Lato leśnych ludzi/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lato leśnych ludzi |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1920 |
Druk | Rubieszewski i Wrotnowski |
Miejsce wyd. | Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rubinowe latarnie w okiennicach i krzątanie się Żurawia budziło wodza. Szedł do kąpieli i spóźniał się na śniadanie, bo tu i owdzie zajrzał. Ze wszystkich stworzeń leśnych najmilsze mu były ptaki i te obserwował i badał z amatorstwem. W około chaty pełno było skrzynek na drzewach i Rosomak doskonale znał historyę i sprawy każdego skrzydlatego stadła. Żaden z leśnych ludzi nie mógł się pochwalić, że odkrył jakieś nowe gniazdo, bo ledwie zaczął, już wódz podpowiadał.
— W leszczynie, prawie na ziemi, wiem, to dzierzba — albo:
— Na sośnie za garbem, widziałem, to sikora czubatka zajęła stare wiewiórcze.
Miewał specyalnych faworytów.
W zmurszałym pieńku brzozowym niedaleko krynicy — odwiedzał codzień raszkę siedzącą na jajach.
Pierwszego dnia sfrunęła, gdy wróciła znalazła kilka mrówczych jaj w gniazdku. Na drugi dzień, gdy ujrzała nad sobą twarz olbrzyma-człowieka, zdrętwiała. Czarne jak paciorki oczki wyrażały bezgraniczną grozę. Olbrzym rzucił znowu kilka mrówczych jaj i odszedł. Na trzeci dzień — już przysmak porwała odrazu i odtąd słysząc trzask gałęzi pod stopą olbrzyma — czekała odwiedzin nie trwożna.
Po śniadaniu Rosomak oprawiał lampkę przed Królową, rąbał smolne szczapy, ozuwał chodaki i szedł w las.
Brał ze sobą torbę, siekierę, sznur z hakiem na końcu i przepadał bez śladu. Szedł zwykle bardzo wolno, cały w słuch i wzrok skupiony, przystawał często do pnia wtulony, to wyciągał się pod krzakiem nieruchomy.
Las ledwie porastał w drobne liście, była to najlepsza, ale krótka pora do spostrzeżeń ornitologicznych.
Codzień też Rosomak odwiedzał pszczoły. Od paru lat zajmowały dziuplę w starej wierzbie. Znał je dobrze. Czarne były, małe, bardzo cięte — dzikie, borowe.
Gdy leśni ludzie zajęli chatę, już je zastali. Ale dotąd nie było z nich pociechy.
Dziupla była nieszczelna, zmurszała, drzewo marne. Dobierały się do niej dzięcioły zielone, niszczyły myszy, po zimie ledwie zostawała garść narodu, a zanim się rozhodowały — nadchodziła jesień.
W tym roku działo się najgorzej.
Ledwie chodziły na kwiaty, robota szła ospale, nie przynosiły do ula pyłku.
— Niema matki! rzekł Rosomak po dłuższej obserwacyi.
Ruszył w puszczę i rozmyślał.
Po leśnych fijołkach, co właśnie zakwitły, po łozowych kocankach, pszczół było pełno.
Musiała istnieć druga dzika barć, bo od osad ludzkich, od osadów i pól, przez te bagna i moczary za daleko było pszczołom lecieć. Barć musiała być, ale gdzie? Przez lat parę Rosomak ten swój raj schodził z końca w koniec; z kąta w kąt, i nigdzie barci nie widział drugiej.
Teraz znaleźć musi, te sieroty obratować. Położy się na polanie liljowej od fijołków. Roboczy naród obierał słodycz skrzętnie i odlatywał. Każdą człowiek leśny oczami przeprowadził i zrazu nic się nie dowiedział. Snuły się tu i tam. Wreszcie dopatrzył, że jedne były małe i ciemne, inne większe i żołciejsze.
Po godzinie cierpliwości badacza już stwierdził, że te pierwsze wracały ku wierzbie, te drugie wznosiły się nad drzewa i kierowały się na wschód.
A miały przy nóżkach koszyczki złotego pyłku, a przy robocie nuciły wesoło.
Rosomak powstał z tryumfem.
— Tam są i mają matkę! rzekł, puszczając się za niemi na wschód.
Po drodze obejrzał każde stare drzewo, coraz na polankach przystawał, znowu owad śledził, znowu za niemi dążył, aż stanął nad nieprzezwyciężoną zaporą. Była to smuga trzęsawiska.
— Aha — w borze barć mają. Żółte są jako żywica. Że mi to na myśl nie przyszło. Tam im raj w tej choinie.
Za trzęsawiskiem, jakby wyspa wśród morza, była wyniosłość niewielka, porosła starą sosną.
Widział wyraźnie ich złote pnie, grube konary i czarniawe korony. Jedna, jakby przodownica, niosła olbrzymią czapę bocianiego gniazda.
— Zda się ręką do nich sięgnąć, a „wara“ mówi topiel. Bezdenna jest — ani krzaka, ani drzewka, ale wąska. Nie więcej półtorasta kroków. Dostać się tam trzeba!
Położył się i zapatrzony — plan układał. Zaraz też spróbował gruntu — cofnął się i zaczął rąbać łozę, układać w snopy i wiązać.
Robotę przerwał mu sygnał obiadowy. Gdy zasiedli do obiadu, każdy opowiedział swe przeżycia i wrażenia.
— Wiecie wodzu, dudek zagląda do skrzynki — pochwalił się Pantera z odkrycia.
— Toś rewidował skrzynki? — A tak mnie ochota wzięła Kubę naśladować. Przejrzałem siedmnaście.
— Ładna porcya — jak na jeden dzień.
— Byłoby więcej — ale na jesionie ladaco gałąź mnie zdradziła. Gruchnąłem o ziem i nadwichnąłem rękę.
— No i co?
— Ano nic — zhukałem Żurawia doktora, w mig mi nastawił, ale zabronił udawania Kuby przez parę dni.
— I bez mego zabronienia nie mógłbyś pokazywać łamanych sztuk w tej chwili, ścięgno masz mocno nadciągnięte.
— Cóż znalazłeś w skrzynkach?
— Najwięcej sikor bogatek — mają już pisklęta, w jednej naliczyłem dwanaście rozwartych gardzieli. To dopiero robota wykarmić taką chmarę. W kilku muchołówki te małe — nakładły błękitnych jająt, w dwóch są sikory modraczki — wysiadują tak twardo, że je można ręką brać; w jednej nasyczał mi krętogłów jak wąż, w jednej obłajały mnie szpaki, ale na tym jesionie właśnie miałem najgorsze przyjęcie. Zgadnijcie kto ją zajął?
— No któżby — może dzięcioł.
— Trzmiele — niewielkie, szare. Sypnęły mi się do oczu, więc zmykałem co tchu i przez to na gałęzie nie zważałem i gruchnąłem.
— No, a w którejże było to gniazdo gołych mysząt — coś mi je łaskawie włożył do maszynki kawianej, spytał spokojnie Żuraw.
— Ja — myszęta? Jakie? Kiedy?
— Ach prawda. To także pewnie „domowy“. Żeś go nie wołał o pomoc przy zwichniętej ręce!
— Domowy na medycynę nie chadza.
— A ja mam złą wieść. Pszczoły we wierzbie nie mają matki.
Zafrasowali się obadwa i jęli radzić.
— Pojdę po czerw do Odrowąża. — Ofiarował się Pantera.
— Kładki do Odrowąża są jeszcze pod wodą, a takie kręte, że sto razy można zmylić i w bagno wpaść.
— Może do domu pojechać, bo i chleba już mamy nie wiele. Nawet nie mogę zrozumieć, gdzie mi tak prędko wyszedł — rzekł Żuraw.
— Gdzie? Pewnie domowy wyniósł i schował, lub przepasł Hatorą — zaśmiał się Rosomak.
Obadwa spojrzeli na Panterę, który z miną niewiniątka zaciągał sznurki w świeże łykowe chodaki.
— Do domu jechać temi dniami nie można, rzekł, jakby końca rozmowy nie słyszał, bo mi Łatana Skóra powiedziała dziś na ucho, żebym jej akuszera sprowadził. Czy pan doktór będzie łaskaw? zwrócił się z ukłonem do Żurawia.
— Wypatrzyłem drugą barć! rozstrzygnął kwestyę Rosomak.
— No to i poco majaczysz i nas się radzisz?
— A poto — żem fajki poobiedniej nie dopalił, a wyście statków nie zmyli.
— Jak się to skończy, to ruszymy wszyscy na ciężką robotę. Barć jest na Chojowej Górze — za topielą.
— Aha, musimy faszyną jakie takie przejście wymościć i jeszcze się skąpiemy po pas. Dobra nasza — jazda! — porwał się Pantera do zmywania.
Po chwili ruszyli wszyscy trzej — zostawiając chatę pod opieką Opatrzności. Nawet Kuba, zgorszony tą ogólną wyprowadzką — dopędził ich i wsunął się na poobiednią drzemkę do kieszeni Żurawia.
Szli bez drogi — za Rosomakiem i mówili o zamierzonej robocie.
— Co roku na Świętą Annę — poglądam na tę Chojową Górę i łeb suszę, jakby się tam dostać, rzekł Pantera.
— Dlaczegóż specyalnie na Świętą Annę spytał Żuraw.
— Bo Święta Anna grzyby sieje. Nie wiesz? Na Chojowej Górze rosną pewnie od początku świata co roku, i nikt nie zbiera, boć tam nawet zimą trudno się dostać. Przeklęta topiel.
— Komu przeklęta, a nam błogosławiona — poprawił Rosomak. — Mielibyśmy to taki swój świat i raj — żeby bite drogi szły do chaty? Ucieklibyśmy po tygodniu, bo ludzieby nam życie zatruli.
— Pewnie. Chłopy i baby do Żurawia z chorobami, żydzi po rybę — no i goście. Rany Pańskie! Jak kiedy posłyszycie w nocy, że jęczę — to wiedźcie, że mi się to śni.
— Niechno kładki do Odrowąża nad wodę się pokażą — stary wnet się zjawi prawić mi o łamaniu w kościach! rzekł Żuraw.
— Ten do nas pasuje. Temum rad, uśmiechnął się przyjaźnie Rosomak. — On mnie uczył leśnego bytu.
Stanęli nad topielą i zaraz zawzięcie wzięli się do roboty.
Wiązali faszynę i słali jakby pomost. Całe bagno chybotało pod stopami, musieli omijać zupełnie nieporosłe bezdnie, szukać choć nikłej skorupy — białawego gąbczastego mchu — coraz to któryś zapadał, i towarzysze musieli go wyciągać na sznurze. Zmoknięci, czarni od szlamu, parujący znojem, mordowali się, walczyli, zdobywali krok za krokiem, tak w swym uporze zaciekli, że nawet się nie odzywali. A wszystko — o zdobycie tej krzyny czerwiu dla sierocego roju pszczelego.
Gdy hejnał wieczorny otrąbiły żurawie — pół brodząc, pół pełznąc Rosomak wydostał się z grzęzawicy i bez tchu legł pod sosną przodownicą. Towarzysze słali bezpieczniejsze przejście, ale już też byli bez siły.
— Wracaj, pora do chaty! — zawołał Żuraw.
— Wracajcie, ja tu zostanę, zanocuję. Jutro rano przynieście ile znajdziecie sznurów, garnek z żarem, kapelusz z siatką, co wisi na ścianie w komorze, no i chleba kawałek na śniadanie.
— Zgłodniejesz, zmarzniesz w mokrej bieliźnie — wołał Żuraw troskliwie.
— Zapałki i tytoń miałem w czapce, więc suche, siekiera i nóż jest, chróstu nie brakuje. Przenocuję doskonale, o świcie już barć znajdę i co trzeba przygotuję, zanim przyjdziecie. To nie ramowy ul, co ino daszek uchylić. Będziemy mieli jeszcze kramu coniemiara. Spocznę przed ciężką robotą. Żegnajcie.
— Do zobaczyska! Będziemy o świcie.
Rosomak został sam. Wypoczął chwilę i wnet zaczął się rozglądać i po swojemu otoczenie badać.
Zdziwiła go dziwna cisza tego ostępu. Był pewny, że zastanie ptasie królestwo bezpieczne — a była pustka.
Ani uwijania się, ani świergotu, ani przedwieczornego rozgardyaszu.
Sosny stały, jakby nieme, nawet bagna wokoło wydawały się puste. Życie kipiało dopiero za topielą.
— Jakiś zaklęty kąt! szepnął, powstając. Obszedł brzegiem, rozglądając się. Ród starych sosen mieszał się dalej ze zwartym świerkowym porostem, podszytym gęstwą paproci i jeżyn.
Gdy przystanął, szukając możliwej szczeliny, nagle na sośnie tuż nad nim zaszczekał pies.
Rosomak instynktownie za pień się cofnął i spojrzał w górę.
Na konarze, blisko siebie, siedziały dwie nieruchome, wielkie, bure postacie. Patrzały na niego dwie pary jaskrawo pomarańczowych okrągłych oczu, mrugając, i te twarze starych skąpców czy zbrodniarzy wykończał w typ zbójecki czarny, potężny, zagięty nosdziób.
Bez ruchu i głosu — człowiek i para wielkopańskich rycerzy rabusiów patrzeli na siebie.
Zrozumiał Rosomak ciszę i pustkę tego ostępu.
Panowała mu burga tyrana bandyty w pióropuszu na głowie.
Zniszczył życie wokoło, wymordował wszystko i królował, i władał, mocarz siły nad prawem.
— Tuś mi, krzyżacka wywłoko! warknął zajadle Rosomak. Tuś mi herbowy rakarzu, kacie leśnego stworzenia, bezbożniku możny, tyranie słabych, cichych i spokojnych. Teraz na cię sąd i prawo. Teraz na cię kres! Słyszałem nieraz w nocy twe krwawe hasło i jęk ofiar i szukam cię już lata. Aż mnie tu przyprowadził opiekun pomordowanych ptasząt, byś za żywot łotrowski — gardło dał.
— Ostatnia to twoja noc!
Zawrócił i odszedł, rzuciwszy ten pozew. Jeszcze korzystając z ostatnich chwil dnia odszukał barć. Wskazały mu ją wracające z boru pracownice i ucieszył się, że była niewysoko i otwór miała dość szeroki.
— Teraz spocznę i ciszy posłucham! — rzekł, wyciągając się na mchach.
Ale spocząć nie mógł. Słońce zgasło, z bagien wstawały chłodne opary, ogarnął go ziąb. Więc się rozebrał, wytarł ciało do czerwoności mchem i znowu wilgotną bieliznę naciągnął. Teraz się rozgrzał, na głód fajkę wypalił i rozdmuchał na brzegu niewielki ogieniaszek.
Oburzyło to panów ostępu.
— Uhu, uhu! rozległo się ponuro, groźnie — czarny cień wysunął się z gąszczy, miękkie skrzydła musnęły go prawie w locie, zakołowało straszydło nad ogniem i popłynęło nisko nad topielą — do lasu po łup.
Po chwili drugi za nim podążył.
— Uhu, uhu! Ungnibus et rostra! Szponami i dziobem! Herbowa dewiza i bojowy zew! Uhu, uhu!
Wyciągnięty u ognia Rosomak słuchał. Od puszczy grzmiał weselny, wiosenny chór. Łkanie słowików, bełkotanie cietrzewi, pobekiwanie kozłów. Na bojowe hasło rabusia, zaledwie chwila ciszy i znowu radośne hymny młodego życia.
Nagle rozdarł powietrze krzyk bólu, grozy, śmierci i znowu cisza.
— Zadarł zająca! szepnął Rosomak.
Na niebo wypłynął księżyc. Mgły w jego widmowem świetle potworzyły korowody tańczących mar w gzłach powłoczystych. Żabie kapele im grały, powiew wiatru układał figury, grupy, koła.
Kędyś daleko chlupnęła woda, coś zatętniło, zaklekotało, rozdarło korowód mgieł.
— Łoś idzie przez pohybelnik! — szepnął Rosomak. — Dla tego niema topieli.
Jak widmo, bez szelestu piór, rabuś znowu nad nim przeleciał, zapadł w gąszczu.
— Z łupem wraca. Ma w gnieździe małe.
Ale wreszcie ze zmęczenia i trudu ogarnęła go senność. Jeszcze patrzał, jak dym ogniska ku mgłom ruszył i w tan się wmieszał, jeszcze słyszał ostrzegawcze krakanie krzyżówki-matki i nagle ruszył i on za dymem i mgłami.
I taki był lekki jak one, i zrobił się dzień, a on szedł przez topiele, zaglądał do gniazd, głaskał ręką ptaki, przepływał rzekę, objąwszy ramieniem łosia za szyję, przypatrywał się o krok stojąc, jak bąk odludek zatapiał dziób w szlam i buczał donośnie, i odtrącał pięścią puhacza od srokatego koźlęcia łani.
I takim snem czarodziejskim skończył się pracowity dzień wodza-Rosomaka.
Zbudziły go żurawie, poranne trąby. Zerwał się. Ledwie bursztynowe były zorze na wschodzie i jeszcze senność w przyrodzie. Szpilki sosen miały na końcach paciorki z rosy, na próg barci wyszło kilka pszczół wartownic i przecierały skrzydełka. Ptak żaden nie śpiewał. Czając się, unikając gałązki pod stopą, Rosomak ku gąszczom się przysunął.
Na tym samym konarze puhacze siedziały nieruchome, nadęte, ze złożonemi czubami i spały syte mordem.
Na dziobach i pazurach miały ślizgość świeżej posoki.
Cofnął się Rosomak, ognisko rozdmuchał i znowu omamił głód tytoniem.
A tymczasem świat się zbudził, rozbarwił, rozśpiewał z taką ochotą i zapałem, że aż zarażony tem — leśny człowiek począł nucić, półgłosem.
— Codzień z rana, rozśpiewana
— Chwal, o duszo, Maryę.
— My som! Wodzu! — rozległo się za topielą. Porwał się Rosomak.
— Witajcie. Przynieśliście sznury?
— Całe mnóstwo.
— Zwiążcie razem. Przytwierdźcie jeden koniec do brzozy na brzegu — ciśnijcie mi tu drugi z hakiem. Weź cały rozmach Żurawiu, bo Pantera kaleka.
— Aha, będzie poręcz w braku mostów. A może mamy chodzić po linie? — wołał Pantera.
— Ty nie dworuj, ale wracaj pędem do chaty, przynieś strzelbę i cztery świeże naboje.
— Co się stało? Ryś tam może siedzi?
— Gorszy zbrodniarz. Śmigaj, Chyża Pantero.
Sznur padł w wodę niedaleko sosen. Rosomak go dostał, przytwierdził do drzewa i po chwili Żuraw wylądował obładowany.
— Chleba! — upomniał się Rosomak. Dostał pełną torbę.
— Na kogo śmierć? — spytał Żuraw.
— Zaraz ci pokażę.
Tymczasem jadł chleb, mlekiem popijał, aż pokraśniał na czerniawej twarzy.
— Barć jest?
— Jest, na tej sośnie z krzywą rosochą. Nie wzięłeś przypadkiem dłutka i małej piłki?
— Wzięłem.
— Toś zuch.
— Ano, tyle lat w twojej szkole. Wykształciłem się. A u nas nowina. Przyleciał ze dworu chłopak, że jakiś do ciebie gość przyjechał.
— Kto? Co za licho!
— Mówił, że jakiś panicz.
— No, szczęście, że nie jaka stara ciotka. „Panicz“ może poczekać. Jest tam co jeść i na czem spać. No, syt jestem.
— To mi pokaż zdobycz.
— Poczekaj na Panterę. Nie można bestyi płoszyć.
Czekali tedy, zcicha gwarząc o swym bycie. Aż ukazał się laufer Pantery — po sznurze biegł Kuba, przywitał wodza i śmignął na sosny. Za nim, mozolniej, chlupał po wodzie, skakał po pękach łozy Pantera.
Zabrali się i wstali do pochodu, gdy Rosomak patrzący za Kubą, wskazał nań ręką.
Wiewiór wracał bez tchu — po ziemi, z gąszczy, oglądając się ze zgrozą.
Dopadł Żurawia, wcisnął mu się za bluzę, głęboko — aż pod pachę. Dygotał całem swem mizernem ciałkiem i piszczał żałośnie.
— Co mu się stało?
— Zobaczył kata lasu. Chodźmy, ino po łowiecku, cicho.
Wziął Rosomak strzelbę, założył naboje, i z gotową do strzału ruszył.
Podkradli się bez szelestu — wtedy lufę podniósł w górę, a oni za nią poszli wzrokiem.
— Mnisze plemię grabicieli, zbójów, — szepnął.
— Junkier Eduard i Kunigonda! — dopowiedział Żuraw.
— Bić, wodzu! — warknął Pantera.
Strzał padł, po sekundzie drugi. Eduard gruchnął z gałęzi jak gromem rażony, Kunigonda miała tylko czas skrzydła rozwinąć i zawisła na nich już martwa w świerkowej gęstwie.
— To był dublet mistrzowski, zawołał Pantera.
— Kiedyś, gdy byłem głupi i myślałem że wolno zabijać, uchodziłem za dobrego strzelca! — rzekł Rosomak, stawiając strzelbę pod drzewem. — Ale dzisiaj nie zabijałem, tylkom spełnił wyrok. Na zasadę siły przed prawem przychodzi dzień sądu i wypłaty. Niech mi las potwierdzi, żem prawy mściciel! A teraz szukajmy gniazda.
— Na ziemi?
— Odrowąż mi mówił, że się gnieździ byle gdzie. Na pniaku, na kępie, przy pniu. Zresztą znajdziemy po trupiarni. Patrzcie, co tu piór i kości. O, zielone czapki kaczorów, resztki czajczych czubków, cietrzewie, lirowate sterówki. A ot, świeżutki zając marczak. Słyszałem jego śmiertelny jęk tej nocy. Weselniki barwne, kraśne, młode — oszalałe wiosną i miłością, tu łupem były nienasyconego obdziercy, żarłoka, grabiciela. Wszystko grozą swych szpon jarzmił i pożerał. Toć ten jego ostęp, to cmentarzysko całej puszczy — Nikt nie miał prawa do życia i bytu — tylko on.
— Wodzu, tu na świerku jest jakaś kupa gałęzi, ale ja się nie wdrapię, zawołał Pantera z gąszcza.
Poszedł Rosomak między obwisłe gałęzie i z trudem przeciskał się ku górze.
— A jakże, stare orłowe gniazdo zagrabił i swój przeklęty lęg umieścił. Jest troje młodych. Jeszcze białe, ledwie wyklute, a już klapią szczękami i za rękę mnie dziobią. Może żywcem wziąść i wychować na niewolników.
A wtem z pod świerka rozległ się żałosny okrzyk Pantery.
— O zbrodniarz! Toć tu leży skórka z naszego Tupcia.
— Co znowu! — zawołał Żuraw. — Alboż jeden jeż w lesie. Pokaż, ja poznam. Gdym mu nóżkę opatrywał musiałem jeden pazur obciąć.
Zamilkli, więc Rosomak spytał.
— No i co?
— Tak. Niema naszego Tupcia, — odpowiedział Żuraw, a Pantera rozjuszony krzyknął.
— Nie żywić przeklętego płodu. Łby im pokręcić!
Rosomak cisnął na ziemię gniazdo i lęg.
— Szczeźnijcie do ostatniego! — warknął.
Leśny człowiek spełnił odwet puszczy.
Wrócili pod sosnę przodownicę i założyli obóz.
— Na przyszłą wiosnę ten ostęp stanie się ptasim wyrajem. Zatokują tu głuszcze brodacze, będą kuć dzięcioły, mysikróliki powieszą kunsztowne kołyski, w świerkach osiądą gołębie. Wrócą tubylce radne, zapobiegliwe, niedrapieżne, wesołe i łagodne. Teraz ci uczynili pustynię!
— Powiesić je po śmierci!
— Nie. Zabiorę i pięknie spreparuje. Zastąpią tę naszą nawpół przez mole zjedzoną sowę, co ją używasz na wrony jesienią. A teraz — do barci.
— Jeślim ci koniecznie nie potrzebny — idę do chaty! — rzekł Żuraw. — Puchnę od żądeł jak potwór, a Kuba nie daje się z zanadrza wydobyć, pogryzł mnie, podrapał i bezustannie się trzęsie z lęku.
— Mądry jest. Tupcio, nocny włóczęga, ufał swym kolcom i ot jak skończył. Tak, Kuba, niema jak rękaw ze starego kożucha. Tam cię i junkier Eduard nie znalazł i nie złupił.
Poszedł tedy Żuraw do chaty i tam dopiero Kuba ośmielił się na świat wyjrzeć, ale od tej pory przestał zupełnie od domu się oddalać, nawet na wabienie rudej zalotnicy.