Legendy (Niemojewski)/Gamaljel

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Legendy
Wydawca Księgarnia H. Altenberg
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





GAMALJEL.



W

W całem Nazarecie imię jego było imieniem nadziei. Syn miejscowego bogacza, kształcony starannie w Piśmie, był bardzo pobożny i jeszcze więcej ambitny. Pobożność jego przechodziła wszelkie granice upamiętania. Gdy odmawiał modlitwy, twarz jego przybierała wyraz zachwytu, usta drżały, a oczy stawały słupem. Kiwał się przytem na wszystkie strony, poruszał rękami, a głos jego górował nad tłumami. Od wielu lat czytywał przed ludem ustępy z Pisma. A wtedy żadna siła nie byłaby go oderwała od miejsca, na którem stał.
Razu pewnego, gdy począł w bóżnicy wywodzić, stanął za nim brat i szepnął:
— Ojciec został rażony i kona. Spiesz do domu.
Gamaljel ani drgnął, wywodził jeszcze godzinę, a następnie drugą godzinę kiwał się, szepcząc modlitwy. Gdy powrócił do domu, ojciec już dawno nie żył. Wziął się do spełnienia wszystkich przepisów rytuału, a po pogrzebie i dokonaniu pokuty udał się do brata i zgromił go za przerwanie modlitwy. Brat tłómaczył się tem, iż ojciec umierał. Gamaljel odpowiedział mu na to, że jeśli raz jeszcze zdarzy się coś podobnego, to go pociągnie do publicznej odpowiedzialności.
Brat uląkł się, gdyż był przeświadczony, że oskarżenie, wniesione przez Gamaljela, będzie już wyrokiem. Ale postanowił się na nim zemścić.
Razu pewnego stanął znów za nim w świątyni i szepnął mu do ucha:
— Kochany bracie, odmawiam modlitwę, aby Bóg ciebie pocieszył! Bo oto zwierz leśny napadł na twoją trzodę i znaczną ci szkodę wyrządza. Pasterz opędza się mu, ale nie może dać sobie rady[1] Módl się, aby Pan wejrzał na twoją stratę!
Gamaljel udał, że nie słyszy. Ale po chwili zakręcił się i zniknął. Biegł przez miasto w dolinę nad rzeczkę, odszukał trzodę i pasterza, który spał najspokojniej i o zwierzu leśnym nic a nic nie słyszał. Gamaljel zrozumiał i postanowił odpłacić za to bratu.
Wybierano niebawem członków do rady. Obywatele, chcąc się przypodobać Gamaljelowi, postawili kandydaturę jego brata. Ale jakież było ich zdziwienie, gdy Gamaljel zaprotestował.
— Jestem bratem jego — mówił. — Ale przedewszystkiem jestem synem gminy. Któż jest tedy bliższy, gmina-matka, czy brat-brat? O matce mówi czwarte przykazanie; o bracie żadne nie wspomina. A że chcę być dobrym synem gminy, przeto wolę zasłużyć na zarzut złego brata. Tak, jestem złym bratem, który rodzonego nie obdarza zaufaniem... Ojciec przed śmiercią żalił się na niego. Obiecałem umierającemu starcowi, że roztoczę nad nim dozór i strzedz go będę od pokus. A miejsce, jakie mu ofiarujecie, jest miejscem pokus. Teraz wybierajcie go!
Dziwili się wszyscy jego sprawiedliwości i odtąd w dwójnasób go szanowali.
Gamaljel rozumiał od lat najwcześniejszych, że ani sekta esejczyków, ani saduceuszów nie wyniesie go wysoko nad poziom obywateli. Jedynem stronnictwem, w które wierzył, byli Faryzeusze. Garnął się tedy do nich, a ci, potrzebując zawsze ludzi obrotnych, zwrócili uwagę na niego. I krążyły pomiędzy Jerozolimą a Nazaretem listy, które Gamaljel z wielką uwagą odczytywał i wyczerpująco na nie odpowiadał.
Było to miasteczko nieokrzesańców, głośne na całą Palestynę. Gamaljel odzywał się, że przemy śliwa nad naprawą tej opinii.
A jako powietrze, które umie wtargnąć wszędzie, jako woda, która przez najmniejszą szparę do okrętu wcieknie, tak i wpływ Gamaljela na wzór powietrza i wody sięgał we wszystkie sprawy, tyczące zarówno ogółu, jak i jednostek. Minął zaledwie trzydziesty rok życia, a już jego władza moralna w Nazarecie była tak wielka, ze żadne postanowienie zapaść nie mogło bez jego udziału.
Gdy cieśla Joasaf zwrócił się do gminy o wydzierżawienie mu kawałka placu, przylegającego do jego domu, aby mógł na nim warstat swój rozszerzyć, radni już przychylili się do jego prośby i grunt odmierzali. Ale wmieszał się Gamaljel i oświadczył, że żadną miarą nie można przychodzić z pomocą człowiekowi, który tak źle syna swego pokierował. Młodzieniec ten, zamiast żyć wedle Pisma i przykładu starszych, włóczy się po kraju z miasteczka do miasteczka, głosi jakieś nowe zasady i jest w Jerozolimie bardzo źle widziany.
Oburzyło to starego cieślę. Udał się do Gamaljela i wyrzucał mu, iż zajmuje się oczernianiem. Syn jego jest rabbim i ma prawo nauczać. Wprawdzie wolałby jako ojciec widzieć go w Nazarecie, mieć go przy sobie i patrzeć jak poucza w rodzinnej bóżnicy; ale syn wyszedł już Z pod jego opieki, a rozumem prześciga starego ojca. Niech więc czyni, co mu nakazuje sumienie. A Gamaljel niech go dłużej nie obmawia, bo wyrządza mu tem krzywdę i narusza przykazania.
Gamaljel wyciągnął na to listy pisane z Jerozolimy przez pewnego członka Synhedrionu i pokazał je cieśli. Ten jednak nie umiał czytać. Wobec tego Gamaljel sam mu odczytał niektóre ustępy, poczem stary cieśla zamilkł i odszedł do domu bardzo zmartwiony.
Stanowisko Gamaljela było zatem ustalone i niezachwiane. Majątek jego rósł z przerażającą szybkością, a stosunki z Jerozolimą stawały się coraz ściślejsze.
Nagle rozeszła się wieść, ze syn cieśli krąży w okolicy i ma zawitać do miasteczka wraz ze swymi uczniami i gromadą ludzi, która wszędzie za nim chodziła. Musiał ten człowiek wywierać niepospolity wpływ na umysły, bo zawrzało jak w ulu. Z okolic poczęły napływać tłumy; zapełniły się wszystkie gospody; radni miasta, a zwłaszcza zamożniejsi, którzy nic nie robili i nudzili się, byli zadowoleni, że bodaj kilka dni będzie w niezwykły sposób urozmaiconych.
Gamaljel obaczywszy na co się zanosi, był zły i posępny. Znał tego człowieka. Wszakże niegdyś bawili się razem w piasku, później czytywali wspólnie Pismo. Był to chłopiec, który budził zastanowienie. Ile razy Gamaljel wdał się z nim w spór, tyle razy chłopiec go upokorzył.
Wszczęła się była pewnego razu dysputa pomiędzy towarzyszami o to, który z proroków jest największy? Jeden twierdził, że Izajasz; drugi, że Jeremjasz; trzeci, że Ezechjel; czwarty, że Daniel. Wśród tego sporu Gamaljel tak się zapalił, że począł krzyczeć na towarzyszów. Wtedy ów młodzieńczyk ozwał się:

— Ja wam powiem, który z proroków jest największy!
Gamaljel przyskoczył do niego i krzyczał:
— No mów, ty mądry, ty uczony, ty wszystko wiedzący!
Ten zaś odparł z uśmiechem w oczach:
— Ty jesteś największym prorokiem, bo właściwie żadnego z nich w głębi duszy nie uznajesz.
Gamaljel poczerwieniał, przyskoczył i uderzył go w twarz. Towarzysze zdrętwieli.
Ale on uderzony nie stracił spokoju i odparł łagodnie:
— Czemu nie uderzysz mnie w drugi policzek, Gamaljelu, gdy unosi cię gniew i wiesz, ze ci nic za to nie będzie?
I spojrzał na niego swemi dziwnemi oczami.
Gamaljel odwrócił twarz i śród wielkiego milczenia opuścił salę. A potem zachorował. Leczono go w przeróżny sposób, ale żadne środki nie pomagały. Nareszcie zaczęto badać przyczyny owej uporczywej choroby. Wtedy dowiedziano się o sporze towarzyszów i o policzku. Przyprowadzono tedy młodzieńczyka do łoża chorego. Gamaljel ujął jego rękę i położył dłonią na swoim policzku.
Młodzieńczyk uśmiechnął się:
— Lżej ci teraz, Gamaljelu?
A sumienie Gamaljela było zaspokojone. Podniósł się nieco i szepnął przez zęby:
— Dziękuję ci...
Młodzieńczyk wpatrzył się w niego, westchnął i wyszedł.
Gdy potem dorósłszy opuścił miasto, Gamaljel cieszył się z tego; bo ile razy na niego spojrzał, tyle razy robiło mu się niedobrze.
Teraz powrót jego zaniepokoił go z zupełnie nowych powodów. Głos wewnętrzny mówił mu, że człowiek ten posiada ducha silnego i umie oddziaływać na umysły. Tego zaś bał się przedewszystkiem. Lękał się, aby nie stanął pomiędzy nim a miastem i nie uszczuplił jego wpływów. Znał charakter współobywateli i wiedział, ze bardzo łatwo mogą pójść za człowiekiem, o którym obiegało wprawdzie bardzo wiele przesadnych wieści, ale który mógł w każdym razie odciągnąć uwagę miasta od niego na siebie. Nie na to tyle lat tu strawił, zyskując mozolnie popularność! Niech wreszcie ów rabbi agituje, gdzie chce, ale niech mu pozostawi Nazaret! Niech mu się tu nie miesza do spraw, niech idzie dalej — świat jest szeroki, odstępuje mu go!
Mając tedy głowę przepełnioną podobnemi myślami, odwiedzał radnych i starał się przygotować rabbiemu przyjęcie, jakiego ten nie oczekiwał. Listy jerozolimskie były naturalnie wciąż w zanadrzu i co chwila po nie sięgał. Habakukowi, który w rzeczach wiary był wielkim formalistą, powiedział pod koniec rozmowy:
— Człowiek ten pozwalał uczniom rwać kłosy w sabat!
Awrumowi, który był znowu głośnym skąpcem, podszepnął:
— Człowiek ten zapowiada rozdawanie majętności w równych częściach pomiędzy wszystkich!
Nahumowi, który był bardzo pracowity i praktyczny, a Nazareńczykom zawsze brak tych cnót zarzucał, rzekł:
— Człowiek ten każe brać przykład z leśnego i polnego ptactwa, mawiając, że ono ni sieje, ni orze, a przecież je żywi ojciec niebieski!
Poczęło się tedy w umysłach ludzi wybitniejszych wrzenie, które wzmagało się jeszcze skutkiem napływu tłumów do miasteczka.
— Patrzajcie — mówił Gamaljel — ażali nadchodzą przaśniki? Ażali święto namiotów się zbliża? Czy może miasto nasze zwie się Jerozolimą? Czy kiedykolwiek na Syon takie tłumy płynęły, jakie na jego spotkanie zdążają? Nie jest-że to więc człowiek, który wyżej sięga niż Pan?
I znowu mówił:
— Do czegoż to dojdzie, jeżeli lud prosty przestanie trzymać się Pisma, a podąży za człowiekiem żywym? Tymczasem dzieje się to już po części, gdyż ów wędrujący rabbi nastaje na Pismo, a lud mu wierzy. W Kafarnaum głosił, że kto za nim pójdzie, ten będzie zbawion. Patrzajcie zatem, aby od jego słów i postępków nie spadło na miasto nasze wielkie nieszczęście!
Radni, podburzeni słowami Gamaljela, odwiedzali znowu swych znajomych, bogatszych i uboższych, powtarzając to, co słyszeli „od najpoważniejszego męża w mieście“ i dodając od siebie sporo szczegółów, których Gamaljel nie podawał.
Powstały stąd liczne plotki, przechodzące wszelką miarę prawdopodobieństwa.
Więc głoszono, iż rabbi wstydził się ojca swego i matki swojej — jako ludzi ubogich i bez znaczenia.
Głoszono dalej, że podburza lud, aby uderzyć na Jerozolimę i rozpędzić Synhedrion za to, że sprawuje władzę sądowniczą, karząc różnych łotrów i zbójców.
Twierdzono także, iż zelżył w Jerozolimie najwyższego kapłana, gdy ten strofował go za nowatorski wykład Pisma w świątyni.
Inni opowiadali, że był czarnoksiężnikiem. Razu pewnego przechodził około szałasów pasterskich; gdy nie dano mu na noc przytułku, spojrzał źle na stado, a stado wyzdychało.
Z tych plotek i gadanin powstała zawierucha, która spowodowała zwołanie nadzwyczajnego posiedzenia rady. Stawiono wniosek, aby rabbiemu wzbronić wstępu do miasta. Ale w czasie rozpraw nad tym wnioskiem gwar był tak wielki, że nie można się było porozumieć. Wreszcie jednak uchwała zapadła znaczną większością głosów.
Stary cieśla ucierpiał na tem wszystkiem najwięcej. Przestano mu bowiem dawać robotę i zwrócono się do Tomasza, syna Amosa, który miał warstat na drugim końcu miasta.
Tymczasem ów wędrujący rabbi nie nadchodził i tem opóźnieniem wywołał jeszcze większe rozjątrzenie. Każdy był ciekaw, jak wygląda człowiek, którym się tak skwapliwie zajmowano. Rozpuszczono więc języki na inną nutę:
— Patrzajcie, ażali on nie daje na siebie czekać jak jaki król? Toż tetrarcha przyjazdem swym nie spowodowałby takiego zamieszania!
I mówili inni:
— Czyni to umyślnie, aby nas upokorzyć!
Na czem jednak to upokorzenie miało polegać, nikt nie wiedział i nie badał.
Nagle pewnego ranka rozeszła się wieść:
— Idzie, idzie!
Tłumy wyległy przed miasto i czekały na drodze, co uniemożliwiło zamknięcie bram. Zresztą ciekawość do tego stopnia ogarnęła wszystkich, że nawet radni stanęli ze swemi rodzinami na dachach domów. Kto żył, wyległ na miasto a w mieszkaniach pozostali tylko ludzie, złożeni ciężkiemi chorobami. W wąskich uliczkach panował taki ścisk, iż wszelki ruch został zatamowany.
Tego rodzaju natłok wywołał z natury rzeczy niespodziewany nastrój umysłów. Aczkolwiek pracowano nad tem długo i sumiennie, by lud podburzyć, mógł on za lada podmuchem wpaść w stan uniesienia i właśnie przyjąć przybysza owacyjnie. Radni z powodu zaciekawienia zapomnieli całkiem o swem rozgoryczeniu. Tylko jeden Gamaljel nie stracił głowy; krzątał się, wchodził na dachy, zaczepiał oczekujących i szeptał:
— Marnotrawny syn wraca...
Przytem uśmiechał się szyderczo. Do innych zaś mówił:
— Prorok przychodzi do ojczyzny swojej!
Chodząc zaś między tłumami pospólstwa, na tłoczonego w uliczkach, ostrzegał w lewo i w prawo:
— Strzeżcie się jego spojrzenia, bo dziwne jest!
A potem, jakby na wytłómaczenie onych słów, podnosił oczy w górę i wzdychał:
— O biedny mój ojcze!...
Więc między tłumami poczęto szemrać:
— Ojca mu urzekł!
— Ojca mu zabił!
— Odwracajcie się, gdy będzie około was przechodził!
Powstały tu i ówdzie wołania:
— Rozejdźcie się, niech kroczy przez puste ulice!
Tłum się poruszył; dzieci poczęły krzyczeć i płakać. Wtem od bram dano znak machaniem rąk. Poszło po tłumie:
— Zbliża się już!
Tłum rzucił się natychmiast ku bramom, zapominając o wszelkich przestrogach.
Za murami rozległy się okrzyki, rosły i potężniały, zbliżały się, potem zawrzały w uliczkach, aż wreszcie ogarnęły wszystkich, kędy orszak przechodził. Lud rozstępował się, czyniąc przejście.
Orszak minął bramę, wkroczył w uliczkę i posuwał się dość szybko do środka miasta.
Ale jakże dziwny widok przedstawił się oczom tych, którzy go jeszcze nie widzieli a z takiem napięciem przybycia jego oczekiwali!
Dreptała gromadka ludzi biednych, niepozornych, prostaczych, niezmiernie ubogo odzianych. Szli skromnie, ze zwieszonemi głowami, nie oglądając się na tłumy. Żaden z nich nie miał ani kija, ani laski, jeno kroczył z opuszczoną w dół ręką. Byli różnego wzrostu i wieku.
Naliczono w onej gromadce dziesięciu. Za nimi był przedział nieznaczny i tam dopiero sunął ów oczekiwany rabbi. Za nim zaś szło jeszcze dwóch uczniów, jeden młodzieniaszek, dziecko niemal, drugi siwy starzec o dużej głowie i wypukłem czole.
Wszystkie oczy zwróciły się na rabbiego, a usta zamilkły i stała się wielka cisza, że śród niej słychać było stąpania przechodzących.
Rabbi wyróżniał się obliczem i postawą. Patrzył gdzieś przed siebie, a w twarzy jego był spokój i zamyślenie. Płowa, skręcona broda przedłużała jego rysy. Włosy zapylone kurzem, spływały mu aż na ramiona. Biła od niego powaga i wyższość. Miał na sobie jasną szatę, podpasaną w biodrach. Wielkie niebieskie oczy tchnęły prostotą, lecz zarazem czemś niezwykłem, czego niepodobna było określić.
Nagle tuz przed orszakiem tłum się poruszył i wystąpiła jakaś kobieta, a rzuciwszy się rabbiemu do nóg, zatrzymała go w pochodzie.
— Szukaliśmy cię, Panie, wszędzie i oto przybywamy z jedynakiem, aby ci podziękować, żeś go uzdrowił!
Zajście to wywarło wrażenie na tłumie. Za kobietą klęczał na piasku jej syn ośmnastolatek. Rabbi pobłogosławił ich, ruszył dalej, a oni przyłączyli się do orszaku. Wnet niektórzy z tłumu poczęli się przybliżać do kobiety i wypytywać ją o ten wypadek. Ona zaś opowiadała, ze jest wdową, że syn jest jedynakiem i podporą jej, że ciężko zaniemógł, a rabbi włożywszy mu ręce na głowę, uzdrowił go.
Na zakręcie uliczki zaszło nowe zdarzenie. Wypadł z tłumu jakiś nędzarz, kląkł przed rabbim, wzniósł ręce i krzyczał:
— Oto byłem ślepy, a on przywrócił mi jasność dnia! Cześć mu i chwała!
Rabbi nachylił się nad nim, przyłożył usta do jego czoła i postępował dalej. Wnet do tego nędzarza przybliżyło się wielu z pomiędzy tłumu, a on rzecz całą wielkim głosem rozpowiadał.
Teraz orszakowi zastąpiło drogę kilku żebraków. Wywijali swemi kulami i wołali:
— Idzie ten, który nas uzdrowił! Idzie ten, który odjął nam niemoc i postawił prosto!
Następnie rzucili na ziemię przed rabbim kule, uklękli i wołali:
— Oto w obliczności ludu składamy te kule przed tobą, aby się stało świadectwo prawdzie! Hosanna, hosanna!
W tłumach zrobiło się wielkie poruszenie. Tu i owdzie zrywały się okrzyki „hosanna“, które wybiegały z coraz liczniejszych ust. Już nie poglądano na orszak podejrzliwie, nie wytykano go palcami. Coraz większe gromady przyłączały się do pochodu. Cisnęły się niewiasty, aby dotknąć białej szaty rabbiego; klękali w ulicy ludzie, odkrywając swe rany; wynoszono chorych z łóżkami. Tłumy poczęły potrząsać rękami i radosnem wołaniem dawać upust swemu uniesieniu. I tak sunął rabbi śród okrzyków i wyciągniętych ramion, kroczył śród swego orszaku jak zwycięzca, jak kochanek ludu, jak zapowiedziany prorok, jak Meszjach!
Przed nim w dali wznosiła się bóżnica. Aż do podwojów jej widać było zbite tłumy ludzkie, a w całej ulicy rozbrzmiewał jeden nieustający okrzyk zachwytu. Nawet ludzie stojący na dachach wyciągali w dół ręce i wołali w uniesieniu.
Orszak dochodził już do bóżnicy. Tłok zwiększał się z każdą chwilą, iż niepodobna się było przecisnąć. Nagle wszyscy stanęli.
— Co to? co to? — pytano ze wszystkich stron.
Drzwi bóżnicy były zamknięte.
Powstało zamieszanie. Ludzie poczęli cisnąć się z powrotem i napierać orszak. Zakłopotani uczniowie zwrócili się do rabbiego.
Ten jednak nie przystanął, ale mijając ich, począł wstępować na schody. Tłumy zatrzymały się. On zaś, stanąwszy przed podwojami, zapukał trzykrotnie i zawołał głosem podniesionym:
— Gamaljelu, w imię Pana, otwórz!
Zdziwienie ogarnęło tłumy. Imię Gamaljela było zbyt popularne.
Poczęły tedy obiegać szepty:
— Gamaljel kazał drzwi zamknąć!
— Gamaljel nie puszcza go do bóżnicy!
— Czuwajcie, czuwajcie!
Wtem wielkie podwoje rozwarły się na oścież. Ale znowu zaszedł wypadek nieoczekiwany. Ku schodom przeciskała się jakaś kobieta, a za nią szło czterech chłopców różnego wieku i trzy dziewczynki. Właśnie rabbi wstępował w przedsionek bóżnicy, kiedy zatrzymał go ów siwy uczeń i szepnął:
— Panie, oto matka twoja przeciska się przez tłum, dążąc z bracią i siostry, aby cię powitać.
Rabbi popatrzył na niego.
— Zbliżają się, zaczekaj na nich — dodał.
Ale rabbi uśmiechnął się żałośnie i wskazując na orszak swój, rzekł:
— Oto są bracia moi, oto siostry moje!
Siwy uczeń wytrzeszczył oczy. Wtem tłumy poczęły cisnąć się za rabbim do świątyni i niebawem wypełniły ją po brzegi. Nie wszyscy mogli się jednak pomieścić, przeto ogromna ciżba zalegała schody i tłoczyła się w ulicy.
Rabbi wstąpił na wzniesienie. Nastała cisza. On podniósł oczy i spojrzał przed siebie.
Siedzieli tam na krzesłach Gamaljel, Habakuk, Awrum, Nahum i wielu innych. Twarze ich były posępne. Tłum począł szeptać i pokazywać ich sobie palcami.
Rabbi utkwił wzrok w oczach Gamaljela. Ten założywszy ręce na łonie, odwrócił twarz i począł wpatrywać się w powałę.
Awrum przyłożył usta do ucha Nahuma, który skrzywił twarz uśmiechem. Habakuk poruszał się w krześle niecierpliwie.
Rabbi otworzył księgę Izajasza proroka i zaczął czytać donośnym głosem:
„Duch Pański nademną... Przeto mnie pomazał, abym opowiadał Ewangielję ubogim... Abym uzdrawiał skruszone na sercu... Abym zwiastował pojmanym wyzwolenie i ślepym przejrzenie, i abym wypuścił uciśnione na wolność... Abym opowiadał rok Pański przyjemny“.
Podniósł oczy od księgi, zwinął ją, oddał słudze. A potem rzekł głośno, iż słychać było w całej bóżnicy:
— Dziś wypełniło się to pismo w uszach waszych!
Nastało w tłumach poruszenie. On zaś pomilczawszy chwilę, jął znowu mówić i przypominał posłannictwa różnych proroków, którzy z rozkazu Pana stawali przed ludem, a lud ich nie słuchał. Mówił o wodzach tego ludu, którzy starali się proroków zniesławić, a ludowi zatykali uszy, by ich głosu nie słyszał. Przeto lud jest tylko przez pół winien, a przed obliczem Pana odpowiadać będą wodzowie. Odpowiadać będą ci, którzy ludowi podają kwas Faryzeuszów i życie obmierzłem czynią; którzy szerzą naukę o pokłonach i ofiarach, ale od dobrych uczynków usuwają ręcę[2]. Biada temu, kto nie przejrzy i nie upamięta się. Czas jest blizki!
Mówił dalej o sobie, ze przyszedł na ziemię i zastał na niej panowanie ciemności i słowo boże w pogardzie. Przyszedł śladem, którym szli prorocy. Ale chociaż ślad ich się skończy, on iść będzie dalej. Bo potrzeba iść dalej.
Awrum, Habakuk i Nahum naradzali się szybko między sobą, a następnie wszyscy razem zwrócili się do Gamaljela i coś mu tłómaczyli.
Gamaljel powstał z krzesła i rzekł do rabbiego:
— Słowa Pana i słowa proroków są słowami tychże. Czemu nadajesz im odmienne znaczenie? Słowa te wyjaśniali nam kapłani i uczeni, którzy od mędrców otrzymali wykład, a nam go podali. Powiadasz, żeś przybył na ziemię śladem proroków. Nie sądzę, aby prorocy chadzali drogami, jakiemi ty chadzasz. Bo powiedziane jest: czcij ojca swego i matkę swoją! A jakżeś je powitał, kiedy się do ciebie cisnęli na schodach bóżnicy?
Powstał w tłumie gwar i wielki niepokój. Poczęły się szepty, rozpytywania, wytrząsania rękami. Ale Habakuk pogroził palcem. Nastała znowu cisza. Gamaljel mówił dalej:
— Powiedziałeś, iześ przybył na ziemię, śladem proroków; ale choć ślad ich się skończy, będziesz szedł dalej. Ktoś jest, który się tak wywyższasz i drogi proroków wyciągasz?...
Zamilkł i patrzył wyzywającym wzrokiem.
Zerwał się Habakuk, a wysunąwszy naprzód dolną szczękę, trząsł brodą i mówił namiętnie:
— Ktoś jest, synu cieśli? Abośmy to cię nie znali od młodości aż do dnia, kiedyś miasto ro dzinne opuścił? Nad proroki się wywyższasz, ty, którego matka tam w sieniach stoi?...
Skoczył z krzesła Awrum, a wyciągając chudą rękę nad tłum, w kierunku podwoi, wołał urągliwie:
— Abo nie znamy braci twej, której na imię Jakób, Jozes, Judas i Szymon?
Gamaljel zaś dodał:
— Których się wstydzisz, proroku nawiedzający ojczyznę? I uchylasz się od nich, aby się o szatę twoją nie otarli?
Powstała wielka wrzawa, którą nadaremnie starano się uciszyć wołaniem z różnych stron.
Zerwał się z kolei Nahum, a wytrząsając ręką w kierunku rabbiego, wołał na cały głos:
— Lekarzu, ulecz pierwej samego siebie!
Słowa te wywołały w tłumie rozruch. Zawarte w nich szyderstwo podziałało na lud, który względem rabbiego począł się zachowywać coraz nieprzychylniej. — Nieopisana wrzawa napełniła bóżnicę.
Ale nagle rabbi wyprostował się, rzucił wzrokiem po tłumie aż ku drzwiom i naraz z niewytłómaczonych powodów nastała znowu taka cisza, jak gdyby wszyscy zaparli oddech w piersiach. Widać też było wielu, którzy przyłożyli ręce do uszu i pochylali się naprzód. Rozległ się spokojny a poważny głos rabbiego:
— Jam jest Prawda... A idę do was nie po to, aby wnosić spór, ale by wam zwiastować słowo boże... Wy jednak zamknęliście przedemną drzwi bóżnicy, a jeszcze szczelniej zamknęliście podwoje serc waszych, aby wołanie moje was nie doszło... A oto stoi lud, który patrzy na mnie i na was, nie wiedząc, kogo ma słuchać... Zaprawdę powiadam wam, odemknijcie serca wasze, a mowy ust waszych będą inne... Nie zabijałem, alem uzdrawiał i ożywiał; nie siałem zgorszenia, ale krzepiłem upadłe na duchu; nie wnosiłem zamętu, ale zdejmowałem z oczu bielma, aby światłość stała się każdemu aż do najlichszego prostaczka...
Umilkł i patrzył przed siebie. Tłum ogarnęło wzruszenie. Zaległa głucha cisza, a on mówił dalej:
— Kto mnie obwinia o grzech, niech wystąpi a przed wszystkimi oskarży! Kto nie widzi we mnie Prawdy, niech stanie tu i przed onem zgromadzeniem wypowie słowa swoje! Wystąp Gamaljelu i ty Habakuku! Niech mówi Awrum i Nahum!... O synowie patryarchy, który nad wami w górze oblicze w rękach kryje, nie poznając was!... O wy, którzy się opowiadacie synami bożymi, gdzież są postępki boże i postępki Abrahamowe? Znam was, którzy pochłaniacie domy wdów i sierót, opiece waszej oddane, a pod namiotem pobożności gromadzicie dostatek wyłudzony bliźnim!... Biada wam, obłudnicy, rzucający bielma na oczy ludu, aby waszych uczynków nie przejrzał!... Biada ci, Awrum, któryś lichwą żył i staterami nędzarzy zapełniał swoje sumienie! Biada ci, Gamaljelu, któryś z bóżnicy nie biegł do umierającego ojca, ale gdy ci doniesiono, że zwierz leśny napadł twoją trzodę, toś spieszył, a potem uczył, jak czcić Pana! Biada wam, głowy Nazaretu, ślepe i głupie, któreście się syciły przy publicznym stole!... Wielu jest grzeszników i winnych, ale odpuści im Pan. Wy jednak nadaremnie będziecie z otchłani piekielnej ręce wyciągali, wy, których umysły były bystrzejsze, a rozum ciętszy i wiadomość złego i dobrego niezakryta!... Powiadacie, że spełniacie wolę Ojca na niebiesiech. Jam jest Światłość i rozświecę mowę waszą! Jam jest Prawda i wyjmę ze skorupy mowy waszej myśl przewrotną, a ukażę zebranemu ludowi!... Pomrzecie śmiercią wiekuistą, a lud za mną podąży. A kto za mną iść będzie, nie umrze; a kto słowa moje zachowa, żyć będzie na wieki!
Zaledwie to wypowiedział, kiedy wysunęli się do niego Gamaljel, Habakuk i Awrum. Śmiali się i kiwali ku sobie głowami na znak porozumienia. Tłum patrzył na nich ze zdumieniem, gdyż nie wiedział, coby mu na to odpowiedzieć mogli. Śród ogromnego milczenia zwrócił się Gamaljel do rabbiego i rzekł z zaciekłością tryumfującą:
— Teraz zdradziłeś się i wplątałeś w własne sieci, ty, który podajesz się za Prawdę i za Światłość! Spotka cię tedy zasłużona kara wobec całego ludu za kłamliwą mowę twoją. Ażaliś nie powiedział, że kto słowa twoje zachowa, żyć będzie na wieki? Teraz poznaliśmy cię, że nieczyste usta otwierasz do ludu! Abraham żył w imię Pana i prorocy żyli w imię Pana — a pomarli. Ty zaś powiadasz, że kto żyć będzie w imię twoje, nie pomrze? O przewrotny, o fałszywy proroku! Za kogo się podajesz? Ażali się wynosisz nad ojca naszego Abrahama?
Słowa te wywarły wrażenie piorunujące. Tłum zawrzał. Ale nad hałasem i krzykami zapanował potężny głos rabbiego, który się ozwał w te słowa:
— Abraham, ojciec mój, z radością czekał na przyjście moje. Żądał tego odemnie i zamknął oczy. Powieki wasze jeszcze otwarte a już odwracacie odemnie twarze!
Krzyknął urągliwie Habakuk:
— Patrzcie, on widział Abrahama!
Wołał z chichotem Awrum:
— Lat pięćdziesięciu niema a głosi, że rozmawiał z patryarchą!
Nahum zaś odwrócił się do ludu i wołał:
— Żali nie szatan przemawia przez usta jego?!
A następnie krzyknął do rabbiego:
— Zamilknij i nie obrażaj ludu, aby cię kara sroga nie spotkała! Nie widziałeś Abrahama i nie ujrzysz go, bo tam gdzie on jest, ty nie będziesz!
Rabbi zawołał:
— Pierwej nim był Abraham, było Słowo, które jest we mnie!
Nahum postąpił kilka kroków w stronę tłumu, a wskazując ręką na rabbiego, krzyczał:
— Słyszeliście?!... Pierwej od ojca naszego Abrahama był on!...
Habakuk wrzeszczał z całych sił:
— Proroku nawiedzający ojczyznę swoją, ulituj się nad nią i nie nękaj jej, gdyż już dosyć cierpi!
Zachłysnął się, począł kaszleć. Obok zaś stojacy Awrum zastąpił go, krzycząc:
— Oszczędzaj ojczyznę proroku wróżący zagładę! Bo gdy cię posłuchamy, pomrzemy ze strachu i zgrozy wobec popełnionych nieprawości!
Rabbi powiódł oczami po tłumie, uśmiech zaigrał na jego obliczu, pokiwał głową i zawołał:
— Zaprawdę, nikt nie jest prorokiem w mieście swojem i w ojczyźnie swojej!
— Urąga nam! — krzyknął Habakuk, kaszląc i spluwając.
— O, cierpliwości, ludu! — wołał Gamaljel, załamując ręce.
Nahum zaś rozdarł szaty i krzyknął:
— Wywiedźcie go na górę miejską i strąćcie w dół, aby zaprzestał!
A Awrum wrzeszczał piskliwie:
— Bluźnierca!... Miastu zapowiadał upadek!... Wynosił się nad Pana i proroki!... Ukamienujcie go!
Gromadka uczniów otoczyła rabbiego. Nastała chwila stanowcza. Zewsząd wznosiły się ramiona, Zaciskały pięści, łyskały groźnie oczy, rozlegała się ogłuszająca wrzawa, wołanie o pomstę. Habakuk, Awrum i Nahum biegali w tłumie, podburzając do wymierzenia doraźnej kary, a Gamaljel stał nieruchomy, wskazując tylko ręką na rabbiego. Tłum zakołysał się i ruszył naprzód. Położenie było coraz trudniejsze. Zjeżyły się ręce dokoła wzniesienia niby las włóczni, dyszały piersi rozjątrzeniem, błyskały zęby. Uczniowie zasłonili rabbiego piersiami, ale wnet ich odtrącono.
Teraz zdawało się, że rabbi jest zgubiony. W całej bóżnicy zawrzał jeden okrzyk:
— Strącić go ze skały!
Ale rabbi stał na wzniesieniu spokojnie, jak gdyby wrzawa i pogróżki nie były do niego skierowane, jak gdyby nie widział rozjątrzenia tłumów, ani wyciągniętych rąk i ściśniętych pięści. Fala ludu wzdymała się dokoła niego jak burzący się odmęt morski, który otacza szczyt, aby go zalać i zetrzeć. W pierwszym rzędzie pomiędzy nacierającymi byli Habakuk, Awrum i Nahum. Jeden Gamaljel stał z boku jak wódz i wciąż trzymał wyciągniętą rękę, wskazując na rabbiego. Już palce tłumu sięgały szat i ramion otoczonego, aby go ściągnąć ze wzniesienia i powlec po posadzce bóżnicy.
Wtedy stała się rzecz, której nikt nie przewidział.
Rabbi podniósł głowę, pochylił ją przed siebie, skierował jaśniejącą gniewem twarz na tłum nacierający i rzucił spojrzenie, jak gdyby go niem chciał odepchnąć.
Tłum zakołysał się i stanął.
Czoło rabbiego było przecięte zmarszczką, brwi zbiegły się, długi włos rozwiał. Spojrzał raz wtóry po stojących napastnikach, a oni, jakby wichrem zmieceni, poczęli cofać się ku ścianom z krzykiem i przerażeniem.
Wtedy rabbi zszedł ze schodków i ruszył środkiem bóżnicy. Tłum pierzchnął, rozstępując się i dążąc ku drzwiom. Za rabbim ruszyła gromadka jego. Już minęli połowę bóżnicy.
Gamaljel nie mógł zrozumieć tego, co się działo. Opuścił rękę i wodził przerażonemi oczami po tłumie. Habakuk i Awrum przyskoczyli do niego, mówiąc skołowaciałymi ze strachu językami:
— Patrz, patrz, uchodzi!
— Wypuszczamy go!
Nahum ujął się oburącz za głowę i kiwając nią w lewo i w prawo, wołał rozpaczliwie:
— Wymyka się nam!
Kiedy rozejrzeli się ponownie, już prawie cała bóżnica była pusta, tylko tłoczono się jeszcze u wyjścia. Habakuk pobiegł ku drzwiom i począł przemawiać do uchodzących. Ale każdy unikał jego wzroku i starał się zmieszać z tłumem. Po chwili Habakuk nie miał już do kogo mówić. Przez otwarte drzwi widać było pusty plac i ulicę, nad którą wznosił się tuman kurzu, a w nim roił się nieliczny orszak, oddalał ku bramom miasta, wreszcie zniknął w popielatej chmurze pyłu.
Gamaljel opadł na krzesło, podpierając czoło obu rękami. Drżący z doznanych wrażeń Awrum zbliżył się do niego. Rozejrzał się na wszystkie strony, żali kto nie słucha, wreszcie rzekł tajemniczo:
— Gamaljelu... Ja się bardzo obawiam... Powiedz, czy on mnie nie przeklnie?... Powiadają, że jak na drzewo spojrzał, to uschło... A ja jestem stary, słaby, wrażliwy i on na mnie spojrzał... Tyś nas podmówił do wszystkiego, co ja?!... Gamaljelu, czy on mnie nie urzekł?...
Gamaljel zaśmiał się gorzko, wstał, odtrącił krzesło i ruszył ku podwojom. Awrum sunął za nim, chwycił go za łokieć, chylił ku niemu przerażoną twarz i mówił zsiniałemi usty:
— Ty się śmiejesz, Gamaljelu, a ja umrę!... On mnie urzekł, na pewno urzekł... Gamaljelu, radź, bo ja nie chcę umierać... nie chcę, nie chcę, nie chcę!
Gamaljel nie patrząc na niego, mruczał przez zęby, a w oczach błyskał mu dziki śmiech:
— Czy cię urzekł? Nie wiem i niewiele mnie to obchodzi. Wiem natomiast jedno, że już do nas — nie wróci!









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki na końcu zdania.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ręce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.