Księga Monelli/II/Zawiedziona

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marcel Schwob
Tytuł Księga Monelli
Wydawca Księgarnia Polska B. Połoniecki
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Bronisława Ostrowska
Tytuł orygin. Le Livre de Monelle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAWIEDZIONA.

U zbiegu dwóch kanałów była śluza wysoka i czarna. Stojąca woda zieleniała aż pod cienie murów. Chata dozorcy śluz, sklecona ze smolnych desek, bez jednego kwiatka w oknie, łopotała okiennicami na wietrze; przez niedomknięte drzwi widać było bladą twarzyczkę dziewczynki o potarganych włosach i spódniczce obciśniętej naokoło nóg. Nad brzegiem kanału kołysały się pokrzywy; w powietrzu latały puchy nasion późnej jesieni i krótkie kłęby białego kurzu. Chata wydawała się pustą; wieś ponurą; pas zżółkłej trawy ginął w widnokręgu. Krótki dzień dogasał. Rozległ się świst holującego statku, który właśnie ukazał się poza śluzą z okopconą od węgla twarzą palacza, wyzierającego ospale z małych blaszanych drzwi. W tyle wlókł się przez wodę łańcuch, na którym sunął szeroki i płaski galar, kołysząc się spokojnie. Na nim w pośrodku stał mały, czysto utrzymany domek, o okrągłych przepalonych szybkach; czerwone i żółte nasturcye pięły się wzdłuż okien, a po obu stronach drzwi stały podłużne skrzynki pełne ziemi, gdzie kwitły konwalje, rezeda i geranje. Człowiek, płuczący zmoczoną bluzę u brzegu barki, odezwał się do tego, co stał z bosakiem:
— Mahot, a nie przegryzłbyś czego.
— Zgoda, odpowiedział Mahot.
Położył bosak, przeskoczył zwoje lin i usiadł między dwiema skrzynkami kwiatów. Towarzysz klepnął go po ramieniu i wszedł do domku, skąd wyniósł paczkę, owiniętą zatłuszczonym papierem, bochenek chleba i gliniany dzbanek. Wiatr uniósł papier zawinięcia na kępy konwalij. Mahot podjął go i odrzucił ku śluzie, gdzie upadł pod nogi dziewczynki.
— Smacznego tam na górze! krzyknął, my bo jemy właśnie.
I dodał:
— Indyanin, do usług rodaczko. Możesz powiedzieć, żeśmy przejeżdżali tamtędy.
— Czego zawracasz głowę, Mahot. Zostaw tę młódkę. To dlatego, że ma skórę czarną, panienko: tak go nazywamy na galarach.
A cienki fletniowy głosik odpowiedział:
— Dokąd płyniecie barko?
— Wiezie się węgiel na południe, odkrzyknął jej Indyanin.
— Tam, gdzie słońce? pytał głosik.
— Że aż przepaliło skórę staremu, odpowiedział Mahot.
A głosik mówił dalej po chwili milczenia:
— Wzięlibyście mnie ze sobą, barko?
Mahot przestał żuć chleb. Indyanin odstawił dzbanek śmiejąc się:
— Patrzcie-no, barko! rzekł Mahot. Panno Bareczko, a wasza śluza. Zobaczymy jutro rano. Oj! Tatuś nie byłby rad.
Głosik nie odpowiedział nic więcej, i blada twarzyczka ukryła się napowrót w chacie.
Noc objęła ściany kanału, zielona woda podnosiła się wzdłuż wrót śluzowych. W domku widać już było tylko blask świeczki za czerwono-białemi firankami. Woda pluskała monotonnie o spód barki, która podnosiła się kołysząc zwolna. Nieco przed świtem skrzypnęły zawiasy z brzękiem łańcuchów i przez otwarte wrota śluzy barka popłynęła dalej, ciągniona przez ciężko dyszący holowiec. Kiedy w okrągłych szybkach odbiły się pierwsze czerwone chmury wschodnie, barka minęła już ponurą wieś, gdzie wiatr wyje nad pokrzywami.
Indyanina i Mahot obudził głos szczebiotliwy i miękki niby mówiącej fletni i lekkie stukanie w szyby.
— Wróblom było zimno tej nocy, stary, odezwał się Mahot.
— Nie, odpowiedział Indyanin, to wróbliczka; mała ze śluz. Słowo daję, — jest.
Nie mogli się wstrzymać od uśmiechu. Dziewczynka była różowa od świtu i mówiła swoim śpiewnym głosikiem.
— Pozwoliliście mi przyjść jutro rano. Jest jutro rano. Jadę z wami w słońce.
— W słońce? spytał Mahot.
— Tak, ciągnęła. Ja wiem. Tam są muchy zielone i muchy niebieskie, co świecą w nocy; tam są ptaki duże jak paznokieć, co żyją na kwiatach; tam winogrona pną się po drzewach; tam chleb jest w gałęziach, i mleko w orzechach i żaby, co szczekają jak duże psy i takie... rzeczy... co wchodzą w wodę... tykwy... nie... zwierzęta, co chowają głowy w skorupę... Bierze się je na plecy, robi się z nich zupę... z tych... tykw... Nie... już nie wiem... pomóżcie mi.
— E... Czart wie, rzekł Mahot. ...Żółwie może...
— Tak, tak! ucieszyła się dziewczynka, żółwie...
— No, niby nie wszystko to tak, rzekł Mahot. A tatuś?
— Tatuś właśnie nauczył mnie tego wszystkiego.
— No, no... — uśmiechnął się Indyanin. — Czegóż cię nauczył?
— Wszystkiego, co mowię: muchy, co świecą, ptaki i... tykwy. Przecie tato był marynarzem, zanim otworzył śluzy. Ale tato jest stary. U nas ciągle deszcz. Rosną same chwasty. Wiecie? Raz chciałam zrobić ogród, cudny ogród u nas w domu. Na dworze za duży wiatr. Wyjęłabym deski z podłogi na samym środku. Dałabym dobrą ziemię, a potem trawę, a potem róże, a potem kwiaty czerwone, co się zamykają w nocy i cudne ptaszki: słowiki, dzwońce i czeczotki do gadania. Tatuś nie pozwolił. Tatuś powiedział, że to walałoby dom i byłaby wilgoć. Więc nie chciałam wilgoci. Więc przyszłam do was, żeby pojechać tam.
Galar płynął spokojnie; na brzegach kanału drzewa uciekały szeregami. Śluzy zostały daleko. Nie można było wracać. Holowiec świstał na przedzie.
— Ale ty nic nie zobaczysz, rzekł Mahot. Nie płyniemy na morze. Nigdy nie znajdziemy twoich much, ani żab, ani ptaków. Będzie trochę więcej słońca, to wszystko, Indyanin, prawda?
— Oczywiście, odrzekł.
— Oczywiście? powtórzyła dziewczynka. Kłamcy! Już ja dobrze wiem. No!
Indyanin wzruszył ramionami.
— W każdym razie nie trzeba umierać z głodu, zadecydował, chodźmy zjeść zupę Bareczko.
Zostało jej to imię. Przez kanały szare i zielone, zimne i ciepłe, towarzyszyła im na statku czekając kraju cudów. Barka mijała pola brunatne z delikatną runią a cienkie drzewa zaczęły już szeleścić liśćmi. Zboża pożółkły, a makówki wyciągnęły się jak purpurowe czarki ku chmurom. Ale Bareczkę nie cieszyło lato. Siedząc pomiędzy dwiema skrzynkami kwiatów, podczas kiedy Mahot i Indyanin pchali barkę, myślała o tem, że ją oszukano. Bo mimo, że słońce rzucało radosne krążki przez przepalone szyby, mimo, że ptactwo wodne krążyło, a jaskółki otrzepywały mokre dzióbki, nie zobaczyła ptaków, co żyją na kwiatach, ani winogron pnących się po drzewach, ani orzechów pełnych mleka, ani żab podobnych do psów.
Barka przybyła na południe. Domy nad brzegami kanału były pokryte listowiem i kwieciem. Na drzwiach czerwieniały wianki pomidorów, a całe zasłony purpurowego pieprzu zwisały u okien.
To wszystko, rzekł pewnego dnia Mahot. Niedługo wyładuje się węgiel i wracamy. Tatuś się ucieszy? Co?
Bareczka schyliła głowę.
Lecz rankiem, kiedy barka stała jeszcze na linie, usłyszeli drobne stukania w okrągłe szybki.
— Kłamcy! — krzyknął głos śpiewny.
Indyanin i Mahot wyszli z domku. Drobna blada twarzyczka zwróciła się ku nim z brzegu kanału. I Bareczka krzyknęła znowu, uciekając w głąb wybrzeża:
— Kłamcy! Wszyscyście kłamcy!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Marcel Schwob i tłumacza: Bronisława Ostrowska.