<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Nowi przybysze.

Nazajutrz po straceniu pary morderców — wśród nocy Żuraw się zbudził na kołatanie do komory.
— Zaraz, zaraz! zamamrotał i spał dalej.
— Urodziny mamy. Córka. Matka i dziecko zdrowe, — zawołał z za drzwi Pantera.
— Srokate? — spytał Rosomak.
— Jak jesienne kasztany, co się dzieci bawią.
— Czy mam wstać? — rozbudził się Żuraw.
— Nie. Przepadło ci honoraryum.
— Potrzebnieś budził!
— Śpiochy. Nie żal to taką noc wiosenną przespać! Idę na spacer.
— Tupcio tak czynił i źle skończył.
Rano każdy zajrzał przedewszystkiem do nowego domownika, niosąc Łatanej Skórze różne smakołyki.
Źrebiątko trochę jeszcze chwiejne na nóżkach wyzierało już ciekawie na Boży świat, od boku matki nie odstępując.
— Istna karta geograficzna, — zaśmiał się Żuraw.
— Frontowa będzie panna! — pogłaskał ją Rosomak.
A Pantera zawiązał na cienkiej szyjce krasną kitajkę „od uroku“.
A potem śmiejąc się, rzekł tajemniczo.
— Żurawiu, widziałem dziś w nocy jak „domowy“ wlazł na półkę i coś włożył do garnuszka. Pewnie dla ciebie prezent.
— Może sam zobaczysz. Ja mam dość tych prezentów.
Ale Rosomak się zaciekawił i zajrzał na półkę, do garnczka.
— Zacny „domowy“! — rzekł, wyjmując coś szarego, okrągłego, wielkości cytryny.
— Co to? — spytał Żuraw nieufnie.
— Tupcio drugi. W małoletnim wieku, ledwie mu kolce ze skóry wychodzą. Gdzieś go znalazł, Pantero?
— W nocy, na ścieżce do krynicy. Szła mama pierwsza, rozfukała się na mnie strasznie, za nią czworo takich pędraków.
— Tupcio był jeszcze mniejszy. Prawie goły. Ulokujemy go w skrzynce, we mchu i liściach suchych, jutro już będzie mleko chleptał.
— Ja go biorę na wychowanie! — ucieszył się Żuraw.
— Czeladka się pomnaża. Dojdziemy do pokaźnego inwentarza! — rzekł Rosomak, zasiadając do śniadania, a potem zaraz zabrał się do preparowania puhaczy. Zajął cały stół i tak się w tej trudnej robocie zagłębił, że ani palił, ani mówił, ani oczu nie podnosił, ani słyszał, co tamci mówili.
Wogóle nawet nie wiedział, czy istnieją. Aż stanął nad nim Żuraw.
— Słuchajno, a ten gość, co czeka we dworze!
— Nie zasłaniaj mi światła! mruknął, operując lancetem skórkę młodego.
— Rzekł Diogenes! — zaśmiał się Żuraw. — Ale i chleba nie mamy wcale, i kartofle się kończą.
Milczenie. Ostatnie cięcia — skórka była oddzielona. Rosomak z tryumfem dzieło swe oglądał.
— Nawet mistrz Łastowski pochwaliłby mnie! — rzekł. — Teraz arszenikiem zabezpieczyć i wypychać.
— A masz takie pomarańczowe oczy?
Zastanowił się Rosomak.
— Mam, ale czym zabrał pudełko?
Poszedł do komory, chwilę zabawił.
— Właśnie, że pudełko w biurku we dworze! — rzekł frasobliwie.
— Dzięki Bogu. Z tej racyi może obmyślisz, jakby się do dworu dostać.
Zapalił Rosomak fajkę i z westchnieniem się zdecydował.
— Ano, to pójdę. Napisz mi na kartce jadalne braki. Wezmę ztamtąd furę, i do Tęczowego Mostu fornal przywiezie. Mam w Bogu nadzieję, że ten gość tymczasem się znudził i wyjechał. O dolo ciężka! Trzeba się przebierać i z tego raju iść! Żeby nie to pudełko ze szklanemi oczami, tobym się nie ruszył.
Sprzątnął swe preparaty, przebrał się, dał Panterze moc poleceń i poszedł.
— Jeśli ten gość czeka i zechce parę dni go tam zatrzymać, to mu winszuję wesołej zabawy! — zaśmiał się Pantera.
— Zapomniałem zapisać na kartce, żeby zabrał gazety! — syknął Żuraw.
— Nie troskaj się! I tak nie zabierze! Ktoby i kiedy tu czytał. Bardzo nam potrzebne wiadomości o rewolucyi w Mexyku, o zamieszaniu na Bałkanach, o kursie pieniędzy, lub o trzęsieniu ziemi w Kalabryi. Daleko ciekawsze, czy nasze pszczoły wychowają matkę z tego czerwiu cośmy dali, czy dudek zajmie skrzynkę, czy wyszły z wody kładki do Odrowąża i czy znajdę gniazdo bąka lub remiza, a chociażby czarnego bociana, bo nam tego brak do kolekcyi. Wiesz — popłyńmy pod tę olchę — może się sum trafi.
Popłynęli. Wzięli ze sobą specyalne podwójne siatki na długich drągach i skradali się milczący. Pantera wiosłował, Żuraw kierował czółnem, ledwie muskając wodę. Wąskiemi przesmykami wydostali się na jezioro — leżało ciche, gładkie jak szyba, prawie bez śladu prądu rzeki, która je przecinała, zwężając się na przeciwległym kącie i niknąc wśród czarnych, nawisłych łóz i olszyny.
O tej godzinie przedwieczerza kwietniowego rojnie było na toni. Szeptem Pantera Żurawiowi ptactwo wyliczał.
— Patrz tam, para perkozów, a tam nur przelotny — już zniknął — kaczki z sitowi wypływają — o! rybitwy!
— A tam u brzegu widzisz — łabędzie.
— Przelotem bywają. A ryba jak się rzuca.
— O wiele woda spadła. Pokazują się już pale po starym młynie. Hej, kiedy on tu stał, chyba przed wiekiem — teraz topiel! Skręcaj powoli ku olchom.
— Pod którą spróbujemy?
— Ano pod tą z suchym czubem, gdziem się wtedy skąpał.
— Dobrze — czółno wpoprzek postaw i zamocuj szostem. Razem równo zakładajmy siatkę — ino czółna nie odpieraj, bo pójdziemy głową na dno. Ino się nie gorącuj.
Żuraw zaciął zęby, bo mu dzwoniły z łowieckiego wrażenia. Zbliżali się do brzegu nieznacznie, zdradziecko, oczami się porozumiewając. Pantera wskazał wystającą gałąź olchową, zdjął swój pas, zawiązał w pętlę i o sęk zaczepił. Wtedy napad odbył się z błyskawiczną szybkością.
Zanurzyli w wodę drągi z siecią, objęli nią jamę czarną, Pantera, trzymając koniec pasa w zębach, lewą ręką wiosłem uderzył w wodę, zamącił aż pod korzenie.
— Jest! — krzyknął Żuraw, czując uderzenie w sieć.
— Porywaj, wyciągaj do czółna. Gwałtu, pilnuj, wywróci czółno! Bij w łeb, ogłusz! Do brzegu, do brzegu! — wołał Pantera i sam swe własne rozkazy spełniał.
Oplątany w oka podwójnej sieci, miotał się w czółnie potwór czarny, ślizgi, z olbrzymią głową. Łódź tańczyła, nabierała wody, lada moment mogła się wywrócić. Pantera z zębów pasek puścił, siecią olbrzyma do reszty oplątywał. Żuraw chwycił za wiosło, rozchybotane czółno ku niezarosłemu brzegowi parł, zajechał w krzak łozy, za gałęzie chwycił i unieruchomił. Obadwa byli wodą zlani i potem, zdyszani, zziajani i szczęśliwi zdobyczą.
— Uf! a to ci patryarcha. Będzie ważył parę pudów, — rzekł Pantera, wywlekając z trudem olbrzyma z siecią na ląd.
— Wyrzucam sobie, żeśmy bez Rosomaka na ten połów ruszyli, — rzekł Żuraw.
— Mało on ich miał przez życie! Zresztą rybactwem się bawi — ale pasya — to ptaki. Ale teraz żywo się zbierajmy, bo nas czeka ciężka robota, nim go sprawimy. Żywcem go też nie dowieziemy, bo czółno przewróci. Zoperuj go po doktorsku, a ja popłynę po mój pas. A obejrzyj, czy ma w sobie but żandarma.
— Jakto?
— Odrowąż dowodzi, że taki wielki to ludojad, i specyalnie żywi się żandarmami.
— To może lepiej puścić go w jezioro z powrotem, kiedy taki zacny uprawia proceder.
— No nie, bo ja też na zimowe posty chcę mieć wyżerkę.
— Ano, to szukam buta! A głowę tobym rad spreparować.
— Bez fatygi ci to mrówki zrobią. Wiem jedno mrowisko, jak stóg, tam ją zakopiemy.
Po godzinie już płynęli z powrotem. Jezioro zmieniło wygląd, bo się wiatr zerwał i napędził chmur z zachodu. Parno było, zbierało się na burzę.
— Namagaj, bo nie zdążymy przed deszczem, — oglądał się Żuraw niespokojnie. — Okrutnie miło być na wodzie, jak pioruny „łaskają“ — śmiał się Pantera.
— O! już chmury biorą pęd. Zaraz jak tabun rozhulany pójdą. Trzask, ot i z bata błyskawica pali. Będzie taniec!
Zakotłowało w chmurach. Zygzak — błysk — grom padł, wicher skręcił czółno i nagle lunął deszcz — jezioro-niebo stało się jedną masą wody, czarnych chmur, piany, fal, oślepiających błysków i huku, jakby świat cały w drzazgi się rozpadał.
Żuraw począł coprędzej wyczerpywać wodę z czółna, bo tonęło prawie, a Pantera przestał wiosłować i, wyprostowany na nosie czółna, cieszył się ulewą, gromami, nawałnicą, jakby największą przyjemnością.
Nozdrza miał rozdęte, usta roześmiane, oczy iskrzące, na każdy piorun odpowiadał okrzykiem, i hulało mu w duszy jakąś żywiołową rozkoszą.
— Do brzegu! Toniemy! — krzyknął Żuraw.
— Et bajki. Nie utoniemy! — zaśmiał się niefrasobliwie — Zaraz minie! Ot hulanka. Ot szczęście, taką mocą być, tak używać.
Jednakże raczył zwrócić czółno do brzegu i o łozę zahaczyć.
Potem w mig wiosłem nadmiar wody wyrzucił.
— Przeszło! Szkoda! rzekł, — patrząc w niebo. — Teraz trzeba dobrze grzebać wiosłem, na rozgrzewkę! Ale cudnie było!
I zawrócił na rzekę.
Znowu toń była gładka, niebo błękitne, rozegrały się ptaki, zapachniało powietrze. Gdy przybili u chaty — nie było śladu szału, tylko znak widomy został — rozdarta gromem od szczytu do korzenia brzoza u krynicy.
Łatana Skóra zarżała do nich ze stajenki i z rękawa swego wytknął pyszczek Kuba.
— Żurawiu jeść! zawołał Pantera.
— Zaraz ogień rozpalam. Dać ci suche szatki?
— Nie warto. Dopiero jak suma urządzę, to się „przemienię“, jak mówi Odrowąż.
— Jak się taką bestyę urządza.
— Przedewszystkiem trzeba całą skórę zetrzeć ze szlamu i śluzu popiołem, potem wiechciem i wodą zmyć do czysta, potem poćwiartować jak wieprza i zasolić. Za parę dni sporządzę z beczki wędzarnię i uwędzę. Łeb dziś jeszcze w mrowisko zakopię.
— Tyle roboty! zaraz ci przyjdę pomagać.
— Niechaj! Wieczerzę uwarz. Mnie po tej burzy, jak po szampańskiem. Anibym usiedział.
Dźwignął potwora na plecy i zwalił go wśród polany na trawę. Z rozmachem, ze śpiewem, z gwizdaniem zabrał się do mozolnej roboty. Parowała na nim koszula, tak się uwijał, ale gdy skończył, dobytek oprzątnął i do wieczerzy zasiadł, przestał mówić, śmiać się i ledwie zjadł, do alkierza swego się skrył.
Żuraw myślał, że się przebiera, ale gdy zdziwiony ciszą zajrzał — Pantera spał jak kamień — w mokrej odzieży i chodakach. Zaczął go trącać, wołać — bez najmniejszego skutku, więc mu tylko chodaki zzuł, i tak go zostawił, sam zresztą też zmęczony i senny.
Nazajutrz przespali i żurawi hejnał i ptasi ranny chór, zbudził ich dopiero ryk Hatory, rżenie klaczy i pisk Kuby.
— Oj, burza naniosła komarów! rzekł frasobliwie Pantera, siadając do śniadania. Lada dzień chmary będą tego plugastwa. Trzeba okna siatkami zabezpieczyć i szyszek zrobić zapas na „kurodym“.
Małej Łatanej Skórze chyba koszulkę poszyję, a to ją żywcem zjedzą. Na tę plagę to nawet Rosomak ratunku nie wymyśli.
— Owszem, całą zimę jakieś ingredyencye mieszał i mówił mi, że ma kilka środków na próbę. Jak myślisz — będzie on dzisiaj z powrotem?
— Wątpię, jeśli gościa zastał. Przed wieczorem poskoczymy do Tęczowego Mostu na spotkanie. A może mu jakiego figla spłatać? Wystraszyć?
— Rosomaka? Wystraszyć? zaśmiał się Żuraw.
Znasz co, czegoby się bał?
— Eh, możebym i znalazł, ale bestya nic po sobie nie da poznać — to i frajdy niema. Będę wędzarnię urządzać. Kazał mi też szczap smolnych nakopać i kosze rybne zrewidować. Ale przedewszystkiem muszę podpatrzeć, czy dudek o skrzynkę konkuruje.
Poszedł i przepadł w borze. Po drodze zapomniał o wszelkiej robocie i musiał po swojemu używać, bo zjawił się o południu podrapany, w rozdartej bluzie i jednym tylko chodaku, ale z masą najświeższych wiadomości.
— Przyleciały już wilgi. Cieciorka siedzi na ośmiu jajach. Cyranka ma gniazdo przy błocie: będzie suche lato. Czeczota jest na brzozie jak bochen. Zabiłem żmiję, co się skradała do gniazda gajówki. Znalazłem gniazdo ziemnych trzmieli i dobrałem się do miodu. Trochę cierpki, ale niezły.
— A wędzarnia, smolne karpy, kosze rybne?
— Głupstwo! Po obiedzie wszystko sprawię.
Jakoż odrobił sumiennie ranne próżniactwo. Rąbał, ciosał, dźwigał i przed wieczorem już był gotów iść na spotkanie wodza.
Zostawili Kubę na gospodarstwie i poszli. Bór, deszczem skąpany, jak czar był cudny. Stawali chwilami i brali w siebie piękno wiosennego rozkwitu oczami, uszami, całą piersią i byli skupieni majestatem arcydzieł. Wreszcie zatrzymali się nad strugą graniczną. Od zachodzącego słońca paliła się toń jak roztopione złoto — daleko, długo.
— Dziś nie Tęczowy, a Złoty most do naszego raju.
— A mieni się jak adamaszek. To zarybek się bawi.
Wyciągnęli się na trawie — nasłuchiwali.
— Nie słychać wozu. Ale poczekajmy. Będą tą smugą kaczki ciągnąć. To ich trakt.
Ale wiecznie niespokojny Pantera poruszył się rychło.
— Zaraz w tej nieruchomości zasnę, — mruknął, i zaczął wycinać piękne łozowe pędy i zgrabnie obłuskiwać łyka no chodaki.
— Jadą! — szepnął Żuraw: Nastawili uszu, zaparli oddech.
— Jadą. O, spłoszyli sarnę. Poszła w leszcze. Jadą. Słychać od ziemi turkot. Nawet gadają. Odezwijmy się po naszemu.
Huknęli. Długi zew i urwany odzew. Czyste echo poniosło się po wodzie, odbiło od lasu — powtórzyło odzew. Nasłuchiwali.
— Czemu Rosomak nie odwołuje?
— Z kimś rozmawia? Co to?
W głębi dalekiej zamajaczały końskie łby — zachlupała woda.
— Co to? Ktoś jedzie z Rosomakiem.
— No, fornal.
— Fornal trzeci. Zmykajmy.
— Co znowu. Jeśli Rosomak kogoś wiezie, to gość. Może Odrowąż.
Patrzyli, wóz się zbliżał.
Obok Rosomaka siedział chłopak w gimnazjalnej czapce i czarnej bluzie.
— Jakiś smarkacz. Potrzebne nam dzieci! — mruknął Pantera.
— Już wiem, szepnął Żuraw. To pewnie Stefan — pani Anny.
— Wodzowej siostry syn urwipołeć?
Żuraw tylko głową skinął, bo wóz był tuż i Rosomak ich pozdrowił.
— Witajcie. Rekruta wiozę.
Wóz wylądował i stanął. Fornal zaczął wyładowywać zeń różne tobołki — oni się witali. Rekruta obejrzeli bacznie a nieufnie leśni ludzie.
— Miejska murowa stonoga! — nazwał go w duchu Pantera niechętnie.
— Pajęczyna! zdecydował Żuraw.
Ale dopust losu trzeba było z rezygnacyą znieść więc obadwa podali chłopcu prawicę.
— Wuj mi obiecał, że będę tu razem pracować, rzekł niepewnym głosem.
— No nie, poprawił Rosomak, obiecałem ci tu byt, jeśli do niego się nadasz. Bierz na plecy swój kuferek i ruszajmy.
Fornal nawrócił zaprząg i odjechał. Pantera zarzucił sobie na ramię największy worek. Żuraw z Rosomak obładowali się resztą i poszli.
Rekrut zarzucił sobie na ramię kuferek i podążył za nimi — potykając się na korzeniach. Ściemniało, nie było śladu ni drogi, ni ścieżki, gałęzie biły po twarzy, jakieś odrośla niskie chwytały za nogi, ciężar kuferka dolegał.
A tamci szli lekko, cicho, prędko i niknęli jak widma w gąszczu.
Chłopak po chwili spotniał, zdyszał, serce mu biło, ogarniał lęk i wstyd. Zaciskał zęby, walczył ze sobą — ale czuł, że nie podoła. Wreszcie gałąź zerwała mu czapkę, zaczął jej szukać, a gdy znalazł — ujrzał się sam w gąszczu.
— Wuju! zawołał z przestrachem.
Ale zamiast wuja Pantera ku niemu wrócił.
— No i co tam? Ustałem?
— Nie. Tylko mi czapkę zdarło i straciłem was z oczu.
— Czapkę zdarło, boś się lasowi nie ukłonił, a to wysoki pan i możny. Respekt trzeba przed nim mieć.
— A gdzie tamci?
— Poszli. Nie będziemy cię wszyscy niańczyć? No — tobół ci cięży. Dajno — pomogę.
— Dziękuję panu. Dam radę.
— Tutaj „pan“ jest bór — a „pani“ woda.
— Ja jestem leśny „ludź“ — Pantera. Nie udawaj, ręce ci dygocą z wysiłku. Masz, przewlecz rzemień kuferka przez tę gałąź — ot, tak, bierz na ramię, ja też — i ruszajmy. A stąpaj w nogę równo — lewa, prawa, lewa, prawa.
— A czy my nie zabłądzimy tak bez drogi, rzekł po chwili chłopak.
— Jakto, bez drogi? Toć szlak jak pocztowy, drzewami sadzony.
— A co to błyszczy przy ziemi! To pewnie wilcze oczy się świecą.
— Gdzie? Ach to! Świetliki latarki zapaliły.
— Co to?
— No — świętojańskie robaczki. Złapać takich dziesiątek do szklanki, to czytać można jak przy świecy. No, co skaczesz?
— Bo coś szeleści pod nogami. Pewnie żmije.
— Żmije śpią w nocy. Żaba ci z pod nóg skoczyła. Idź prosto, nie targaj!
Chwila milczenia. Nagle chłopak się wzdrygnął, W pół kroku stanął, kuferek spadł z drążka na ziemię.
— Co to? — szepnął.
— A bodaj cię! Co znowu?
— To co krzyknęło tam w prawo.
— Sowa! Ot siedzi na sęku. Prędzej — zbieraj swój tobół. Tym pędem to i na wieczerzę do chaty nie zdążym, a moja chudoba czeka doglądu.
Znowu szli w milczeniu. Chłopak strzelał oczami na wsze strony niespokojnie, trwożnie. Samotność, cisza przerywana nieznane mi odgłosami rozstrajała go rozpacznie.
— Proszę pana, to jest, proszę Pantery i wam wcale tu nie straszno? Tak samym.
— Tu jest moc mieszkańców. Ot, posłuchaj: beczy kozioł, bełkoce cietrzew, żaby rajcują, błotniaki wszystkie wrzeszczą. Tu więcej narodu — jak w mieście.
— Ale ludzi niema.
— No, to właśnie najbezpieczniej. Co gorszego dla człowieka, jak drugi człowiek.
— Ale tak ciemno.
— Zaraz elektryczność na niebie zapalą. A zresztą lęka się tylko głupi. Co jest strasznego w borze, i co złego tu może spotkać. My tu między swoimi!
— Jeszcze daleko do domu?
— Niedaleko. Nie czujesz dymu?
— Nie. A co znaczy dym?
— No — wieczerzę warzą.
— To tamci już są w domu?
— Już dawno. Przecie nie pełzną jak my!
— Bardzo trudno iść prędko.
— No, no, nie probuj bo upadniesz. Ot, już widać światło w chacie.
— Dzięki Bogu! — szepnął chłopak.
— Hej, wy tam! — rozległ się głos Rosomaka.
— My! — odkrzyknął Pantera.
— Bywajcie! Chcieliśmy już iść was szukać. Chłopak ustał?
— Blisko tego.
Spotkał ich Rosomak przy furtce.
Pantera cisnął na ziemię worek, kuferek.
— Uf, co tam jest tyle ciężkiego w tym tobole. Macie rekruta. Ja lecę do Hatory i klaczy.
Chłopak znalazł się w jasno oświetlonej izbie, odetchnął bezpieczny, i zaczął się ciekawie rozglądać!
— Pozdrów Królowę! wskazał mu Rosomak obraz.
Przeżegnał się, i ochotnie spytał.
— Może mam co robić?
— Będziesz wszystko robił, jak i my. Tymczasem spocznij na ławie.
— Jak tu cudnie.
— Nie spiesz z zachwytem, aż się wżyjesz, Będziesz mieszkał w sieni. Jutro odzienie i obuwie zmienisz i dostaniesz zajęcie.
— Ciekawym jakie! zawołał Pantera, wchodząc do izby z wiaderkiem mleka.
— A także ciekawym, jak tego nowego przybysza będziemy wołać. Ja już mam dla niego nazwę, — zaśmiał się.
— Jaką! — spytał chłopak.
— Coto! Gdyśmy szli, co krok wołał: co to, co to, co to?
Żuraw postawił na stole misę jakiejś polewki, obsiedli stół.
Chłopak dostał łyżkę drewnianą, kromkę czarnego chleba i, patrząc jak oni czynią, zaczął czerpać ze wspólnej misy.
— Co to? — spytał po chwili.
Wszyscy się zaśmieli.
— Nie inaczej. Dobrze cię ochrzcił Pantera, Będziesz Coto, zanim na inną nazwę zasłużysz. Pytasz, co jemy? To polewka z ryby.
— Z suma. Wiecie, wodzu, żeśmy ułowili takiego, jak się rzadko trafia. To był tydzień wielkich łowów. Puhacze, sum.
— No i nowych przybyszów. Źrebię, Tupcio i Coto.
— I kosięta się wylęgły w szopce Hatory. Coto chciał spytać: co to kosięta? ale się zażenował. Postanowił sam się dowiedzieć rano.
Po wieczerzy zawołał go Żuraw do pomocy zmywania statków, przyczem się bardzo zabrudził i potłukł miskę, potem go zawołał Pantera i poprowadził po drabce na strych, gdzie naładowali olbrzymi wór siana.
— Będziesz na tem spał, rekrucie Coto. Schodź ostrożnie po drabinie, żebyś siebie nie urządził jak miski. Macie, już leży!
Chłopak się zaczepił obcasem o szczebel i spadł do sieni, szczęściem na siennik. Zerwał się zawstydzony, ale Żuraw z Rosomakiem karmili małego Tupcia, i nawet się nie obejrzeli, a Pantera, zeskakując zgrabnie i lekko ze strychu, rzekł.
— Szczęście, żeś nie gliniany, bo nie starczyłoby ciebie na długo. Tu se pościel na ławie i spocznij, po tylu wrażeniach.
Chłopak chwilę stał bezradny. Jakże miał spać bez łóżka, bez poduszki, bez nocnej komódki i dywanika pod nogi. Kuferek gdzieś został na dworze, a na samą myśl, by go szukać w nocy samemu dreszcz go przeszedł.
A nikt się nim nie zajmował. Żuraw z Rosomakiem przeszli do komory, Pantera zgasił lampkę, zmęczony setnie legł w swym alkierzu i zasnął natychmiast, trochę tylko mrok sieni rozjaśniała lampka od obrazu i chłopak usiadł na sienniku bliski płaczu.
Drzwi wejściowe nawet na klucz nie były zamknięte, w lesie coś szemrało, chodziło, wołało — po izbie coś się snuło — nie, nie sposób zasnąć.
Nieszczęsny Coto zaczął w duchu wymyślać matce, wujowi, swej doli, całemu światu. Potem wyczerpał cały zapas buntu i goryczy, przymknął oczy, bo go paliły od wiosennego wiatru i słońca, a potem już nic nie pamiętał — bo zasnął.
Zasnęły też kosięta pod skrzydłami matki, źrebię u stóp Łatanej Skóry, która drzemiąc stojący, budziła się na każdy szelest i dotykała nozdrzami dziecka, jakby mówiła: nie bój się, śpij, ja nad tobą czuwam.
Tylko małoletni Tupcio, wierny tradycyi rodu, biegał drobnemi kroczkami po całej chacie i tępił zawzięcie wszelaki owad, który się zakradł ze dworu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.