, a nie mówiąc ani słowa, z korytarza pociągnęła go w głąb swego apartamentu, zamykając za sobą starannie drzwi, z czego La Mole mógł wnosić, że rozmowa będzie ważną.
Powróciwszy do pokoju, zatrzymała się, usiadła na hebanowem krześle, i wziąwszy hrabiego za obydwie ręce, przyciągając go do siebie, powiedziała:
— Teraz jesteśmy sami, pomówmy więc poważnie, mój przyjacielu.
— Poważnie, pani?... — zapytał La Mole.
— Lub otwarcie... zobaczemy, może ci się to lepiej podoba? Wszak będąc w zażyłości, można się dowiedzieć o wielu ważnych sprawach, tembardziej będąc w zażyłości z królową.
— A więc pomówmy... o tych ważnych sprawach, lecz z warunkiem, że Wasza królewska mość nie będziesz się gniewać za moje niedorzeczne odpowiedzi.
— Będę się gniewała tylko w takim razie, La Molu, jeżeli mnie będziesz nazywać panią, lub Waszą królewską mością. Dla ciebie, mój przyjacielu, jestem tylko Małgorzatą.
— Tak, Małgorzatą, tak Małgorzatą — zawołał młodzieniec, pożerając królowę wzrokiem.
— Otóż, tak dobrze — powiedziała Małgorzata — czy jesteś zazdrośnym, mój piękny szlachcicu?
— O! do szaleństwa.
— Tak dalece!...
— Mówię ci, Małgorzato, że do szaleństwa.
— I o kogóż jesteś zazdrosnym?
— O wszystkich.
— Lecz w szczególności?
— Naprzód o króla.
— Sądzę, że po tem wszystkiem coś widział i słyszał, możesz być spokojnym z tej strony.
— I o pana de Mouy, którego widziałem dzisiaj rano raz pierwszy, a który wieczorem już został przypuszczony do zażyłości z panią.
— Pan de Mouy?
— Tak jest.
— I zkądżeż masz podejrzenia na pana de Mouy?
— Posłuchaj... poznałem go po figurze, po kolorze włosów, po wrodzonemu ku niemu uczuciu nienawiści; on to dzisiaj rano był u księcia d’Alençon.
— Lecz wszystko to jaki ma związek ze mną?
— Tego wiedzieć nie mogę; lecz w każdym razie bądź pani szczerą, miłość, taka jak moja, może przynajmniej wymagać szczerości w braku innego uczucia. Jestem u nóg twoich. Jeżeli to, coś czuła dla mnie, było uczuciem przelotnem, było kaprysem serca, powracam ci twoje słowo, twoje przyrzeczenia, podziękuję panu d’Alençon za jego łaski, przestanę u niego służyć, i pobiegnę pod Roszellę na spotkanie śmierci, jeżeli mnie wprzódy nie zabije miłość.
Małgorzata z uśmiechem słuchała tych słów wymówionych z zapałem, i opuściwszy swą piękną zamyśloną główkę na rękę cudownej piękności, powiedziała:
— Kochasz mnie?
— A! pani, kocham cię nad życie, nad wieczne zbawienie, nad wszystko, lecz ty, ty... czy mnie kochasz?
— Biedny szaleńcze!... — szepnęła królowa.
— Tak, pani — zawołał La Mole, ciągle klęcząc u nóg Małgorzaty — powiedziałem ci już, że jestem nim.
— A więc pierwszą potrzebą twego życia, jest miłość, kochany La Molu?
— Pierwszą, pani, i jedyną.
— Niech i tak będzie; wszystko zatem pozostałe jest na stronie. A więc kochasz mnie, chcesz na zawsze pozostać ze mną?
— Jedyną moją prośbą do Boga jest, ażebyśmy się nigdy nie rozłączali.
— Nie, nigdy się nie rozłączemy; La Molu, jesteś mi potrzebnym.
— Ja tobie potrzebny? czyż dla słońca jest niezbędnym robaczek świętojański.
— A jeżeli ci powiem, że cię kocham, czy będziesz mi zupełnie oddany.
— Pani, czyż już nie jestem ci oddany całą duszą?
— Tak, to prawda; lecz zdaje mi się, że jeszcze się wahasz...
— O! jestem przekonany, że jestem niewdzięczny, więcej jeszcze, jestem szalony, jakto już powiedziałem i co pani powtórzyłaś. Lecz po co pan de Mouy był dzisiaj u ciebie wieczorem? Dlaczego widziałem go dzisiaj rano u pana d’Alençon? Na co ten płaszcz czerwony, pióro białe, to naśladowanie moich ruchów?...
— Biedny!... — powiedziała Małgorzata — biedny ten, co mówi, że go pożera zazdrość, a nie wie o co rzecz chodzi! Czy wiesz, La Molu, że książę d’Alençon jutro zamordowałby cię własną ręką, gdyby wiedział, że ty, w tej chwili, jesteś u nóg moich, że ja zamiast cię wypędzić, mówię do ciebie: Zostań, La Molu, ponieważ cię kocham, mój piękny szlachcicu: czy słyszysz? kocham cię! Tak, tak jest, powtarzam ci, że zabiłby cię!
— Wielki Boże!... — zawołał La Mole, cofając się wstecz, i z przestrachem patrząc na Małgorzatę — czy podobna!
— Mój przyjacielu, w naszych czasach i na tym dworze wszystko jest podobnem. Teraz jedno słówko: De Mouy, w twoim płaszczu i w twojem piórze, przychodził do Luwru wcale nie do mnie, lecz do pana d’Alençon. Ja zaś wcale o tem nie wiedząc, wzięłam go za ciebie, przyprowadziłam go tutaj, co większa, przemówiłam do niego, sądząc że to ty jesteś. Posiada więc naszą tajemnicę, La Molu, a więc trzeba go oszczędzać.
— Raczej zabić — zawołał La Mole — podług mnie, byłoby to krócej i pewniej.
— Podług mnie zaś, kochany przyjacielu — powiedziała królowa — lepiej go nie zabijać; wyznam ci wszystko, jego życie nietylko jest dla nas korzystnem, lecz nawet niezbędnem. Wysłuchaj mnie, a nim odpowiesz, zważ dobrze każde swoje słowo: La Molu, czy kochasz mnie do tego stopnia, iż będziesz zadowolonym, jeżeli zostanę królową prawdziwego królestwa?
— A! pani — zawołał La Mole — kocham cię tak, iż ci życzę wszystkiego, czego tylko sama sobie życzyć możesz, chociażby nawet to twoje życzenie, uczyniło mnie nieszczęśliwym na całe życie.
— A chcesz pomódz mi w wykonaniu tego życzenia, które cię może uczynić jeszcze szczęśliwszym?
— A! pani, utracę cię — zawołał La Mole, zakrywając twarz rękoma.
— Nie, przeciwnie; tylko zamiast być moim pierwszym sługą, będziesz moim pierwszym poddanym. Otóż i wszystko.
— Precz rachuby... na bok chęci wywyższenia się, pani... nie poniżaj mego uczucia, które ku tobie żywię... tylko zupełnego oddania ci się, tylko tyle i nic więcej nie wymagaj!
— Szlachetne serce — powiedziała Małgorzata.
— Tak, dobrze, przyjmuję twoje przywiązanie, i będę je umiała cenić.
I królowa podała mu swe ręce, które La Mole uścisnął w swoich.
— Zgadzasz się więc?... — zapytała Małgorzata.
— Zgadzam!... — odpowiedział La Mole. — Tak, Małgorzato, teraz dopiero zaczynam pojmować ten piekielny plan, o którym nasi hugonoci szeptali pomiędzy sobą przed nocą świętego Bartłomieja. Do wykonania to tego planu, byłem również jak inni znakomitsi odemnie, wezwany do Paryża. Chcesz, ażeby urojone królestwo Nawarry zamieniło się na rzeczywiste: tego także żąda król Henryk.
De Mouy jest z wami w spisku, nieprawdaż? Lecz książę d’Alençon, jakież on w tym spisku ma znaczenie? Gdzież dla niego jest tron? Nie widzę go. Chyba, że książę d’Alençon do tego stopnia jest twoim... przyjacielem, że bez korzyści dla siebie, dopomaga ci w wypełnieniu twoich zamiarów, i nie żąda niczego w zamian za niebezpieczeństwo, na jakie się naraża?
— Książę, mój przyjacielu, przystąpił do spisku wyłącznie dla swoich celów. Pozwólmy mu uwikłać się: jego życie odpowiada za nasze.
— Lecz ja, służąc u niego, czyż mogę go zdradzić?
— Zdradzić? I w czemżeż go zdradzisz? Czyż on ci się z czem zwierzył? Czy to nie on zdradził cię, dając de Mouy’owi twój płaszcz i twój kapelusz, ażeby tem łatwiej mógł się do niego dostawać? Jesteś u niego w służbie, mówisz... Lecz czyż nie służyłeś wprzód mnie, aniżeli jemu, mój dzielny szlachcicu? Czyż dał ci dowody swej przyjaźni tak silne, jak ja dałam ci dowody mej miłości?
La Mole powstał blady i jak gdyby rażony gromem.
— Coconnas miał słuszność — pomyślał sobie. — Intryga zaczyna mnie wikłać w swe sieci. Ona mnie zgubi.
— No i jakże?... — zapytała Małgorzata.
— Oto moja odpowiedź!... — zawołał La Mole. — Powiadają, a ja słyszałem o tem na drugim krańcu Francyi, gdzie twoje sławne imię i piękność niezwyczajna, owładnęły mojem sercem, i wlały weń jakąś żądzę nieznaną; mówią więc, że już nieraz kochałeś, że twoja miłość była zawsze fatalną dla przedmiotu tej miłości, i że wszystkie ofiary twej miłości, pochłonęła śmierć, naturalnie, zazdroszcząc ich losowi... Nie przerywaj mi, Małgorzato! powiadają, także, że przechowujesz serca tych wiernych przyjaciół w złotych puszeczkach[5] i że czasami, ta smutne szczątki obdarzasz tkliwem spojrzeniem.
Wzdychasz, królowo, twoje oczy rzucają błędne spojrzenia, nieprawdaż? Niechże ja będę najukochańszym i najulubieńszym ze wszystkich twoich kochanków.
Tamtym przeszyłaś serca, następnie zachowujesz te serca; dla mnie, uczynisz więcej, zachowasz moją głowę... Tak jest!
Małgorzato, przysięgnij mi przed tem wyobrażeniem Boga, który mi zachował życie, przysięgnij mi, że jeżeli umrę dla ciebie, jak to mi mówi przeczucie, przysięgnij, że zachowasz moją głowę, którą kat oddzieli od tułowia, i że niekiedy obdarzysz ją choć jednem spojrzeniem; przysięgnij, Małgorzato, a obietnica taka uczyni mnie dla mej królowej w potrzebie, niemym, podłym, zdrajcą, jednem słowem wszystkiem, lecz zupełnie ci oddanym i takim, jakim winien być twój kochanek i twój spiskowy.
— O, co za posępne myśli! — zawołała Małgorzata.
— Przysięgnij więc...
— Przysięgnąć?
— Tak jest, przy sięgnij na ten srebrny krucyfiks.
— Dobrze — powiedziała Małgorzata. — Przysięgam ci na ten krzyż, że gdyby twoje smutne przeczucia ziściły się, czego broń Boże! będziesz ciągle przy mnie żywy lub umarły, dopóki tylko ja sama nie umrę; i gdybym cię nie mogła uratować z niebezpieczeństwa, w które się rzucasz dla mnie samej, obiecuję ci wypełnić to ostatnie twoje życzenie, którego wymagasz i na które zasługujesz.
— Jeszcze jedno słówko, Małgorzato. Teraz mogę umrzeć, bo jestem już ubezpieczony na przypadek śmierci; lecz jeżelibym nie zginął, a nasz plan udał się? Król Nawarry może zostać królem, ty możesz zostać królową; w takim razie król weźmie cię ze sobą, obietnica dana mi przez ciebie, upadnie, a wtedy ja pozostanę dla ciebie obcym. Małgorzato, kochana Małgorzato! Jedno twoje słówko zaspokoiło mnie na przypadek mej śmierci; wyrzecz jeszcze jedno słowo, któreby mnie zaspokoiło na przypadek, gdybym pozostał przy życiu.
— O!... nie obawiaj się niczego — zawołała Małgorzata, wyciągając rękę ku krucyfiksowi — jeżeli wyjadę, udasz się za mną. gdyby zaś król sprzeciwiał się temu, w takim razie, ja nie wyjadę.
— Lecz czy ośmielisz mu się sprzeciwiać?
— Nie znasz dobrze Henryka, mój ty zakochany Hyacyncie — powiedziała Małgorzata. — Henryk o niczem teraz nie myśli, tylko o tronie, i ażeby go osiągnąć, gotów wszystko poświęcić, co tylko posiada. Do widzenia.
Od tego wieczora, La Mole przestał być kochankiem pospolitym, i mógł wysoko nosić głowę, której była obiecaną tak piękna przyszłość.
Jednakże, nieraz głowa opadała mu na piersi, twarz bladła, i ponure myśli marszczyły brwi człowieka, dawniej tak wesołego, a teraz tak szczęśliwego.


Rozdział VI.
RĘKA BOGA.

Henryk odchodząc od pani de Sauve, powiedział jej:
— Karolino, połóż się do łóżka. Udawaj, że jesteś bardzo słabą, i nic przyjmuj jutro nikogo.
Karolina była zupełnie posłuszną, nie usiłując odgadnąć powodów, jakie mogły króla zmusić, do dania jej podobnego zalecenia.
Zresztą, już się przyzwyczaiła do tych ekscentryczności, jakby dzisiaj powiedziano, a do tych fantazyj, jak mówiono wówczas, Prócz tego, pani de Sauve wiedziała, że Henryk w swem sercu zamyka niektóre tajemnice, których nikomu nie powierza; że w jego umyśle rodzą się plany, które obawia się wydać przez sen.
Była więc posłuszną wszystkim jego żądaniom, będąc przekonaną, że wszystkie jego chociażby najdziwaczniejsze polecenia, mają cel jakiś.
Jeszcze więc tegoż samego wieczora, zaczęła się użalać przed Dariolą na ociężałość głowy i zaćmienie w oczach. Były to symptomaty, na które Henryk kazał się jej uskarżać.
Nazajutrz rano udała, że chce wstać, lecz zaledwie wsparła małą nóżkę na posadzce, natychmiast upadła napowrót na łóżko, narzekając na niewymowne boleści.
Słabość ta, o której już Henryk napomknął księciu d’Alençon, była pierwszą nowiną, jaką przyniesiono Katarzynie, zajętej toaletą; kiedy bowiem królowa-matka zapytała, dla czego Sauve nie była obecną przy jej wstawaniu:
— Jest słaba — odpowiedziała księżna de Lorraine, stojąca obok Katarzyny.
— Słaba — powtórzyła Katarzyna, a żaden muskuł na twarzy nie wskazał, ile ją ta odpowiedź obeszła.
— Zapewne choruje na lenistwo.
— Nie, pani — odrzekła księżna — pani de Sauve doznaje zawrotu w głowie, i wskutek osłabienia nie może chodzić.
Katarzyna nic nie odpowiedziała, lecz ażeby lepiej ukryć radość, odwróciła się ku oknu, i zobaczyła Henryka, który tylko co skończył mówić z de Mouyem; powstała, ażeby go lepiej widzieć, i dręczona sumieniem, które zawsze się odzywa nawet w człowieku pobratanym ze zbrodnią, zapytała swego kapitana:
— Nie wiem, czy mi się zdaje, że mój syn Henryk jest dzisiaj bledszy niż zwykle?
Uwaga ta była zupełnie bezzasadną; Henryk był niespokojny, lecz był zdrów zupełnie.
Powoli, wszyscy obecni przy toalecie królowej-matki rozeszli się, tylko pozostało trzech lub czterech dworzan, bardziej poufałych.
Niecierpliwa Katarzyna rozkazała im odejść chcąc pozostać sama.
Skoro już ostatni dworzanin wyszedł, Katarzyna zamknęła drzwi, a zbliżywszy się do ukrytej szafy, znajdującej się w murze, i przycisnąwszy drzwi, ukryte w boazeryi, dostała książkę, której zniszczone karty przekonywały o częstem jej użyciu.
Katarzyna położyła książkę na stole, otworzyła ją i wsparła głowę na ręku.
— Właśnie to samo — cicho czytała królowa — ból głowy, ogólne osłabienie, zapalenie oczu, nabrzmienie podniebienia. Dotychczas mówiono mi tylko o bólu głowy i o ogólnem osłabieniu... spodziewać się należy, że dalsze symptomaty nie każą na siebie czekać.
Następnie dodała:
— Potem zapalenie przechodzi w gardło, schodzi do żołądka, otacza serce jak gdyby płatami ognia, zapala mózg i rozsadza głowę.
Katarzyna przeczytała powyższy ustęp raz drugi, i zaczęła czytać dalej, coraz ciszej:
— Febra, sześć godzin; zapalenie trawiące dwanaście godzin; gangrena, dwanaście godzin; agonia (konwulsye przy śmierci) sześć godzin; na wszystko więc, trzydzieści sześć godzin.
— Teraz, przypuśćmy, że palenie działa wolniej aniżeli pochłanianie; weźmy więc zamiast trzydziestu sześciu godzin, czterdzieści, nawet czterdzieści osin! tak! czterdzieści ośm godzin powinno być dosyć. Lecz on, Henryk, dlaczegóż on jest jeszcze na nogach? To rzecz dziwna. Może być, że jest silniej zbudowany.
Katarzyna z niecierpliwością czekała godziny obiadowej.
Henryk codziennie zasiadał u stołu królewskiego.
I tego dnia przyszedł również na obiad do króla, uskarżał się na ból głowy, nic nie jadł i natychmiast po obiedzie wyszedł, mówiąc, że w nocy prawie nie zmrużył oczu, i że czuje potrzebę spoczynku.
Katarzyna przysłuchiwała się odgłosom chwiejnych kroków Henryka, i kazała go śledzić.
Wkrótce jej doniesiono, że król Nawarry poszedł do pani de Sauve.
— Henryk — mówiła królowa sama do siebie — idzie naprzeciw śmierci, której niechcący uniknął.
Nazajutrz Henryk nie wychodził wcale ze swego pokoju, i nie przyszedł do króla na obiad.
Mówiono, że pani de Sauve ma się coraz gorzej, a pogłoska o słabości Henryka rozgłaszana przez Katarzynę, lotem błyskawicy rozniosła się w Luwrze, jak jedno z tych przeczuć, z których nikt nie stara się sobie zdać sprawy.
Katarzyna tryumfowała, jeszcze poprzedzającego ranka, wysłała Ambrożego Paré do Saint-Germain, ażeby dał pomoc pewnemu słabemu dworzaninowi.
Do pani de Sauve przyzwanoby więc jednego z jej stronników, któryby nic nie mówił, jak tylko to, co mu każą powiedzieć.
Chociażby nawet przypadkiem wmieszał się do ich leczenia jaki inny doktór, i gdyby jaka pogłoska o otruciu zatrwożyła dwór, na którym już nieraz podobne pogłoski krążyły, Katarzyna wiele liczyła na zazdrość Małgorzaty.
Potrzeba wiedzieć, że Katarzyna bardzo wiele i bardzo głośno mówiła o tej zazdrości, objawiającej się w wielu przypadkach, pomiędzy innemi, na przechadzce do cudownej tarniny, gdzie w obec wielu osób, powiedziała do córki:
— Jesteś bardzo zazdrosną, Małgorzato?
Katarzyna co chwila oczekiwała, rychło drzwi otworzą się, i służący blady i pomieszany wpadnie, wołając:
— Wasza królewska mość! Król Nawarry kona, a pani de Sauve już skonała.
Wybiła czwarta godzina po południu.
Katarzyna rozdawała w swojej ptaszarni kawałki biszkoptów rzadkim ptakom, które zwykle sama karmiła.
Jej twarz, jak zawsze, była, zimna, a raczej ponura; lecz za najmniejszym szmerem, serce biło jej gwałtownie.
Nagle drzwi otworzyły się.
— Pani — powiedział kapitan straży — król Nawarry...
— Zasłabł? — przerwała szybko Katarzyna.
— Nie, dzięki Bogu, nie, pani! Jego królewska mość, zdaje się, że jest zupełnie zdrów.
— Więc cóż?
— Król Nawarry przyszedł do Waszej królewskiej mości.
— Czegóż chce.
— Przyniósł dla Waszej królewskiej mości małpkę rzadkiego gatunku.
W tej chwili wszedł Henryk trzymając w jednej ręce koszyczek, a drugą głaszcząc małą „ouistiti”, śpiącą w koszyczku.
Henryk, wchodząc, uśmiechał się, i zdawało się, że wyłącznie jest zajęty maleńkiem zwierzątkiem; pomimo to jednak, jednym rzutem oka objął wszystko dokoła.
Katarzyna była bladą, lecz zbladła jeszcze bardziej, skoro spostrzegła na policzkach młodego człowieka rumieńce, znamionujące zdrowie.
Królowa-matka osłupiała.
Machinalnie przyjęła podarunek Henryka, zmieszała się, powiedziała jakiś komplement o jego pięknym wyglądzie i dodała:
— Tembardziej jestem zadowoloną, iż cię widzę zdrowym, bo słyszałam, że byłeś cokolwiek słaby: tak, prawda, zdaje mi się, że sam uskarżałeś się przedemną na zdrowie; lecz teraz rozumiem — mówiła dalej Katarzyna, starając się uśmiechać — był to tylko wybieg, ażeby się wydostać na wolność.
— W samej rzeczy, byłem bardzo słaby — odpowiedział Henryk — lecz lekarstwo, używane przez naszych górali, które mi dała nieboszczka matka, zniszczyło chorobę.
— Dasz mi tę receptę, nieprawdaż, Henryku? — zapytała Katarzyna, tym razem uśmiechając się prawdziwie, lecz ze źle ukrytą ironią.
— Zapewne jakieś lekarstwo przeciwko truciźnie — powiedziała Katarzyna sama do siebie — zobaczymy. Bezwątpienia, słabość pani de Sauve wzbudziła w nim podejrzenia. W samej rzeczy! możnaby sądzić, że ręka Boga rozciąga się nad tym człowiekiem.
Katarzyna z niecierpliwością czekała nocy.
Pani de Sauve nie pokazywała się.
Podczas gry, królowa-matka wypytując o nowiny, dowiedziała się, że Karolina coraz bardziej cierpi.
Cały wieczór była zaniepokojoną, i wszyscy ze strachem zapytywali nawzajem, coby za ponure myśli mogły zalegać to czoło zwykle bez zmarszczek.
Wszyscy odeszli.
Katarzyna rozebrawszy się, udała się na spoczynek; lecz wkrótce, skoro już wszyscy w Luwrze byli pogrążeni w głębokim śnie, wstała, wdziała długą czarną suknię, wzięła lampę, wyszukała klucza odedrzwi prowadzących do pani de Sauve, i udała się do swej honorowej damy.
Katarzyna ostrożnie otworzyła drzwi, przeszła przedpokój, weszła do pokoju, postawiła lampę na stole, ponieważ przy chorej paliła się lampka, i jak cień wślizgnęła się do sypialni.
Dariola spała w ogromnym fotelu, obok łóżka swej pani.
Łóżko było zupełnie zasłonięte kotarą.
Oddech młodej kobiety był tak lekki, iż Katarzyna przez chwilę myślała, że Karolina już nie oddycha.
Nakoniec usłyszała lekkie westchnienie, i ze złośliwą radością odrzuciła kotarę, ażeby się prze, konać naocznie o skutkach strasznej trucizny. Drżała, spodziewając się zobaczyć siną bladość lub purpurowy rumieniec zabijającej febry, na licu konającej; lecz zamiast tego wszystkiego, przekonała się, że pani de Sauve śpi jak najspokojniej; jej oczy ocienione jasnemi powiekami, były zmrużone; różowe usteczka na pół otwarte, główka z wdziękiem oparta na pięknie utoczonem ramieniu, gdy tymczasem drugie świeże i połyskliwe, chowało się pod karmazynową adamaszkową kołdrą.
Bezwątpienia, jakiś przyjemny sen wywoływał na jej ustach uśmiech i rumieńcem wcale nie chorobliwym, krasił jej lica.
Katarzyna nie mogła powstrzymać wykrzyku zadziwienia, który na chwilę obudził Diarolę.
Królowa-matka rzuciła się za kotarę łóżka.
Dariola otworzyła oczy, ociężałe od snu, lecz nie zdając sobie sprawy, coby mogło być przyczyną jej przebudzenia, opuściła powieki i powtórnie zasnęła.
Wtedy Katarzyna wyszła z po za firanek, i śledząc wzrokiem inne części pokoju, spostrzegła na małym stoliczku butelkę hiszpańskiego wina, owoce, pasztety i dwie szklanki; Henryk więc wieczerzał u baronowej, zdrowej również jak i on.
Następnie Katarzyna zbliżywszy się do toalety, wzięła srebrny słoiczek w dwóch trzecich częściach napełniony pomadą.
Był to ten sam słoiczek, a przynajmniej zupełnie podobny do tego, który posłała Karolinie.
Katarzyna wzięła na koniuszczek złotej igły kulkę pomady wielkości perły, powróciła do siebie, i dała ją do zjedzenia malej małpce, którą jej tego wieczoru podarował Henryk.
Zwierzątko, znęcone aromatycznym zapachem, chciwie połknęło pomadę, i zwinąwszy się w kłębek w swoim koszyczku, zasnęło.
Katarzyna czekała kwadrans.
— Od połowy dozy, jaką dałam tej małpce, mój piesek Brunot zdechł w jednej minucie. Oszukano mnie!.. Oh!.. czy to czasem nie ten René?.. René!.. Nie, to niepodobna. Zawsze więc ten Henryk, o losie fatalny! Tak, to jest bardzo jasnem, Henryk musi panować i dlatego to nie może zginąć... Lecz być może, że trucizna nie działa na niego; zobaczmy więc, co powie żelazo.
Katarzyna udała się na spoczynek, piastując w swej głowie nową myśl, która jeszcze przed rankiem musiała się zamienić w systematyczny plan, albowiem, raniuteńko, zawołała swego kapitana straży, i wręczyła mu list, który miano oddać do własnych rąk tego, do którego był adresowany. Adres zaś listu był następujący:

„Do pana Louviers de Maurevel, kapitana bombardyerów królewskich.
Ulica Cerisaie, obok Arsenału.”

Rozdział VII.
LIST Z RZYMU.

Kilka dni upłynęło od wypadków, któreśmy opowiedzieli, kiedy pewnego rana, lektyka, otoczona mnóstwem szlachty w barwie księcia Gwizyusza, przybyła do Luwru; królowej Nawarry doniesiono, iż księżna de Nevers, chce jej złożyć swoje uszanowanie.
U Małgorzaty była właśnie z odwiedzinami pani de Sauve.
Piękna baronowa raz pierwszy wyszła po swojej udanej słabości.
Wiedząc bowiem, że królowa nieraz objawiała dla niej współczucie swemu mężowi, w skutek słabości, o której przez cały tydzień tyle mówiono na dworze, przyszła Małgorzacie podziękować.
Małgorzata winszowała baronowej, iż szczęśliwie uniknęła tak dziwnej choroby, której całą wagę, ona, jako księżna krwi francuzka, pojmowała.
— Spodziewam się, że się pokażesz na wielkiem polowaniu, już raz odłożonem, a które nieodwołalnie jest naznaczone na jutro, powiedziała Małgorzata. — Jak na zimę, czas jest prześliczny. Słońce już zaczyna dogrzewać, i wszyscy strzelcy upewniają, że dzień jutrzejszy będzie jednym z najpomyślniejszych.
— Lecz, pani — rzekła baronowa — nie wiem, czy będę mogła być.
— E!... — odparła Małgorzata — zrób to; jak wiesz, jestem bardzo odważną, dlatego też pozwalam memu mężowi rozporządzać maleńkim i spokojnym Bearneńskim konikiem, dla mnie przeznaczonym. Weź go, przyda ci się, gdyż nosi wybornie. Czyż nic o nim nie słyszałaś?..
— I owszem, słyszałam; nie wiedziałam jednak, że ten mały konik jest przeznaczony dla Waszej królewskiej mości; teraz, wiedząc o tem, nie mogę go przyjąć.
— Czy duma nie pozwala ci tego uczynić, baronowo?
— Nie, pani; przeciwnie, uszanowanie.
— Z tem wszystkiem, będziesz.
— Dziękuję waszej królewskiej mości za cześć mi wyświadczoną. Będę, skoro tak rozkazujesz.
W tej chwili doniesiono królowej o przybyciu księżnej de Nevers.
Usłyszawszy to nazwisko, Małgorzata uczyniła poruszenie radości; baronowa spostrzegła ten ruch, a spodziewając się, że dwie przyjaciółki chciałyby pomówić sam na sam, wstała, zamierzając odejść.
— A więc do jutra — powiedziała Małgorzata.
— Tak jest, pani, do jutra.
— Ale, ale — dorzuciła królowa, wyciągając ku Karolinie rękę — wiesz, baronowo, że przy świadkach nienawidzę cię, jestem bardzo zazdrosną.
— A kiedy jesteśmy same? — zapytała pani de Sauve.
— O! kiedy jesteśmy same, nietylko ci przebaczam, Mecz nawet jestem ci wdzięczną.
— Pozwól mi więc, Wasza królewska mość...
Małgorzata wyciągnęła swą rękę, którą baronowa ucałowała, a oddawszy królowej głęboki ukłon, wyszła.
Podczas, kiedy baronowa z lekkością sarny przebiegała schody, pani de Nevers wymieniła z królową kilka ceremonialnych ukłonów; towarzysząca jej szlachta oddaliła się.
— Gillonno! — zawołała Małgorzata, skoro drzwi za ostatnim z nich zamknęły się — uważaj żeby nikt nam nie przeszkodził.
— Tak — powiedziała księżna — potrzebujemy pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
I wziąwszy krzesło, bez proszenia usiadła, będąc pewną, iż nikt nie przeszkodzi tej zażyłości, w jakiej zostawała z królową Nawarry.
— No i cóż? — zapytała Małgorzata z uśmiechem — cóż porabia nasz wielki niszczyciel rodu ludzkiego?
— Kochana królowo — powiedziała księżna — przysięgam ci, że on jest jakąś mitologiczną figurą. Jego dowcip jest nieporównany i niewyczerpany. Czasami powie coś tak dowcipnego, iż nawet zmusiłby do śmiechu człowieka leżącego na marach. Zresztą, jestto największy bezbożnik, jaki tylko kiedykolwiek istniał w ludzkiem ciele katolika. Przepadam za nim; a ty cóż robisz ze swoim Apollinem?
— Niestety! — zawołała Małgorzata, wzdychając.
— A! a! co za niestety! przestraszasz mnie, królowo; czyżby grzeczny La Mole miał być zbyt poważnym i sentymentalnym? W takim razie byłby w zupełnem przeciwieństwie z moim kochanym Annibalem.
— Nie, nie, ma on chwile wesołości — powiedziała Małgorzata — lecz to, niestety! odnosi się do mnie.
— Jakto? cóż mam ztąd wnosić?
— Masz wnosić to, że się obawiam, iżbym się w nim nie rozkochała.
— Czy nie żartujesz?
— Małgorzata daje ci swoje słowo.
— O! tem lepiej! — zawołała Henrieta. — Nie wiesz więc, jak jest przyjemnie, moja kochana i uczona królowo, zmordowawszy swój umysł, poigrać z czyjemś sercem. A! Małgorzato, przeczuwam, że doskonale przepędzimy ten rok.
— Tak myślisz? — odpowiedziała królowa — a zaś przeciwnie, nie wiem, czem się to dzieje, lecz zdaje mi się, że wszystko, na co spojrzę, pokrywa się czarną krepą. Cała ta polityka strasznie mnie zajmuje... Ale, ale, dowiedz się też, czy twój Annibal jest rzeczywiście tak przywiązany do mego brata, jak się zdaje. Wywiedz się o tem, jestto bardzo ważna okoliczność.
— Co, on, przywiązany do kogo lub do czego? Z tego wszystkiego widzę, że go nie znasz tak dobrze, jak ja. Jeżeli on do czego się przywiąże, to tylko w celu zaspokojenia swej dumy, dla niczego więcej. A twój brat, czyż jest człowiekiem, zdolnym do świadczenia jakich łask? zresztą dobrze; przypuśćmy, że jest przywiązany do twego brata, lecz ten brat, chociaż jest synem Francyi, niech mu nic nie obiecuje, bo gdyby nie dotrzymał słowa, biada mu!
— Czy tak jest w istocie?
— Tak jest, Małgorzato, bywają chwile w których ten ugłaskany przeżeranie tygrys, nawet mnie samą przestrasza. Jednego dnia powiedziałam doń: „Annibalu, strzeż się, nie oszukuj mnie; bo jeżeli mnie oszukasz....” I przy tych słowach utopiłam w nim spojrzenie mych oczu koloru szmaragdów.
— No, i cóż ci odpowiedział?
— Myślałam, że mi odpowie: „Ja miałbym cię oszukać! nie, nigdy!” lub coś podobnego.. Tymczasem wiesz, co mi odpowiedział?
— Nie wiem.
— A więc, osądź sama; odpowiedział mi: „Jeżeli mnie oszukujesz, chociaż jesteś księżną, strzeż się, bo...” I mówiąc to, pogroził mi nie tylko spojrzeniem, lecz palcem suchym i skrzywionym, uzbrojonym w ogromny paznokieć, którym mi wytrząsał pod samym nosem. W tej chwili był tak straszny, iż przyznaję ci się, żem zadrżała, a wiesz, że jestem odważną.
— I on tobie, tobie, Henrieto, ośmielił się pogrozić?
— E! na szatana! Wszakżeż ja mu także groziłam. Dobrze wreszcie zważywszy, miał słuszność. Widzisz więc, iż on przywiązuje się tylko do pewnych granic, a raczej do nieznanych granic.
— Zobaczymy — powiedziała zamyślona Małgorzata — pomówię z hrabią de La Mole. Czy nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— I owszem, mam ci do udzielenia bardzo ważną wiadomość i właśnie po to do ciebie przybyłam. Lecz ty zaczęłaś mówić o rzeczach jeszcze ważniejszych, więc zapomniałam, co ci miałam powiedzieć. Odebrałam list...
— Z Rzymu?
— Tak jest, przez kuryera mego męża.
— Zapewne przywiózł wiadomości o Polsce?
— Tak jest; sprawy polskie idą doskonale i niezawodnie za kilkanaście dni uwolnisz się od swego brata Andegaweńskiego.
— A więc papież zatwierdził wybór Polaków?
— Tak jest.
— I nie mówiłaś mi o tem odrazu!... — zawołała Małgorzata. — Opowiedz że mi szczegóły.
— Na honor, nie znam żadnych szczegółów; powiedziałam ci już wszystko. Zresztą, zaczekaj, dam ci list pana de Nevers. Otóż jest. E! nie, nie, to wiersze Annibala, wiersze straszliwe, Małgorzato; lecz cóż robić, kiedy lepszych pisać nie umie. Czekaj, czekaj, tym razem już go mam. Ale nie, to jeszcze nie ten list, jest to bilecik, który oddaj La Molowi, niech go wręczy panu de Coconnas. A! nakoniec, oto jest rzeczony list.
I pani de Nevers podała list królowej Nawarry.
Małgorzata szybko go otworzyła i przebiegła wzrokiem; lecz list w rzeczy samej nie zawierał w sobie nic więcej, jak tylko to, co już słyszała z własnych ust księżnej.
— Jakimżeź sposobem otrzymałaś ten list?... — zapytała królowa.
— Przez kuryera mego męża, który mu wydał rozkaz, ażeby za nim przybędzie do Luwru, wstąpił do pałacu Gwizyuszów, i wręczył mi list wprzódy aniżeli królowi. Wiedziałam, jak wielką wagę przywiązujesz do tych wiadomości, prosiłam więc pana de Nevers, ażeby tak rozporządził, jak to właśnie zostało wykonanem. Widzisz więc, iż mój mąż jest mi posłusznym, nie tak jak to straszydło Coconnas.
Teraz nikt nie zna tej wiadomości oprócz mnie, ciebie i króla, a może zna ją i człowiek, który pędził za kuryerem mego męża...
— Jaki człowiek?
— A! okropna służba! Wystaw sobie, że ten kuryer przybył zakurzony, zmordowany, zbity; pędził siedm dni, dzień i noc, nie zatrzymując się ani na chwilkę.
— Lecz cóż to za człowiek, o którym mówiłaś?
— Miej cierpliwość. Otóż za naszym kuryerem ciągle pędził jakiś człowiek ponurej powierzchowności, zmieniał tam konie gdzie i on, i nie odstępował go ani na chwilę przez całe dwieście mil; biedny nasz kuryer tylko czekał, rychło kula pistoletowa przewierci mu plecy. Obydwaj przybyli razem do rogatek Saint-Marcel, obydwaj w najtęższym galopie wpadli na ulicę Mouffetard i razem skręcili do Cité. Lecz przed mostem Notre-Dame, kuryer mego męża popędził na prawo, gdy tymczasem drugi skręcił na lewo i przez plac Chatelet i bulwarki, jak wicher sunął ku Luwrowi.
— Dziękuję ci, kochana Henrieto, dziękuję ci!... zawołała Małgorzata. — Miałaś słuszność, iż wypadki te są bardzo ważne. Lecz do kogóż pędził ten drugi kuryer? Muszę to wykryć. Teraz zostaw mnie samą. Dzisiaj wieczorem zobaczemy się na ulicy Tizon, nieprawdaż? jutro na polowaniu. Ale, ale, nie zapomnij wsiąść na jakiego burzliwego konia, któryby cię uniósł; odłączywszy się, będziemy mogły swobodnie pomówić. Dzisiaj wieczorem powiem ci, czegoby warto dowiedzieć się od twego Coconnasa.
— A nie zapomnij też o moim liście — powiedziała księżna de Nevers, uśmiechając się.
— O bądź spokojną, nie zapomnę; odbierze go, kiedy będzie czas ku temu.
Pani de Nevers wyszła.
Małgorzata natychmiast posłała po Henryka, który też wkrótce przybiegł; królowa wręczyła mu list księcia de Nevers.
— O! o!... — zawołał Henryk.
Małgorzata opowiedziała mu historyę o dwóch kuryerach.
— Widziałem, jak kuryer wszedł do Luwru — rzekł Henryk.
— Zapewne udał się do królowej-matki?
— O nie, jestem tego pewny; na wszelki przypadek, stanąłem w korytarzu, lecz nikt około mnie nie przechodził.
— A więc — powiedziała Małgorzata, patrząc w oczy mężowi — niezawodnie do...
— Do twego brata, księcia d’Alençon, nie prawdaż? — zapytał Henryk.
— Tak jest, lecz jakby się o tem można przekonać?
— Czyby nie można — powiedział Henryk na pozór obojętnie — posłać po którego z jego dworzan, i dowiedzieć się...
— Masz słuszność, Najjaśniejszy panie — odparła Małgorzata, uradowana projektem męża — poszłę po pana de La Mole.... Gillonno!... Gillonno!...
Powiernica weszła.
— Chciałabym w tej chwili pomówić z panem de La Mole. Wynajdź go i przyprowadź do mnie.
Gillonna wyszła.
Henryk usiadł przed stołem, na którym leżała jakaś niemiecka książka, ze sztychami Alberta Dürera i z taką pilnością zaczął ją oglądać, iż zdawało się, że nie słyszał kiedy La Mole wszedł; nawet nie podniósł głowy.
Ze swej strony, młody człowiek, spostrzegłszy w pokoju Małgorzaty króla, zatrzymał się na progu, oniemiały z zadziwienia i pobladły z niespokojności.
Małgorzata zbliżyła się ku niemu.
— Panie de La Mole — zapytała — czy nie mógłbyś mi powiedzieć, kto dzisiaj jest na służbie u pana d’Alençon?
— Coconnas, Najjaśniejsza pani — odpowiedział La Mole.
— Dowiedz się pan od niego, czy nie wprowadzał czasem do swego pana, człowieka pokrytego kurzem, i na którym było widać ślady długiej drogi.
— A! Najjaśniejsza pani, obawiam się, ażeby mi nic nie odpowiedział; od kilku bowiem dni, został bardzo milczący.
— Czy być może?... Lecz w zamian za ten liścik, spodziewam się, że będziesz pan mógł dowiedzieć się czegoś.
— List od księżnej! Daj mi go Najjaśniejsza pani, daj — zawołał śpiesznie La Mole — za ten liścik dowiem się o wszystkiem.
I wybiegł.
— Jutro, dowiemy się, czy książę d’Alençon jest zawiadomiony o Polskich sprawach — powiedziała spokojnie Małgorzata, obróciwszy się do swego męża.
— Ten pan de La Mole, jest bardzo usłużny człowiek — uczynił uwagę Bearneńczyk, z właściwym tylko sobie uśmiechem — i... na mszę!.. ustalę jego przyszłość.


Rozdział VIII.
ODJAZD.

Nazajutrz bezpromienne słońce, jak to zwykle bywa w jesieni, weszło z po za pagórków otaczających Paryż.
Już od dwóch godzin, na podwórzach Luwru dawał się spostrzegać wielki ruch.
Wspaniały arabczyk, muskularny chociaż wysmukły, o jelenich nóżkach, na których się krzyżowały liczne żyły, uderzając kopytami, strzygąc uszyma, i parskając z nozdrzów ogniem, oczekiwał na podwórzu na Karola IX-go, który daleko więcej niecierpliwił się, jak jego koń, albowiem Katarzyna zatrzymała go w galeryi, ażeby, jak mówiła, pomówić z nim o ważnych rzeczach.
Oboje znajdowali się w galeryi oszklonej. Katarzyna była blada, zimna i obojętna, jak zwykle; przeciwnie, Karol IX-ty drżał, gryzł paznokcie i smagał pejczem swoje dwa ulubione psy, pokryte drucianemi kolczugami, ażeby dzik nie mógł ich kaleczyć cięciami swych kłów, i ażeby mogły bezkarnie napastować tego strasznego zwierza.
Na piersiach miały małe tarcze z herbem Francyi, naksztalt tych, jakie nosili paziowie, którzy nieraz zazdrościli tego przywileju, szczęśliwym psom, ulubieńcom.
— Karolu — powiedziała Katarzyna — tylko ty i ja wiemy o przybyciu Polskich posłów. Jednakowoż, Boże, przebacz mi! zdaje mi się, iż król Nawarry postępuje tak, jak gdyby o tem wiedział. Pomimo to, iż się wyrzekł protestantyzmu, czemu ja nigdy nie wierzyłam, jest jeszcze w stosunkach z hugonotami. Czy nie uważałeś, jak od kilku dni często wychodzi z domu? Teraz ma i pieniądze, których nigdy nie miał, kupuje konie, broń, a w dżdżyste dni, od rana do nocy ćwiczy się w fechtunku.
— Eh! mój Boże, matko — zawołał Karol IX-ty, zniecierpliwiony — czy czasem nie myślisz, iż ma zamiar zabić mnie, lub mego brata Andegaweńskiego? W takim razie, będzie musiał wziąć jeszcze kilka lekcyj, bo wczoraj przeciąłem mu floretem jedenaście dziurek od guzików u nowiuteńkiego kaftana. Co się zaś tycze mego brata Andegaweńskiego, to wiesz, że robi lepiej bronią aniżeli ja, a przynajmniej nie gorzej odemnie.
— Karolu, słuchaj — mówiła dalej Katarzyna nie traktuj tak lekko spraw, które ci przedstawia twoja matka. Posłowie wkrótce przybędą; zobaczysz, iż skoro tylko wjadą do Paryża, Henryk wszelkiemi środkami będzie się starał zwrócić na siebie ich uwagę. Henryk jest chytry? skryty; oprócz tego, żona, która mu pomaga, niewiem dla czego, będzie z nimi szczebiotać po grecku, po łacinie, po węgiersku i Bóg wie po jakiemu. O! mówię ci, Karolu, a wiesz, że się nigdy nie mylę, mówię ci, że tu gotuje się coś niedobrego.
W tej chwili zaczął bić zegar; Karol IX-ty przestał uważać na to co mówiła matka, ażeby liczyć uderzenia zegara.
— A! na mą duszę! — zawołał — już siódma godzina! godzina na jazdę, to będzie ósma; godzina na zebranie się i założenie polowania; nie zaczniemy więc wcześniej jak o dziewiątej. Matko, bałamucisz mi bardzo wiele drogiego czasu. Jedźmy. Risque-Tout... na me zbawienie! już czas, precz, łotrze!
I król z wielkim zamachem uderzył psa pejczem; biedne zwierzę niespodziewając się chłosty w zamian za przymilania, żałośnie zaskowyczało.
— Karolu, proszę cię, w imię Boga! wysłuchaj mnie, i nie powierzaj ślepemu losowi swej przyszłości i przyszłości Francyi. Zawsze mówisz, polowanie, polowanie, polowanie,... Wypełnij naprzód obowiązki króla, a jeszcze dosyć czasu pozostanie ci na polowanie.
— Prędzej, prędzej, moja matko — zawołał Karol, blednąc z niecierpliwości — wytłomacz się, gdyż tylko krew burzysz we mnie. W samej rzeczy, nigdy nie mogę cię zrozumieć...
I król nagle zatrzymawszy się, zaczął uderzać po bucie trzonkiem pejcza.
Katarzyna osądziła, iż sprzyjająca chwila nadeszła: trzeba więc było starać się, ażeby jej nie stracić.
— Mój synu — powiedziała królowa matka — zostałam zawiadomioną z pewnego źródła, że pan de Mouy powrócił do Paryża. Pan de Maurevel, który go zna dobrze, widział go. Do kogóż tutaj przybył, jeżeli nie do króla Nawarry? Zdaje się, że to jest dostatecznem, ażeby go uczynić bardziej podejrzanym, niż kiedykolwiek.
— Jak uważam, znowu jesteś przeciwko memu biednemu Henrykowi; chcesz, żebym go zabił, nieprawdaż?
— O! nie.
— Ażebym go wypędził? Lecz czyż nie możesz pojąć, iż na wygnaniu byłby niebezpieczniejszym aniżeli tutaj w Luwrze, pod naszemi oczyma, gdzie w najmniejszych postępkach możemy go śledzić?
— Lecz ja wcale nie chcę, żebyś go skazał na wygnanie.
— Czegóż zatem ostatecznie wymagasz?.. Mów prędko!
— Chcę, ażeby przez ciąg pobytu Polaków w Paryżu, zamknięto g o gdzie... naprzykał w Bastylli.
— Na honor, tego nigdy nie uczynię! — zawołał Karol. — Dzisiaj polujemy na dzika; Henryk jest jednym z lepszych strzelców. Bez niego, polowanie jest stracone. Na szatana! zdaje mi się, że tylko o tem matko myślisz, jakby mi się sprzeciwiać.
— E! mój synu, przecież nie mówię, żeby dzisiaj!... Posłowie nie przybędą prędzej, jak jutro lub pojutrze. Możemy go uwięzić po polowaniu! dzisiaj wieczorem..... dzisiaj w nocy....
— No, to rzecz inna. Dobrze, pomówimy o tem jeszcze później. Po polowaniu, zobaczemy. Do widzenia! Risque-Tout, do nogi. I ty także buntujesz się przeciwko mnie.

-Karolu! — powiedziała Katarzyna, zatrzymując go za rękę, i odważając się usłyszeć nowy wybuch króla, za to nowe zatrzymanie — jabym sądziła, żeby było najlepiej natychmiast napisać rozkaz uwięzienia, a wykonać go wieczorem lub nocą.
— Ja mam tedy szukać pargaminu, pisać rozkaz, chodzić po pieczęć, kiedy na mnie czeka polowanie; nie, ja czekać nie lubię. Na szatana! Już idę.
— Lecz nie, nie chcę cię zatrzymywać, przewidziałam wszystko; chodź do mnie.
Katarzyna, szybko, jakby miała najwięcej lat dwadzieścia, otworzyła drzwi prowadzące do jej gabinetu, i wskazała królowi kałamarz, pióro, pargamin, pieczęć i zapaloną woskową świecę.
Król wziął pargamin, i szybko przebiegł go oczyma:

„Rozkaz i t. d., i t. d., wzięcia pod straż i zaprowadzenia naszego brata Henryka, króla Nawarry, do Bastylli.
— Dobrze! — powiedział król, podpisując rozkaz. — A więc już rzecz skończona. Do widzenia, matko.

Karol, otoczony swemi psami, wybiegł z gabinetu, wesół, iż tak tanim kosztem uwolnił się od Katarzyny.
Na Karola IX czekano z niecierpliwością wszyscy wiedzieli, jak był akuratny w odjazdach na polowania, dziwili się więc, iż się opóźnia.
Dlatego też, skoro tylko wyszedł, myśliwi przywitali go wiwatem, dojeżdżacze trąbieniem w rogi, konie rżeniem, a psy ujadaniem. Krzyk ten, na blade policzki króla wywołał lekkie rumieńce. Karolowi mocniej zabiło serce — na chwilę odmłodniał i był szczęśliwym.
Król potrzebował dosyć czasu, ażeby przywitać całe świetne zgromadzenie; kiwnął głową księciu d’Alençon, ręką przesłał pocałunek siostrze Małgorzacie i otarł się o Henryka, udając iż go nie spostrzega.
Potem dosiadł konia rasy arabskiej, który zaczął stawać dęba. Lecz po trzech lub czterech skokach poczuł, z jakim jeźdźcem ma do czynienia, natychmiast się też ustatkował.
Rogi znowu się odezwały i król wyjechał z Luwru, otoczony orszakiem, składającym się z księcia d’Alençon, króla Nawarry, Małgorzaty, pani de Nevers, pani de Sauve, pana de Tavannes i innych znaczniejszych panów.
Naturalnie, że La Mole i Coconnas także znajdowali się w orszaku.
Księcia Andegaweńskiego nie było, ponieważ już od trzech miesięcy znajdował się przy oblężeniu Roszelli.
Podczas, kiedy Karol IX wsiadał na konia, Henryk zbliżył się do swojej żony, ażeby ją przywitać; ta, odpowiadając na jego grzeczności, szepnęła:
— Kuryer przybyły z Rzymu, wprowadzony był przez pana de Coconnas do księcia d’Alençon; w kwadrans później kuryer pana de Nevers przybył do króla.
— A więc on wie wszystko — rzekł Henryk.
— Musi wiedzieć — odpowiedziała Małgorzata — spójrz na niego, a zobaczysz, jak wewnętrzne zadowolenie wybija się na jego twarzy.
— Na biesa! rozumiem to dobrze — pomruknął bearneńczyk — dzisiaj poluje na trzy trony, francuski, polski i nawarski, a prócz tego i na dzika.
Henryk ukłonił się żonie, powrócił na swoje właściwe miejsce w orszaku i przywołał jednego ze swych sług, rodem bearneńczyka, którego dziadowie już od wieku służyli przodkom króla Nawarry i którego zwykle używał w prowadzeniu swoich miłostek.
— Orthon — powiedział doń — weź ten klucz i zanieś go kuzynowi pani de Sauve; wiesz, temu, co mieszka u swej kochanki, na rogu ulicy Quatre-Fils; powiedz mu, że jego kuzynka chce z nim pomówić dzisiaj wieczorem. Może wejść do mego pokoju, a jeżeli mnie nie zastanie, niech zaczeka; gdybym się zaś spóźnił, niech się położy na mojem łóżku.
— Czy mam czekać na odpowiedź, Najjaśniejszy panie?
— Nie, powiesz mi tylko, czyś go zastał. Klucz oddasz mu do jego własnych rąk, rozumiesz?
— Rozumiem, Najjaśniejszy panie.
— Zaczekaj, teraz jeszcze nie opuszczaj mnie, bądź ostrożnym! Zanim wyjedziemy z Paryża, zawołam cię, ażebyś mi co poprawił przy siodle; wtedy pozostaniesz w tyle, a wypełniwszy moje zlecenie, połączysz się z nami w Bondy.
Sługa ukłonił się i odjechał.
Orszak, przejechawszy ulicę Saint-Honoré, następnie Saint-Denis, znalazł się na przedmieściu; na ulicy Saint-Laurent koń króla Nawarry rozkiełznał się.
Orthon przybiegł i wszystko wykonał tak, jak poprzednio umówił się z Henrykiem, który podążał za orszakiem króla przez ulicę de Récollets, gdy tymczasem jego wierny sługa sunął ulicą Temple.
Kiedy Henryk dopędził króla, ten ostatni był bardzo zajęty rozmową z księciem d’Alençon: rozprawiali o wieku wytropionego zwierza i o jego legowisku, a Karol jakby nie widział, że Henryk pozostał za nimi w tyle, a przynajmniej udawał, iż tego nie widzi.
Lecz Małgorzata uważała na wszystko i wszystkich i zdawało się jej, iż wyczytuje w oczach brata niepokój, ile razy jego wzrok spotykał się ze spojrzeniem Henryka.
Pani de Nevers była bardzo wesołą, gdyż p. de Coconnas był tego dnia w dobrym humorze zabawiał wszystkie damy swojemi żartami...
Panu de La Mole już kilka razy udało się ucałować białą ze złotemi frendzlami szarfę Małgorzaty, co czynił z taką zręcznością, iż zaledwie trzech lub czterech dworzan zdołało to spostrzedz.
O kwadrans na dziewiątą orszak stanął w Bondy.
Pierwszem staraniem Karola IX-go było dowiedzieć się, czy dzik jest jeszcze w lesie.
Dojeżdżacz upewnił go, iż widział dzika w legowisku i ręczył za niego.
Zastawiono śniadanie.
Król, wypiwszy szklankę węgierskiego wina, zaprosił damy do stołu; sam zaś z niecierpliwością, udał się dla obejrzenia stanowiska i zobaczenia sfory; polecił, iżby nie rozsiodływano jego konia.
Podczas gdy król odbywał tę wycieczkę, przybył książę Gwizyusz.
Książę był uzbrojony od stóp do głowy, raczej na bitwę niż na polowanie; towarzyszyło mu ze dwudziestu lub trzydziestu dworzan, również uzbrojonych.
Książę Gwizyusz natychmiast wywiedział się, gdzie był król, udał się do niego i wkrótce powrócił z nim razem do towarzystwa.
Punkt o godzinie dziewiątej król dał sygnał, zadąwszy w róg, a wszyscy, dosiadłszy koni, udali się na umówione miejsce.
Podczas jazdy Henryk jeszcze raz znalazł sposobność zbliżenia się do żony.
— No i cóż, nie wiesz czego nowego? — zapytał.
— Nie: chyba tylko to, że brat Karol jakoś dziwnie na ciebie spogląda.
— I ja to samo już spostrzegłem — odpowiedział Henryk.
— Czy przedsięwziąłeś stosowne środki ostrożności?
— Mam na piersiach stalową kolczugę, za pasem wyborny nóż hiszpański, pśiczasty jak igła, ostry jak brzytwa, którym przebijam dublony.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece — szepnęła Małgorzata.
Dojeżdżacz, pełniący obowiązki przewodnika, dał znak, że już są w blizkości legowiska.


Rozdział IX.
MAUREVEL.

Gdy wesoła i o nic nie troszcząca się młodzież, w świetnym orszaku posuwała się drogą ku Bondy, Katarzyna, zwinąwszy kosztowny pargamin, podpisany przez króla Karola IX-go, rozkazała przywołać do swego gabinetu, człowieka, któremu przed kilku dniami poleciła wręczyć przez swego kapitana gwardyi list, adresowany na ulicę Cerisaie, obok arsenału.
Szeroka przepaska z czarnej kitajki, idąc równolegle od okropnej szramy, zakrywała jedno oko wchodzącego, a garbaty nos, nakształt jastrzębiego dzioba, wystający z pomiędzy wydatnych kości policzkowych, i pół twarzy zarosłej szpakowatą brodą, nadawały temu człowiekowi nienajprzyjemniejszą postać.
Człowiek ten był owinięty szerokim i długim płaszczem, pod którym znajdował się cały arsenał.
Oprócz tego, przy boku miał szeroką, długą, i o podwójnym gifesie szpadę, co nie było w zwyczaju u ludzi, przedstawiających się u dworu.
Ręka, ukryta pod płaszczem, nie opuszczała rękojeści sztyletu.
— A! to pan — powiedziała królowa, siadając — zapewne pamiętasz, że na skutek tylu usług, wyświadczonych podczas nocy Ś-go Bartłomieja, obiecałam nie zostawiać pana w bezczynności. Otóż teraz właśnie nadarza się bardzo piękna sposobność, a raczej ja się o nią postarałam. Podziękuj też mi, panie Maurevel.
— Uniżenie dziękuję Waszej królewskiej mości — odrzekł człowiek z przepasanem okiem, na wpół skromnie a na wpół drwiąco.
— Śliczna, panie, sposobność. Tak dobra już ci się może nie nadarzy drugi raz w życiu. Korzystaj więc.
— Czekam, Najjaśniejsza pani; obawiam się tylko po tym wstępie...
— Żeby polecenie nie było za gwałtowne?... Kto życzy sobie być podwyższonym, ten nie żałuje swojej ręki. Takiego polecenia, jakie dam panu, pozazdrościłby Tavannes, ba, nawet sam Gwizyusz.
— A!.. pani, jakiekolwiek byłoby — zawołał Maurevel — zawsze jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Czytaj więc — powiedziała Katarzyna.
I podała mu pargamin.
Maurevel szybko przebiegł rozkaz wzrokiem i zbladł.
— Co! — zawołał — rozkaz uwięzienia króla Nawarry.
— I cóż w tem tak dziwnego?...
— Lecz król!.. pani. W samej rzeczy sądzę, i boję się, iżbym nie był zbyt małoznaczącym szlachcicem...
— Moje zaufanie czyni cię równym każdemu z najlepszej szlachty.
— Dzięki Waszej królewskiej mości — powiedział morderca, wahając się.
— Spełnisz więc rozkaz?
— Skoro Wasza królewska mość rozkazujesz, czyż to nie jest moim obowiązkiem?
— Rozkazuję ci więc.
— Będę posłusznym.
— A jak się do tego weźmiesz?
— Jeszcze nie wiem, Najjaśniejsza pani, lecz spodziewam się, że Wasza królewska mość zechcesz mi powiedzieć.
— Boisz się hałasu?
— Przyznaję.
— Weź dwunastu ludzi, na których możnaby liczyć; nawet więcej, jeśli będzie potrzeba.
— Rozumiem to. Lecz proszę Waszej królewskiej mości, gdzie mam porwać króla Nawarry?...
— Gdzie ci będzie wygodniej.
— Radbym to zrobić w takiem miejscu, ażeby ono samo dawało mi rękojmię bezpieczeństwa.
— To w którym z królewskich pałaców. Cóżbyś też, naprzykład, powiedział o Luwrze?
— A w jakiej części Luwru?
— W jego własnym pokoju.
Maurevel ukłonił się.
— Kiedy, pani?..
— Dzisiaj wieczorem, albo lepiej w nocy.
— Dobrze, Najjaśniejsza pani. Teraz Wasza królewska mość pozwolisz mi zapytać jeszcze o jednę rzecz?
— O cóż przecie.
— Jak mam go traktować, jak szanować, jak uważać, jego stan.
— Szanować!.. uważać jego stan!.. — zawołała Katarzyna. — Lecz, zdaje mi się, że król Francyi dla nikogo nie powinien znać uszanowania w swojem państwie; alboż tu może się ktokolwiek z nim porównać?
Maurevel drugi raz się ukłonił.
— Jednakowoż ja pozostaję przy swojem, i jeżeli tylko Wasza królewska mość pozwolisz...
— Pozwalam.
— Otóż, jeżeli król Nawarry nie uzna autentyczności rozkazu, o czem bardzo wątpię, ale w każdym razie...
— Przeciwnie, panie; to jest jak najpewniejsze.
— A więc go nie uzna?
— Bez żadnej wątpliwości.
— A ztąd wypada, że nie będzie posłusznym?
— Tak sądzę.
— I będzie się bronił?
— Niezawodnie.

--A! na szatana! — zawołał Maurevel — w takim razie....
— W jakim razie? — zapytała Katarzyna, wlepiając w niego swój wzrok.
— W razie, gdy się będzie bronił, cóż mam robić?
— Co pan robisz, kiedy masz w ręku rozkaz króla, to jest, kiedy pan w swojej osobie reprezentujesz króla, a sprzeciwiają ci się?
— Pani! — powiedział morderca — jeżeli mi dadzą podobny rozkaz, a rozkaz ten dotyczę szlachcica, zabijam go.
— Już panu rozpowiedziałam i to niedawno — odparła Katarzyna — i jeszcze nie powinienbyś pan zapomnieć, że tylko król Francuski jest królem we Francyi; wszyscy zaś inni, jakkolwiek są znakomici, w porównaniu z nim, są tylko szlachtą.
Maurevel zbladł, zaczął bowiem pojmować.
— A! — zawołał morderca — zabić króla Nawarry?...
— Lecz któż ci mówi, żeby go zabić? gdzież jest rozkaz zabicia? Król żąda ażeby Henryka odprowadzono do Bastylii; rozkaz nic więcej nie obejmuje. Niech się da uwięzić, bardzo dobrze; lecz jeżeli nie zechce się na to zgodzić, będzie się bronił, zabije cię....
Maurevel zbladł jak trup.
— Wtedy będziesz się bronił, — mówiła dalej Katarzyna. — Przecież nie możesz pozwolić, ażeby cię zamordowano, Bóg wie za co. A podczas twojej obrony, jakżeż chcesz? przecie może co nastąpić. Czy teraz już mnie rozumiesz?
— Zupełnie, pani.
— Pan zapewne chcesz, ażebym po wyrazach: „Rozkaz uwięzienia,” dodała własną ręką: „żywego lub umarłego”?
— Przyznaję, pani, że te słowa rozproszyłyby moje skrupuły.
— Jeżeli pan sądzisz, że bez tego nie można wykonać rozkazu, to trudno, niema się co ociągać.
I Katarzyna, wzruszywszy ramionami, rozwinęła pargamin i własną ręką dopisała: „żywego lub umarłego”.
— Czy teraz, uważasz pan już rozkaz za formalny?
— Zupełnie, pani — odpowiedział Maurevel.
— Lecz upraszam, ażebyś Wasza królewska mość pozwoliła mi wziąć się do rzeczy, zupełnie podług mej woli.
— Jakto? Czyżbyś nie chciał wykonać rozkazu w nocy?
— I owszem. Wasza królewska mość rozkazałaś mi wziąć dwunastu ludzi.
— Tak jest, dla większej pewności...
— Otóż prosiłbym, ażebyś Wasza królewska mość pozwoliła mi wziąć tylko sześciu.
— Dlaczego?
— Dlatego, pani, że, gdyby, jak to można przypuszczać, miało się stać z księciem jakie nieszczęście, sześciu ludziom można przebaczyć, ponieważ mogli się obawiać, żeby im więzień nie uciekł; dwunastu zaś jest nie do darowania, gdyby który z nich podniósł rękę na króla wprzódy, aniżeliby król własną, ręką nie zabił choć ze sześciu.
— Na honor! piękny mi król bez królestwa.
— Pani! — powiedział Maurevel. — Nie królestwo, lecz urodzenie stanowi króla.
— Czyń jak chcesz — rzekła Katarzyna. — Powiem ci tylko tyle, że mam przeczucie, iż już nie opuścisz Luwru.
— A jakim sposobem zbiorę ludzi?
— Wszakże masz pod swem dowództwem jakiegoś sierżanta, który może się tem zająć?
— Mam pani wiernego pomocnika, który już nieraz służył mi w rzeczach tego rodzaju.
— A więc poszukaj go i umów się z nim. Znasz zbrojownię króla, nieprawdaż? Otóż tam będziesz jadł kolacyę, ztamtąd będziesz wydawał rozkazy. Zbrojownia ta powinnaby cię podnieść na duchu, jeżeliś na nim upadł. A skoro król powróci z polowania, przejdziesz do mojej modlitewni, i tam będziesz czekał do oznaczonej go— Lecz jakim sposobem wejdziemy do jego pokoju? Henryk bezwątpienia coś podejrzewa, zamknie się więc dobrze.
— Mam drugie klucze do wszystkich drzwi — powiedziała Katarzyna. — Do widzenia, panie de Maurevel; do prędkiego zobaczenia. Każę cię zaprowadzić do zbrojowni króla. Pamiętaj pan, że rozkaz króla powinien być wykonany; żadna przeszkoda nie uniewinni pana, gdybyś go nie wykonał: przegrana bowiem skompromitowałaby króla. To jest bardzo ważne.
Katarzyna, nie dając czasu Maurevel’owi odpowiedzieć, zawołała pana de Nanccy, swego przybocznego kapitana, i rozkazała mu zaprowadzić Maurevela do zbrojowni króla.
— Na szatana!... — mówił do siebie Maurevel, postępując za swym przewodnikiem — coraz bardziej wznoszę się w hierarchii morderstwa: od prostego szlachcica do kapitana; od kapitana do admirała; od admirała do króla!...


Rozdział X.
POLOWANIE NA DZIKA.

Dojeżdżacz, który wypatrzył dzika, i który upewnił króla, że zwierzę nie opuściło kniei, nic omylił się.
Zaledwie tylko puszczono ogara, ten natychmiast rzucił się w zarośla, z głębi których wybiegł dzik nadzwyczajnej wielkości.
Zwierz uderzył wprost na dojeżdżacza i przebiegł drogę o pięćdziesiąt kroków od króla.
Za nim pędził ogar, który go wytropił.
Spuszczono natychmiast sfory, i ze dwadzieścia psów sunęło za dzikiem.
Polowanie było namiętną zabawą Karola IX go.
Zaledwie tylko zwierzę przebiegło drogę, król rzucił się za niem, trąbiąc w róg; zaraz za królem, podążali książę d’Alençon i Henryk, któremu Małgorzata dała znak, ażeby ani na krok nie opuszczał Karola.
Reszta myśliwych pobiegła również za królem.
Lasy królewskie miały zupełnie odmienną postać w epoce, w której się odbywa opowiadana przez nas historya; nie było tam jeszcze parków, poprzerzynanych zdatnemi do jazdy drogami.
W on czas, żadna ręka nie podejmowała około nich starania.
Królowie nie pomyśleli nawet, ażeby z nich ciągnąć handlowe zyski i dzielić je na gaje, zarośla i knieje.
Drzewa, zasiewane nie przez uczonych leśniczych, lecz ręką Boga, rzucającego ziarno na los wiatru, rosły nie w porządku, lecz bez ładu, jak to ma jeszcze teraz miejsce w dziewiczych lasach Ameryki.
Słowem, ówczesne lasy, były siedliskiem mnóstwa dzików, jeleni, wilków i rozbójników.
Ze dwanaście ścieżek przerzynało las de Bondy, na około którego ciągnęła się droga, zbierająca na swym obwodzie te wszystkie ścieżki.
Po upływie kwandransa zdarzyło się to, co jest zwyklem następstwem w podobnych przypadkach; myśliwi napotkali w biegu prawie nieprzezwyciężone przeszkody, głosy psów zginęły w oddaleniu i sam król powrócił do wyż wspomnianej drogi, klnąc podług zwyczaju, najrozmaitszemi sposoby.
— No i cóż, d’Alençon? Cóż Henrysiu?... — zawołał. — Wy tutaj, obojętni i spokojni, jak mniszki idące za ksienią. O! to się nic nazywa polowaniem. Ty, d’Alençon, zdaje się, jak gdybyś wyszedł z pudełka od perfum; tak pachniesz, że gdybyś przejechał między zwierzem i psami, bezwątpienia te ostatnie straciłyby trop. A ty, Henrysiu, gdzie twój oszczep i rusznica?
— Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — do czego tu rusznica? Wiem, że Wasza królewska mość lubisz zabić zwierza, kiedy on spotka się z psami. Lecz ja, władam oszczepem dosyć niezręcznie, broń ta bowiem wcale nie jest używana w naszych górach; tam, polujemy na niedźwiedzia tylko z kordelasem w ręku.
— Na Boga, Henryku! Gdy wrócisz do swoich Pyrenei, nie zapomnij przysłać mi pełnego wozu niedźwiedzi; musi to być zachwycające polowanie, spotkać się sam na sam z zwierzęciem, które może nas zadusić... Lecz słuchajcie! Zdaje mi się, że słyszę ujadanie psów... Nie. nie, przesłyszałem się.
Król wziął róg i zatrąbił.
Mnóstwo głosów z rozmaitych stron odpowiedziało mu.
Nagłe ukazał się dojeżdżacz, który także zatrąbił.
— Wytropiono dzika!... — krzyknął król.
I puścił się galopem ze wszystkimi myśliwymi, którzy się w około niego zebrali.
Dojeżdżacz miał słuszność.
W miarę, jak król pomykał naprzód, tem wyraźniej dawało się słyszeć ujadanie psów, których już spuszczono do sześćdziesięciu.
W tej chwili król po raz drugi spostrzegł dzika, i rzucił się za nim w gąszcza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił.
Książęta jechali za nim niejaki czas.
Lecz król miał tak dzielnego konia, który go unosił po drodze mocno spadzistej i przez zarośla bardzo gęste, że naprzód, damy, potem książę d’Alençon z Henrykiem, zniewoleni byli przypozostać.
Tavannes zdążał za królem przez chwilę, lecz nakoniec i on się zatrzymał.
Wszyscy, oprócz Karola i kilku dojeżdżaczy, zachęconych obiecaną nagrodą, nie chcieli opuścić króla i zaczęli dążyć ku rozstajnej drodze.
Henryk i d’Alençon jechali obok siebie długą aleją.
Książę Gwizyusz wraz ze swoją świtą, zatrzymał się o sto kroków od nich.
Damy już znajdowały się na rozstajnej drodze.
— Nieprawdaż — powiedział książę d’Alençon do Henryka, wskazawszy z ukosa na księcia Gwizyusza — że tego człowieka z jego zbrojną świtą, można uważać za istotnego króla? Nas biednych książąt, nie zaszczyci nawet swojem spojrzeniem.
— A dlaczegóżby on miał z nami postępować lepiej od naszego własnego rodzeństwa?... — odpowiedział Henryk. — E! mój bracie! Czemże ja i ty jesteśmy na Francuzkim dworze? więźniami, zakładnikami naszego stronnictwa.
Książę Franciszek wzdrygnął się na te słowa, i spojrzał na Henryka, jakby żądając od niego dalszego objaśnienia; lecz Henryk wbrew zwyczajowi, za nadto już nawet powiedział; zamilkł więc.
— Co chcesz powiedzieć, Henryku?... — zapytał Franciszek, rozgniewany widocznie, że szwagier zniewala jego samego do zadawania mu pytań.
— Mówię, mój bracie — odpowiedział Henryk — że ci uzbrojeni ludzie, którzy, jak się zdaje, mają zlecenie wciąż na nas baczyć, wielce są podobni do straży, gotowej przeszkodzić ucieczce dwóch osób.
— Ucieczce? Jakto? Dlaczego?... — zapytał d’Alençon, doskonale udając zadziwienie.
— A! jakiego masz ślicznego konia, Franciszku — rzekł Henryk, zmieniając rozmowę, lecz zarazem kończąc swą myśl.
— Jestem pewny, że ubiegłby siedm mil na godzinę a dwadzieścia do południa. Pogoda prześliczna; to jakoś, na honor, kusi człowieka. Patrz, jaka równa droga. I to cię nie nęci, Franciszku? Co do mnie przyznam, że mam wielką ochotę użyć ostróg.
Franciszek nic nie odpowiedział.
Tylko na przemian, to czerwieniał to bladł; potem nadstawił ucha, jakby przysłuchując się polowaniu.
— Wieść z Polski zrobiła swój skutek — pomyślał Henryk — widno, że i mój kochany szwagierek układa sobie jakiś plan. Wielką ma chętkę, żebym uciekł; lecz ja bez niego ani się ruszę.
Zaledwie skończył te uwagi, gdy ukazało się kilku nowo-nawróconych, znajdujących się przy dworze od dwóch czy trzech miesięcy. Ci przybywszy, ukłonili się dwom książętom, z ujmującym na ustach uśmiechem.
Widocznem było, że księciu d’Alençon należało tylko rzec słowo lub zrobić znak, a zaraz trzydziestu lub czterdziestu rycerzy zebrałoby się koło nich i pomogliby im uciec; lecz on odwrócił głowę, a poniósłszy do ust róg, zatrąbił na zebranie.
Nowo-przybyli, tymczasem, jakby dorozumiewając się, że wahanie księcia d’Alençon pochodzi z blizkiego sąsiedztwa i obecności księcia Gwizyusza i jego świty, wcisnęli się pomału pomiędzy nich i dwóch książąt, i uszykowali się ze zręcznością, świadczącą o przyzwyczajeniu do manewrów wojskowych.
Rzeczywiście, żeby dostać się do Henryka i księcia d’Alençon, należało przebić się przez tę całą gromadę; przed książętami, ciągnęła się długa i szeroka droga...
Nagle, o dziesięć kroków od króla Nawarry, wyjechał z gęstwiny drzew drugi szlachcic, którego dwaj bracia jeszcze nie widzieli.
Henryk zaczął się przypatrywać temu nowemu przybyszowi, który tymczasem uniósł kapelusz z głowy.
Wówczas, w osobie jego poznano wicehrabiego de Turenne, jednego z naczelników protestanckiej partyi.
Wszyscy byli zdziwieni jego tutaj bytnością, gdyż myśleli, że się znajduje w Poitou.
Wicehrabia ośmielił się nawet zrobić znak, który wyraźnie mówił:
— Czy jedziecie?
Lecz Henryk, rzuciwszy wzrokiem na obojętną twarz i zamglone spojrzenie księcia d’Alençon, dwa lub trzy razy pokręcił głową, udając jakby sobie coś poprawiał u kołnierza swojego kaftana.
Poruszenie to wyrażało odpowiedź przeczącą.
Wicehrabia zrozumiał ją, spiął konia ostrogami, i zniknął w zaroślach.
Tejże chwili usłyszano naszczekiwanie zbliżającej się sfory psów; w końcu alei pojawił się dzik, za nim tuż psy, na końcu zaś, podobny do piekielnego strzelca, Karol IX-ty bez kapelusza, trąbiąc w róg ze wszystkich sił; za królem pomykało trzech czy czterech dojeżdżaczów.
Tavannes znikł.
— Król!... — zawołał książę d’Alençon.
I rzucił się w ślad za nim.
Henryk, uspokojony obecnością swoich przyjaciół, dał im znak, żeby się nie oddalali; sam zaś zbliżył się do dam.
— Cóż tam?... — zapytała Małgorzata, zbliżywszy się do niego na kilka kroków.
— Nic pani — odpowiedział Henryk — polujemy na dzika.
— I to już wszystko?
— Tak: wiatr od wczorajszego poranku wieje z przeciwnej strony, lecz zdaje mi się, że ja to nawet przepowiedziałem.
— Zmiana wiatru jest niekorzystną dla polowania; nieprawdaż, panie?... — zapytała Małgorzata.
— W rzeczy samej — odpowiedział Henryk — niszczy czasami wszystkie rozporządzenia, a w takim razie trzeba znowu obmyślać nowy plan.
W tej chwili szczekanie psów dało się słyszeć bardzo blizko. Natychmiast każdy strzelec zajął swoje stanowisko, wytężył wzrok i nadstawił ucha.
Prawie zaraz ukazał się dzik, i zamiast rzucić się w las, pobiegł drogą, prosto do miejsca, gdzie się znajdowały damy, dworzanie i myśliwi, którzy opuścili polowanie.
Tuż za nim pędziło ze czterdzieści co najsilniejszych psów; za psami zaś, o dwadzieścia zaledwie kroków, doganiał król Karol, z gołą, głową, bez płaszcza, w ubraniu podartem od cierni, z zakrwawioną twarzą i rękoma.
Towarzyszyło mu tylko dwóch dojeżdżaczy.
Król przestał dąć w róg dlatego tylko, ażeby głosem zachęcić psy; lecz po chwili znowu zaczął trąbić. Cały świat znikł mu z przed oczu. Gdyby mu był teraz upadł koń, byłby zawołał jak Ryszard III: „Moja korona za jednego konia!”
Lecz koń zdawał się być tak zapalonym jak i jeździec; nogi jego zaledwie dotykały ziemi, a nozdrza zionęły ogniem.
Dzik, psy, król, zniknęli jak widziadła.
— Hallali! Hallali! — wrzasnął król, przejeżdżając obok, i znowu poniósł swój róg do ust krwią zbroczonych.
O kilka kroków od niego, przemknęli się książę d’Alençon i dwóch dojeżdżaczy; konie innych ustały.
Wszyscy rzucili się za nimi, gdyż było widocznem, że dzik gotów się zatrzymać.
W istocie, nie upłynęło i dziesięć minut, a dzik opuścił ścieżkę po której biegł i rzucił się w las, lecz znalazłszy się wkrótce w miejscu otwarłem i drzewami nie zarosłem, oparł się o kamień i zwrócił łeb na psy.
Na krzyk Karola wszyscy się zbiegli.
Nastąpiła teraz najinteresowniejsza chwila polowania. Zwierzę postanowiło widać bronić się rozpacznie. Psy, rozdrażnione przeszło trzygodzinnem uganianiem, rzuciły się nań z zajadłością, podżeganą jeszcze krzykami i przekleństwami króla.
Wszyscy myśliwi stanęli w okrąg: król cokolwiek na przodzie, a za nim książę d’Alençon, uzbrojony rusznicą i Henryk, mający tylko przy sobie prosty nóż myśliwski.
Książę d’Alençon porwał rusznicę i zapalił lont. Henryk spróbował, czy nóż z łatwością wyjmuje się z pochwy.
Co do księcia Gwizyusza, ten, gardząc temi wszystkiemi myśliwskiemi zabawkami, stał opodal ze swoją świtą.
Po stronie, przeciwnej utworzyła się druga grupa z dam.
Wszyscy myśliwi w pełnem niespokojności oczekiwaniu zwrócili oczy na zwierza.
Na boku stał dojeżdżacz, ledwo mogący utrzymać parę królewskich brytanów, odzianych w kolczugi; psy te, wyjąc, wyrywały się ustawicznie, tak dalece, że o mało nie pękły łańcuchy, i chciały rzucić się na dzika.
Dzik bronił się zajadle. Napadło nań razem ze czterdzieści psów, wydzierając mu z pokrytej krwią skóry jeżącą się sierść; lecz dzik, za każdem uderzeniem kłami, wyrzucał nacierającego psa na dziesięć stóp w powietrze, a ten, spadając z rozprutym brzuchem, rzucał się nań nanowo. Karol, z rozrzuconym włosem, pałającym wzrokiem, rozwartemi nozdrzami, pochyliwszy się aż na szyję swego spotniałego rumaka, trąbił jak wściekły.
Po upływie niecałych dziesięciu minut, dwudziestu psów już było zabitych.
— Brytanów! — wrzasnął Karol — brytanów!
Na ten głos, dojeżdżacz spuścił ze smyczy dwóch brytanów, które rzuciły się w sam środek utarczki, przewracając, niszcząc po drodze wszystko, co napotykały; potem, zbliżywszy się do dzika, każdy z nich porwał go za jedno ucho.
Dzik zgrzytnął zębami z bólu i wściekłości.
— Bravo, Duredent! bravo, Risque-tout! — krzyczał Karol. — Huzia go! huzia go! oszczepu! oszczepu!
— Czy nie chcesz, Najjaśniejszy panie, mej rusznicy? — zapytał książę d’Alençon.
— Nie chcę, nic! — zawołał król. — Co mi za przyjemność! Czyż się czuje, jak kula wchodzi w ciało; oszczep, to co innego. Oszczepu! oszczepu!
Natychmiast podano królowi oszczep, hartowany w ogniu, z obsadzoną w żelazo rękojeścią.
— Bracie mój, strzeż się! — zawołała Małgorzata.
— Dalejże! dalejże! — wołała księżna de Nevers. — Weź go tylko dobrze na cel, Najjaśniejszy panie!
— Bądź spokojna, księżno — rzekł Karol.
I wzniósłszy oszczep, rzucił się na dzika. Ten, przytrzymywany od psów, nie mógł uniknąć ciosu. Jednak, na widok błyszczącego żelaza, usunął się w bok, broń zaś mająca mu przebić pierś, ześliznęła się po łopatce i skruszyła o kamień, na którym zwierz się był oparł.
— Na szatana! — zawołał król. — Chybiłem... Podać mi oszczep!
I cofnąwszy się nieco, odrzucił o dziesięć kroków broń już nieużyteczną.
Dojeżdżacz pośpieszył podać mu drugi.
Lecz, w tejże chwili, dzik, jakby przewidując swój przyszły los i chcąc go uniknąć, zdołał nareszcie po kilkokrotnych usiłowaniach uwolnić od psów pokaleczone uszy, i z krwią zaszłemi oczyma, z najeżoną sierścią, ziejąc gorącym oddechem, rzucił się, pochyliwszy łba, na konia Karola IX-go.
Karol był doskonałym myśliwym i przewidział ten napad; ściągnął więc konia, który stanął dęba, lecz ściągany wędzidłem lub też może przestraszony, w tył się przewrócił.
Wszyscy widzowie wydali straszny okrzyk; noga króla zaplątała się w strzemieniu...
— Najjaśniejszy panie, rzuć cugle — zawołał Henryk.
Król rzucił cugle, lewą ręką chwycił siodło a prawą próbował wyciągnąć swój nóż myśliwski; lecz nóż, przyciśniony ciężarem jego ciała, na żaden sposób nie chciał wyjść z pochwy.
— Dzik! dzik! — zawołał Karol.
— Do mnie, d’Alençon! do mnie!
Koń poczuł wolność, i jakby pojmując niebezpieczeństwo, jakie grozi jego panu, wytężył swoje siły, i powstał na przednie nogi; król tymczasem zwrócił się z wezwaniem do księcia d’Alençon.
Henryk spostrzegł, że Franciszek strasznie zbladł i zaczął celować z rusznicy; lecz kula, zamiast trafić w dzika, znajdującego się o dwa kroki od króla, strzaskała kolano konia, który padł natychmiast.
Tej chwili, dzik rozdarł ryjem but Karola.
— O! — szepnął d’Alençon — zdaje się, że książę Andegaweński jest królem Francyi, a ja królem Polski.
Rzeczywiście, dzik zaczął już szarpać udo Karola... w tem nagle poczuł, że ktoś podnosi go za rękę, potem spostrzegł blask ostrej broni, która zagłębiła się i zniknęła po samą rękojeść pod łopatką zwierza, gdy tymczasem ręka w żelaznej rękawicy, starała się wydobyć nogę Karola, przygniecioną łbem dzika.
Karol, zdoławszy uwolnić nogę, podniósł się z trudnością a widząc, że jest cały oblany krwią, zbladł jak trup.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, wciąż jeszcze klęcząc i utrzymując dzika, porażonego w samo serce — to nic; Wasza królewska mość nie jesteś wcale raniony.
Potem podniósł się, i nóż na bok odrzucił.
Zaraz też padł i dzik, wyrzucając z pyska więcej krwi aniżeli z rany.
Karol, widząc wszystkie twarze pobladłe, przerażony krzykiem trwogi otaczających go myśliwych, ledwie że sam nie upadł około zdychającego zwierza.
Lecz wkrótce przyszedł do siebie, a obróciwszy się do króla Nawarry, ścisnął mu rękę i spojrzał nań wzrokiem, w którym po raz pierwszy od lat dwudziestu czterech, można było wyczytać nieudaną czułość.
— Dziękuję ci, Henrysiu! — rzekł do niego.
— Mój biedny bracie! — zawołał d’Alençon, zbliżając się do Karola.
— A! to ty, d’Alençon — rzekł król. — Cóż, sławny strzelcze, gdzie twoja kula?
— Powinna była spłaszczyć się o dzika — odpowiedział książę.
— E! mój Boże! — zawołał Henryk, z wybornie udanem Zdziwieniem — zobacz, Franciszku, twoja kula strzaskała nogę konia Jego królewskiej mości. To rzecz dziwna!
— Henrysiu! — zapytał król — czy to prawda?
— Być może — odrzekł pomieszany książę — ręka mi strasznie drżała!
— Dobremu strzelcowi rzadko się przytrafia podobny wystrzał — rzekł Karol, marszcząc brwi. Po raz drugi dziękuję ci, Henrysiu. Panowie! — mówił dalej król — wracamy; dosyć tego.
Małgorzata zbliżyła się, ażeby powinszować Henrykowi.
— A! na honor, Margot — rzekł Karol — możesz mu szczerze powinszować, gdyż gdyby nie on, król Francyi nazywałby się Henrykiem III-cim.
— Niestety!.. pani — powiedział Bearneńczyk — książę Andegaweński, który już i tak jest moim nieprzyjacielem, jeszcze mnie bardziej prześladować będzie. Lecz cóż? Każdy robi co może, zapytajcie się d’Alençona...
I, schyliwszy się, wyjął z piersi dzika nóż myśliwski, i zagłębił go dwa lub trzy razy w ziemi, w celu otarcia zeń krwi.


Rozdział XI.
PRZYJAŹŃ BRATNIA.

Ocalając życie Karola IX-go, Henryk uczynił więcej, niż żeby ocalił życie człowieka zwyczajnego; przeszkodził bowiem zmianie monarchów w trzech królestwach.
Jeżeliby Karol IX-ty był zabity, książę Andegaweński zostałby królem Francyi, a książę d’Alençon, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, królem Polski. Co się zaś tyczy Nawarry, ponieważ książę Andegaweński był kochankiem księżnej Kondeuszowej, zapewne więc nawarrska korona nagrodziłaby mężowi grzeczność żony.
W tem wielkiem zamięszaniu, nic nie pozostałoby dla Henryka. Nic więcej, tylkoby sobie zmienił pana, i zamiast Karola IX-go, który go przynajmniej znosił, widziałby wstępującego na francuzki tron, księcia d’Anjou, który mając z Katarzyną, swoją matką, jednę głowę i jedno serce, poprzysiągł mu śmierć, i bezwątpienia dotrzymałby danego słowa.
Wszystkie te myśli naraz stanęły mu w głowie w chwili, kiedy dzik rzucił się na Karola IX-go; widzieliśmy, co było skutkiem tej nagłej jak błyskawica myśli, że z życiem Karola IX-go jest związane jego własne życie.
Karol IX-ty został ocalony przez poświęcenie, źródła którego nie mógł pojąć.
Lecz Małgorzata pojęła wszystko i podziwiała tę szczególną odwagę Henryka, rozjaśniającego się, podobnie do błyskawicy, tylko podczas burzy.
Na nieszczęście, uniknąć władzy księcia d’Anjou, było jeszcze nie dostatecznem; należało samego siebie zrobić królem; należało rozprawić się o Nawarrę z księciem d’Alençon i Kondeuszem; należało nadewszystko opuścić ten dwór, gdzie wszystkie ścieżki wiodły między przepaście; należało przytem opuścić go, pod opieką Francuzkiego księcia.
Henryk, powracając z Bondy, przemyśli wał nad swojem położeniem.
Przybywszy do Luwru, plan jego był już gotów.
Nie przebierając się, cały pokryty krwią i kurzem, udał się do księcia d’Alençon; znalazł go bardzo pomieszanego i przechadzającego się po pokoju wielkiemi krokami.
Spostrzegłszy Henryka, książę zrobił poruszenie.
— Tak — rzekł Henryk, wziąwszy go za obydwie ręce — pojmuję ja wszystko; mój dobry bracie, gniewasz się na mnie za to, że ja pierwszy spostrzegłem, iż twoja kula strzaskała nogę królewskiego konia, zamiast zabić dzika, jak było twoim zamiarem. Lecz cóż robić! Nie mogłem wstrzymać się od wykrzyku pełnego zdumienia. Zresztą, król byłby to spostrzegł i sam, nieprawdaż?
— Bezwątpienia, bezwątpienia — — mruknął d’Alençon. — Lecz ja nie mogę przypisać tego doniesienia niczemu innemu, jak tylko złemu zamiarowi z twej strony; skutkiem tego, jak sam widziałeś, było to, że mój brat Karol podejrzewa mnie o jakieś zamysły.
— Zaraz o tem szczegółowiej pomówimy. Co się zaś tyczy mego dobrego lub złego zamiaru, naumyślnie tu przychodzę, żeby zdać się na twój własny sąd.
— Dobrze!... — rzekł d’Alençon, ze zwykłą ostrożnością — mów, Henryku, słucham cię.
— Kiedy już wszystko powiem ci, Franciszku, zobaczysz zaraz, jakie są moje zamiary; zwierzenie, które ci chcę uczynić, wyłącza wszelki rozsądek, wszelką ostrożność. Skoro ci to opowiem, jednym wyrazem możesz mnie zgubić.
— Cóż to takiego?... — zapytał Franciszek, zaczynając się lękać.
— A jednak — mówił dalej Henryk — długo nie mogłem się zdecydować, żeby ci to powiedzieć, szczególnie zaś po twojej dzisiejszej niedomyślności.
— Prawdziwie, nie pojmuję, co chcesz powiedzieć, Henryku — rzekł zbladły Franciszek.
— Muszę ci oznajmić, mój bracie, że hugonoci zrobili mi niektóre przedstawienia.
— Jeden z nich, pan de Mouy de Saint-Phale, syn mężnego de Mouy’a, zamordowanego przez Maurevela, znasz go...
— Tak.
— Przyszedł więc do mnie, z narażeniem własnego życia, na to tylko, ażeby mi dowieść, iż jestem w niewoli.
— A! i jakąż dałeś mu odpowiedź?
— Mój bracie, wiesz, że szczerze kocham Karola, który mi ocalił życie, i że królowa Katarzyna stała się dla mnie matką. Wszystkie więc jego ofiary odrzuciłem.
— A jakież-to były ofiary?
— Hugonoci chcą przywrócić Nawarski tron; ponieważ zaś tron ten, dziedzicznie mnie się przynależy, więc mi go ofiarowali.
— Tak; i pan de Mouy, zamiast przychylnej odpowiedzi, otrzymał zrzeczenie?
— Formalne... Lecz potem — mówił dalej Henryk.
— Pożałowałeś tego, mój bracie?... — przerwał d’Alençon.
— Nie; zauważyłem tylko, jeżeli się nie mylę, że pan de Mouy, nie zadowolony ze mnie, udał się do kogo innego.
— Do kogóż?... — zapytał żywo Franciszek.
— Nic nie wiem. Być może, że do księcia Kondeusza.
— Tak, to prawdopodobne — rzekł książę.
— Zresztą — odparł Henryk — mam nieomylny środek poznania, kogo sobie wybrał za naczelnika.
Franciszek zsiniał.
— Lecz hugonoci podzielili się między sobą — mówił dalej Henryk — a de Mouy, pomimo odwagi i prawości, jest przedstawicielem tylko połowy stronnictwa. Druga więc połowa, którą jednak pogardzać nie należy, nie straciła nadziei wyniesienia na tron Henryka Nawarskiego, który, nie zdecydowawszy się za pierwszym razem, może się namyśleć później.
— Tak sądzisz?
— O! codzień, coraz bardziej utwierdzam się — w tem mniemaniu. Oddział rycerzy, który się do nas na polowaniu przyłączył, czy wiesz z jakich on ludzi się składał?
— Z nawróconej szlachty.
— Czyś poznał dowódcę tego oddziału, robiącego mi znaki?
— A jakże; to wicehrabia Tureniusz.
— Czyś pojął, czego odemnie chcieli?
— Zrozumiałem; proponowali ci abyś uciekł.
— Widać więc — rzekł Henryk do niespokojnego Franciszka — że jest druga, silna nawet partya, która chce czego innego niż pan de Mouy. Dla otrzymania pomyślnego skutku, należałoby połączyć oba te stronnictwa: Tureniusza i de Mouya. Spisek postępuje; wojska są wyznaczone; czekają tylko na sygnał. W tak ważnem położeniu, które wymaga z mej strony szybkiego rozwiązania, chwieję się pomiędzy dwoma postanowieniami, nad któremi przyszedłem naradzić się z tobą, jak z przyjacielem.
— Powiedz lepiej, jak z bratem.
— Tak, jak z bratem — dorzucił Henryk.
— Mów więc, słucham cię.
— Najprzód, muszę ci przedstawić, mój kochany Franciszku, stan mojej duszy. We mnie niema ani chęci, ani żądzy wyniesienia, ani żadnych zdolności; jestem po prostu biednym, spokojnym i bojaźliwym wiejskim szlachcicem; trudy spiskowego, w moich ochach, nie dadzą wynagrodzić się nawet prawie pewną perspektywą tronu.
— A! mój bracie — rzekł Franciszek — sam się krzywdzisz. Nie wierzę temu co mówisz.
— A jednak jest to prawdą, mój bracie — odpowiedział Henryk — prawdą tak dalece, że gdybym miał prawdziwego przyjaciela, zrzekłbym się na jego korzyść tej władzy, którą mi chce ofiarować zajmująca się mną partya; lecz — dodał z westchnieniem — nie mam wcale przyjaciela takiego.
— Być może, że masz. Mylisz się tylko, bezwątpienia.
— Nie, na honor nie!... — powiedział Henryk. — Oprócz ciebie, mój bracie, nie widzę nikogo, coby był do mnie przywiązanym. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy o wszystkiem uwiadomię króla. Nie wymienię nikogo; nie przytoczę ani kraju, ani daty; lecz uprzedzę go o katastrofie.
— Wielki Boże!... — zawołał d’Alençon, nie mogąc pohamować swej trwogi. — Co mówisz?.. Ty, jedyna nadzieja swego stronnictwa od czasu śmierci admirała; ty, nawrócony hugonot, źle nawrócony (tak przynajmniej można sądzić), ty podniesiesz nóż na swoich braci! Henryku! Henryku! Czy wiesz, że czyniąc to, gotujesz wszystkim kalwinistom drugą noc świętego Bartłomieja? Czy wiesz, że Katarzyna oczekuje tylko sposobności, ażeby wygubić tych wszystkich, co pozostali przy życiu?
I książę, że drżeniem, z twarzą, na którą wystąpiły czerwone i sine plamy, ściskał rękę Henryka, jakby go błagając, ażeby wyrzekł się tego zgubnego zamiaru.
— Jakto!... — rzekł Henryk, z wyborną prostodusznością. — Sądzisz Franciszku, że to pociągnie za sobą tyle nieszczęść? Mając słowo króla, zdaje mi się jednak, że można być spokojnym co do innych.
— Słowo króla Karola IX-go... E! czyż go nie miał admirał! Czyż go nie miał Teligny? Czyż nie miałeś go sam? O! Henryku, ja ci mówię, że jeśli to zrobisz, zgubisz ich wszystkich; nietylko ich, ale nawet tych, co byli z nimi w bezpośrednich lub pośrednich stosunkach.
Henryk jakby się namyślał przez chwilę.
— Gdybym był jaką znakomity przy dworze osobą — powiedział — postąpiłbym inaczej Franciszku, na miejscu Francuzkiego księcia królewskiej krwi, rzeczywistego następcy korony...
Franciszek ironicznie pokręcił głową.
— Cóżbyś uczynił na mojem miejscu?... — zapytał.
— Na twojem miejscu, mój bracie — odpowiedział Henryk — stanąłbym na czele całego spisku. Imię moje i moja powaga, byłyby rękojmią mego sumienia i życia spiskowych; ja zaś odniósłbym korzyść, najprzód dla siebie a potem może i dla króla. Bez tego, przedsięwzięcie ich może sprowadzić na Francyę największe nieszczęście.
D’Alençon słuchał tych wyrazów z radością, która rozjaśniła jego oblicze.
— Czy sądzisz — rzekł — że środek ten jest możliwym, i że nas wybawi od wszystkich nieszczęść przez ciebie przewidzianych?
— Tak sądzę — odpowiedział Henryk. — — Hugonoci lubią, cię: twoja powierzchowność skromna, twoje wysokie położenie, nakoniec przychylność, jaką, im zawsze okazywałeś, wszystko to pobudza ich do ofiarowania ci usług.
— Lecz partya jest podzielona. Twoi nie zechcą być moimi?
— Obowiązuję się zjednać ich dla ciebie za pomocą dwóch środków.
— A to jakich
— Najprzód, zaufaniem jakie we mnie naczelnicy pokładają; następnie, obawą, że Wasza książęca mość znając ich z nazwiska.
— Lecz któż mi ich wymieni?
— Ja!
— I uczynisz to?
— Słuchaj, Franciszku: mówiłem ci już, że tylko ciebie tutaj lubię... być może, że pochodzi to ztąd, iż jesteś tak jak i ja prześladowany; żona moja również bardzo do ciebie jest przywiązaną.
Franciszek zaczerwienił się z zadowolenia.
— Wierz mi, mój bracie — mówił dalej Henryk — weź tę sprawę na siebie, i panuj nad Nawarrą; i bylebyś mi tylko zostawił u stołu miejsce i jaki piękny las, w którym mógłbym polować, będę szczęśliwym.
— Panować nad Nawarrą — rzekł książę — lecz jeżeli...
— Jeśli księcia Andegaweńskiego obiorą królem Polskim, nieprawdaż? Kończę myśl twoję.
Franciszek spojrzał na Henryka z pewną obawą.
— Posłuchaj, Franciszku — mówił dalej Henryk — ponieważ niczego nie możesz uniknąć, wnioskuję więc jedynie na podstawie tej hypotezy: jeżeli książę Andegaweński zostanie obrany królem Polskim, i jeżeli nasz brat Karol, czego Boże uchowaj! umrze — od Pau do Paryża jest tylko dwieście mil, gdy tymczasem z Paryża do Krakowa jest czterysta; pośpieszysz więc tutaj, ażeby otrzymać tron dziedziczny, właśnie w tym czasie, kiedy król Polski dowie się dopiero o śmierci brata.
Wtedy, jeśli będziesz ze mnie zadowolony, Franciszku, dasz mi królestwo Nawarry, które odtąd będzie tylko kwiatkiem w twej koronie; tym sposobem, gotów jestem je przyjąć.
A to jedynie może ci się przytrafić najgorszego, że pozostaniesz tam, i zostaniesz założycielem nowej dynastyi, żyjąc ze mną i moją żoną; tutaj zaś, czemże jesteś? biednym prześladowanym księciem, trzecim z rzędu królewskim synem, niewolnikiem dwóch starszych, których jeden kaprys, może cię wtrącić do Bastylli.
— Tak, tak — rzekł Franciszek — ja sam to czuję, tak nawet głęboko, że, doprawdy, nie pojmuję dla czego wyrzekłeś się planu, któryś mi podał. Czyż już tutaj nic nie bije?
I książę d’Alençon przyłożył rękę do serca brata.
— Bywają ciężary — odpowiedział Henryk — jakie dla niektórych rąk są nie do uniesienia. Podobnego ciężaru nie chcę podnosić, obawa znużenia niszczy we mnie chęć wszelką.
— Więc, Henryku, naprawdę się zrzekasz?
— Powiedziałem to de Mouy’owi i tobie powtarzam...
— Lecz w takich okolicznościach, kochany bracie — rzekł d’Ąlençon — nie przestaje się na słowach, trzeba dowodu.
Henryk odetchnął, jak zapaśnik, który czuje, że się jego przeciwnik cofa.
— Dowód będziesz miał dziś wieczór: o dziewiątej godzinie, lista dowódców i plan całego przedsięwzięcia, wręczone ci zostaną.
Franciszek uścisnął Henryka za rękę.
Na tę właśnie chwilę weszła Katarzyna, jak zwykle, bez uprzedzenia swej obecności. — Razem? — powiedziała z uśmiechem. — Jacy z was dobrzy bracia!
— Spodziewam się — rzekł Henryk z najzimniejszą krwią, gdy tymczasem książę d’Alençon bladł ze strachu.
Potem cofnął się kilka kroków w tył, ażeby dać Katarzynie możność pomówienia z synem.
Królowa-matka wyjęła wtedy z woreczka bogatą spinkę.
— Spinkę tę dostałam z Florencyi — powiedziała ona — daję ci ją, Franciszku, ażebyś ją nosił u szpady.
Potem, dorzuciła pół-głosem:
— Jeżeli dzisiejszego wieczoru usłyszysz w pokoju Henryka, twego dobrego brata, jaki szelest, nie ruszaj się z miejsca.
Franciszek uścisnął rękę matki i rzeki:
— Czy pozwolisz mi, matko, pokazać mu ten śliczny podarunek?...
— Lepiej będzie, gdy mu go podarujesz w mojem i swojem imieniu; podobną spinkę zamówiłam już dla niego.
— Słyszysz, Henryku — rzekł Franciszek — moja matka przyniosła mi tę oto spinkę, która jest dla mnie tem droższą, że mi ją pozwoliła podarować tobie.
Henryk unosił się nad pięknością spinki, i rozpłynął się w podziękowaniach.
Kiedy jego uniesienia nieco się uspokoiły, Katarzyna rzekła:
— Mój synu, jestem trochę słaba i położę się do łóżka; brat twój, Karol, jest osłabiony upadkiem i już spoczywa. Tego więc wieczora nie będziemy wieczerzali w gronie familijnem, lecz każdy u siebie. Ah!.. Henryku, zapomniałam podziękować ci: ocaliłeś króla i swego brata, będziesz za to wynagrodzony.
— Już jestem wynagrodzony, pani — odpowiedział Henryk, skłoniwszy się.
— Przez uczucie spełnionego obowiązku — odparła Katarzyna — tego jeszcze nie dosyć. Wierz mi, że ja i Karol postaramy się o to, ażeby hojnie spłacić dług, zaciągnięty u ciebie.
— Wszystko, co będzie pochodziło od ciebie, pani, lub też od mego dobrego brata,