Krokodyl (Dostojewski, 1922)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krokodyl, zdarzenie niezwykłe |
Podtytuł | czyli zajście w pasażu |
Pochodzenie | Cudza żona i mąż pod łóżkiem |
Wydawca | Ludowe Spółdzielcze Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowego Spółdzielczego Tow. Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Sydir Twerdochlib |
Tytuł orygin. | Крокодил (Необыкновенное событие, или Пассаж в Пассаже) |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
As tli vu Lambert?
Trzynastego stycznia, roku pańskiego sześćdziesiętego piątego, w stuleciu dziewiętnastem, o godzinie pół do pierwszej popołudniu, Helena Iwanówna, małżonka Iwana Maciejowicza, mego wysoce wykształconego przyjaciela, kolegi biurowego i po części dalekiego kuzyna, wyraziła życzenie zobaczenia krokodyla, którego pokazywano za uiszczeniem wstępu w znanym pasażu w Petersburgu. Mając już w kieszeni bilet kolejowy do wyjazdu za granicę (nie tyle z powodu choroby, ile w zamiarze zwiedzenia Europy), a wskutek tego uważając się już za korzystającego z urzędowego urlopu i oczywiście, czując się zupełnie wolnym tego rana, Iwan Maciejowicz nie tylko nie stawiał przeszkód nieprzezwyciężonemu zachceniu swej żony, ale nawet i sam zapałał wielką ciekawością. „Cudowna myśl, — rzekł zadowolony, — obejrzymy krokodyla! Wybierając się do Europy, nieźle będzie zaznajomić się jeszcze tu na miejscu z zamieszkującymi ją krajowcami“, — i z temi słowy, ująwszy żonę pod ramię, natychmiast wybrał się z nią do pasażu. Ja zaś, wedle swego zwyczaju, przyłączyłem się do nich — w charakterze przyjaciela domu. Nigdy jeszcze nie widziałem Iwana Maciejowicza w tak pogodnym nastroju duchowym, jak tego pamiętnego dla mnie rana, — dowód to, że nigdy nie wiemy naprzód, co nas czeka! Wszedłszy do pasażu, Iwan Maciejowicz zaczął się natychmiast zachwycać wspaniałością jego architektury, a zbliżywszy się do lokalu, w którym wystawiono na pokaz świeżo przywiezionego do stolicy potwora, sam zapragnął zapłacić za mnie tytułem wstępu 25 kopiejek właścicielowi krokodyla, — co przedtem nigdy mu się nie zdarzało. Wszedłszy do niezbyt wielkiej sali, zauważyliśmy, że znajdują się w niej, oprócz krokodyla, także papugi, typu zagranicznych kakadu, a nadto grupa małp w osobnej klatce we framudze. Przy samem zaś wejściu, pod lewą ścian< stało ogromne blaszane naczynie w po — staci jakoby olbrzymiej wanny, nakryte grubą siatką żelazną, a na dnie jego było trochę wody. W tej płytkiej kałuży leżał ogromny krokodyl, zupełnie nieruchomo, jak z drewna, widocznie pozbawiony wszystkich swych właściwości z powodu naszego surowego i niegościnnego dla obcokrajowców klimatu. Potwór ten nikogo z nas zrazu szczególnie nie zaciekawił.
— A więc to jest krokodyl! — rzekła Helena Iwanówna głosem rozczarowanym i pełnym ubolewania, — a ja myślałam, że on... jest inny.
Najprawdopodobniej sądziła, że krokodyl zwykle jest brylantowy.
Gospodarz, właściciel krokodyla, Niemiec, przystąpił ku nam, patrząc na nas z nadzwyczajną dumą.
— Ma słuszność, — szepnął do mnie Iwan Maciejowicz, — bo wie, że on jeden w całej Rosji prezentuje teraz krokodyla.
Tę zupełnie niedorzeczną uwagę także przypisuję temu niezmiernie pogodnemu nastrojowi, który opanował Iwana Maciejowicza, kiedyindziej bardzo zawistnego.
— Zdaje mi się, że pański krokodyl jest nieżywy, — znowu ozwała się Helena Iwanówna, zaintrygowana widoczną u Niemca pewnością siebie i z miłym uśmiechem zwracając się ku niemu, by udobruchać tego grubjanina, — manewr, tak właściwy kobietom.
— O nie, pani, — odpowiedział on łamaną rosyj szczyzną, i natychmiast, podniósłszy siatkę nad naczyniem do połowy, jął trącać głowę krokodyla swą laską.
Wtedy chytry potwór, by dać znak życia, zlekka ruszył łapami i ogonem, wzniósł paszczę i wydał coś podobnego do przeciągłego sapnięcia.
— No, nie gniewaj się, Karlchen! — pieszczotliwie rzekł Niemiec, mile podrażniony w swem samolubstwie.
— Co to za wstrętny krokodyl! Przestraszył mnie nawet, — zaszczebiotała Helena Iwanówna z jeszcze większą kokieterją, — teraz będzie mi się śnił po nocach.
— Ale on pani nie ukąsi we śnie, — podchwycił Niemiec z gestem światowca i sam pierwszy zaczął się śmiać ze swych żartobliwych słów, ale z nas nikt mu nie odpowiedział.
— Pójdźmy, Siemionie Siemionyczu, — mówiła dalej Helena Iwanówna, zwracając się wyłącznie do mnie — pójdźmy raczej obejrzeć małpy, ja okropnie lubię małpy; to takie miłe stworzonka, a krokodyl jest straszny.
— O nie bój się, moja droga! — zawołał w ślad za nami Iwan Maciejowicz, z przyjemnością udając walecznego przed swoją małżonką. — Ten senny mieszkaniec państwa Faraonów nie jest niebezpieczny, — i pozostał przy krokodylu. Co więcej, zdjąwszy rękawiczkę, zaczął łaskotać nią krokodyla w nos, pragnąc jak się przyznał później, zmusić go do ponownego sapnięcia.
Gospodarz zaś pośpieszył za Heleną Iwanówną, z kurtuazji dla kobiety, w stronę klatki z małpami.
W ten sposób wszystko szło ładnie i składnie i niczego niespodziewanego przewidzieć nie można było. Helena Iwanówna wprost zachwycona była małpami i, zda się, cała im się oddała. Nie mogła się powstrzymać od okrzyków zadowolenia, ciągle zwracając się do mnie, jakgdyby nie chcąc wcale zwracać uwagi na gospodarza i zaśmiewała się z odkrytego przez siebie podobieństwa tych małp ogoniastych do jej bliskich znajomych i przyjaciół. Wpadłem i ja w wesołość, bo podobieństwo było niewątpliwe. Niemiec, właściciel, nie wiedział, czy ma się śmiać, czy też nie, i dlatego wkońcu całkiem się zachmurzył. I oto w tej samej chwili nagle straszny, rzec nawet można, niesamowity krzyk wstrząsnął powietrzem sali. Nie wiedząc, co się stało, zrazu zastygłem na miejscu; lecz widząc, że krzyczy już także i Helena Iwanówna, szybko się odwróciłem i — cóż zobaczyłemI Zobaczyłem, o Boże! — zobaczyłem w straszliwej paszczy krokodyla nieszczęsnego — Iwana Maciejowicza, schwytanego nią wpoprzek tułowia, podniesionego już poziomo w powietrze, i rozpaczliwie wywijającego w niem nogami. Następnie jedno okamgnienie i przyjaciej mój znikł całkiem. Opiszę to jednak szczegółowo, bo przez cały czas stałem bez ruchu i zdołałem zaobserwować cały przebieg tego, rozgrywającego się w moich oczach zdarzenia, z taką uwagą i ciekawością, jakiej nigdy przedtem nie pamiętam.. — Bo też, myślałem w tej niezapomnianej chwili, — coby to było, gdyby tak zamiast Iwanowi Maciejowiczowi, mnie samemu się to przytrafiło, coby to była za nieprzyjemność dla mnie! Ale do rzeczy. Krokodyl zaczął od tego, że obróciwszy biednego Iwana Maciejowicza, usiłującego wyskoczyć i czepiającego się rękami brzegów krokodylej wanny, znowu wciągnął go w siebie, już wyżej pasa Następnie, ponownie odżygnąwszy, łyknął raz i raz jeszcze. W ten sposób Iwan Maciejowicz stopniowo znikał w naszych oczach. Wkońcu łyknąwszy po raz ostatni, krokodyl wpakował w siebie całego mego, wysoce wykształconego przyjaciela i tym razem już do ostatka. Na powierzchni krokodyla można było zauważyć, jak przesuwał się po jego wnętrznościach Iwan Maciejowicz w całej swej postaci. Co do mnie, to teraz znowu ja gotów byłem wszcząć krzyk, gdy wtem los raz jeszcze zapragnął poigrać z nami swym nieprawdopodnym kaprysem: krokodyl z natężeniem, prawdopodobnie dusząc się z powodu ogromu połkniętego przez siebie przedmiotu, znowu rozwarł swoją straszliwą gardziel i z niej w postaci ostatniego odżygu, nagle na jedną sekundę wyskoczyła głowa Iwana Maciejowicza z rozpaczliwym wyrazem twarzy, przyczem jego okulary momentalnie spadły mu z nosa na dno blaszanego naczynia. Zdawało się, że ta zrozpaczona głowa dlatego tylko wyskoczyła, by raz jeszcze rzucić ostatnie spojrzenie na całe otoczenie i w myśli pożegnać się ze wszystkiemi przyjemnościami świata doczesnego. Lecz nie zdołała niestety urzeczywistnić swego zamiaru: krokodyl znowu zebrał siły, łyknął i głowa momentalnie znikła, tym razem już na wieki. To pojawienie się i zniknięcie żywej jeszcze głowy ludzkiej było tak okropne, równocześnie jednak — z powodu szybkości incydentu, zupełnie zresztą nieprzewidzianego, czy też w następstwie spadnięcia z nosa okularów — miało w sobie coś tak śmiesznego, że nagle i zupełnie niespodzianie, ja sam parsknąłem śmiechem; ale spostrzegłszy się, że śmiać się w takiej chwili zwłaszcza mnie, w charakterze przyjaciela domu, jest nieprzyzwoitością — natychmiast zwróciłem się do Heleny Iwanówny i rzekłem ze współczuciem:
— Teraz to już naszemu Iwanowi Maciejowiczowi — kaput!
Nie mogę nawet i myśleć o tem, by wyrazić, do jakiego stopnia doszło wzruszenie Heleny Iwanówny w ciągu całego tego zajścia. Zrazu, po pierwszym krzyku, jakgdyby zamarła na miejscu i patrzyła na tę nagłą awanturę z widoczną obojętnością, lecz i z niezwykle wytrzeszczonemi oczami; później nagle rozjęczała się rozdzierającemi biadaniami, ale ja złapałem ją za ręce. W tej chwili także i gospodarz, początkowo również skamie niały z przerażenia, nagle uderzył dłonią w dłoń i zawołał, patrząc na niebo:
— O, mój krokodyl, o, mein allerliebster Karlchen! Mutter, Mutter, Mutter!
Na ten krzyk otworzyły się tylne drzwi i pojawiła się mutter, w czepku, czerwona, sędziwa, rozczochrana, i z piskiem rzuciła się do swego szwaba.
Zaczęła się istna sodoma-gomora: Helena Iwanówna wykrzykiwała jak szalona jedno tylko słowo: „wsporotj, wsporotj![1] I miotała się od gospodarza do mutter, a od mutter do gospodarza, widocznie błagając ich — w chwilowem zapamiętaniu, by oboje kogoś i za coś rozpruli czy też wysiekli rózgami. Gospodarz zaś i mutter na nikogo z nas nie zwracali uwagi: oboje wyli jak cielęta koło krokodyla.
— On przepadla, on siejczas bendzie pękła, bo on połknęła ganc czynownik! — krzyczał gospodarz.
— Unser Karlchen, unser allerliebster Karlchen wird sterben! — wyła gospodyni.
— My oba teraz sirota i bez chlib! — wtórował gospodarz.
— Wsporotj, wsporotj, wsporotj! — jęczała Helena Iwanówna, uczepiwszy się Niemca za poły surduta.
— On droczyła krokodyl, — poco wasz mąż droczyła krokodyl! — krzyczał ze swej strony, opędzając się Niemiec, — wy bendziecie płacić, jeżeli Karlchen bendzie pękła, — das war mein Sohn, das war mein einziger Sohn! Wyznaję, że byłem wprost oburzony, widząc taki egoizm przybłędy-Niemca i brak serca u jego rozczochra nej mutter; niemniej jednak nieustannie powtarzane wołania Heleny Iwanówny: „wsporotj, wsporotj!“ większy jeszcze budziły we mnie niepokój i pochłonęły wkońcu całą mą uwagę tak, że się nawet przeraziłem... Powiem zawczasu — że te dziwne okrzyki zrozumiałem jakoś zupełnie na opak: zdawało mi się, że Helena Iwanówna straciła na chwilę rozum, niemniej jednak, pragnąc zemsty za zgubę swego drogiego Iwana Maciejowicza, proponowała jako należną sobie satysfakcję ukaranie krokodyla w ten sposób, by go porządnie wysiec rózgami. A tymczasem ona miała na myśli zupełnie coś innego. Oglądając się lękliwie na drzwi, zacząłem równocześnie błagać Helenę Iwanównę, by się uspokoiła, a przedewszystkjem, by nie używała podejrzanego słowa: „wsporotj!“ Bo życzenie takie, objaw wstecznictwa, tu, w samem sercu pasażu i oświeconej społeczności, o dwa kroki od tej samej sali, w której może wr tej samej chwili słynny Ławrow miał publiczny odczyt, — nietylko było niemożliwością, ale nawet wprost było nie do pomyślenia i każdej chwili narazić nas mogło na wygwizdanie ze strony oświeconych i na karykatury niejakiego Stiepanowa. Ku swojemu przerażeniu przekonałem się żaraz, że przezorne obawy moje były zupełnie słuszne; nagle bowiem rozwarła się zasłona, oddzielająca salę krokodylą od przedpokoju przy wejściu, gdzie zbierano ćwierćrublówki, i oto na progu pojawiła się postać z wąsami, brodą i czapką furażką w ręku, mocno pochylona górną częścią ciała naprzód, bardzo starannie jednak usiłująca utrzymać swe nogi za progiem sali krokodylej, by mieć prawo nie zapłacić wstępu.
— Tak wsteczne życzenie, pani, — rzekł nieznajomy, starając się nie przewrócić i nie wpaść do nas, lecz utrzymać się za progiem, — wcale nie przynosi zaszczytu dojrzałości pani i tłumaczyć je należy brakiem fosforu w pani móżdżku. Zostanie pani wkrótce wygwizdana w kronice postępu i w naszych satyrycznych pismach...
Lecz nie dokończył: gospodarz bowiem, spostrzegłszy się z przerażeniem, że w sali krokodylej znajduje się ktoś, kto za to nie zapłacił, wściekły rzucił się na nieznajomego postępowca i pięściami zwalił go w szyję. Na chwilę obaj zniknęli nam z oczu za zasłoną i wtedy dopiero domyśliłem się wkońcu, że cała chryja powstała bez powodu; Helena Iwanówna, jak się pokazało, była zupełnie niewinna, ona wcale nie miała zamiaru, — jak to już wyżej zaznaczyłem, — poddawać krokodyla wstecznej i poniżającej karze chłosty, lecz poprostu chciała, by mu tylko rozpruto nożem brzuch i tym sposobem oswobodzono Iwana Maciejowicza z jego wnętrzności.
— Was? Wy chciala, coby mój krokodyla umarła!? — zakrzyczał znowu gospodarz, — nie, to niechaj mąż wasza najpierw umierała, a potem krokodyla! Mein Vater pokazał krokodyl, mein Grossvater pokazał krokodyl, mein Sohn bendzie pokazał krokodyl i ja bendzie pokazał krokodyl! Alle bendo pokazał krokodyl. Ja ganc Europa znajomy, a wy nieznajomy ganc Europa i mnie musić płacić sztraf.
— Ja, ja! — pomagała złośliwa Niemka. — My was nie puścić bez sztraf, jeszli Karlchen bendzie penkla!
— Bezprzedmiotową jest rzeczą wszczynać teraz kłótnie, — wmięszałem się wreszcie sam, pragnąc skłonić Helenę Iwanównę do powrotu do domu, — bo nasz drogi Iwan Maciejowicz najprawdopodobniej przebywa teraz już gdzieś w zaświatach.
— Przyjacielu! — rozległ się w tej chwili zupełnie niespodzianie głos Iwana Maciejowicza, który nas wszystkich ogromnie zdziwił, — przyjacielu, sądzę, że należy działać wprost przez inspekcję policji, bo Niemiec bez jej pomocy nie zrozumie prawdy.
Słowa te wypowiedziane twardo, z naciskiem, będące dowodem niezwykłej przytomności umysłu, z początku do tego stopnia nas zdziwiły, żeśmy wszyscy wierzyć nie chcieli własnym uszom, ale, rozumie się, podbiegliśmy natychmiast do ogromnej wanny z krokodylem i zarówno z pewnego rodzaju nabożnością, jak i z niedowierzaniem słuchaliśmy nieszczęsnego więźnia. Głos jego był zgłuszony, cienki, a nawet piskliwy i dochodził do nas jakoby ze znacznej odległości. Coś podobnego, jak kiedy żartowniś niektóry, wyszedłszy do drugiego pokoju i zasłoniwszy usta zwykłym jaśkiem zaczyna wołać, chcąc przedstawić pozostałej w pierwszym pokoju publiczności, jak to nawołują się dwaj chłopi na dalekiem pustkowiu, lub też ponad głęboki jar pomiędzy sobą, — co miałem przyjemność nieraz słyszeć u mych znajomych podczas zabaw towarzyskich.
— Iwanie Maciejowiczu, mężu mój, a więc ty żyjesz! — zawołała Helena Iwanówna.
— Żyję i zdrów jestem, — odpowiedział Iwan Maciejowicz, i, dzięki Bogu, połknięty zostałem bez najmniejszego uszczerbku. Niepokoi mnie jedynie to, jak się będzie zapatrywała na ten epizod władza, bo otrzymawszy paszport za granicę, trafiłem w krokodyla, co nawet nie jest zbyt mądre.
— Ależ, mój drogi, nie troszcz się o mądrość; przedewszystkiem trzeba cię jakoś stamtąd wydłubać, — przerwała Helena Iwanówna.
— Dłubać! — wrzasnął gospodarz, — ja nie dam dłubać krokodyl. Teraz publika bendzie bardzo dużo przychodził, a ja bendzie fufzig kopiejek brał, i Karlchen przestanie penknąć.
— Gott sei Dank! — westchnęła gospodyni z ulgą.
— On ma rację, — spokojnie zauważył Iwan Maciejowicz, — ekonomiczna zasada przedewszystkiem
— Przyjacielu! — krzyknąłem, — ja natychmiast lecę do władz i wniosę zażalenie, bo przeczuwam, że my sami tutaj niczego nie wskóramy.
— Ja także tak myślę, — potaknął Iwan Maciejowicz, lecz bez ekonomicznego odszkodowania trudno byłoby w naszem stuleciu przesilenia w handlu i przemyśle za darmo rozpruć brzuch krokodylowi, a równocześnie nasuwa się nieuniknione pytanie: ile zażąda właściciel za swego krokodyla? A oprócz tego pytania jeszcze drugie: kto zapłaci? Bo ty wiesz, że ja środków nie posiadam...
— Może na conto pensji, — zauważyłem nieśmiało, lecz gospodarz natychmiast mi przerwał:
— Ja nie sprzedawać krokodyl, ja trzy tysionce sprzedawać krokodyl! ja cztery tysionce sprzedawać krokodyl! Teraz publika bendzie dużo chodził. Ja pienć tysiency sprzedawać krokodyl.
Słowem, nieznośnie się rozzuchwalał; chęć zysku i brzydka zachłanność szkaradnie błyszczały w jego oczach.
— A więc jadę! — krzyknąłem rozgoryczony.
— I ja! Ja także! Pojadę do samego Andrzeja Osipycza, wzruszę go swemi łzami, — rozżaliła się Helena Iwanówna.
— Nie czyń tego, żono, — przerwał jej Iwan Maciejowicz śpiesznie, bo dawno już trapiła go zazdrość o swą żonę, jeśli szło o Andrzeja Osipycza, i wiedział o tem, że żona chętnie pojedzie popłakać przed inteligentnym człowiekiem, bo ze łzami bardzo jej było do twarzy. — A tobie także, przyjacielu, nie radzę, — ciągnął dalej pod moim adresem, — niema poco jechać tak łapu-capu; mógłby jeszcze z tego wyniknąć skandal. Jedz ty raczej dzisiaj, tak niby na wizytę, do Timofjeja Siemionycza; człek to starej daty i ograniczony, ale solidny, a przedewszystkiem otwarty. Kłaniaj mu się odemnie i opisz mu wszystkie okoliczności tego zajścia. A ponieważ jestem mu winien tytułem ostatniej przegranej w labeta siedem rubli, więc oddaj mu je przy tej nadarzonej sposobności: zmiękczy to serce tego surowego starca. W każdym razie rada jego może nam się przydać jako wskazówka, co dalej czynić należy. A teraz odprowadź do domu Helenę Iwanównę... Uspokój się, żono, — ciągnął dalej, — zmęczyły mnie wszystkie te krzyki i babskie narzekania i pragnę trochę zasnąć. Jest tu przecie ciepło i miękko, chociaż nie miałem jeszcze czasu rozejrzeć się w tem niespodziewanem swojem schronisku...
— Rozejrzeć się! A czy ci tam jest dość jasno? — zawołała Helena Iwanówna ucieszona.
— Otacza mnie ciemna noc, — odpowiedział biedny więzień, — mogę jednak macać, i że tak powiem rozglądać się rękami... Żegnaj więc, bądź spokojna i nie odmawiaj sobie rozrywek. Do jutra! Ty zaś, Siemionie, przyjdź do mnie wieczorem i zawiąż sobie węzełek, żebyś nie zapomniał, bo należysz do ludzi roztargnionych...
Wyznaję, że rad byłem już odejść, bo byłem tem wszystkiem znużony i dość znudzony. Ująwszy śpiesznie pod ramię Helenę Iwanównę, rozżaloną, ale też jeszcze bardziej uroczą ze wzruszenia, czem prędzej wyprowadziłem ją z krokodylej komnaty.
— Wieczorem przy wstępie znowu dwadzieścia pięć kopiejek! — krzyknął w ślad za nami gospodarz.
— O Boże, cóż to za chciwiec! — rzekła Helena Iwanówna, przeglądając się w każdem zwierciadle w przejściu przez pasaż i widocznie uświadamiając sobie, że wyładniała jeszcze bardziej.
— Ekonomiczna zasada, — odpowiedziałem z lekką irytacją i szczycąc się swą towarzyszką wobec przechodniów.
— Ekonomiczna zasada... — powtórzyła Helena Iwanówna swym sympatycznym głosikiem — nie zrozumiałam ani krzty, co właściwie mówił Iwan Maciejowicz o tej wstrętnej ekonomicznej zasadzie.
— Zaraz to pani wyjaśnię, — odpowiedziałem i zacząłem opowiadać o pomyślnych rezultatach przyciągnięcia obcych kapitałów do naszej ojczyzny, o czem czytałem jeszcze rano w „Petersburskich Izwjestjach“ i w „Gołosie“!
— Jakie to wszystko dziwne!. — przerwała mi po pewnym czasie, — przestanże pan nareszcie, szkaradniku; co za bzdurstwa pan plecie... Powiedz — piękna jestem? — Pani jest cudowna, to za mało piękna! — odpowiedziałem, korzystając ze sposobności, by jej powiedzieć komplement.
— Podchlebca! — rzekła zadowolona ze siebie. — Biedny Iwan Maciejowicz, — dodała po chwili, kokieteryjnie odrzuciwszy głowę trochę na bok, — doprawdy żal mi go. Ach Boże! — krzyknęła nagle, — powiedz mi pan, jakże on tam dzisiaj będzie jadł i... i... i jak on będzie... jeśli mu czegoś będzie potrzeba?
— Zagadnienie nieprzewidziane, — odpowiedziałem również stroskany.
I rzeczywiście nie przychodziło mi to na myśl; widać kobiety praktyczniejsze są od nas, mężczyzn, przy przemyślaniu zadań życia! — Biedaczek! Jakże on się wpakował... i żadnych tam niema rozrywek i ciemno do tego... Jak mi przykro, że nie posiadam żadnej iego fotografji... A zatem jestem czemś w rodzaju wdowy, — dodała z powabnym uśmiechem, widoęznie zainteresowana swą nową sytuacją, — hm!... a jednak żal mi go!...
Krótko mówiąc — były to wyrazy zupełnie zrozumiałej i naturalnej żałoby młodej i zajmującej żony po utraconym mężu. Przyprowadziłem ją wkóńcu do domu, uspokoiłem i posiliwszy się wraz z nią obiadem, po filiżance aromatycznej czarnej kawy, wybrałem się o szóstej godzinie do Timofjeja Siemionycza, licząc na to, że o tej porze wszyscy żonaci ludzie, posiadający określone zajęcia, siedzą lub też leżą w domu.
Napisawszy ten pierwszy rozdział w stylu przystosowanym do opowiedzianego zdarzenia, mam zamiar użyć w dalszym ciągu sposobu opowiadania, może nie tak podniosłego, lecz za to bardziej naturalnego, o czerń, zawczasu czytelnika zawiadamiam.
Szanowny Timefjej Siemionycz powitał mnie jakoś skwapliwie i jakgdyby trochę zmięszany. Zaprowadził mnie do swego ciasnego gabinetu i starannie zamknął drzwi: „by dzieci nam nie przeszkadzały“, rzekł z widocznym niepokojem. Potem prosił mnie usiąść koło biurka, sam usiadł na fotelu, ogarnął się połami swego starego, watowanego szlafroka i przybrał na każdy wypadek jakiś oficjalny, a nawet prawie surowy wyraz twarzy, jakkolwiek nie był ani moim naczelnikiem, ani Iwana Maciejowicza, lecz uważaliśmy go dotychczas za zwykłego kolegę biurowego, a nawet znajomego.
— Przedewszystkiem. — rozpoczął, — proszę wziąć pod uwagę, że ja nie jestem władzą, lecz jestem zupełnie tak samo człowiekiem podwładnym, jak pan i Iwan Maciejowicz.. Jestem człowiekiem postronnym i nie mam zamiaru do niczego się wtrącać.
Zdziwiło mnie to, że on widocznie wszystko już wie. Nie bacząc na to, opowiedziałem mu na nowo całą historję ze wszystkiemi szczegółami. Mówiłem nawet z gorliwością i wzruszeniem, bo spełniałem w tej chwili obowiązek prawdziwego przyjaciela. Wysłuchał mnie bez szczególnego zdziwienia, ale z nieukrywaną nieufnością.
— Trzeba panu wiedzieć, — rzekł wysłuchawszy, — że ja zawsze przypuszczałem, iż jemu niechybnie si-ę to przytrafi.
— Dlaczego, Timofjeju Siemionyczu, przecie wypadek ten, sam w sobie, bardzo jest niezwykły i rzadki...
— Zgoda, ale Iwan Maciejowicz przez cały czas trwania swej służby właśnie miał skłonność do osiągnięcia takiego rezultatu. Był prędki i zarozumiały. Nosił się zawsze z tym „postępem“ i rozmaitemi ideami, a oto widzi pan teraz, dokąd ten postęp prowadzi!
— Ależ to jest najniezwyklejszy wypadek i nie można go żadną miarą uważać za regułę ogólną dla wszystkich postępowców...
— Nie, tak jest istotnie. Widzi pan, pochodzi to z nadmiernego wykształcenia, proszę mi wierzyć. Bo ludzie nadmiernie wykształceni pchają nos wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie nikt o nich nie pyta. Zresztą, może pan wie lepiej odemnie, — dodał jakgdyby obrażony. — Ja nie jestem człowiekiem nadmiernie wykształconym, jestem stary; zacząłem skromnie jako dziecię pułku i obchodziłem tego roku pięćdziesięcioletni jubileusz swej służby.
— Przepraszam najmocniej, pan daruje, Timofjeju Siemionyczu. Przeciwnie, Iwan Maciejowicz żądny jest pańskiej światłej rady, pańskiej wskazówki, co czynić należy. A nawet prosi o nią ze łzami w oczach, że tak powiem.
— „Ze łzami w oczach“. Hm! No, są to łzy krokodyle i można im śmiało nie wierzyć. Niech mi pan powie, co jego ciągnęło za granicę? I za jakie pieniądze? Przecie on nie posiada na to środków.
— Za uskładane, Timofjeju Siemionyczu, z ostatniej premji, — odpowiedziałem żałośnie. — Wszystkiego na trzy miesiące śię wybierał, — do Szwajcarji... do tej ot czyzny Wilhelma Tella.
— Wilhelma Tella? Hm!
— A do Neapolu chciał zjechać z wiosną. Pragnął obejrzeć muzeum, zapoznać się z tamtejszemi obyczajami, zaznajomić się z fauną...
— Hm! Z fauną? A mnie się zdaje, że kierowała nim poprostu pyszałkowatość. Co za fauna? Fauna! Czy to my nie mamy własnej fauny? Posiadamy zwierzyńce, muzea, wielbłądy. Niedźwiedzie bytują pod samym Petersburgiem. To też i osiadł on sam w krokodylu...
— Timofjeju Siemionyczu, zlituj się pan, człowieka spotkało nieszczęście, człowiek udaje się do pana jak do przyjaciela, jak do ojca, prosi o radę, a pan — czyni mu wyrzuty... Niechże pan okaże współczucie bodaj nieszczęśliwej Helenie Iwanównie!
— Mówi pan o jego żonie? Interesująca to kobietka, — odparł Timofjej Siemionycz, a serce jego widocznie zmiękło. Z apetytem wzniósł szczyptę tabaki do swego nosa. — Subtelna to osóbka. A jaka pulchna! Główkę to zawsze tak na boczek przekrzywia, na boczek... Bardzo miła. Andrzej Osipycz przedwczoraj jeszcze wspominał o niej.
— Wspominał?
— Tak, wspominał, i to bardzo pochlebnie. „Biust,, powiada, spojrzenie, fryzura... Cukierek, powiada, a nie niewiastka’ i zaraz się zaśmiał. Pan Andrzej Osipycz jest młodym jeszcze człowiekiem. —. Timofjej Siemionycz kichnął donośnie. — A tymczasem jakąże karierę toruje sobie ten młody człowiek...
— Ale tu idzie o co innego, Timofjeju Siemionyczu!
— Oczywiście, oczywiście.
— Więc jakże będzie, Timofjeju Siemionyczu?
— A cóż ja mogę zrobić?
— Niechże pan poradzi, nie poskąpi swych wskazówek, jako człek doświadczony, krewny prawie! Co przedsiębrać należy? Czy iść do władzy, czy też...
— Do władzy? Absolutnie nie, — Spiesznie odpowiedział Timofjej Siemionycz. — Jeśli pan. życzy. sobie mojej rady, to sądzę, że przedewszystkiem należy sprawę tę zatuszować i działać, że tak powiem, w charakterze osoby prywatnej. Wypadek jest podejrzany i niebywały.
Główna rzecz, że niebywały, dotychczas bezprzykładny, a przy tem źle świadczący... Dlatego wskazana jest przedewszystkiem ostrożność... Niech sobie już tam poleży. Trzeba. wyczekać, wyczekać...
— Jakże tu można wyczekiwać, Timofjeju Siemionyczu? A co będzie, jeśli on się tam zadusi?
— Czemużby się miał zadusić? Przecie, o ile mi się zdaje, opowiadałeś pan, że on się. tam urządził prawie z komfortem? Opowiedziałem wszystko jeszcze raz. Timofjej Siemionycz zamyślił się.
— Hm! — zaczął znowu mówić, obracając tabakierkę w rękach, — sądzę, że to nawet dobrze, jeśli poleży sobie tam przez jakiś czas, zamiast gdzieś za granicą. Niech się podczas tego odpoczynku zastanowi głębiej; rozumie się, dusić się nie powinien i dlatego powinien przedsiębrać, odpowiednie środki celem ochrony swego zdrowia: no, wystrzegać się kaszlu i tak dalej...
A co się tyczy Niemca, to wedle mego osobistego przekonania, racja i prawo są po jego stronie i nawet o wiele bardziej, jak po stronie drugiej, bo to w jego krokodyla wieziono bez pozwolenia, a nie on wlazł w. krokodyla Iwana Maciejowicza, który, o ile pamiętam, nawet nie miał własnego krokodyla. No, a ponieważ krokodyl stanowi własność prywatną, więc nie można go rozciąć bez odszkodowania.
— Jeśli jednak idzie o ocalenie człowieczeństwa, Timofjeju Siemionyczu?
— No, to jest już rzeczą policji i do niej też w takim razie należy się odnieść...
— Przecie Iwan Maciejowicz może być potrzebny u nas. Mogą go zażądać.
— Co? Iwan Maciejowicz może być u nas potrzebny? He-he! A w dodatku, przecie on ma urlop, a zatem my możemy w ogólności go ignorowaćx-a on niech sobie tam zwiedza kraje Europy. Inna rzecz, jeśli on nie jawi się w oznaczonym terminie, no, wtedy, to zapytamy o niego, wdrożymy dochodzenia...
— Trzy miesiące! Timofjeju Siemionyczu, zlituj się pan!
— Sam sobie winien. Bo czy go kto tam gwałtem wsunął może? W takim razie, proszę, to chyba trzebaby dla niego nająć rządową niańkę, a to nie jest wcale przewidziane w budżecie. A co najgłówniejsza, to to, że krokodyl stanowi własność prywatną, a więc wchodzi tu już w grę tak zwana zasada ekonomiczna. A zasada ekonomiczna przedewszystkiem. Onegdaj podczas kolacji u Łukasza Andreiicza pan Ignatij Prokoficz mówił o tem bardzo trafnie: „Nam, powiada, potrzebny jest przemysł; przemysł, powiada, znajduje się obecnie u nas w zupełnym upadku. Trzeba pomyśleć o jego sanacji. Trzeba powołać do życia kapitał, a więc i stan średni, to znaczy, burżuazję. A ponieważ u nas kapitalizm nie istnieje, więc musi się przyciągnąć kapitały z zagranicy. Należy przedewszystkiem dać koncesję zagranicznym spółkom akcyjnym na wykupienie ziem naszych, całemi gubernjami. Własność ludowa — to trucizna, to ruina! Upadd przez nią zarówno przemysł, jak i rolnictwo. Trzeba, by towarzystwa zagraniczne wykupiły, jeśli możliwe, całą naszą ziemię, — stopniowo, — a następnie trzeba dzielić, dzielić, dzielić na możliwie małe działki, i sprzedawać je na własność prywatną. Lub też nawet nie sprzedawać, tylko oddawać w dzierżawę. Gdy już cała ziemia rosyjska będzie w rękach koncesjonowanych towarzystw zagranicznych, wtedy można wyznaczyć dowolne czynsze za wydzierżawienie. W konsekwencji mużyk będzie pracował w trójnasób, już choćby tylko dla chleba powszedniego, i można go będzie w każdej chwili wypędzić! To znaczy, będzie on to czuł,. stanie się pokorniejszym, uległym i w trójnasób będzie pracował. A teraz, w obecnych stosunkach, w gminach ludowych, co mu tam! Wie, że mimo wszystko z głodu nie umrze, więc się leniwi i zapija. A tak, to i monetę zyskamy i kapitały się rozrosną i burżuazja powstanie. Oto i angielska polityczno-literacka gazeta.
„Times“, omawiając nasze finanse, skonstatowała onegdaj, że finanse nasze właśnie dlatego nie wzrastają, bo brak nam stanu średniego, wielkich trzosów, a proletarjat nie chce pracować...“ Tak trafnie mówił Ignatij Prokoficz. Znakomity teoretyk. Mówił, że‘przedłoży władzom swój projekt reform, a następnie ogłosi go w „Izwiestjach“. To nie są żadne poezje a la Iwan Maciejowicz.
— A cóż z Iwanem Maciejowiczem? — (powróciłem do mego przyjaciela).
— Właśnie do tego zmierzam, — odparł. — Przecie my sami staramy się obecnie o pozyskanie kapitałów — zagranicznych dla naszej ojczyzny, a oto niech pan sam rozważy: wszak sam tylko kapitał przyjezdnego właściciela krokodyla podwoi się przez Iwana Maciejowicza, a my zamiast otoczyć swą protekcją obcego przybysza, zagranicznego kapitalistę, przeciwnie — staramy się jego kapitałowi zakładowemu rozpruć brzuch. A czy tak być powinno? Mojem zdaniem, Iwan Maciejowicz, jeśliby był prawdziwym synem swej ojczyzny, to powinien się cieszyć i szczycić tem, że podwoił sobą wartość zagranicznego krokodyla, podwoił, a może nawet i potroił. Pożyteczna to rzecz dla przyciągnięcia zagranicznego kapitału. Uda się jednemu, patrzysz, wnet oto i drugi z krokodylem przyjedzie, a trzeci to odrazu dwa lub trzy przywiezie, a wokoło nich kapitały grupują się i grupują. Wtedy i burżuazja nasza powstanie! Trzeba stworzyć dogodne warunki.
— Miejże litość, Timofjeju Siemionyczu! — zawołałem, — wszak pan żąda od biednego Iwana Maciejowicza prawie nadludzkiego samozaparcia!
— Ja niczego nie żądam. I przedewszystkiem proszę, — jak już i poprzednio prosiłem, — mieć to na uwadze, że ja nie jestem władzą, ergo od nikogo niczego żądać nie mogę. Jako syn ojczyzny mówię, to jest mówię nie jako „Syn Ojczyzny", lecz poprostu, jako syn ojczyzny mówię. I pytam znowu, kto jemu kazał leźć do wnętrza krokodyla? Człowiek solidny, piastujący urząd, żyjący w Iegalnem małżeństwie, i nagie — taki krok! Czyż to się godzi?
— Ależ krok ten zdarzył się zupełnie niespodzianie.
— A któż to wie napewno? A przytem z jakichże sum ma się zapłacić właścicielowi krokodyla, niech mi pan powie?
— Może zaliczkując na jego pensję, Timofjeju Siemionyczu?
— A pensja na to wystarczy?
— Nie wystarczy, niestety, — odpowiedziałem ze smutkiem. — Ten Niemiec z początku się przestraszył, że krokodyl jego pęknie, a potem, gdy się przekonał, że wszystko dobrze się układa, zaczął się robić ważnym i ucieszył się, że może cenę podwoić.
— Potroić, w czwórnasób podnieść! Publiczność teraz przypłynie, a tacy właściciele krokodyli, to naród bardzo przemyślny. A w dodatku wszyscy mięsożercy posiadają skłonność do ekscentrycznych rozrywek i dlatego, powtarzam, przedewszystkiem niechaj Iwan Macie jowicz zachowuje incognito, niech się nie śpieszy. Niechaj sobie wszyscy nawet wiedzą, że on się znajduje w krokodylu, niech jednak nikt o tem nie wie oficjalnie. Co do tego, to Iwan Maciejowicz znajduje — się nawet w bardzo sprzyjających okolicznościach, bo uważa się go za przebywającego za granicą. Ktoś bąknie, że on jest w krokodylu, lecz my mu nie damy wiary. Już to można będzie tak urządzić. Główna rzecz — niech czeka; bo i poco ma się śpieszyć?
— No, a jeśli..
— Bądź pan spokojny, jest on silnej konstytucji fizycznej..
— No, a potem, skoro już wyczeka swoje?
— No, nie będę ukrywał przed panem, że wypadek to krańcowo kazuistyczny. Trudno się zorjentować, a co najgłówniejsza, przeszkadza tutaj to, że dotychczas jest to coś zupełnie bezprzykładnego. Jeśliby u nas zaistniałbył kiedykolwiek przedtem podobny przykład, to jeszcze możnaby siak-tak nim się pokierować. A tak, jakże tu powziąć decyzję? Trzebaby się dłużej zastanowić i sprawa musi potrwać.
Szczęśliwa myśl błysnęła mi w głowie.
— A czy nie możnaby tak urządzić, — ozwałem się, — że skoro już wyrokiem losu musi on przebywać we wnętrznościach potwora, a z woli Opatrzności pozostanie przy życiu, to czy nie mógłby on wnieść podania, by mu ten czas zaliczono do służby?
— Hm!... chyba jako bezpłatny urlop...
— Nie, czy nie możnaby urlopu tego uważać właśnie za płatny?
— Na jakiejże podstawie?
— Jako urlopowanego w charakterze odkomenderowanego na ekspedycję...
— Jaką i dokąd?
— No, do wnętrzności, do wnętrzności krokodylich...
powiedzmy, celem przeprowadzenia badań, celem zaznajomienia się na miejscu z faktami. Rzecz to nowa, naturalnie, ale zgodna z duchem postępu i równocześnie wykaże troskę rządu o oświatę mas...
Timofjej Siemionycz zamyślił się.
— Odkomenderować osobnego urzędnika, — rzekł wkońcu, — do wnętrzności krokodyla ze szczególnemi poleceniami, — jeśli idzie o moje zdanie osobiste, — byłoby to nadużyciem. W budżecie państwa coś takiego nie jest przewidziane. Zresztą, jakież to szczególne polecenia do tych okolic możnaby mu wydać?
— No, powiedzmy dla gruntownego zbadania natury tam na miejscu, w samym środku życia. Obecnie wszędzie wybiły się na pierwsze miejsce nauki przyrodnicze, botanika... Więc on by tam żył i przysyłał komunikaty... No, naprzykład, o trawieniu jadła albo poprostu o zwyczajach i obyczajach. Celem zebrania faktycznego materjału.
— To znaczy, dla statystyki, to ma pan na myśli.
W tem to już ja nie jestem specjalistą ani filozofem. Powiada pan: fakty, — my i bez tego zawaleni jesteśmy faktami i nie wiemy, co z niemi począć. A w dodatku ta statystyka to rzecz niebezpieczna...
— Czemuż to?
— Niebezpieczna, powtarzam, a przytem zgodzi się pan ze mną, że on będzie nam komunikował o faktach, że tak powiem, leżąc na boku, a czyż można pełnić obowiązki służbowe, leżąc na boku? Byłoby to wprowadzeniem nowych i na pewno niebezpiecznych zwyczajów w urzędowaniu; a zresztą, znowu nie posiadamy tu odpowiedniego precedensu. Gdybyśmy posiadali bodaj najmniejszą tradycję w tym kierunku, to proszę bardzo, sądzę, że w takim razie możnaby go odkomenderować.
— Ależ bo i żywych krokodyli nie przywożono do nas dotychczas, Timofjeju Siemionyczu.
— Hm! Tak... — I znowu się zamyślił. — Jeśli pan koniecznie chce, to uwaga pańska jest słuszna i mogłaby posłużyć za podstawę do dalszego konstruowania sprawy. Ale musi pan wziąć i to pod uwagę, że jeśli z pojawieniem się żywych krokodyli zaczną przepadać urzędnicy, a następnie na tej zasadzie, że tam jest ciepło i miękko, będą sami masowo starali się o odkomenderowanie ich do tych okolic, a potem leżeć sobie będą na boku... to przyzna pan chyba, żo projekt taki nie jest zbyt rozumny i celowy. W takim razie, proszę, każdyby tam polazł, by za darmo brać pensję.
— W każdym razie niech go pam nie opuści, Timofjeju. Siemionyczu! Aha! Iwan Maciejowicz prosił mnie, bym panu odniósł jego dług honorowy, siedem rubli, przegranych w labeta.
— Ach tak, przegrał do mnie onegdaj u naszego wspólnego znajomego, Nicefora! Pamiętam. Taki był wtedy jeszcze wesoły, stroił żarty i tak... raptem....
Stary był szczerze wzruszony.
— Niechże go pan nie opuści, Timofjeju Siemionyczu,
— Będę się starał. Pomówię od siebie prywatnie, zapytam niby. A zresztą niech się pan dowie, nieoficjalnie, ze swej strony, ile właściwie zgodziłby się wziąć Niemiec za swego krokodyla?
Widać było, że Timofjej Siemionycz się udobruchał.
— Dowiem się z pewnością, — odpowiedziałem, — i natychmiast zgłoszę się do pana ze sprawozdaniem.
— A żona jego... sama teraz? Nudzi się?
— Może ją pan odwiedzi, Timofjeju Siemionyczu.
— Owszem, odwiedzę, chciałem jeszcze onegdaj to zrobić, a oto dobra sposobność się nadarzyła... I co mu strzeliło do głowy z tem oglądaniem krokodyla! A zresztą, jabym i sam chciał go zobaczyć.
— Niechże pan odwiedzi biedaka, Timofjeju Siemionyczu.
— Dobrze, odwiedzę go. Rozumie się, nie chciałbym tym swoim krokiem obudzić w nim nieusprawiedliwionych nadziei. Przyjdę jako osoba prywatna... No, do widzenia; śpieszę się do Nicefora; przyjdzie pan tam?
— Nie, ja idę do więźnia.
— Tak, teraz do więźnia!... E — ech, lekkomyślność i basta!
Pożegnałem się ze starcem. Wszelakie myśli chodziły mi po głowie. Dobry to i poczciwy człowiek, ten Timofjej Siemionycz. i wychodząc od niego, szczerze się radowałem, że obchodzi już pięćdziesięcioletni jubileusz, bo tacy jubilaci są obecnie u nas doprawdy rzadkością. Rozumie się, natychmiast poleciałem do pasażu, by złożyć sprawozdanie ze wszystkiego biednemu Iwanowi Maciejowiczowi. Trapiła mnie też ciekawość, jak on się tam w krokodylu urządził i wogóle, jak można żyć w krokodylu? I czy rzeczywiście można w nim żyć? Czasami mi się, naprawdę, zdawało, że wszystko to jest jakimś snem potwornym, tem bardziej, że miało się tu do czynienia z potworem...
A jednak nie był to sen, lecz najoczywistsza, nie ulegająca żadnej wątpliwości jawa. Gdyby inaczej było, — to czyż opowiadałbym o tem? Oto, co nastąpiło dalej...
Do pasażu doszedłem późno już, około dziewiątej, i do krokodylej sali musiałem wejść tylnemi drzwiami, bo Niemiec zamknął wejście od frontu, tym razem wcześniej jak zwykle. Chodził on szerokiemi krokami, — był u siebie w domu, — w jakimś zatłuszczonym, starym surducie i był jeszcze bardziej zadowolony ze siebie, niż rano. Widać było, że niczego się już nie boi i że „publika dużo chodził“. Mutter wyszła trochę, później, oczywiście w tej myśli, by uważać na mnie. Niemiec często szeptem rozmawiał z nią o czemś. Mimo, że widowisko było już zamknięte, kazał mi zapłacić 25 kopjejek tytułem wstępu.
Co za zbyteczna skrupulatność!
— Pan bendzie kaszdy raz płacić, publika bendzie rubel płacić, a pan fünf und zwanzig kopjejek, bo pan dobry pszyjaciel od pański dobry pszyjaciel, a ja szanuje pszyjaciel...
— A żyje? Czy żyje jeszcze mój wysoce wykształcony przyjaciel? — głośno zawołałem, podchodząc do krokodyla i spodziewając się, że słowa moje zdaleka jeszcze dotrą do Iwana Maciejowicza i połechtają mile jego samolubstwo.
— Żyję i zdrów jestem, — odpowiedział mi, jakgdyby skądś zdaleka lub z pod łóżka, chociaż stałem obok niego, — żyję i zdrów jestem, ale o tem potem... Powiedz mi, co i jak?
Jakby rozmyślnie nie dosłyszawszy zapytania, jąłem gorliwie i skwapliwie sam go wypytywać: jak mu tam, co się z nim dzieje, jak jest w krokodylu i wogóle co się tam znajduje we wnętrzu potwora? Wymagała tego i przyjaźń między nami i zwykła przyzwoitość. Lecz on przerwał mi kapryśnie i ze złością.
— Pytam, co i jak? — zakrzyczał, komenderując mną, jak zwykle, swym piskliwym głosem, który tym razem budził niezwykłą odrazę.
Opowiedziałem mu całą swą rozmowę z Timofjejem Siemionyczem szczegółowo, do ostatniej kropki. Opowiadając, starałem się dać wyraz swemu oburzeniu.
— Starzec ma słuszność, — zdecydował Iwan Maciejowicz tonem ostrym, jak to czynił zazwyczaj podczas swych rozmów ze mną. — Lubię ludzi praktycznych, a nie cierpię sentymentalnych dziam. Gotów jednak jestem przyznać, że i twoja myśl co do odkomenderowania mnie tutaj, nie jest całkiem niedorzeczna. Istotnie, mogę zakomunikować wiele rzeczy ważnych dla nauki i co się tyczy stosunków obyczajowych. Obecnie jednak wszystko bierze nowy i niespodziewany obrót i nie warto troszczyć się o same tylko pobory. Słuchaj uważnie. Ty siedzisz?
— Nie, stoję.
— No, to usiądź sobie gdziekolwiek bądź, choćby na podłodze i słuchaj uważnie.
Zirytowany wziąłem krzesło i ze złością stawiając je, stuknąłem niem o podłogę.
— Słuchaj, — zaczął mówić tonem rozkazującym, — przychodziły tu dzisiaj ogromne tłumy publiczności. Pod wieczór nie wystarczyło miejsca i zjawiła się policja dla utrzymania porządku. O ósmej t. j, wcześniej jak zwykle, gospodarz widział się zmuszonym zamknąć swe widowisko i przerwał przedstawienie, by obliczyć uzyskaną kasę i przygotować się lepiej na jutro. Wiem, że jutro zbierze się tu cały kiermasz. Przypuszczać należy, że całe wykształcone towarzystwo stolicy, świat kobiecy z wyższych sfer, posłowie i ambasadorowie obcych państw, cała palestra i. t p. przesuną się przez tę salę. Ba, co więcej: nazjeżdża się tu mnóstwo ludzi z odległej prowincji, z całej naszej szerokiej, a ciekawej ojczyzny. Rezultat jest ten — że wszystkich oczy na mnie są zwrócone, i choć jestem w ukryciu, ale mam wszędzie pierwszeństwo. Zacznę uczyć głupi tłum. Sam pouczony doświadczeniem, przedstawiać będę w swojej postaci przykład wzniosłości i zarazem pokory wobec losu! Będę, że tak powiem, katedrą, z której zacznę uczyć ludzkość! Same już przyrodniczo-naukowe odkrycia, o których, jako o zaobserwowanych w zamieszkiwanym przez siebie potworze, mogę zakomunikować, — są drogocenne. I dlatego nietylko nie utyskuję na mój wypadek dziś rano, ale spodziewam się nawet, że zrobię najświetniejszą karierę.
— A czy ci się nie sprzykrzy? — zauważyłem uszczypliwie.
Najbardziej rozłościło mnie to, że on prawie zupełnie już zaniechał używania, powszechnie u nas przyjętego wymieniania imienia rozmówcy, jak i patronimikonu, — do tego stopnia wzbił się w pychę, Nie mniej jednak mnie samego to stropiło. „I czemu, czemu właściwie ten lekkomyślny pęcherz tak się nadyma!“ zgrzytałem szeptem do siebie. „Tu płakać należy, a nie drzeć nosa.“
— Nie! — odpowiedział ostro na mą uwagę, — bo teraz dopiero, przejęty wielkiemi ideami, mogę odpoczywając marzyć o polepszeniu losu całej ludzkości. Z krokodyla wyjdzie teraz prawda i światło. Niewątpliwie utworzę nową, własną teorję o nowych stosunkach gospodarczych i dumny z niej będę — czego dotychczas zapracowany w biurze i pogrążony w marnych rozrywkach świata osiągnąć nie mogłem. Wszystko obalę i stanę się nowym Fourier’em. Do rzeczy: czyś oddał Timofjejowi Siemionyczowi siedem rubli?
— Z własnych pieniędzy oddałem, — odpowiedziałem, chcąc zaznaczyć, że zapłaciłem z własnych funduszów.
— Policzymy się, — rzekł tonem wyższości. Spodziewam się podwyżki poborów, bo i komuż mieliby je podwyższyć, jeśli nie mnie? Pożytek ze mnie będzie teraz ogromny. Ale wróćmy do naszych spraw. Cóż żona?
— Ty, zdaje mi się, pytasz o Helenę Iwanównę?
— Żona?! — krzyknął tym razem z jakimś piskiem.
Cóż było robić! Pokornie, znowu jednak zgrzytając zębami, opowiedziałem, w jakim nastroju zostawiłem Helenę Iwanównę. Lecz on nawet nie dosłuchał do końca.
— Co do niej, mam osobne widoki, — zaczął niecierpliwie. — Skoro ja będę znakomitością tutaj, to chcę, by ona była nią tam. Uczeni, poeci, myśliciele, mineralogowie, przybysze z zagranicy, mężowie stanu, po porannej gawędce ze mną, będą przebywali wieczorami na przyjęciach w jej salonie. Przyjęcia te powinny się u niej rozpocząć w przyszłym tygodniu, regularnie każdego dnia wieczorem. Środków na to dostarczy moja podwojona pensja. tembardziej, że przyjęcie powinno się ograniczać do samej herbaty i najętych lokai. i tu i tam będzie mowa o mnie. Dawno pragnąłem, by wszyscy o mnie mówili, lecz nie mogłem tego dopiąć, skrępowany małem znaczeniem i niedostateczną rangą. Obecnie zaś wszystko to osiągnięte zostało jakimś zwykłym sobie krokodylem połknięciem. Każde me słowo będzie uważnie wysłuchiwane, każde wyrażenie będzie przemyślane przez innych, podawane z ust do ust i drukiem. Zmuszę ich wkońcu do powszechnego uznania! Zrozumieją wreszcie, jakim zdolnościom pozwolili zniknąć we wnętrznościach krokodyla.
„Ten człowiek mógł być ministrem spraw zagranicznych i rządzić królestwem“, powiedzą jedni. „I ten człowiek nie stanął na czele jakiegoś obcego królestwa“, powiedzą drudzy. A żona powinna tworzyć pendant do mnie — ja reprezentuję rozum, ona zaś piękno i tworzy niesłychanie miłe zjawisko. „Ona jest cudowna, dlatego też jest jego żoną“, powiedzą jedni. „Ona jest cudowna dlatego, bo jest jego żoną“, poprawiać będą inni. Na każdy wypadek niechaj Helena zaraz jutro kupi sobie Encyklopedję Krajewskiego, by mogła nauczyć się mówić o wszystkiem. A przedewszystkiem niechaj czytuje wstępne artykuły polityczne w „Petersburskich Izwiestjach“, zestawiając je codziennie z „Gołosem“. Przypuszczam, że gospodarz zgodzi się na to, by mnie czasami zanoszono razem z krokodylem do świetnego salonu mojej żony. Będę stał w tem naczyniu na środku wspaniałego salonu i będę sypał bystremi uwagami, które sobie przygotuję jeszcze w godzinach porannych. Mężowi stanu zakomunikuję swe projekty; z poetą mówić będę rymami dla pań będę niewyczerpaną skarbnicą wytwornych żartów i dobrych manier, — a równocześnie wcale nie będę niebezpieczny dla ich mężów. Dla wszystkich innych będę przykładem poddania się losowi i woli Opatrzności. Z żony swojej uczy nię literacki fenomen; wysunę ją naprzód i objaśnię ją wobec publiczności; jako moja żona musi być pełna wspaniałej godności i jeśli posiadamy już naszego rosyjskiego Alfreda de Musset, to z tem większą słusznością nazwą moją żonę rosyjską Eugenją Tours.
Wyznaję otwarcie, że chociaż całe to dzikie gadanie nie było żadną niespodzianką u takiego Iwana Maciejowicza, (taki był zawsze), mimo to przemknęła mi myśl, że on musi mieć teraz gorączkę i bredzi. Był to ten sam zwykły i codzienny Iwan Maciejowicz, ale widziany przez szkło powiększające dwudziestokrotnie.
— Przyjacielu, — zapytałem go, — czy masz nadzieję, że będziesz długo żył? I wogóle powiedz mi: czyś ty zdrów? Jakże ty jadasz, jak sypiasz, jak oddychasz? Jestem twoim przyjacielem, przyznaj, że wypadek bardzo jest niezwykły, a więc i ciekawość moja bardzo zwyczajna.
— Głupia to ciekawość i basta, — odpowiedział sentencjonalnie, — ale ci ją zaspokoję. Pytasz, jak się urządziłem we wnętrznościach potwora? Po pierwsze, krokodyl. ku mojemu zdziwieniu, okazał się zupełnie pustym.
Wnętrze jego składa się jakoby z ogromnego pustego worka zgumelastyki, w rodzaju tych artykułów gumowych, które tak są rozpowszechnione u nas w ulicy Gorochowej, Morskiej i, jeśli się nie mylę, na Wozniesieńskim Prospekcie. W przeciwnym razie, sam pomyśl, jakżebym się mógł w nim pomieścić?
— Czy być może! — zawołałem w zrozumiałem zdziwieniu. — Czy naprawdę krokodyl jest zupełnie pusty?
— Zupełnie — surowo i przekonywająco potwierdził Iwan Maciejowicz. — I najprawdopodobniej urządziło go tak samo prawo natury. Krokodyl rozporządza tylko paszczą, zaopatrzoną w ostre zęby, a jako dodatek do paszczy posiada bardzo długi ogon, — oto i wszystko, cały stan faktyczny. W środku zaś pomiędzy temi dwiema jego kończynami znajduje się przestrzeń pusta, powleczona czemś w rodzaju kauczuku, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, istotnie kauczukiem.
— A żebra, a żołądek, a kiszki, a śledziona, a serce? — przerwałem ze złością.
— Niczego podobnego, zupełnie niczego takiego tu niema i prawdopodobnie nigdy nie było. Wszystko to są głupie fantazje lekkomyślnych podróżników. Ja nadymam obecnie sobą krokodyla, podobnie jak nadymają poduszkę na krzesła dla tych, co cierpią na hemoroidy. Jest on rozciągliwy do nieprawdopodobnych granic. Nawet ty, w charakterze przyjaciela domu, mógłbyś się pomieścić razem ze mną, jeślibyś się odznaczał wielkodusznością, — i wtedy nawet dośćby jeszcze tu było wolnego miejsca. Zamyślam nawet, w ostateczności, zamówić tu Helenę Iwanównę. Zresztą podobne pustopróżne urządzenie krokodyla zupełnie się zgadza z naukami przyrodniczemi, bo przypuśćmy naprzykład, że dane ci jest urządzić nowego krokodyla, — to staniesz przed następującem przyrodniczem zagadnieniem: jaka jest zasadnicza właściwość krokodyla? Odpowiedź jest jasna: połykać ludzi. — Jakiemże teraz urządzeniem można to osiągnąć u krokodyla, by połykał ludzi? Odpowiedź jest jeszcze jaśniejsza: urządziwszy go pustym. Fizyka dawno już ustaliła, że natura nie znosi próżni. Podobnie i wnętrze krokodyla musi być właśnie puste, by nie znosić próżni i w konsekwencji po łykać i napełniać się wszystkiem, co tylko jest pod ręką. Oto jest jedyny rozumny powód, dlaczego wszystkie krokodyle połykają naszych braci. Nie tak się rzecz ma z organizmem człowieka: naprzykład, im bardziej pusta jest głowa ludzka, tem mniej odczuwa żądzę wypełnienia się; jest to jedyny wyjątek z powszechnej reguły. Wszystko to stało mi się teraz jasnem jak na dłoni. Do wszystkiego tego doszedłem własnym rozumem i doświadczeniem, znajdując się, że tak powiem, we wnętrznościach przyrody, w jej retorcie, przysłuchując się biciu jej pulsów. Popiera mnie nawet etymologja, bo sama nazwa krokodyl oznacza żarłoczność. Krokodyl, crocodillo, jest to słowo oczywiście włoskie, współczesne może dawnym egipskim Faraonom, i naturalnie pochodzące od francuskiego źródłosłowu croąuer, co oznacza zjeść, zeżreć i wogóle użyć na jadło. Wszystko to mam zamiar przeczytać — w postaci pierwszej lekcji — publiczności, zebranej w salonie Heleny, gdy mnie tam zaniosą w krokodylu.
— Przyjacielu, czy nie powinienbyś ty wziąć teraz bodaj na przeczyszczenie — zawołałem mimowoli. — „On ma gorączkę, wysoką gorączkę, mówi w gorączce !“ — powtarzałem sam do siebie przerażony.
— Bajdurzysz! — odpowiedział pogardliwie — a przytem jest to w mojem teraźniejszem położeniu zupełnie niepotrzebne. Zresztą, ja po części wiedziałem, że ty zaczniesz mówić o przeczyszczających środkach.
— Ależ przyjacielu, a jakże... jakże ty teraz używasz jadła? Jadłeś ty dzisiaj obiad czy nie?
— Nie, jestem jednak syty i prawdopodobnie od teraz nigdy już jadła używać nie będę. I rzecz to zupełnie zrozumiała: napełniając sobą całe wnętrze krokodyla, czynię go zawsze sytym. Teraz można go kilka lat nie karmić. Z drugiej strony, — on, syty mną, naturalnie udzieli i mnie wszystkich soków żywotnych ze swego ciała; jest to coś w tym rodzaju, jak naprzykład niektóre’ wydelikacone kokietki obkładają siebie i wszystkie swe kształty na noc surowemi kotletami i następnie, wziąwszy rano kąpiel, stają się świeże, jędrne, soczyste i ponętne.
W ten sposób żywiąc sobą krokodyla, ja nawzajem otrzymuję i od niego żywność; czyli, że my wzajem się odżywiamy. Ponieważ jednak nawet i krokodylowi trudno’ jest strawić takiego człowieka jak ja, to naturalnie musi on już przy tem odczuwać pewną ciężkość w żołądku, którego zresztą nie posiada, i oto dlaczego, by nie sprawiać zbytecznych boleści potworowi, ja rzadko przewracam się z boku na bok, i chociażbym mógł się przewrócić, lecz nie uczynię tego z poczucia ludzkości. Jest to niedomoga w mem obecnem położeniu, i w znaczeniu allegorycznem Timofjej Siemionycz ma rację, nazywając mnie legejdą. Ale ja dowiodę, że i wylegując się na boku, — mało powiedziałem, — że tylko wylegując się na boku można sprowadzić przewrót w losach ludzkości. Wszystkie wielkie ideje i kierunki naszych dzienników i czasopism, oczywiście, wykultywowane są przez legejdów; oto dlaczego nazywają ich ideje gabinetowemi, ale splunąć na to, że je tak nazywają! Utworzę teraz cały system specjalny i nie uwierzysz, jak to łatwo! Trzeba tylko odosobnić się, zamknąć się gdzieś w kącie lub chociażby dostać się do krokodyla, zamknąć oczy i natychmiast stworzysz prawdziwy raj dla całej ludzkości. Rano już, gdyście tylko odeszli, natychmiast zacząłem tworzyć i stworzyłem trzy systemy, a obecnie pracuję nad czwartym. Prawda, najpierw trzeba wszystko obalić;. ale z krokodyla tak łatwo jest obalać; co więcej, z krokodyla wszystko to widzi się jakoś jaśniej... Zresztą, w mojem położeniu istnieją jeszcze pewne braki, choć niewielkie; wewnątrz krokodyla jest trochę wilgotnie i wszystko tu pokryte jest jakoby śluzem, prócz tego zanosi trochę gumą, zupełnie tak samo jak od moich zeszłorocznych kaloszy. Oto wszystko, zresztą żadnych braków niema.
— Iwanie Maciejowiczu, — przerwałem, — wszystko to są cuda, w które zaledwie mogę wierzyć. I zali, zali ty zamierzasz przez całe życie nie jeść?
— O jakie głupstwa ty się troszczysz, nieopatrzna, nierozsądna głowo. Ja ci o wielkich ideach prawię, a ty... Dowiedz się zatem, że jestem syty już ze samych tych wielkich idej, rozświetlających noc, która mnie otacza. Zresztą, dobroduszny gospodarz, właściciel potwora, porozumiawszy się ze swą, odznaczającą się dobrem sercem, mutter, postanowił, że będą oboje każdego rana wsuwać przez paszczę krokodyla wygiętą rurkę metalową, w rodzaju piszczałki, przez którą mógłbym wciągać w siebie kawę lub buljon z rozmoczoną w nim bułką. Piszczałka ta zamówiona już została w sąsiedztwie, sądzę jednak, że jest to zbyteczne. Mam przecież nadzieję, że pożyję przynajmniej tysiąc lat, jeśli prawdą jest, że tyle lat żyją krokodyle, o czem, — dobrze, że sobie przypomniałem — przekonaj się zaraz jutro z jakiejkolwiek historii naturalnej i upewnij i mnie, bo mogłem się pomylić, pomięszawszy krokodyla z jakiemś innem zwierzęciem wykopaliskowem. Jedna tylko okoliczność mnie niepokoi: ponieważ jestem ubrany w sukno i mam na nogach buty, to krokodyl, oczywiście, nie może mnie strawić. Nadto — żywy jestem i dlatego opieram się przetrawieniu siebie całą swą wolą, bo rzecz zrozumiała, że nie chcę zamienić się w to, w co zamienia się każda potrawa, bo byłoby to dla mnie bardzo poniżające. Ale obawiam się jednej rzeczy: w ciągu tysiąca lat sukno mego surduta, na nieszczęście rosyjskiego wyrobu, może zbutwieć i wtedy, zostawszy bez odzienia, mimo całe swe niezadowolenie z takiego stanu rzeczy, zacznę, przepraszam cię, przetrawiać się, i chociaż we dnie ja absolutnie nie dopuszczę do tego i na to nie pozwolę, ale w nocy, we śnie, gdy wola od człowieka odlatuje, może mnie spotkać bardzo poniżający los jakiegoś kartofla, placka lub cielęciny. Myśl taka doprowadza mnie do szaleństwa. Już z tego jednego powodu należałoby zmienić przepisy cłowe i zezwolić na import sukien angielskich, które są mocniejsze, a więc i dłuższy będą stawiały opór naturze, na wypadek, jeśli się wpadnie w krokodyla. Przy pierwszej sposobności podzielę się swą myślą z którymś z mężów stanu, a równocześnie i z referentami politycznymi naszych petersburskich dzienników. Niechaj ją wykrzyczą. Spodziewam się, że oni nie tylko w tem jednem zapożyczą się u mnie. Przeczuwam, że każdego rana cały tłum ich, uzbrojony w redakcyjne 25-kopjejkówki, będzie się cisnął wokół mnie, by ułowić myśli moje o wczorajszych telegramach. Krótko mówiąc — przyszłość przedstawia mi się w bardzo różowem świetle.
„Gorączka, gorączka!“ szeptałem do siebie.
— Przyjacielu, a wolność? — przemówiłem, pragnąc w całości poznać jego zdanie. — Przecie ty znajdujesz się, powiedzmy, w ciemnicy, podczas gdy człowiek powinien rozkoszować się wolnością i swobodą.
— Dureń jesteś, — odpowiedział, — tylko ludzie dzicy lubią niezawisłość, ludzie zaś mądrzy lubią porządek, a jeśli niema porządku...
— Iwanie Maciejowiczu, oszczędzaj mnie i zlituj się!
— Milcz i słuchaj! — wrzasnął zły, że mu przerwałem. — Nigdy jeszcze nie szybował duch mój tak, jak teraz. W ścisłem schronisku swojem obawiam się jednego — krytyki literackiej poczytnych czasopism i gwizdania naszych świstków satyrycznych. Lękam się, by lekkomyślni goście, głupcy i zazdrośnicy i wogóie nihiliści, nie wystawili mnie na śmiech. Zarządzę jednak środki ochronne. Niecierpliwie oczekuję jutrzejszych głosów z pośród publiczności, a przedewszystkiem — opinji prasy. O prasie zaraz jutro mnie poinformuj.
— Dobrze, zaraz jutro przyniosę ci cały stos gazet.
— Jutro jeszcze zawcześnie na głosy prasy, bo u nas reporterkę umieszcza się dopiero w cztery dni później. Od dzisiaj jednak przychodź co wieczora przez tylne drzwi od podwórza. Mam zamiar zająć cię jako swego sekretarza. Będziesz mi czytywał dzienniki i czasopisma, ja zaś będę ci dyktował swoje myśli i wydawał zlecenia. Nie zapominaj zwłaszcza o najświeższych depeszach. Każdego dnia żeby mi tu były wszystkie depesze z Europy. No, dość już: ty, zdaje się, chcesz spać. Idź do domu i nie myśl o tem, co ci przed chwilą mówiłem o krytyce: ja się jej wcale nie obawiam, bo ona sama znajduje się w położeniu krytycznem. Trzeba być tyiko mądrym i cnotliwym, a z pewnością staniesz, na piedestale. Jeśli nie będę Sokratesem, to będę Diogenesem, albo raczej i jednym i drugim równocześnie, oto jest moja przyszła rola w świecie.
Tak lekkomyślnie i natrętnie (co prawda, w gorączce) pośpieszył się Iwan Maciejowicz z wypowiedzeniem się przedemną, podobnie, jak to czynią te baby o słabych charakterach, co do których wiadome jest notorycznie, że nie potrafią zachować sekretu. Wszystko też to, co zakomunikował mi o krokodylu, było dla mnie bardzo podejrzane. No, bo czyż to możliwe, żeby krokodyl był zupełnie pusty? Założę się, że on się tylko tak pochwalił z pyszałkowatości, a także, by mnie poniżyć. Prawda, że on chory, a choremu należy wybaczyć; lecz przyznaję się otwarcie, że ja nigdy nie mogłem znieść tego Iwana Maciejowicza. Przez całe życie, od swego dzieciństwa zaczynając, pragnąłem gorąco, i nigdy nie mogłem się uwolnić od jego nieproszonej opieki. Tysiąc razy chcia łem, byśmy sobie nawzajem napluli w twarz raz na zawsze, i każdym razem znowu mnie ciągnęło do niego, jak gdybym ciągle jeszcze miał nadzieję przekonania go o czemś i zemszczenia się na nim. Dziwną rzeczą jest przyjaźń! Pozytywnie mogę powiedzieć, że w dziewięciu dziesiątych byłem jego przyjacielem ze złośliwości. Tym razem jednak pożegnaliśmy się serdecznie.
— Pańska pszyjaciel to bardzo mondra szlowek! — rzekł mi półgłosem Niemiec, zbierając się, by mnie odprowadzić; słuchał on, leżąc przez cały czas, naszej rozmowy.
— A propos, — rzekłem, — żeby nie zapomnieć, — ileby pan wziął za swego krokodyla, w razie, jeśliby zamierzano go kupić u pana?
Iwan Maciejowicz. zasłyszawszy to pytanie, z ciekawością oczekiwał odpowiedzi. Widać było, że nie chciał, by Niemiec mało zażądał; w każdym razie, przy mojem zapytaniu chrząknął jakoś osobliwie.
Niemiec zrazu nie chciał wcale słyszeć o niczem, a nawet się rozgniewał.
— Nikt nie śmie zakupić mój własny krokodyl! — krzyknął wściekły i poczerwieniał jak rak. — Ja nie chciala sprzedać mój krokodyl! Ja miljon talary nie weźmie za krokodyl. Ja sto trzydzieści talary dzisiaj brała od publika, a jutro dziesieńć tysioncy zebrała, a potem sto tysioncy kaszdy dzień zebrała. Ja nie chciala sprzedać.
Iwan Maciejowicz aż zachichotał z zadowolenia.
Pohamowawszy się, z zimną krwią i rozważnie, — spełniałem bowiem obowiązek prawdziwego przyjaciela, — odpowiedziałem zwarjowanemu Niemcowi, że rachuby jego niezupełnie są usprawiedliwione, że jeśli on każdego dnia będzie zbierał po sto tysięcy, to w ciągu czterech dni przejdzie tędy cały Petersburg i potem nie będzie już od kogo dalej zbierać, że panem życia i śmierci jest Bóg, że krokodyl może pęknąć, a Iwan Maciejowicz zachorować i umrzeć i t. d. i t. d.
Niemiec zamyślił się.
— Ja bendzie jemu krople z apteka dawał, — rzekł po namyśle, — i pański przyjaciel nie bendzie umrzeć.
— Krople kroplami, — rzekłem, — ale niech pan uwzględni i to, że i proces sądowy grozi. Żona Iwana Maciejowicza może w drodze ustawowej zażądać swojego prawowitego małżonka. Pan pragnie się wzbogacić, a czy zamierza pan wyznaczyć bodaj jaką taką pensję Helenie Iwanównie?
— Nie, ja nie zamierza! — stanowczo i surowo odpowiedział Niemiec.
— Nie, my nie zamierza! — potwierdziła wprost ze złością mutter.
— A więc, czy nie lepiejby było panu wziąć zaraz teraz, bodaj cokolwiek razem, może i umiarkowaną sumę, ale pewną i solidną, niż liczyć na niepewne? Uważam za swój obowiązek dodać, że zapytuję ze samej tylko głupiej ciekawości.
Niemiec wziął mutter i oddalił się z nią, celem nara dzenia się, w kąt, gdzie stała klatka z największą i najwstrętniejszą małpą z całej kolekcji.
— Zobaczysz, co ci — odpowie! — rzekł do mnie Iwan Maciejowicz.
Co się mnie tyczy, to w tej chwili pałałem żądzą przedewszystkiem zbicia dotkliwie Niemca, powtóre zbicia jeszcze bardziej jego mutter, a po trzecie zbicia najbardziej i najdotkliwiej samego Iwana Maciejowicza za bezgraniczne jego samolubstwo. Ale wszystko to nic nie znaczyło w porównaniu z odpowiedzią chciwego Niemca.
Po naradzie ze swą mutter, zażądał on za swego krokodyla pięćdziesiąt tysięcy rubli w biletach ostatniej pożyczki wewnętrznej z loterją, kamienicy w ulicy Goro chowej i w niej własnej apteki i w dodatku stanowiska rosyjskiego pułkownika.
— Widzisz, — trjumfująco zawołał Iwan Maciejowicz, — ja ci mówiłem! Z wyjątkiem ostatniego niedorzecznego żądania, by go zrobić pułkownikiem — ma zupełną słuszność, bo doskonale pojmuje obecną wartość pokazywanego przez siebie potwora. Ekonomiczna zasada przedewszystkiem!
— Zlituj się pan! — krzyknąłem wściekły do Niemca — i za cóż pan żąda „pagonów“ pułkownika? JaKiegoż to pan czynu bohaterskiego dokonałeś, czem zasłużyłeś się pan, jaką wojenną sławą się okryłeś? No, czy nie zwarjował pan z tem wszystkiem?
— Zwarjowal! — krzyknął Niemiec obrażony. — Nie, ja szlowiek bardzo mądra, a pan durna! Ja zasluszyl pułkownik, bo pokazał krokodyl, a w nim szywy hofrat siedział, a Moskal nie może pokazał krokodyl, coby w nim szywy hofrat siedział! Ja czerezwyczajnie mądra szlowiek i bardzo chcem być pułkownik!
— A więc żegnaj, Iwanie Maciejowiczu! — zawołałem, trzęsąc się z wściekłości, i pędem prawie wybiegłem ze sali.
Czułem, że jeszcze minuta i nie mógłbym już odpowiadać za siebie. Nieuzasadnione nadzieje tych dwóch bałwanów były nieznośne. Zimne powietrze, orzeźwiwszy mię trochę, uspokoiło moje nerwy. Wkońcu, splunąwszy energicznie z piętnaście razy w obie strony, wziąłem dorożkę, przyjechałem do domu, rozebrałem się i rzuciłem się na łóżko. Najbardziej złościło mnie to, że zostałem jego sekretarzem. Konaj tam teraz ze znudzenia co wieczora, spełniając obowiązek prawdziwego przyjaciela! Gotów byłem sprać samego siebie za to, i rzeczywiście, już zgasiwszy świecę i nakrywszy się kołdrą, uderzyłem siebie kilka razy kułakiem po głowie i po innych czę ściach ciała. To trochę mi ulżyło i wkońcu zasnąłem nawet bardzo mocno, bo bardzo się zmęczyłem. Przez całą noc śniły mi się same tylko małpy, ale nad ranem przyśniła mi się Helena Iwanówna...
Małpy, jak się domyślam, przyśniły mi się dlatego, bo były zamknięte w klatkach u Niemca; Helena Iwanówna zaś tworzyła osobny rozdział.
Powiem zawczasu: ja tę niewiastę kochałem; ale pośpieszam — i to pośpieszam kurjerem — wyjaśnić: kochałem ją jak ojciec, ni mniej ni więcej. A wnoszę tak z tego, że wielokrotnie opanowywała mnie’ nieprzezwyciężona żądza, by ją pocałować w główkę lub w rumianą twarzyczkę. I chociaż nigdy nie doprowadzałem do urzeczywistnienia tego, lecz wyznaję ze skruchą, że nie broniłbym się nawet przed pocałowaniem jej i w gębusię.
1 nie tylko w gębusię, ale nawet i w ząbki, które zawsze tak kusząco się wystawiały, zupełnie jak nizanka przecudnych, wybornych perełek, ilekroć się zaśmiała. A ona ’ śmiała się dziwnie często. Iwan Maciejowicz nazywał ją w wypadkach pieszczotliwych swem „miłem głupstewkiem“ — miano w najwyższym stopniu usprawiedliwione i charakterystyczne. Była to niewiasta-cukierek i tyle. To też zupełnie nie pojmuję, dlaczego właściwie obecnie temu samemu Iwanowi Maciejowiczowi ubrdało się przefasonować swą żonę na rosyjską Eugenję Tours? W każdym razie sen mój, jeśli nie brać pod uwagę małp, wywarł na mnie najrozkoszniejsze wrażenie i porządkując sobie w głowie podczas porannej herbaty wszystkie zdarzenia dnia wczorajszego, postanowiłem natychmiast pójść do Heleny Iwanówny po drodze do biura, do czego zresztą byłem obowiązany w charakterze przyjaciela domu. W małym pokoiku przed sypialnią, w tak zwanym u nich małym salonie, chociaż wielki ich salon także był mały, na małej, wytwornej otomanie, przy małym stoliku do herbaty, w jakiejś nawpół z powietrza utkanej porannej matince, siedziała Helena Iwanówna i z maleńkiej filiżanki, w której maczała maluśki cukiereczek, piła kawę.Była kusząco piękna. Zdawało mi się jednak, że także jakaś niby zamyślona.
— Ach, to pan, urwisie! — powitała mnie z uśmiechem roztargnienia. — Siadajże, sowizdrzale jeden, i pij kawę! No, cóżeś pan wczoraj wyrabiał? Byłeś na balu maskowym?
— A pani była?... Przecie ja po balach nie jeżdżę, a nadto musiałem wczoraj odwiedzić naszćgo więźnia...
Westchnąłem i, popijając kawę, zrobiłem pobożną minę.
— Kogo?... Jakiego więźnia?... Ach, tak!... Biedaczek. No, cóż on — nudzi mu się? A wie pan... chciałam pana zapytać... Przecie ja mogę teraz starać się o rozwód?
— O rozwód! — zawołałem niemile dotknięty, — i omal że nie rozlałem kawy. — „To ten brunecik!“ pomyślałem wściekły.
Istniał pewien brunecik z wąsikami, który służył w odbudowie, a zbyt często odwiedzał ich i nadzwyczajnie umiał bawić Helenę Iwanównę. Przyznaję się, że go nienawidziłem i nie ulegało wątpliwości, że on to wczoraj zdołał już zobaczyć się z Heleną Iwanówną bądź na maskaradzie, bądź też, przepraszam, nawet tutaj i nagadał jej wszelakich bzdurstw!
— No, cóż, — rzekła śpiesznie Helena Iwanówna, zupełnie jakby wyuczona, — cóż, on będzie tam siedział w krokodylu, proszę pana, i całe życie nie przyjdzie, a ja tutaj mam czekać i czekać! Mąż powinien siedzieć w domu, a nie w krokodylu...
— Ależ to zdarzył się zupełnie nieprzewidziany wypadek, — zacząłem jej perswadować w zupełnie zrozumiałem zdenerwowaniu.
— Ach, nie, nie mów pan tego, nie chcę, nie chcę! — zawołała nagle zupełnie rozgniewana. — Wiecznie mi się pan sprzeciwiasz, jesteś pan nieznośny! Z panem nie do wytrzymania! Nigdy mi pan nie poradzi! Obcy nawet mi to mówią, że dostanę rozwód, bo Iwan Maciejowicz nie będzie już teraz pobierał swej pensji.
— Heleno Iwanówno! Czy to ja pani słowa słyszę!? — zawołałem z patosem. — Co za łotr mógł to pani wmówić! Przecie rozwodu z takiego nieuzasadnionego powodu, jak pensja, dostać absolutnie nie można. A biedny, biedny Iwan Maciejowicz dla pani, że tak powiem, cały płonie miłością, nawet w brzuchu potwora. Co więcej-taję z miłości jak kawałeczek cukru. Świeżo jeszcze, wczoraj wieczorem, gdy pani tańczyła na balu maskowym, wspominał mi, że w ostatecznym razie może zdecyduje się zamówić panią w charakterze prawowitej mał żonki do siebie we wnętrzności krokodyla tem bardziej, że krokodyl okazał się dość przestronnym i doskonale pomieści nie tylko dwie, ale nawet i trzy osoby...
I w tem miejscu natychmiast jej opowiedziałem całą tę zajmującą część mojej wczorajszej rozmowy z Iwanem Maciejowiczem.
— Co, co! — krzyknęła zdumiona. — Pan chcesz, bym i ja także polazła tam, do Iwana Maciejowicza? Cóż to za wymysły! 1 jakże ja tam polezę? Może jeszcze w czerwonej czapeczce i w żółtej krynolinie? Boże, cóż to za głupota! I jakież to widoki będą, gdy ja będę tam lazła, a na mnie jeszcze ktoś, proszę, będzie patrzył... Śmiech doprawdy! I co ja tam będę jadła?... I... i jak ia tam będę, jeśli mi się... ach, Boże, co oni obaj wymyślili!... I jakież tam są rozrywki?... Powiada pan, że pachnie tam gumelastyką? I jakże ja — jeśli my się tam naprzykład pokłócimy — będę mimo to leżała obok niego? Fe, jakie to wstrętne!
— Zgoda, zgoda na wszystko, najdroższa Heleno Iwanówno, — przerwałem, dążąc do wypowiedzenia się z tą zrozumiałą satysfakcją, którą zawsze człowiek odczuwa, gdy czuje, że słuszność jest po jego stronie, — ale pani jednej rzeczy we wszystkiem tem nie oceniła należycie, nie oceniła pani tego, że on widocznie żyć bez pani nie może, skoro wzywa panią tam do siebie; to znaczy, że kieruje nim miłość, miłość namiętna, wierna, pełna tęsknoty... nie oceniła pani miłości, droga ’ Heleno Iwanówno, miłości!
— Nie chcę, nie chcę, ani słyszeć o niczem nie chcę! —.opędzała się swą maleńką, śliczną rączką, na której błyszczały dopiero co wymyte i skóreczką wypolerowane, różowe paznokietki. — Brzydki człowiecze, pan mię doprowadzi do łez. Poleź pan sam, jeśli to panu wydaje się przyjemnem. Przecie pan jest jego przyjacielem, no niechże ’ pan położy się tam obok niego z przyjaźni i dyskutujcie sobie całe życie o jakichś swych nudnych naukach...
— Daremnie się pani wyśmiewa i szydzi z tej propozycji, — poważnie wstrzymałem lekkomyślną kobietę, — Iwan Maciejowicz i bez tego wzywał mię do siebie. Oczywiście panią woła tam obowiązek, mnie zaś tylko wielkoduszność; lecz opowiadając mi wczoraj o niezwykłej rozciągliwości krokodyla. Iwan Maciejowicz napomknął bardzo wyraźnie, że nie tylko państwo oboje, ale nawet i ja, w charakterze przyjaciela domu, mógłbym się tam razem z wami pomieścić, we trójkę, zwłaszcza, jeślibym tego zapragnął, i dlatego...
— Jakże to we trójkę! — zawołała Helena Iwanówna, patrząc na mnie zdumiona. — Więc jakże my... tak wszyscy troje będziemy mogii... tam razem? Cha-cha-cha! Jacy wyście obaj głupi, cha-cha-cha! Jabym tam pana ciągle szczypała, brzydalu jeden, cha-cha-cha! Chacha-cha!
I padłszy na otomanę, rozchichotała się do łez. Wszystko to, i łzy i śmiech, razem było do tego stopnia urocze, że nie wytrzymałem i gorliwie rzuciłem się z pocałunkami ku jej rączce, czemu ona się nie sprzeciwiała, chociaż i wytargała mnie lekko, na znak pojednania, za uszy.
Następnie oboje wpadliśmy w dobry humor i ja szczegółowo opowiedziałem jej wszystkie wczorajsze plany Iwana Maciejowicza. Myśl o przyjęciach wieczornych i o otwartym salonie bardzo się jej podobała.
— Ale potrzeba będzie mnóstwa nowych tualet, — za uważyła, — i dlatego trzeba, by Iwan Maciejowicz przysyłał możliwie najprędzej i możliwie najwięcej pieniędzy * ze swej pensji... Tylko... jakże to — dodała w zamyśleniu, — jakże to będą go przynosili do mnie w naczyniu? Śmieszne to jest bardzo. Ja nie chcę, by męża mego nosili w naczyniu. Byłoby mi bardzo wstyd wobec gości... Ja nie chcę, nie, ja tego nie chcę...
— A propos, żebym sobie nie zapomniał, czy był u pani wczoraj wieczorem Timofjej Siemionycz?
— Ach, był; przyjechał, by mię pocieszyć i pomyśl pan sobie, graliśmy z nim długo w karty. On stawiał cukry, a ile razy ja przegrałam — to on wycałowywał mi rączki. Taki niegodziwiec, i wyobraź pan sobie, omal nie pojechał ze mną na bal maskowy. Doprawdy!
— Oczarowała go pani! — wtrąciłem, — bo i kogoż pani nie potrafi oczarować, uwodzicielko!
— No, już pan znowu zaczynasz z pańskiemi komplc mentami! Czekajże pan, ja uszczypnę pana na drogę. Okropnie dobrze wyuczyłam się teraz szczypać. No co, jak? Ale czy mówi pan prawdę, że Iwan Maciejowicz często o mnie wczoraj wspominał?
— Nie, tak żeby często, to nie... Przyznaję się pani, że myśli on raczej obecnie o losach całej ludzkości i chce...
— Zostaw go pan w spokoju, niech tam! Nie potrzebuje pan dopowiadać do końca! Nuda jest straszna, to prawda. Ja go jakoś odwiedzę. Z pewnością jutro pojadę. Tylko nie dziś: głowa mnie boli, a do tego będzie tam tak dużo publiczności... Powiedzą: to żona jego, będę się musiała wstydzić... Żegnaj pan. Wieczorem będzie pan... tam?
— U niego, u niego. Kazał mi przyjechać i przywieźć sobie gazety.
— No to dobrze. Pójdźże pan do niego i przeczytaj mu gazety. A do mnie dziś już * proszę nie przyjeżdżać. Jestem niezdrowa, a może pojadę z wizytą. No, żegnaj, szalona głowo.
„To brunecik będzie u niej wieczorem“, pomyślałem w duchu.
W biurze, rozumie się, nie dałem nawet poznać po sobie, że mam tak okropne kłopoty i zmartwienia. Rychło jednak zauważyłem, że niektóre z naszych postępowych dzienników jakoś szczególnie szybko podawali sobie z rak do rąk moi biurowi koledzy”, a zwłaszcza koleżanki, i że każdy czytał je z nadzwyczaj poważnym w> razem twarzy. Najpierw dostał mi się w ręce — „Listok“, dzienniczek bez wyraźnego kierunku, w rodzaju „ogólno-ludzkich“, — za co głównie nie lubiano go u nas, chociaż i czytano. Nie bez zdziwienia przeczytałem w nim, co następuje:
„Wczoraj w wielkiej i posiadającej wspaniałe budowle stolicy naszej rozeszły się bardzo dziwne pogłoski. Niejaki N., znany gastronom z wyższego towarzystwa, zdaje się, sprzykrzywszy sobie kuchnię w jadłodajni Borela i obiady w „Klubie sportowców“, wszedł w pasażu do tej sali, gdzie pewien przedsiębiorca pokazuje ogrom nego, świeżo do stolicy przywiezionego krokodyla, i zażądał, by mu go podano na obiad. Ugodziwszy się z gospodarzem co do zapłaty, wziął się natychmiast na miejscu do pożerania go (t. j. nie gospodarza, bardzo spokojnego i skłonnego do punktualności Niemca, tylko jego krokodyla) — żywcem jeszcze, odrzynając z niego soczyste kawałki scyzorykiem i połykając je z nadzwyczajnym pośpiechem. Stopniowo cały krokodyl znikł w jego dobrze odżywionym brzuchu, tak, że zabierał się on z kolei do ichneumona, stale towarzyszącego krokodylowi w podróży, prawdopodobnie w przypuszczeniu, że ichneumon też będzie równie smaczny. Nie jesteśmy przeciwni temu nowemu produktowi spożywczemu, dawno już dobrze znanemu gastronomom zagranicznym. Myśmy to już nawet przedtem przepowiadali. Angielscy lordowie i podróżnicy zazwyczaj łapią w Egipcie krokodyle całemi partjami i używają grzbietu potworów w postaci bifsztyka z musztardą, cebulą i ziemniakami. Francuzi, zwłaszcza ci z ekspedycji Lessepce’a, wyżej sobie cenią odnóża, pieczone, w gorącym popiele, co zresztą czynią na złość Anglikom, którzy sobie z nich podrwiwają. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, znajdzie u nas uznanie i jedno i drugie. My ze swej strony, chętnie witamy tę nową gałąź przemysłu, któregoj przeważnie brak jest naszej silnej, różnoplemiennej ojczyźnie. W ślad za tym pierwszym krokodylem. który znikł we wnętrznościach petersburskiego smakosza, prawdopodobnie rok nawet nie minie, a przywiozą do nas drogą importu całe ich setki. Dlaczego właściwie nie mielibyśmy zaaklimatyzować krokodyla u nas w Rosji? O ile woda w Newie jest za zimna dla tych zajmujących mieszkańców obcych kra jów, to w stolicy posiadamy dosyć stawów, a poza jej obrębem rzeczki i jeziora. Czyż nie możnaby hodowli ich założyć naprzykład w Pargołowie lub w Pawłowsku, lub w Moskwie w Prjesneńskich stawach i w Samocieku? Dostarczając przyjemnej i zdrowej strawy naszym wydelikaconym gastronomom, mogłyby one równocześnie wzbudzać wesołość łódkujących się na tych stawach pań i służyć jako żywe okazy do nauki poglądowej dla kształcącej się w naukach przyrodniczych młodzieży szkolnej. Ze skóry krokodylej możnaby wyrabiać futerały, walizki, papierośnice i teki, i może niejedna rosyjska kupiecka tysiączka w postaci zatłuszczonego biletu kredytowego, przeważnie poszukiwanego przez kupców, uleżałaby się w egzotycznym portfelu ze skóry krokodylej. Mamy nadzieję, że niejednokrotnie jeszcze powrócimy do tego zajmującego tematu“.
Co do mnie, to jakkolwiek przeczuwałem coś w tym rodzaju, niemniej jednak skonsternowała mnie wywrotowość tego artykułu. Nie mając z kim podzielić się wra żeniami, zwróciłem się do siedzącego naprzeciw mnie Prochora Sawicza i spostrzegłem, że ten dawno już bacznie mnie śledził oczami, a w ręku trzymał „Gołos“, jakby przygotowując się, by mi go podać. W milczeniu wziął odemnie „Listok“ i podając mi swój,,Gołos“, mocno zakreślił paznokciem artykuł, na który chciał widocznie zwrócić moją uwagę. Ten Prochor Sawicz był w naszem biurze człowiekiem bardzo dziwnym: milczek, stary ka waler, z nikim z nas nie utrzymywał żadnych stosunków, prawie z nikim w biurze nie mówił, zawsze i o wszystkiem miał swe własne zdanie, ale nie znosił tego, by się niem z kimkolwiek podzielić. Żył jak samotnik. W domu u niego prawie nikt nigdy z nas nie był.
Oto co wyczytałem we wskazanem miejscu w „Gołosie“:
„Wiadomo powszechnie, że jesteśmy postępowi i humanitarni i chcemy w tem prześcignąć Europę. Nie bacząc jednak na wszystkie nasze starania i wszystkie wysiłki pisma naszego, jesteśmy jeszcze zbyt niedojrzali, jak o tem świadczy dowodnie oburzający fakt, który miał miejsce wczoraj w pasażu, i który myśmy przedtem jeszcze przepowiadali. Przyjeżdża oto do stolicy cudzoziemiec, pomysłowy przedsiębiorca, i przywozi ze sobą krokodyla, którego wystawia na widok publiczny w pasażu. Myśmy pierwsi natychmiast pośpieszyli powitać tę nową gałąź pożytecznego przemysłu, którego przeważnie brak naszej silnej i różnoplemiennei ojczyźnie. Gdy nagle wczoraj, o wpół do piątej popołudniu, w lokalu cudzoziemca właściciela zjawia się pewien jegomość, niezwykle gruby i w stanie nietrzeźwym, płaci za wstęp i natychmiast, bez najmniejszego uprzedzenia kogokolwiek o swym zamiarze, lezie w paszczę krokodyla, który, naturalnie, był zmuszony go połknąć, choćby tylko wiedziony instynktem samozachowawczym, by się nie udławić. Wwaliwszy się do wnętrza krokodyla, nieznajomy natychmiast zasypia. Ani krzyk samego cudzoziemca-właściciela, ani też jęki i płacze jego przerażonej rodziny, ani wreszcie groźby, że się wezwie interwencji policji, nie robią na nim najmniejszego wrażenia. Z wnętrza krokodyla słychać tylko rehot i szydercze pogróżki, na temat policzenia się rózgami (sic!), a biedny ssawiec, którego zmuszono do przełknięcia takiej masy, napróżno leje swe łzy. Gość nieproszony gorszy jest od tatarskiej dziczy, powiada przysłowie, ale nie bacząc nawet na przysłowie, natręt nie myśli wyjść.
Wprost brak słów, by napiętnować, jak należy, fakty podobnego barbarzyństwa, świadczące o naszej niedojrzałości kulturalnej i socjalnej i wystawiające nam bar’ dzo smutne świadectwo w oczach cudzoziemców. Roz mach szerokiej rosyjskiej natury znalazł tu istotnie godne siebie zastosowanie. Pytamy, czego właściwie szukał ten nieproszony gość? Ciepłego i wygodnego pomieszkania z komfortem? Ależ w stolicy istnieje jeszcze dosyć wspaniałych domów i pomieszkań z wodociągami i z gazowem oświetleniem nawet na schodach. Zwracamy wreszcie uwagę naszych czytelników i na sam barbarzyński sposób obchodzenia się z domowemi zwierzętami: przejezdnemu krokodylowi, rzecz jasna, trudno jest teraz strawić taką masę odrazu i obecnie leży on, wzdęty jak góra, i w okropnych mękach oczekuje śmierci. W Europie dawno już ściga się sądownie tych, którzy się znęcają nad zwierzętami domowemi.
Pomimo jednak całe europejskie oświecenie, europejskie trotuary, europejski wygląd naszych domów, nowo zbudowanych, dużo jeszcze wody upłynie, zanim się pozbędziemy naszych odwiecznych przesądów. Domy są nowe, ale przesądy stare.“
— Co to jest? — rzekłem, patrząc na Prochora Sawicza i nie pojmując dobrze, — cóż to takiego?
— A co?
— No, proszę, zamiast użalić się nad Iwanem Maciejowiczem, rozwodzą swe żale nad krokodylem.
— Cóż? Zwierzęcia nawet, ssawca, żałują. Może nie Europa u nas? Tam także bardzo żałują krokodyli. Chichi-chi!
Rzekłszy to, dziwak Prochor Sawicz zagłębił się w swych aktach i nie odezwał się więcej ani słowem.
„Gołos“ i „Listok“ schowałem do kieszeni, prócz tego uzbierałem dla Iwana Maciejowicza na wieczór stare „Izwiestja“ i „Gołosy“, ile tylko mogłem, i chociaż do wieczora było daleko jeszcze, tym razem jednak wcześniej wyśliznąłem się z biura, by pójść do’ pasażu i zdaleka bodaj popatrzyć, co się tam dzieje, podsłuchać różne zdania i przekonania. Przeczuwałem, że będzie tam cały tłum, więc na każdy wypadek podniosłem kołnierz płaszcza do góry i starannie ukryłem w nim swą twarz, bo czemuś było mi trochę wstyd, do tego stopnia nie jesteśmy przyzwyczajeni do publiczności. Czuję jednak, że nie mam prawa opisywać swe własne, prozaiczne uczucia wobec tak znamienitego i oryginalnego zdarzenia.
- ↑ Wyraz ten oznacza w rosyjskim języku zarówno rozpruć, jak i wychłostać kogoś rózgami. — Przypis tłumacza.