<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Lato leśnych ludzi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1920
Druk Rubieszewski i Wrotnowski
Miejsce wyd. Warszawa Lublin Łódź Poznań Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Coto.

Rosomak wypychał puhacze. Brak wprawy wyrównywał zawiętością i amatorstwem. Ponieważ zawadzał w izbie, rozłożył pracownię w komorze i po trzech dniach dzieła dokonał.
— Udały się! — rzekł tryumfujący do Żurawia.
— No, i wreszcie zajmiesz się czemś innem — mruknął bez humoru Żuraw.
— A co tam pilnego?
— Przedewszystkiem chłopak.
— Poszedł w las szukać gniazd. Chce zebrać kolekcyę jaj.
— Nic nie znajdzie, bo się wszystkiego boi. Gdzieś pewnie niedaleko siedzi w gąszczu i czeka obiadowego sygnału. Trzeba się nim zająć, kiedyś go nam tu na umartwienie sprowadził.
— Co miałem robić. Nie mógł zostać tam we dworze, boby uciekł po kilku dniach, a siostra mnie błaga, żeby go przetrzymać parę miesięcy, bo bardzo wyczerpany naukami, przeszedł tyfus i zakochał się w czterdziestoletniej profesorowej i chciał się strzelać.
— Chciałbym wiedzieć, co my na to pomożemy i dlaczego mamy go niańczyć!
— Zapewne dlatego, żeby nam tu nie było za dobrze. Ja go obserwuję. Parę dni bawiła go nowość, teraz przechodzi okres tęsknoty, nudy i wspomnień „nieszczęśliwej“ miłości; przefermentuje, przegryzie się i odżyje.
To rzekłszy Rosomak, którego nic bardzo nie wzruszało, co nie było przyrodniczą osobliwością, zapalił fajkę, obładował się swemi ptaszniczemi przyrządami i ruszył w las.
Przedewszystkiem odwiedził pszczoły.
Opodal barci stanął i patrzał.
„Naród“ się snuł tu i tam, zda się jak zwykle, ale po obserwacyi twarz leśnego wodza zaczęła się rozjaśniać, promienieć, aż się ułożyła w cichy radosny uśmiech. Dla niego miał wyraz brzęk owadu, jego ruch, jego sposób wchodzenia przez szparę-wrota. I słyszał wyraźnie to co wreszcie sam wymówił za nimi.
— Matka jest.
I wtedy dopiero usłyszał gdzieś opodal w łozach głos ludzki gniewny, skarżący i poznał głos Cota.
— Proszę Pantery, co to za życie! To dobre dla starych, albo dla mizantropów. Zresztą dla dziwaków i odludków. Ale ja kocham i ja chcę żyć! I mnie nikt nie rozumie! Ja tu nie chcę być, ja tu oszaleję! Ja tak strasznie za nią tęsknię!
— Ciężka bieda! ozwał się głos Pantery. To czemuż nie drapniesz stąd. Ja cię na skraj lasów wyprowadzę i leć do lubej. Tuś nam też tak potrzebny, jak zdun w lipcu.
— Kiedy matka mi nie dała pieniędzy.
— To sobie na drogę zapracuj.
— Gdzie, jak?
— A ot. Ryby nałów, ususz, norbę naładuj i sprzedaj. Albo wyszukaj gniazdo remiza, strzyżyka lub czyża. Wódz mówił, że to można sprzedać do kolekcyi. Jabym na twojem miejscu i tygodnia nie zwlekał. Za czem człowiekowi tęskno, to trzeba dostać. A zresztą możesz i „na gapę“ pod ławką w wagonie jechać. Żydzi tak robią dla miłości rubla, to i ty możesz przez miłość dla kobiety.
Coto umilkł. Wszystkie te sposoby nie trafiały mu jakoś do gustu.
— Żebym ja mógł pożyczyć pieniędzy na drogę, bąknął.
— Hm! odparł Pantera. A skądże oddasz?
— Mama musi mi dać.
— Na podroż do ukochanej? Toby ci odrazu w Warszawie dała, zamiast tu przysyłać, żeby chciała twym amorom dogadzać. Na taki interes nikt ci nie pożyczy. Całkiem bieda, rekrucie Coto. Zamiast takiej pożyczki oszukańczej, to jest szczerzej i prawdziwiej, zaczaj się w nocy przy trakcie i obedrzej słabszego i głupszego. Albo stań pod kościołem i lamentuj: litościwe osoby choć grosik dla poratowania zranionego serca!
— Pantera żartuje, drwi ze mnie!
— Co zaś! Jakbym w twej desperacyi był, tobym tak zrobił.
Tu Rosomak, czując potrzebę interwencyi, rozsunął firankę łozy i wynurzył się za plecami rozmawiających. Coto zerwał się przerażony. Pantera zaświecił zębami w uśmiechu i dalej obdzierał łozę z kory, kunsztownie zwijając łyko na chodaki.
Rosomak wziął się też do tej roboty, a zawstydzony chłopak stał, nie wiedząc, co ze sobą robić.
— Wszystko to racya, ozwał się Rosomak, jakby od początku do rozmowy należał. Nudno ci tu, boś głuchy i ślepy na ten świat, co cię otacza. Te oczy i uszy otwierają się zwykle później w życiu, jeśli się wogóle otwierają, bo większość ludzi organów tych wcale nie posiada, i zupełnie braku ani potrzeby nie czuje.
— Racyą też bardzo despotyczną w ośmnastym roku życia jest miłość i bardzo tej twojej chorobie współczuję bom ją tez w swoim czasie przechodził. Żebyś jednak, wedle rady Pantery, stąd umknął do Warszawy — swej ukochanej tam nie znajdziesz, bo wyjechała z dziećmi do Ciechocinka.
— To ona ma dzieci? zaśmiał się Pantera.
— Czworo. W tem córka piętnastoletnia.
— Coto! — zawołał Pantera tonem zgrozy i śmiechu.
— Wcale mu się nie dziwię. W jego wieku kochałem się na zabój we wdowie, która miała wnuka. Ale nie o to chodzi. Pytam, czy chcesz, abym ci dał pieniędzy, aby wbrew woli matki, no i zapewne w tajemnicy przed nią, jechać do Ciechocinka, do pani profesorowej?
— Ja, proszę wuja, chciałbym wrócić do Warszawy, bo ja tu czuję się taki niepotrzebny — i — i nudzę się.
— Do Warszawy odesłać cię nie mogę, bo na prośby matki tu jesteś. Cóżbyś zresztą tam robił. Wiesz, że matka pojechała ze starą ciotką do Odesy. Więc się namyśl do jutra. Jeśli postanowisz jechać pójdziemy stąd do domu, gdyż tu pieniędzy niemam nigdy, tam je dostaniesz i napiszesz mi kwit, że na stanowcze twe życzenie opuszczasz mnie i odjeżdżasz do Ciechocinka. Muszę mieć dla twej matki ten dokument.
— Nie, wuju, nie potrzebuję do jutra się namyślać! Tak — nie chcę.
— Więc czego chcesz?
— Chciałbym, chciałbym, sam nie wiem, chciałbym tu czemś być, coś robić.
— Nie być rekrutem Coto! zaśmiał się Pantera.
— No, to zrób parę chodaków, kosz na ryby, sidła na ptaszki, tysiąc rzeczy najbardziej łatwych i prostych. Wierzę, że ci się nudzi, jak żyjesz w takim ludnym kraju, a ni mowy, ni obyczaju ludu nie znasz, ba, nawet i nie rozpoznajesz jednego oblicza od drugiego. Chcesz, zadam ci siedm robót, a jak je spełnisz, to ci obiecuję, spełnić siedm twoich życzeń.
— Wuj się na mnie gniewa? szepnął chłopak nieśmiało.
— Ani trochę. Rozumiem cię i chciałbym żebyś się przemógł, ale krępować nie chcę. Tu wszystko żyje swobodnie i w górę — ku słońcu. Zanim Pantera ci te siedm robót wymyśli, chodź ze mną, pokażę ci tutejszy tłum. Spojrzał na słońce i dodał:
— Mamy półtorej godziny do południa.
Coto spojrzał na zegarek:
— Wuj na minutę nie chybił. To sztuka.
— Ja większą sztukę potrafię, rzekł Pantera, Wódz musi na słońce spojrzeć, a ja ino kiszek posłuchać. I wiem na jakie idziesz widowisko. Wódz posadzi Edwarda czy Kunegundę na starku wleziecie pod szaterek i będziecie kuwiekać na ptaszki. Ja ci jutro pokażę podobny spektakl u wodopoju przy Tęczowym Moście.
Ruszyli. Rosomak spytał:
— Znalazłeś już dużo gniazd?
— Nie mam szczęścia. Łażę i łażę, drapię się na drzewa, znajduję puste.
— Nauczę cię. Uważaj. Tu u nas, na drzewie w drzewie, na krzaku, na ziemi, na kępie, na wodzie lęgnie się ze trzysta gatunków ptactwa. Z tego siedmdziesiąt najmniej można znaleźć tuzinami łatwo, reszta wymaga większych starań, a już ze trzydzieści należy do wielkiej sztuki obserwacyi lub wprost szczęśliwego przypadku. Mam kolekcyę dwiestu gatunków, a teraz rocznie przybywa mi ledwie po kilka, a są takie których szukam od kilku lat bezskutecznie. Ty nie kolekcyonowałeś niczego w życiu.
— Ach owszem: owady, marki pocztowe, monety. W tym roku jakoś się zniechęciłem.
— Piszesz pewnie, tworzysz?
— Zkąd wuj wie? Mama pisała?
— Nie. Ale kto uważa, ten poznaje dużo obyczajów — nawet ludzkich. W maju wszyscy mają świetne szaty i śpiewają. Kto z ludzi ma ośmnaście lat przeżywa maj. Pisz, chłopcze, śpiewaj, marz!
— Jabym jednak chciał znaleźć te gniazda, których wuj szuka od tylu lat.
Uśmiechnął się Rosomak.
— Dobrze. Tymczaszem pokażę ci jak się szuka tych dwiestu, które już mam. Zwolnił kroku i wskazał, nie przystając, krzak czeremchy.
— Widzisz tam, na lewo, o metr nad ziemią, ten pęk kwiatów i ciemną plamkę. Tam siedzi na pięciu jajkach gajówka mniszek. Pan ma kapturek czarny, pani rudy.
W południowych godzinach pan panią wyręcza w nudach wylęgania. Ona tam ot na tej brzozie czyści pióra i rozpręża skrzydełka.
Coto wytrzeszczał oczy, wreszcie stanął. Z czeremchy wyfrunął „pan“ spłoszony, zatrwożyła się „pani“, patrzeli ze zgrozą na potwora co rozchylał gałęzie krzaku.
— Mogę wziąć jedno jajko? — spytał Coto.
— Jeśli jasne, to jest mało zalęgłe. Inaczej zniszczeje przy wydmuchiwaniu.
— Mam początek kolekcyi — ucieszył się Coto, pokazując zdobycz.
Rosomak sięgnął do jednej ze swych kieszeni i dał mu szklaną tubkę, założoną watą. Było już na dnie rdzawo nakrapiane jajeczko.
— A to czyje?
— Sikory czubatki, znalazłem wczoraj w starem wiewiórczem gnieździe.
Coto zaczął oglądać każdy krzak czeremchy.
— Pilnuj też jałowców. To kopalnie gniazd. A ot na brzozie kunsztowna kobiałka zięby, widzisz, przyklejone do tej rosochy, jakby zgrubienie pnia.
— Wdrapię się.
— Jazda.
Poskoczył chłopak. Wdrapywał się dość niezdarnie, wreszcie obłamała się gałąź i spadł.
— Czekaj!
Rosomak wyjął z torby sznur z hakiem na końcu, zarzucił zgrabnie na rosochę.
— Masz pomoc. Opasz się końcem, masz węzeł w środku, wciągaj się.
Wciągnął się Coto.
— Co za cudny koszyczek, wyłożony czerwonemi jedwabnemi nitkami, dwa jajka, jak kamyki szaro sine w plamki ciemne.
— Weź jedno. Dopiero ląg zaczęły, może się nie doliczy.
— Ale jak zniosę na dół.
— Ano w dziobku, jak kukułka swoje podrzuca.
Coto z ostrożnością umieścił zdobycz w tubce.
— Ależ wuj ma oczy! — zachwycał się.
— Leśnego ludzia, jak mówi Pantera. Ja wiem gdzie kto mieszka w moim świecie — trafiam!
Teraz Coto zaczął potykać się, bo oglądał każdą brzozę i czeremchę.
Raptem z pod nóg porwała mu się malutka żółta szara ptaszyna.
— Wuju, tu coś jest! — zawołał gorączkowo, padając na ziemię.
— Jest, świtunka lub piecuszek, nie uważałem, tak, świtunka, bo samczyk lamentuje, słyszysz, pi — pi — pi, ostrożnie, bo rozdepcesz. Domek ma wejście z boku, przy ziemi, może pod tą suchą paprocią. Masz?
— Nie, tu nic niema.
— Dobrze schowana. Szukaj, nadsłuchując na lament, im głośniejsze, jesteś bliżej. Zupełnie jak dziecinna zabawa w „ciepło i zimno“.
— Jest, jest. Otworek, na ziemi mnóstwo jająt jak pacioreczki.
— Weź jedno i umykajmy, bo strasznie lamentują.
— Wuju, to już naprawdę moja znajda, pierwsza?
— Tak, ino nie mów Panterze, bo cię przezwie piecuszkiem lub świtunką przy leśnych chrzcinach.
— A kiedy będą moje leśne chrzciny?
— Gdy ci się otworzą leśne oczy i uszy i gdy poczujesz leśną duszę w sobie.
Coto przyglądał się szarej polance pokrytej zeschłą trawą.
— I jak się to uchowa. Pod każdą stopą, bez żadnej ochrony. Na pastwę wszystkiego.
— Uchowa się. Za kilka tygodni wyleci gromadka, będzie się radować latem; jesienią powędruje za morze, ani dba, ani się troszczy! Ma wielką moc w sobie, słucha Prawa i wierzy, że życie dostało, by żyć, a zatem żyć będzie. Właściwy byt ziemi stanowią słabi i mali, a posłuszni swemu zadaniu. Słyszysz go? już się raduje. Potwór minął, samiczka wróciła do chałupki, a on tam na najwyższych czubach olszyn uwija się, żeruje i niewielki śpiewak powtarza swą melodyjkę: cilp, calp, calp! Cilp, calp, calp. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni go słyszę i muszę się do niego uśmiechać, takie to zabawne.
— Teraz i ja go słyszę i zapamiętam.
Rosomak przystanął.
— Widzisz ten olbrzymi jałowiec? Od trzech lat znajduję tam gniazdo dzwońca. Co roku pewnie ta sama para dobudowuje wyżej, że aż stąd widać mech. Zobacz, czy szczęśliwie przezimowały i czy mieszkają.
Coto poskoczył, rozchylił z trudem zwarte igliwie, wspiął się na palce.
— Jest trzy jajka — błękitne, czerwone centki.
— Ano — to szczęśliwie wróciły. Niechże się latem cieszą.
— Wuj to każde drzewo zna.
— Prawie. Są znajomi bliżsi i dalsi. Są wybitne osobniki w tym narodzie: jedne wiekiem stare, inne urodą wspaniałe, inne wdziękiem za oczy chwytające. Niema dwóch jednakich — ino patrzeć. Tu można patrzeć, poznawać, rozróżniać, aż się żyje wśród wielkiego towarzystwa, złożonego z tysięcy jednostek. Nawet ich charaktery poznać można, obcując, jako my. Żuraw z Panterą imionami zwą różnych znajomych i całe historye o nich prawią, gdy w niedzielę oddajemy wizyty.
— Jakto?
— Ano zobaczysz! Pojutrze niedziela.
Szli chwilę w milczeniu, wreszcie Coto się odezwał:
— A jakich gniazd wuj dotąd nie znalazł?
— Podróżniczka, remiza, strzyżyka i trzciniaka świerszcza. No i czyża, który wedle legendy kładzie doń jakiś kamyk, co je czyni niewidzialnem.
— Ale ja i o tych ptakach nigdy nie słyszałem, ani je znam. Wuj mi da ornitologję.
— Pięć w różnych językach, z barwnemi tablicami.
— To wracajmy do domu. Zaraz się biorę do roboty.
— Wróćże sam — ja jeszcze zboczę w te łozy.
Coto obejrzał się bezradnie.
— Nie trafię.
— Sprobuj. Kieruj się ciągle na wschód. Po drodze miniesz polankę z wielkim świerkiem, który ci ma być po lewej ręce, potem przejdziesz około trzech brzóz — jedna ze złamanym wierzchem i znajdziesz we wrzosach ścieżkę. Przy starej choinie, gdzie kupę szyszek naniósł dzięcioł, skręć na prawo i tam już trafisz na szlak od Tęczowego Mostu. Jakbyś zbłądził nie nerwuj się, usiądź i słuchaj — za mały czas Żuraw z chaty da sygnał obiadu. Wtedy posłyszysz klekotkę Hatory łakomej i ta cię na polanę doprowadzi.
Coto pokręcił frasobliwie głową, westchnął i zawrócił.
Rosomak poczekał, aż zniknął w gąszczu, i uśmiechając się, zdaleka ruszył za nim. Chłopak zabłąkał się po chwili — zaczął kluczyć, kręcić się w prawo i w lewo, wreszcie po wielkich trudach dobrnął do polanki za świerkiem. Wtedy posłyszał sygnał obiadowy, a wnet „bambołę“ Hatory.
Gdy jej rogaty łeb ukazał się w haszczach, Coto odetchnął i puścił się jej śladem, na nic nie zważając. Ale Hatora też nie pilnowała się żadnego szlaku — rżnęła prosto — łozy nie łozy, błoto nie błoto, ruczaj nie ruczaj.
Szczęściem, że była syta, więc się zbytnio do obroku nie kwapiła, boby jej nie sprostał.
Zziajał się, zamoczył, podrapał twarz i ręce — aż spocony wydostał się na szlak szerszy i ujrzał przed sobą śmiejącego się Panterę.
— Po łoskocie myślałem, że jakiś niedźwiedź zmarwychwstał i goni Hatorę. A to ci pilno do miski, rekrucie. Brniesz jak łoś, na prostki, przez bagno!
— Pantera wie, żem sam, sam, znalazł gniazdo świtunki. Mam jajko!
— Drozdowa codzień w kurniku też znajduje jajka! Taka sztuka! Switunka! Wielka mi parada! Ja znalazłem hajstra.
— Co to takiego?
— Czarny bocian leśny. Wódz się ucieszy. Niedaleko było tego miejsca gdziem łozę darł.
— Będziemy razem wydmuchiwać!
— Razem to trudno, ale zaraz ci pokażę jak się robi — ino chudobę obrządzę.
Pobiegli oba do osady. Oparty o płot już Rosomak czekał.
— Nie zbłądziłeś? — spytał.
— Owszem — ale uratowała mnie Hatora.
— Nie łże — będą z niego ludzie! — rzekł Pantera.
Coto poprosił zaraz o podręczniki i nawet nie czuł głodu, tak się tablicami zajął.
— I to wszystko, to mnóstwo, tu jest, żyje, gnieździ się, śpiewa — zawołał zdumiony, gdy zasiedli do posiłku.
— Alboż tylko to! A ssaki, a gady, a owady, a rośliny. Tu jest tylu mieszkańców na ziemi, co gwiazd na niebie.
— Ludniej jak w mieście stołecznem.
— Tylko wybieraj z kim chcesz zawrzeć bliższe stosunki. Damy ci listy polecające: ja do ryby i gadu, Żuraw do badylów, wódz do ptaszego rodu! — rzekł Pantera.
— Onegdaj byłem proszony na wesele jaszczurek, z Wdowiej Polany. Galanto się odbyło: pan młody miał zielony fraczek, panna młoda kostyum popielaty — bo zaraz pojechali na miodowy miesiąc pod wykrot wśród wrzosów. Sikory naturalnie plotkowały, żaby grały, drozd odśpiewał: Veni Creator — były różne mowy i przemowy familii, alem zapomniał co prawili — wiem tylko, że w posagu był pień zmurszały pełen liszek i mrowisko przy nim.
— Do ptaków mam największą ochotę.
— To wodza stosunki. Ale jak cię gadzina utnie to nie będziesz gadu lekceważył. A wężowego króla ze srebrnym kamykiem na głowie wódz ci nie pokaże — a ja wiem, gdzie mieszka.
— No i „domowego“ też mu pewnie pokażesz — uśmiechnął się Żuraw.
— Dajno tymczasem jaja do spreparowania — rzekł Rosomak.
Zajął się Coto, zainteresował, ciągnęło go do tablic, i do tekstu, i do kolekcyi, i do puszukiwań, i ledwie doczekał końca południowego obrządku i rozporządzenia zajęć i wypraw, aż pełen zapału znalazł się na ścieżce, obładowany sporą torbą, krocząc za Rosomakiem, który niósł na ramieniu rozwidloną tykę, a w ręku wypchanego puhacza.
Wyszli na piaszczyste polany — zrzadka brzozą i sośniną porosłe i zatrzymali się wreszcie u wielkiego krza jałowca. Spojrzał Rosomak na słońce.
— Trochę za wcześnie. Długo posiedzimy, ale to dobra dla ciebie próba. W ptaszniczym fachu — należy mieć cierpliwość indyjską. Ptactwo najruchliwsze jest rano i wieczorem — o południu lubi siestę. Masz dobry wzrok?
— Niezły.
— No to zajmujmy stanowisko.
Na szczycie drążka umieścił puhacza i wbił tykę mocno w ziemię — tuż przy jałowcu. Z torby wydobył coś w rodzaju namiotu z lekkiej zielonkawej tkaniny l rozstawił na patykach, nadając kształt jakby rozszerzenia krzaku; na szczycie przytwierdził pęk sosnowych gałęzi. Wsunęli się obadwa do środka, zasunęli wejściową szparę.
— Usiądź jak najwygodniej i nie ruszaj się.
— Myśliwi na cietrzewich tokach siedzą w budkach z gałęzi, na mrozie, czasami sześć godzin — to ciężkie; trzeba cierpieć, bez ruchu. Nam tyle czasu nie trzeba. Tyka nazywa się w starym łowieckim języku: stark a nasza kryjówka szaterek. Teraz wyszukaj w tkaninie parę okrągłych otworów i wyglądaj.
— A na co polujemy?
— W ten sposób można polować na jastrzębie, wrony, sroki, sójki. Nie znoszą puhacza i, ledwie go dojrzą, napadają z wrzaskiem. Kiedyś miałem żywego w tym celu i przez jedną jesień zastrzeliłem różnych rabusiów sto kilkadziesiąt sztuk.
— To szkoda, że wuj nie wziął strzelby.
— Teraz niechętnie mieszam się do spraw tego państwa. Nie czuję się w prawie wydawania wyroków i spełniania kary. Tutaj panuje ład i większy od mojego rozum. Wszystko w tym świecie się wiąże, uzupełnia, spełnia jakiś obowiązek, służy jakiemuś wielkiemu, często dla nas niezrozumiałemu prawu, utrzymuje przemądrą równowagę. Obserwując, przekonałem się, że kto staje się nad prawo zuchwałym, silnym, drapieżnym — nawet za licznym — bywa doprowadzonym do miary — wyrokiem Władzy, co tem rządzi. I już chyba bardzo rzadko, gdy mnie zaślepi mój rozum — występuję czynnie, w obronie małego i słabego. Patrzaj, uważaj! Jak zwykle pierwsze sikory dojrzały puhacza i popłoch wznoszą. — Zniżył głos i objaśniał.
— Sikor mamy pięć gatunków — tych pospolitych. Ta żółtawa z czarnym krawatem — to bogatka — największa, najzwyklejsza; tamta na brzózce — to modraczka — istny błękitny klejnocik. Uboga, sosnówka i czubatka jeszcze nie dosłyszały wieści. A oto zlatuje zięba — samiec — z ceglastą kamizelką no i, rozumie się, buńczuczny karzeł — wołowe oczko — tenby na orła się rzucał. Widzisz?
— Widzę! Jakie to cudne.
— Oho — już i reszta drobiazgu w sukurs leci. Rudzik — ten z pomarańczowym przodem — gajówka mniszek i malutka piegża, i żółtawy zaganiacz i kropkowana spodem muchołówka. Patrz co za gromada. A teraz flegmatyczne poświerki się ruszyły. A wszystko łaje, wymyśla, klnie, urąga, jedno drugie podjudza. Wiec!
— A ten, taki centkowany — co tak szyję wyciąga, wyciąga i głową kręci?
— To krętogłów! Spryciarz, symulant. No, ale teraz musimy ratować puhacza. Już skrzeczą sójki i sroki — i ot — jastrząb wisi nad polaną. Skończone widowisko, bo dojdzie do awatury, poleci pierze z puhacza, i nasza sztuka drugi raz się nie uda.
Rozsunął Rosomak płótno i rozprostował członki. Śpiewacza rzesza rozproszyła się — obsiadła dalsze drzewa, rajcowała, cudowała, wreszcie rozpierzchła się po lesie, roznosząc żałosną wieść.
— Zbójca ze Starych Chojarów, ukazał się w jasny dzień na Wdowiej Polanie! O dolo, o losie! Wrócił, wrócił.
— Cyt, cyt, cyt! — uspakajały sikory. — Leśny duch go dojrzał — ukazał się — pojmał go — uwięził! Cyt, cyt! Za kratę wsadzi!
— A jak nie uwięzi, to nic, to nic, to nic! Ja mu jutro oczy wydziobię! — woła zziajany królik malutki.
A Rosomak wracał z Cotem i ten, cały przejęty, „wydawał“ lekcyę.
— Już niektórych znam — tych barwnych: zięba, rudzik, modraczka, bogatka! Mam w oczach! Teraz będę czytać ze zrozumieniem.
— Zaludnia ci się pustka tutejsza. — Tu Rosomak uszu nastawił na jakieś fujarkowe gwizdanie i skręcił w tym kierunku.
Natknęli się na Żurawia, który, idąc zamyślony — zasłuchany, pogwizdywał na fletni z wierzby.
— Kosy ci będą odpowiadać, tak doskonale je naśladujesz.
— Jak się dobrze wsłuchasz — odnajdziesz rytm kujawiaka w kosiej aryi.
— Dokąd idziesz z workiem na plecach? — Ano piątek. Chleb nam mieli dostawić do Tęczowego Mostu.
Rosomak pozbył się swego ładunku, ukrył pod płachtę puhacza.
— To chodźmy też na koncert.
Ruszyli ścieżyną za Żurawiem.
— Teraz słuchaj! Nie patrz, nie myśl, tylko słuchaj! — szepnął do Cota.
Zbliżał się późny, pogodny, majowy wieczór, pora najświetniejszych aryi.
Coto oczy przymknął, cały się w słuch skupił. Zrazu słyszał tylko gwar — potem zaczął w zgrai akompaniatorów i orkiestry rozróżniać solistów.
Na tle monotonnego poszumu puszczy i akordu żabiego — ze szczytów drzew brzmiała pieśń, duet srebrnego gwizdania. Powtarzał głos tenorowy, pierwszy, flecik Żurawia.
— To drozd śpiewak i kos, popisują się! — szepnął Rosomak. — Kos trzyma prym — Jakby wyrwasy taneczników, krótkie przyśpiewki mieszały się z duetem.
— To zięby i trznadle hulają i dwuwiersz poddają:
— Hejha! Chłopcy z dziewuchami, ostro!
— Brawo, brawo, brawo! — rzuciła przelatująca kukułka.
A wtem zgłuszył i zakasował duet mistrzowski trel słowika.
Rosomak kapelusza uchylił.
— Cześć, mistrzu Bekwarku! — uśmiechnął się.
Lutnista opanował całą rzeszę śpiewaczą. Górował nad chórem i orkiestrą, zmógł wszystkich. Kunsztowna, pełna łkań, namiętnych zwierzeń, miłosnych szeptów, zapamiętałych przysiąg i zachwytów płynęła pieśń miłosna wiosny.
— Uciszyło się wokoło; ludzie przystanęli, zasłuchani. Żuraw flecik swój wsunął w zanadrze.
Nagle pieśń się urwała. Rosomak wskazał na szary cień, przemykający wśród gałęzi.
— Bandyta! — rzekł.
— Sowa zbój, zbój, zbój! — zapaplały sikory czujne i popędziły wślad za nią.
W głowie Cota formowały się słowa, rytm, napływały rymy. Czuł, że napisze śliczny sonet.
A oto stanęli nad Tęczowym Mostem.
— Zostań tu! Za chwilę wrócimy — rzekł Rosomak, wchodząc z Żurawiem do brodu.
Plusk i rozmowę ich słyszał zrazu Coto a potem zajął się znowu koncertem.
Tu nad wodami nie było solistów — tylko gwar wiecowy, okrzyki, oklaski, gwizdy, śmiechy, nawoływania, przerywane ponurem warczeniem bąka.
Aż surmy żurawie zagrały donośnie hejnał wieczornej straży.
Obładowani tygodniowym zapasem chleba wyszli z brodu Rosomak z Żurawiem.
— A co to krzyczy tak przeraźliwie? — spytał Coto.
— To ze swych letnich legowisk pułki żurawi tak codzień witają i żegnają słońce. Czas do chaty.
Gdy stanęli na polanie znaleźli Panterę zajętego ściąganiem z trawy i gałęzi upranej bielizny. Hatora i Łatana Skóra ze swą miniaturką-córeczką — chodziły za nim — dopominając się obroku, Kuba pokazywał łamane sztuki na lipie, ogień błyskał z chaty.
— Zrewidowałeś kosze rybne, Pantero? — spytał Rosomak.
— A jakże, alem ryby nie sprawił. Czeka na Cota,
— Owszem, owszem! — ofiarował się ochoczo chłopak, porywając mokry worek, na specyalną do tej roboty ławkę przy wodzie i zapamiętale wziął się do dzieła.
— Warjacie, zapal kurodym i okryj plecy płachtą, a to cię komary pożrą, — wołał mu Pantera.
Istotnie plaga błot była klęską tego raju, ale Coto postanowił znieść cierpienie jak czerwonoskóry Indyanin i nawet gwizdał przy robocie.
Po chwili Rosomak przyszedł mu z pomocą i dym fajki odpędził ćmę.
— Widzę, że nasz rekrut chce się do szczepu leśnych ludzi wkręcić. — rzekł Pantera, stając nad nim.
— Chcę! — rzekł Coto, rękawem ocierając twarz, że stała się krwawą.
— I zdaje ci się bohaterstwem dać się na łup komarom. A właśnie obroń się im — to leśna sztuka. Patrz, nam mniej dukuczają. Wódz broni się fajką, Żuraw jakimś octem swego wynalazku, a ja mam ziele. Mała Łatana Skóra jużby zdechła, żebym jej nie smarował codziennie trzy razy.
Ruszyli do chaty z oczyszczoną rybą i Coto spytał:
— A właściwie kiedy ja będę leśnym ludziem? Mnie się zdaje, że już wiele rzeczy umiem, już nie błądzę — ptaszki rozpoznaję.
— A leśnego ducha widziałeś? Nie zląkłeś go się? A byłeś w nocy w puszczy? A szedłeś przez trzęsawiska, co się gną pod nogami jak skorupa? A pływać umiesz? A wiesz co robić jak cię w wodzie kurcz chwyci? A potrafisz się poratować, gdy cię daleko od chaty żmija utnie? Hej, hej, rekrucie, daleko ci jeszcze do bytowania w tym raju!
— Nauczę się! — uparcie rzekł Coto.
Zasiedli do wieczerzy i Żuraw rzekł.
— Oznajmiam, że kładki do ludzkich siedzib musiały już z wody wyjrzeć, bo miałem już dziś pierwszą pacyentkę. Baba z febrą i wrzodziankami.
Bardzo się ucieszyła, że jesteśmy i skończone moje dni spokojne!
— Możnaby kładki popsuć.
— Chłopi jak bobry — zreperują w mig. Trudno — trzeba radzić — przysiągłem! — westchnął Żuraw.
— Pojutrze niedziela, Coto!— rzekł Pantera. — Dotąd nie bywałeś z nami, boś popłakiwał po krzakach, ale teraz wiedz, że w święto, po pacierzach, ruszamy kupą w las i każdy się chwali jakąś osobliwością, którą przez tydzień wypatrzył. Trza i tobie z czemś wystąpić.
— Jutro cały dzień szukaj leśnego ducha. On lubi w dzień siedzieć pod wykrotami, lub w świerkowych gąszczach. Maleńki jest, tylko głowę ma wielką i jeden róg na czole — w nocy cały świeci jak próchno.
Tu Pantera złapał myszkującego pod stołem Tupcia i, usadowiwszy go na kolanach, podał mu miseczkę z ikrą i wątróbkami rybiemi i, gładząc po złożonych igłach, dalej prawił.
— Domowego naszego chatniego także jeszcze nie znasz. Jest w każdem domostwie taki skrzat, co psoci lub pomaga stosownie do humoru. Nasz ze mną żyje w zgodzie, wodza szanuje, ale dla doktora niema żadnego respektu, A początek niechęci stąd, że doktór nasypał kiedyś na podłogę zielonego lukrecyowego proszku. Skrzat, strasznie łakomy na słodycze, zjadł — no — i odtąd znienawidził Żurawia. Prawda?
— Musiał ci się skarżyć! — roześmiał się Żuraw. Ratowałeś go pewnie w przypadłościach.
— Coto, — zawołał Rosomak — słuchaj Pantery, potem ci kiedyś stary Odrowąż jeszcze więcej cudów borowych opowie.
— Ale to sobie zapamiętaj: jeśli chcesz być leśnym ludziem musisz w sobie zatracić lęk, gniew — a wychować w sobie, aż cię zupełnie ogarnie, miłowanie wszystkiego i wszystkich — co tu z tobą żyją i bywają pod Bożem słońcem.
— A teraz spać — jutro o świcie pójdziesz ze mną daleko — na stary poręb. Będziemy kopać pnie na szczapy.
Coto wyszedł jeszcze przed chatę. Oswoił się z nocą na tyle, że powędrował aż na polanę, unikając jednak bliskości gąszczy i chwilę stał nasłuchując.
Noc w puszczy nigdy niema majestatycznej ciszy nocy pól; w głębiach boru zawsze coś szumi, szeleści, czai się, przemyka, błyska, chrzęści. Żerują, rabują, mordują w ciemnościach.
Ptaki dwa poczęły krążyć nad polaną lotem nietoperzy, rozległo się żałosne „pau“, „pau“, skrzydła musnęły po skroni chłopaka, gdzieś niedaleko zatrzeszczała sucha gałąź pod niewidzialną stopą. Zawrócił szybko do chaty.
— A każdy z nich pójdzie w tę noc, w te ciemności, drogi nie zmyli! — pomyślał i westchnął. Miał w sobie lęk!
Ale gdy się znalazł pod dachem uczuł się bezpieczny, znużony, senny!
Rozebrał się prędko, i zasnął, oswojony już ze swem twardem posłaniem.
Zbudziło go miarowe stukanie w ścianę tuż przy głowie. Zerwał się i nagle ujrzał straszną zjawę.
W głębi sieni, przy ścianie, patrzała nań twarz świetlana, wielka, jarząca, żywa. Mrugały oczy świecące, poruszały się usta szerokie, jakby coś mówiły lub chichotały bez dźwięku. I całe to unoszące się w powietrzu widziadło zda się płynęło ku niemu. Chłopak, zrazu skamieniały z wrażenia, wrzasnął nieludzkim głosem i rzucił się ku drzwiom, w ciemności nie mogąc odnaleźć klamki.
Ale drzwi się otworzyły i głos Rosomaka spytał spokojnie.
— Co ci, chłopcze?
— Wuju, tu coś strasznego się ukazuje — Jasna poświata majowej nocy objęła sień — widziadło znikło.
— W ciemności widzialne! — szepnął Coto, trzymając się rękawa Rosomaka, który drzwi zamknął.
— Widzi wuj? — szepnął Coto.
— Widzę! — odparł, kierując się ku zjawie i roześmiał się, zapalając zapałkę.
— Oto, dlaczego wciąż mi brak tutek szklanych! — rzekł. — Pantero! — zawołał głośniej.
Milczenie. Tedy poszedł do izby, zapalił lampkę i przyprowadził Cota do mniemanego ducha.
Do ściany misternie na nitkach i ćwieczkach przytwierdzone były — tworząc dwoje oczu, nos i wielką gębę — szklane tutki pełne świętojańskich robaczków. Wszystko to jarzyło się, ruszało, kłębiło. Coto patrzał zawstydzony, ale go Rosomak pocieszył.
— Nie dziwię się, żeś wrzasnął. Ale to spryciarz. No, trzeba to biedactwo wypuścić na swobodę, a że już na świt się zbiera, pójdziemy powitać las przed ledwuchną.
— To ptak?
— Skowronek borowy. Tak go zwie nasz szanowny Kluk kanonik. — Pozdejmował całe urządzenie — zajrzał do alkierza.
— Pantera prysnął na nową wyprawę, figiel spłatawszy! Bądź gotów na to, że to nie ostatni i wypleniaj lęk.
Wyszli na podsień chaty i usiadłszy na podwalinie ozuli chodaki. Świat był ledwie perłowy, a głębie przesycone rosą i ciche. Ruszyli ścieżynami niewidocznemi a mówili szeptem, nie śmiejąc ciszy mącić. Rosę, moc powietrza i słowa Rosomaka wchłaniał w swą młodą duszę Coto.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.