La San Felice/Tom VIII/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Równo z brzaskiem przystęp do katedry Santa Clara był przepełniony tłoczącym się ludem. Krewni św. Januarjusza, potomkowie starej kobiety którą niewidomy spotkał w cyrku Pauzzoles, zbierającą krew świętego w flaszeczki, zajęli swoje miejsce w chórze, nie z chęci przyczynienia się do cudu jak zwykle, lecz w celu przeszkodzenia mu, jeżeli to było możebnem. Katedra była już przepełniona ludem.
Przez całą noc rozlegał się potężny dźwięk wszystkich dzwonów. Potrzeba było aby nietylko Neapol, ale wszystkie miasteczka, wszystkie wioski, aby cała ludność okolicy wiedziała że św. Januarjusz miał uczynić cud.
To też równo ze świtem, główne ulice Neapolu wydawały się kanałami któremi napływali mężczyźni, kobiety i dzieci. Cały ten tłum zdążał do arcybiskupstwa dla przyjęcia udziału w procesji mającej o siódmej rano wyjść z arcybiskupstwa do katedry.
Jednocześnie wszystkiemi bramami miasta wchodzili rybacy z Castelmare i z Sorrento, poławiacze korali z Torre del Greco, sprzedający makaron z Portici, ogrodnicy z Pauzzoles i Baïa, nakoniec kobiety z Procida, Ischia Acera, Maddalone w najstrojniejszych ubiorach. Wśród tego tłumu różnobarwnego, hałaśliwego, wyzłoconego, przechodziła od czasu do czasu stara kobieta z siwemi rozrzuconemi włosami, podobna do sybilli z Cumae, wołając głośniej, gestykulując więcej od innych przerzynając tłum, nie troszcząc się o zadawane przezeń razy, wreszcie otoczona wszędzie gdzie przechodziła czcią i uszanowaniem. Była to jakaś opóźniona krewna św. Januarjusza, spiesząca połączyć się z towarzyszkami i zająć miejsce, w procesji lub chórze w Santa Clara, z prawa jej przynależne.
W czasach zwyczajnych, kiedy cud ma nastąpić w zwykłej porze, procesja potrzebuje całego dnia aby się udać z arcybiskupstwa do katedry; ulice bywają tak natłoczone iż potrzeba czternastu lub piętnastu godzin dla przebycia przestrzeni pół kilometra.
Ale tym razem nie chodziło o bawienie się po drodze, o zatrzymywanie się przy drzwiach kawiarni i karczem, o posuwanie się trzy kroki naprzód a jeden w tył, jak pielgrzymi stosujący się do wykonanych przez nich ślubów. Podwójny szpaler żołnierzy republikańskich rozciągał się od arcybiskupstwa do św. Klary uprzątając przejście, rozpędzając grupy, usuwając nakoniec wszelkie przeszkody jakie procesja mogłaby napotkać. Tylko bagnety ich były umieszczone przy boku a bukiety z kwiatów w lufach strzelb.
Procesja miała w przeciągu godziny przebyć przestrzeń jaką zwykle przebywała w piętnaście godzin.
Punkt o siódmej, Salvato z swoją kompanią, to jest strażą honorową św. Januarjusza, mającą w pośrodku Michała ubranego w piękny mundur, i niosącego chorągiew na której był napis złotemi literami: Cześć św. Januarjuszowi, wyszli z arcybiskupstwa do katedry.
Napróżno szukanoby w tej ceremonii czysto wojskowej, tej osobliwej swobody charakteryzującej procesje św. Januarjusza w Neapolu.
W istocie zazwyczaj, kiedy procesja nie jest niczem krępowana, postępuje ona wałęsając się jak Durance albo swobodna jak Loara, uderzając falami swemi o podwójny szereg domów tworzących jej wybrzeża, zatrzymując się nagle bez przyczyny, i ruszając znów w pochód tak iż niemożna odgadnąć co ją znowu w ruch wprowadza. Wśród tłumów ludu nie było widać błyszczących, zahaftowanych złotem mundurów, orderów i krzyżów oficerów neapolitańskich, z pochylonemi świecami woskowemi w ręku, z których każdego otaczało trzech lub czterech lazzaronów, popychających się, tłoczących, przewracających się aby zebrać w papierową trąbkę wosk ze świec spadający, gdy tymczasem oficerowie z głową podniesioną nie zważając na to co się w koło nich i u ich nóg dzieje, z królewską hojnością rozrzucając za jeden lub dwa karliny wosku, spoglądali na damy zebrane w oknach i na balkonach, które pod pozorem rzucania kwiatów na drogę procesji, posyłały im bukiety w zamian za ich spojrzenia.
Szukano także napróżno wokoło krzyża i chorągwi, zmieszanych z ludem otaczającym ich, mnichów wszystkich reguł i wszystkich barw, kapucynow, kartuzów, dominikanów, kamedułów, karmelitów bosych i trzewikowych, z których jedni opaśli, okrągli, krępi, z obliczem promieniejącem, z głową silnie na szerokich barkach osadzoną, idący jak na wiejską uroczystość lub na jarmark, bez żadnego szacunku dla krzyża nad nimi górującego, dla chorągwi ocieniającej ich czoła, śmiejąc się, śpiewając, rozmawiając, podając w rogowych tabakierkach tabakę mężom, udzielając rad ciężarnym niewiastom, innym numerów na loterję, spoglądając pożądliwiej, niż na to pozwala reguła ich klasztoru na dziewczęta stojące w bramach, na słupach w rogach ulic i na balkonach pałacowych; inni wysocy, szczupli, chudzi, wycieńczeni postem, wybledli powściągliwością, wznosząc do nieba zżółkłe jak kość słoniowa czoła, zapadłe i podsiniałe oczy, idący nie patrząc, unoszeni falą ludzi, żyjące widma stwarzające sobie piekło na tym świecie, w nadziei że piekło to zaprowadzi ich wprost do raju i którzy w dniach wielkich uroczystości religijnych zbierają owoce swoich cierpień klasztornych, w bojaźliwym szacunku jaki ich otacza.
Nie! za krzyżem i chorągwią niema ludu, niema mnichów, opasłych czy chudych, ascetycznych czy światowych. Lud jest zbity w ciasnych ulicach, uliczkach, zaułkach: groźnem okiem patrzy na żołnierzy francuzkich niedbale postępujących w pośród tłumu, gdzie każda osoba składająca go, trzyma rękę na nożu, oczekując tylko chwili wydobycia go z zanadrza, z kieszeni albo z za pasa i utopienia w sercu zwycięzkiego wroga który już zapomniał o swojem zwycięztwie i teraz zastępuje mnichów w rzucaniu słodkich wejrzeń i w grzecznościach, ale który mniej dobrze od nich przyjęty w zamian otrzymuje tylko szemranie i zgrzytanie zębów.
Co do mnichów, są oni obecni, ale pomięszani z tłumem podburzając go po cichu do morderstwa i buntu. Tym razem, jakkolwiek suknia ich jest odmienną, opinia ich jest jednaka, i ten głos, jak mówią w Neapolu, przebiega tłumy, podobnie jak błyskawica w czasie burzy: „Śmierć heretykom! Śmierć wrogom króla i naszej świętej religii! Śmierć profanującym św. Januarjusza! Śmierć Francuzom!“
Za krzyżem i chorągwią niesionemi przez ludzi kościelnych i eskortowanemi tylko przez Pagliuccella którego Michał przybrał za towarzysza robiąc go podporucznikiem, ten zaś przybrał około stu lazzaronów, będących w tej chwili przedmiotem urągań swych dawnych towarzyszów i przekleństw mnichów, postępywało 75 posągów srebrnych patronów drugorzędnych miasta Neapolu, tworzących jak to już powiedzieliśmy dwór św. Januarjusza.
Co do św. Januarjusza, popiersie jego zostało przeniesione w nocy do św. Klary, gdzie na ołtarzu oczekiwało na uwielbienie wiernych.
Ten orszak świętych zbiorem nazwisk najwięcej czczonych w kalendarzu i w spisie męczenników nakazujący powszechne w przechodzie swym uszanowanie i uwielbienie, tego dnia musiał być oburzonym sposobem przyjęcia i odzywania się do niego.
Ponieważ obawiano się aby większa część tych świętych czczonych we Francji nie udzieliła przychylnej dla Francuzów rady św. Januarjuszowi, lazzaroni uwiadomieni przez kronikę publiczną o przewinieniach ciążących niegdyś na błogosławionych, robili im wymówki w miarę jak przechodzili, wyrzucali św. Piotrowi zdradę, św. Pawłowi bałwochwalstwo, św. Augustynowi swawolę, św. Teresie jej uniesienia, św. Franciszkowi Borgia jego zasady, św. Kajetanowi niedbalstwo, a to z przekleństwami przynoszącemi zaszczyt świętym, bo milczeniem swem dowodzili, że na czele wszystkich cnót prowadzących do raju, postępowała cierpliwość i pokora.
Każdy z tych posągów zbliżał się niesiony przez sześciu ludzi i poprzedzony sześciu duchownymi, należącymi do kościołów gdzie ci święci byli szczególnie czczeni i każdy z nich wzbudzał po drodze okrzyki o jakich wspomnieliśmy, a które w miarę zbliżania się do kościoła z przekleństw przechodziły w groźby.
Tak napominane, tak zagrożone posągi, nakoniec przybyły do kościoła świętej Klary, i skłoniwszy się pokornie przed św. Januarjuszem, zajęły miejsce naprzeciw niego.
Za świętymi postępował arcybiskup Capece Zurlo, którego widzieliśmy już pojawiającego się w czasie zaburzeń poprzedzających przybycie Francuzów i mocno o patrjotyzm podejrzanego.
Procesja jak potok podążyła do kościoła św. Klary, gdzie się cała wtłoczyła. 120 ludzi Salvaty tworzyło szpaler od głównych drzwi do chóru, on zaś sam stanął przy wejściu do nawy z szablą w ręku.
Oto jaki był widok, przedstawiający się w przepełnionym kościele:
Na wielkim ołtarzu stało z jednej strony popiersie św. Januarjusza, z drugiej flaszeczka krew zawierająca.
Na straży przed ołtarzem stał kanonik; arcybiskup nie mający z cudem nic do czynienia, oddalił się pod baldachim.
Na prawo i na lewo ołtarza były trybuny, w środku zaś znajdował się ołtarz. W trybunie z lewej strony, mieściła się muzyka z instrumentami w ręku, oczekując na cud aby go uczcić.
Trybuna na prawo zajęta była przez stare kobiety, tytułujące się krewnemi św. Januarjusza, przybywające tam zwykle dla popierania cudu przez swe stosunki ze świętym, tym razem zaś pragnące mu przeszkodzić.
U góry schodów prowadzących na chór, rozciągała się długa balustrada ze złoconej miedzi, przy wejściu do której stał Salvato z szablą w ręku. Przed tą balustradą, na prawo i na lewo, uklękli wierni.
Kanonik stojący przed ołtarzem brał wtedy flaszeczkę i dawał im do ucałowania, pokazując że krew była zupełnie zsiadła; potem wierni zadowoleni, oddalili się ustępując miejsca innym. Ta adoracja błogosławionej krwi rozpoczęła się o godzinie w pół do dziewiątej zrana.
Święty któremu zazwyczaj pozostawiają jeden, dwa lub trzy dni dla okazania cudu, a czasami po przeciągu trzech dni nie wykonywa go wcale, dziś miał wyznaczone półtrzeciej godziny.
Lud był przekonanym że cud nie spełni się, a lazzaroni rachując się i widząc tak niewielu Francuzów w kościele, przyrzekali sobie, że jeżeli z uderzeniem wpół do jedenastej cud się nie stanie, będą mieli z nimi łatwą sprawę.
Salvato dał rozkaz swoim 120 ludziom, ażeby, skoro dziesiąta uderzy, a tem samem zbliży się chwila stanowcza, wyjęli bukiety zdobiące ich lufy i zastąpili je bagnetami. Jeżeli o wpół do jedenastej cud by nie nastąpił i gdyby groźby słyszeć się dały, był nakazany obrót, tak że 120 grenadjerów miało się zwrócić, połowa na prawo, połowa na lewo i w ten sposób stanąwszy przodem do ludu, wymierzyć na niego bagnety. Na rozkaz: — ognia! miało się rozpocząć straszne strzelanie; każden Francuz miał 50 nabojów.
Nadto baterja armat była w nocy ustawiona w Mercatello otaczając całą ulicę Toledo; druga na strada dei Studi, otaczając Largo delle Pigne i la strada Foria; nakoniec podwójna baterja przytykająca jedna do zamku del Ovo, druga do Vittoria, otaczały całą groblę Santa Lucia z jednej i całą rzekę Chiaja z drugiej strony.
Castel Nuovo i zamek del Carmine zajęte przez załogę francuzką, na wszelki wypadek były w pogotowiu; Nicolino zaś stojąc na okopach zamku San-Elmo z lunetą w ręku, potrzebował dać tylko znak swoim artylerzystom, aby ci rozpoczęli straszny ogień, mogący sprawić pożogę w całym Neapolu.
Championnet znajdował się Capodimonte na czele 3,000 rezerwy, z którą w miarę okoliczności albo miał wejść spokojnie i uroczyście do Neapolu, albo też z wystawionemi bagnetami posunąć się na Toledo. Widzimy, że pomimo modlitwy do św. Januarjusza na którą Championnet rachował, wszystkie środki ostrożności zostały przedsięwzięte i jeżeli jedna strona sposobiła się do napadu, druga gotową była do obrony.
Zresztą wrzawa w ulicach nigdy nie była groźniejszą i nigdy więcej przejmująca obawa nie ogarniała osób znajdujących się na balkonach i w oknach górujących nad tłumem i oczekujących, albo na stanowcze przywrócenie pokoju, albo na stanowcze rozpoczęcie rzezi, pożarów i rabunku.
W pośród tłumu, podburzając go do buntu, znajdowali się ciż sami ajenci królowej, których tak często widzieliśmy czynnymi, Pasquale de Simone, Beccajo i straszny ksiądz kalabryjski, pleban Rinaldi, który jak piana na powierzchni morza tylko w czasie burzy się ukazuje, ukazywał się na powierzchni społeczeństwa tylko w dniach rozruchu i rzezi.
Wszystkie te krzyki, zgiełki, wszystkie groźby ustawały natychmiast jak przez czary skoro usłyszano pierwsze uderzenie zegarów bijących godziny. Wtedy tłum z uwagą rachował uderzenie młotka, ale skoro godzina wybiła, powracała wrzawa podobna do szumu morza.
Rachowali tak ósmą, dziewiątą, dziesiątą godzinę. Skoro zaczęła bić dziesiąta, wśród ciszy powstałej w kościele i za kościołem, grenadjerzy Salvaty wyjęli bukiety z luf i zastąpili je bagnetami. Ruch ten doprowadził oburzenie obecnych do najwyższego stopnia.
Dotąd lazzaroni poprzestawali na grożeniu pięściami żołnierzom, teraz pokazali im noże.
Z swojej strony, wstrętne baby, tytułujące się krewnemi św. Januarjusza, sądzące że na zasadzie pokrewieństwa, mają prawo swobodnie odzywać się do Świętego, groziły mu najstraszniejszemi przekleństwami, jeżeli cud się spełni. Nigdy tyle rąk chudych i pomarszczonych nie wyciągnęło się ku Świętemu, nigdy tyle ust wykrzywionych gniewem i starością nie wyzionęło u stóp ołtarza bardziej gorszących złorzeczeń. Kanonik ukazujący flaszeczki, co pół godziny zmieniany, był jak ogłuszony i zdawał się się biizkim obłąkania.
Nagle usłyszano na ulicy podwojenie gróźb i krzyków. Było to skutkiem ukazania się 25 huzarów z muszkietami przy siodle, przebywających próżną przestrzeń, pozostawioną pomiędzy podwójnym szpalerem żołnierzy Francuzkich od arcybiskupstwa do katedry. Oddział ten dowodzony przez adjutanta Villeneuve spokojny, niewzruszony, zwrócił się w małą uliczkę okrążającą katedrę i zatrzymał przy wewnętrznych drzwiach zakrystji.
Biła dziesiąta i nastała właśnie chwila ciszy o której wspominaliśmy.
Villeneuve zsiadł z konia.
— Przyjaciele, powiedział do huzarów, jeżeli w 35 minut po dziesiątej nie powrócę i cud się nie spełni, wejdźcie do zakrystji nie zważając na zabronienie i groźby a nawet na stawiony opór.
— Dobrze komendancie, odpowiedziano.
Villeneuve wszedł do zakrystji, gdzie wszyscy kanonicy, z wyjątkiem podającego flaszeczkę do ucałowania, byli zgromadzeni i zachęcali się wzajemnie, aby nie dopuścić wykonania cudu.
Widząc wchodzącego Villeneuv’a, okazali zadziwienie; ale ponieważ to był oficer dobrze wychowany, wyrazu twarzy łagodnego, raczej melancholicznego niżeli surowego i wchodził z uśmiechem, to ich uspokoiło i nawet gotowali się żądać od niego wyjaśnienia powodu tak niewłaściwej obecności jego, kiedy tenże zbliżając się do nich, powiedział:
— Kochani bracia, przybywam z polecenia generała.
— A to dla czego? zapytał przewodniczący kapituły dość pewnym głosem.
— Aby być obecnym cudowi, odparł Villeneuve.
Kanonicy potrząsali głowami.
— Ah! ah! powiedział Villeneuve, obawiacie się jak sądzę, iż cud się nie spełni?
— Nie taimy, rzekł przewodniczący, że św Januarjusz jest źle usposobiony.
— A więc, odparł Villeneuve, przybywam powiedzieć wam jedną rzecz, która może zmieni jego usposobienie.
— Wątpimy, odpowiedzieli chórem kanonicy.
Wtedy Villeneuve wciąż uśmiechnięty, zbliżył się do stołu, wyjął lewą ręką z kieszeni pięć rulonów, każdy po sto luidorów, prawą zaś parę pistoletów z za pasa; potem wyjąwszy zegarek, umieścił go między rulonami i pistoletami i powiedział:
— Oto pięćset luidorów przeznaczone dla przewielebnej kapituły św. Januarjusza, jeżeli punkt o w pół do jedenastej cud będzie dokonany. Jak widzicie, obecnie jest czternaście minut po dziesiątej macie więc jeszcze szesnaście minut czasu.
— A jeżeli nie będzie dokonany? zapytał przewodniczący kapituły tonem lekko szyderczym.
— A to znów co innego, odpowiedział spokojnie młody oficer, przestając się uśmiechać. Jeżeli o w pół do 11 cud się nie spełni, 35 minut po dziesiątej, od pierwszego do ostatniego każę was wszystkich rozstrzelać.
Kanonicy poruszyli się jakby do ucieczki; ale Villeneuve biorąc pistolety w obie ręce, rzekł:
— Niech żaden z was nie ruszy się, z wyjątkiem tego co ma cud przysposobić.
— To ja go spełnię, powiedział przewodniczący kapituły.
— Punkt w pół do 11-tej, ani minuty wcześniej ani minuty później.
Kanonik skinął na znak posłuszeństwa i wyszedł pochylając się aż do ziemi Było 20 minut po dziesiątej. Villeneuve spojrzał na zegarek.
— Macie jeszcze dziesięć minut czasu, powiedział. Potem nie odwracając oczu od zegarka, mówił z przerażająco zimną krwią: — Święty Januarjusz ma już tylko pięć minut! św. Januarjusz ma już tylko trzy minuty! święty Januarjusz ma już tylko dwie minuty czasu!
Niepodobna wyobrazić sobie wzrastającego zgiełku, jakby z połączenia grzmotu z rykiem morza pochodzącego, gdy po dźwięku poprzedzającym uderzenie, w pół do jedenastej wybiło. Potem śmiertelna cisza nastąpiła. Następnie w chwili kiedy krzyki i groźby na nowo się rozpoczynały, usłyszano głos kanonika donośny i wyraźny, który podnosząc flaszeczkę nad głowami, zawołał:
— Cud się spełnił!
W tej samej chwili wrzawa, krzyki i groźby, jak wskutek uroku ustały. Wszyscy padali na twarz wołając: Cześć świętemu Januarjuszowi! Tymczasem Michał wybiegł z kościoła i na progu powiewając chorągwią, zawołał:
— Il miracolo e fatto!
Wszyscy upadli na kolana.
Potem jednocześnie uderzono we wszystkie dzwony w Neapolu.
Jak powiedział Championnet, znał on modlitwę której św. Januarjusz niezdolny był odmówić. I jak widzieliśmy św. Januarjusz nie odmówił.
Radosne wystrzały artylerji ze wszystkich czterech warowni, oznajmiły Neapolowi i jego okolicom że św. Januarjusz oświadczył się za Francuzami.