Krwawe drogi/Przez mgły
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez mgły |
Pochodzenie | Krwawe drogi |
Wydawca | Centralne Biuro Wydawnictw N. K. N. |
Data wyd. | 1916 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Starszy oficer pilnie badał mapę sztabową. Wyznaczał punkty, żywo porozumiewając się z młodszym kolegą.
— Komendancie, to niemożliwe. Zważcie, na co narażacie swoją osobę, a z nią...
— Daj pokój pochlebstwom. Głupstwo. Muszę tam być. Jutro może trzeba będzie ruszyć dalej...
— No to jutro, gdy będziemy przechodzić przez ten przeklęty folwark. Wogóle nie rozumiem tego oporu...
— Muszę, chcę...
— Dobrze, ale ja nie biorę odpowiedzialności.
— Śmieszysz mnie, mój drogi.
— Przepraszam.
— No, nie gniewaj się...
— Do kroćset...! — krzyknął tamten. Dla jakiejś fantazyi sentymentalnej...
— Ho — ho! I wy też skłonni jesteście uważać mnie za fantastę...
— Ale gdzież tam... zmieszał się tym razem młody oficer.
— Zresztą Józek poszedł zbadać okolicę. Jeśli wróci z raportem, że „czysto“... pojadę. Będę z powrotem na dwunastą.
— Dam wam kilku ludzi.
— Dziękuję.
Młodszy oficer strzepnął palcami i usiadł z taką energią, że aż krzesło trzasło.
Starszy wstał, zapiął mundur i, dobroduszno-ironicznem spojrzeniem obrzuciwszy oficera, wyszedł z pokoiku, minął długi pokój jadalny i ogromny przedpokój, ozdobiony rogami jeleni i dzików. Nad drzwiami rozpinał skrzydła ogromny orzeł.
— Jeszcze tylko tutaj są takie duże orły — i w Tatrach — pomyślał.
Przeszedłszy dziedziniec dworku, pełen uwijających się żołnierzy, wydostał się poza ogrodzenia.
Wiła się piasczysta droga w stronę północną. Oficer przeszedł nią, mijając straże, aż znalazł się zupełnie sam. Domów nie było, ludzi nie było, tylko droga, której szlak gubił się już w zmierzchu, dęby i topole czerwone, jesienne, a opodal po obu stronach rzadkie kępy jodeł i brzeziny. Okolica była płaska. Gdzieniegdzie wyłaniał się pagórek piasczysty, rosochaty, stary dąb — zresztą las i las. Mgły sine i białawe wywlekały się z głębi borów i obłokami zwiewnymi snuły się, otulając ziemię sennym tęsknym powojem. Z poza nich widmowe już tylko zarysy kształtów znaczyły się w coraz głębszej pomroce.
Oficer szedł zwolna. Twarz jego zawsze wyraźna, ostra, w ściągnięciu brwi i skurczu szczęk znamionująca skrystalizowaną wolę, teraz jakby napiła się z krajobrazu rzewnej, zawodzącej po polesku żałości. Bystre, suche, oczy rozemgliły się teraz, czy od patrzenia w miękkie, ciche obłoki mgieł, czy na widok wybladłego księżyca albo tajemnicą tchnących, zlewających się z powietrzem drzew.
Pochylił się, zgarbił. Szabla, wybłyskująca z pod krótkiego płaszcza, obijała się o golenie niedbale.
Nie poznałby go nikt z jego żołnierzy. Spotkawszy, pomyślałby, że to Poleszuk ospały, chytry i małomówny przesuwa się między mgłami.
Cóż ci to wodzu?
On sam nie umiałby dać odpowiedzi. Od czasu, gdy go wojna w te strony pchnęła, zgryzota wśliznęła się w serce. Nikt jej nie odczuł, bowiem ludziom nie można jej pokazywać, ale w głębi podgryzała ona wolę...
Rozsypywało się dzieło.
Sprawa, zda się, zaczepiła się o skryty, tragiczny węzeł, niby okręt o nieznaną rafę, która mu grozi rozbiciem.
Nikt rady znaleść nie zdołał.
W spojrzeniach podkomendnych, w lęku przyjaciół, w popłochu ogólnym słyszał głos: Sterniku! Sterniku!
Już tak bywało... i zwykle potem ogarniała go straszliwa samotność.
Sterniku! Sterniku!
Ty jeden możesz nas uratować.
Ha! ha! ha!
Włóż rękę we własne trzewia, wgryź się myślą we własne serce, sięgnij jeszcze głębiej, rozedrzyj duszę na strzępy, a jeśli tam myśli nie znajdziesz — strzel sobie w łeb, zatraceńcze! Wywiodłeś na wojnę — prowadź!
Bądź wodzem!
Ale gdy w minucie ostatniej, kiedy już dusza twa chyli się nad bezdnem niebytu, gdy wówczas wśród męki najsroższej znajdziesz prawdę i okażesz ją spłoszonym, gdy zwyciężysz — wówczas pochwycą twą myśl jeszcze gorącą, jeszcze we krwi skąpaną, wezmą i z dumą wiedzących odejdą od ciebie, a każdy będzie wtedy wodzem dla siebie.
O znam ja was!
Zdawało mu się, że z pośród tych mgieł słyszy: bądź wodzem!
I czuł, że idzie rzecz znanym mu trybem. Ale znajomość pracy i drogi nie sprawiała mu ulgi. Samotność mrozem ścinała myśli, które ginęły, wpadając w otchłań nicości. Chłód sączył się w ciało i zatruwał myśli, że niby nici babiego lata wirowały nieżywe i nierealne. Pustka wionęła z wnętrza, pustka była na zewnątrz.
Nic, oprócz martwej ziemi; nic, oprócz zimnych, dalekich, obojętnych gwiazd.
Sterniku! Sterniku!
Tylko szydercze, znieważające myśli są odpowiedzią samotnego.
Usiadł na pniaku przydrożnym.
Snują się mgły, głupie, lepkie, rozlewne, jak serca leniwe. Niby droczące się w bezmyślnej zabawie dziewczęta pląsają, włóczą się, czają i znowu za podmuchem wiatru podnoszą, idą dokądś, uciekają, plączą się.
Mgły — mgły — mgły —
Wyziewy gnijących wód, oddechy zakisłych moczarów, niewysuszane, stojące bagna, wieczne błota...
Moczary i mgły, niby myśli zabite, pozbawione krwi.
Myśli nudne, umarłe niby wyziewy wiecznych bagien, niby mleczne, bezwolne, wiewne mgły...
Gardzę wami! — mgły kłębiące, plugawe oddechy niewysychających błot — precz!
Wichrze, któryś mnie porwał, coś mnie poniósł na szczyty lodowe, gdzie lotnicy i orły szybują, przejmij me serce płomieniem, abym te oślizłe bagniska wypalił.
Wśród welonów mgły zajaśniało światełko. Świeciło i gasło. Płomyk zapalał się w jednym punkcie i naraz przeskakiwał o kilka metrów w bok.
Błędny ogień na bagnie?
Ha! ha! ha!
I z bagna także wyjść może światłość!
Śmiejcież się gwiazdy...
Na bagnach kres mojej drogi, a błędne ogniki, to moje myśli...
Światełko kręciło się, gasło i znów siąpiło głuchym blaskiem. Ale zbliżało się zwolna, cicho. Nareszcie zawisnęło już tak blisko, że gdyby nie mgły, możnaby je rozpoznać. Naraz jęło znów skakać, poruszać się i przybliżać!
— Kto tam? — krzyknął oficer.
Ognik zgasł.
— Odezwij się, bo strzelę... — zawołał powtórnie.
— To wy, obywatelu komendancie? — ozwał się ktoś.
— Józek! — a chodźże żwawo, żwawo!
Z mgły wynurzył się Poleszuk w portkach zmoczonych, w łapciach na nogach.
— Cóż tam?
— Dobrze. Mochy zwiały dzisiaj zrana. Dwór wolny.
— Dziękuję ci. Leć na kwaterę i przyprowadź mi konia. A uspokój ich tam co do mojej osoby...
— Według rozkazu.
— Zastałeś we dworze kogo z państwa?
— Tylko kilku ze służby. Na pokojach nikogo. Może tam kto i został, ale nie dopytywałem.
— Cześć! — przyślij mi konia. Za dwie, trzy godziny wrócę.
— Cześć! — wyprężył się wywiadowca.
W kwadrans potem tęgi ogier przebijał się raźnym kłusem przez mgły. Gdy wpadał w las, znikał wśród drzew niby centaur; gdy się wyłaniał na drogę polną, wtedy jeździec posępny urastał do wysokości wielkoluda w tym świecie mgieł, cieni, świateł i tajemniczych skrzypów i trzasków boru.
Skoczył wreszcie na prawo z drogi. Wiodła tu aleja ogrodowa, prowadząca wśród wyniosłych topól przed dwór, pilnowany przez dwa gotyckie, ciemne smereki. Krzak róż jesiennych rozlewał woń, kuszącą do życia. Jeździec stanął, zsiadł z konia i przywiązał go do ganku.
Nagle koń skoczył, a do stóp żołnierza przypadł duży, kudłaty pies.
— Aza!
Pies zaskomlał radośnie. Jeszcze żyje! 15 lat... Tak, tu psy i ludzie konserwują się doskonale.
Komendant pocisnął latarkę elektryczną, wstąpił na ganek, pchnął drzwi. Otwarły się. Wszedł do środka, wyszukał kawałek świecy, zapalił ją i usiadł, nie zdejmując nawet czapki.
Piętnaście lat... Tu był jego pierwszy spoczynek, gdy uciekał ze szpitala petersburskiego, gdzie grał waryata...
Czemuż uciekał?
Może to właśnie było waryactwem, że uciekł, aby kraj podnieść do walki?
Oto jest sławny, wielki.... Wiedzą o nim wszyscy. Jedni mu schlebiają obłudnie, inni boją się go, najlepsi idą z nim..., wierzą mu... Jakże ich niewielu... I szeregowcy oddani... garść ginąca, gdy im powie „Dziadzio“, że Polska żąda ich krwi...
Lecz gdzie jest armia? Gdzie są te setki tysięcy?
Giną z głodu, przenoszą śmierć nędzarza nad chwałę wojownika, którą krwią trzeba wykupić...
Pocóżem uciekał wtedy?
Tragikomedya — siły moralnej...
Głód, hańba, ruina...
Sami winni. Sami winni.
Bylibyśmy już dzisiaj w Moskwie, jak ongi...
Wyglądał jak człowiek wydający ostatnie tchnienie. Martwym wzrokiem zapatrzył się w światło świecy. Rozluźniły się mięśnie twarzy, a ręka wzdłuż opadła w niemocy.
Gdzież jest, kto zdejmie ze mnie ten ciężar...?
Nie zauważył nawet, że cicho otworzyły się drzwi tuż za nim. Stanęła w nich niewiasta w czarnych szatach, wyniosła, o twarzy białej i siwych włosach. Twarz senatorska, regularna, nieco oschła, dziwnie czysta i piękna.
— Synu! — szepnęła wyciągając rękę.
Nie słyszał. Może usnął na jawie?
— Słyszałam, że jesteś blisko... Czekałam... Mówili, że Legion polski blisko... synu!
Trąciła go ręką.
— Śpisz?
Przetarł czoło, ściągnął brwi...
— Kto to?
Zobaczywszy panią domu, która go kiedyś przyjmowała z gościnnością odważną, powstał.
— Poznała mnie pani...
— Jażbym ciebie nie poznała. Wtedy już gwiazda wielkości błyszczała na twem czole — bohaterze!
— Puste słowo... wybacz pani.
— Cóż ci to wodzu? Zwątpiłeś?
Nie odrzekł.
— Znałam kiedyś Traugutta...
— Ten miał cały naród za sobą — wybuchnął.
— Nieprawda — szyderczo skrzywiła usta. Nie wierz temu. Była nas garść, otoczona niepewnymi przyjaciółmi i tłumem wrogów. Nieprawda. Nieraz on, gdy wątpił, padał na kolana i w modłach szukał siły.
— Ja chcę mieć siłę, nie w sobie, ale poza sobą, faktyczną, realną.
— Ufaj...
— Och ciężko nad wyraz... Już drugi rok trwa ta targanina i coraz głębsze poczucie, że jest źle.
— Tyś nie przegrał.
— Nie o mnie tu mowa. Ja dzisiaj mogę zginąć... byleby...
— Znowu gorycz mówi przez ciebie. Tyś jest jedyny!
— Oszczędźcie mi tych hołdów, uginam się pod nimi...
— Wybacz... nie dlatego mówię, co inni... stara już jestem. Nic mnie nie nęci, nic mi oczu nie zamąca. Ale mówię ci prawdę. Od roku tu na ciebie czekamy. Działanie twoje jest ważne.
— Ale cóż dalej, co teraz. Kraj jest wolny, kraj mógłby dokonać dzieła...
— Czekaj. Zdaj się na losy, które nie były ci wrogie.
— Na los zdaje się bankrut.
— Wytrwaj. Świat przemienia się teraz w oczach. Dorastaj z twymi bohaterami.
— Tymczasem pioruny ucichną...
— Ale ja mam jednak wiarę, że z tej wojny wielkie dla nas będą zmiany.
— Nie wystarczy wierzyć. Trzeba chcieć. Tak — już wiem, już chwytam myśl... tak... Ha! ha! — dobrze. Zniżę się, pójdę z nimi... uznam ich bierność za prawdę, uderzę czołem przed ich słabością... tak. Już wiem... potem oni sami wpadną w potrzask... Tak... ułatwię im przemyślenie rzeczy, aż przyjdą do mojego... tak... tak ma być, tak musi być...
— Nie rozumiem...
— Już czas. Żegnam cię pani. Tu przed laty piłem powietrze swobody, odpoczywałem, ja waryat. Dobrze, żem uciekł. Teraz wracam — tam czekają na mnie.
— Słowa twoje pomieszane, niejasne...
— Będą kiedyś jasne...
— Błogosław ci Bóg!
Oficer wypadł na dziedziniec. Siadł na konia. Puścił go cwałem. Twarz mu okrzepła, jak sopel lodu. Pędził przez mgły, jak błyskawica przez chmury. Chwila rozpaczy minęła. Wicher czasów ognia porwał go na swe skrzydła i niosł znowu... hen... ku niezbadanej doli, którą z toni czasu przyszłości wyrywał.