Legendy (Niemojewski)/Napomnienie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Niemojewski
Tytuł Legendy
Wydawca Księgarnia H. Altenberg
Data wyd. 1902
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron





NAPOMNIENIE.



B

Była to wspaniała postać. Olbrzymi wzrost, tęgi kark i potężne ramiona przypominały to, co podania głosiły o kształtach Simsona[1]. Ogromna twarz o wielkich, piwnych oczach, orlim nosie, zawiesistych wąsach i szpakowatej, długiej, niemal po pas sięgającej brodzie, wywierała wrażenie majestatyczne. Szaty jego były kosztowne a barwne, głowę pokrywał zawój z najcenniejszej tkaniny. Kroczył zawsze niezmiernie wolno, a sunąc przez miasto, nikomu nie odpowiadał na pozdrowienia. Duma i poczucie wyższości szły przed nim, rozsuwając pospólstwo.
Nazywał się Joel. W Synhedrionie używano go przeważnie do celów reprezentacyjnych. Ogłaszał wyroki, odczytywał postanowienia i udzielał napomnień.
Gdy stanął w świątyni na wzniesieniu, wyglądał wspaniale. Głęboki głos jego rozchodził się jak dźwięk trąby mosiężnej, w którą uderzał oddech najzdolniejszego sztukmistrza. Treść jego przemówień była przedtem ściśle sformułowana. Joel nie potrzebował nic dodawać, ani ujmować. Przemówienia te układali ludzie biegli w prawie i władający przecudnie językiem. Joel wygłaszał ich słowa przepięknym głosem swoim, przydając im uroczystości postawą. Więc gdy się ozwał, rzesze milkły i słuchały, a każda sylaba padała głęboko do ich duszy. Wszelkie tedy wyroki, obwieszczenia, napomnienia i odezwy wychodzące od Synhedrionu, lud bezpośrednio łączył z postacią Joela, przypisując mu największe znaczenie śród siedmdziesięciu członków Wysokiej Rady. Joel począł z biegiem czasu podzielać to przekonanie, co poszło mu tem łatwiej, że w chwilach onych, gdy stawał przed ludem, inni członkowie asystowali z najgłębszem uszanowaniem, podawali pergamin i usługiwali mu, aby tym sposobem nadać temu, co wygłaszał, więcej powagi.
Uwierzył tedy Joel w wielką swą mądrość i w wyjątkowe znaczenie swoje. Uwierzył i czuł się niezmiernie szczęśliwym. Nic nie mąciło zdroju jego myśli. Rozgłośne jego bogactwo mnożyło się z dniem każdym. Dzieci jego były zdrowe, zamożne, poważane i również szczęśliwe. I zdało się Joelowi, że kogo Pan wybrał, temu przysporzył dostatków ziemskich, aby mógł wolę Jego spełniać.
I zdało mu się także, że biedni są ofiarami własnych grzechów, albo win przodków. Bez winy i grzechu nikt nie mógł być, wedle jego mniemania, ubogim. On nie czuł w sobie żadnej winy i był bogaty, a z tego biednego pospólstwa co chwila kogoś przed sąd prowadzono i karano. Sędzia Joel widział, ile to było kradzieży, ile obmów, ile cudzołóstwa, ile wzywania imienia Pańskiego nadaremno. Widział, ile było oszustwa i niepobożności, ile targnięć się na cudzą żonę i urodzeń nieprawych, ile lichwy i fałszywego świadczenia. Dlaczego winowajcy pochodzili tylko z pospólstwa? Dlaczego ani jeden nie pochodził z pomiędzy Peruszim? Więc pojęcie pospólstwa zlało się w jego głowie z pojęciem niesprawiedliwości. Gardził tedy onem pospólstwem tak, jak gardził grzechem.
Szczególniejszą zaś pogardę czuł dla celników, którzy byli głośni z nieuczciwości. Ale gardził nimi takie i z tego powodu, że nigdy nie mógł się im wymówić od podatku, którego niezmiernie nie lubił płacić.
W świątyni zjawiał się cztery razy tygodniowo i modlił się w te słowa:
„Dziękuję ci, Panie, żeś mnie stworzył Joelem, synem Azdrasza, bogatego człowieka, syna Haskiela, bogatego człowieka, syna Jakóba, bogatego człowieka...
„A także dziękuję ci, Panie, żeś mi dał wzrost duży, postawę wspaniałą, która budzi szacunek u ludu. Żeś mi dał bystry rozum, serce szlachetne i piękny głos...
„Żeś mi dał być sprawiedliwym, nie kłamcą, nie oszustem, nie obmowcą, nie cudzołożnikiem, nie bluźniercą, nie odstępcą lub mało wiernym...
„A także dziękuję ci, Panie, żeś wybrał mnie do Synhedrionu, żeś mnie uczynił sędzią, który sądzi innych, a sam nie jest sądzony...
„I jeszcze dziękuję ci, Panie, żeś mnie nie uczynił człowiekiem z pospólstwa, ubogim, złym, głupim, przewrotnym...
„Żeś mnie nie uczynił ani pasterzem, ani cieślą, ani bednarzem, ani poganiaczem osłów, ani rzeźnikiem, ani sprzedawcą bydląt ofiarnych, ani posługaczem, ani celnikiem, jako jest ten, który tam za mną bije się w piersi i musi mówić: Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu...
„I kiedy wglądam w siebie, raduje się dusza moja i podziwia cię, o Panie, za twoją mądrość, za twoją doskonałość, za twoje rozrządzenie i rozdzielenie ludzi jednych od drugich...
„Przeto, żeś tak ze mną postąpił, widzę twą przychylność i pilnować będę twego Zakonu, a karać wszystkich, którzy przed sędziowskie oblicze moje będą przywiedzeni...
„Chwała ci, Panie, na wysokościach! Tyś jest, któryś mnie stworzył i ludziom za wzór dał! Zatem imię twoje nie zaginie u ludu, gdyż synowie synów moich będą ci dziękowali za mnie i na ołtarzach palili ofiary, które lud znosi“...
Następnie opuszczał świątynię i wracał przez miasto do domu. Wszyscy usuwali mu się z drogi a on stąpał w swej chwale i doskonałości, dumny, spokojny, zadowolony, niezachwiany.
Zdarzyło się, że zmarł sędziwy jego ojciec, Azdrasz, prawie sto lat mający, zamieszkały w Jerychonie, gdzie posiadał liczne majętności. Joel musiał wybrać się tam celem pogrzebania go, odprawienia przepisanej pokuty i objęcia spadku.
Spodobało mu się to miasto, leżące nad jednym z dopływów Jordanu. Okolica była rozkoszna. Joel pozostał tam znacznie dłużej, niż pierwotnie zamyślał i nieraz wieczorami zapuszczał się samotnie na przechadzki w głąb lasów i dolin. Sława jego i tu się rozeszła. A że mieszkańcy znali obszar jego majętności i niezliczone bogactwo w trzodach, przeto gość taki był przedmiotem ustawicznej czci.
Joela znużyły nieco owacye i to tem bardziej, że śmierć ojca wywarła na nim głębokie wrażenie. Rzadko kiedy myślał o chwili pożegnania się ze światem. Teraz ujrzał nagle, iż w drabinie pokoleń tuż przed szczeblem Joel zgnił i załamał się szczebel Azdrasz. Powiał tedy na niego jakby śmiertelny chłód. Chciał zapomnieć o tem i szukał innych myśli śród palm, fig, gajów. Począł nawet zapuszczać się aż po Jordan, a wtedy siadał na osła i brał ze sobą poganiacza.
Na jednej z takich wycieczek zostawił poganiacza i zwierzę w lesie, a sam zszedł nad Jordan, aby zażyć kąpieli. Ale że był silnie spocony, więc siadł na brzegu i studził się.

Wtedy ujrzał opodal pasterza, który się wylegiwał, a trzoda jego zbliżała się do miejsca, gdzie siedział Joel.
Więc krzyknął na pasterza, aby trzodę odegnał, a sam się oddalił. Pasterz jednak ani się ruszył na jego wołanie.
Joel wstał i począł wzywać sługę. Ale ten widocznie nie słyszał, bo się nie zjawił.
Wtedy Joel podszedł do pasterza i raz jeszcze kazał mu odpędzić trzodę, a wraz z nią się oddalić, gdyż zamierza kąpać się w tem miejscu.
Pasterz leząc, odpowiedział, iż tego nie uczyni, gdyż właśnie w tem miejscu wpędzi niebawem trzodę do rzeki, aby ją napoić i spławić.
Joel zapytał pasterza, czy go zna? Ten odpowiedział, iż nie wie bynajmniej kim-by był. Więc Joel wymienił mu swe imię. Pasterz ani drgnął.
Joel począł mu tedy wymyślać, co jednak nie wywarło najmniejszego wpływu na pasterza. Więc spytał się, w czyjej byłby służbie? Pasterz odparł, że w Azdraszowej. Na to Joel krzyknął, iż w takim razie służy u niego, gdyż Azdrasz umarł, a on objął po nim spadek. Rozkazał tedy pasterzowi wypełnić natychmiast wolę swoją pod grozą wypędzenia ze służby. Ale pasterz odpowiedział, że go nie zna, a trzodę zna, i póki trzoda owa oddana jego pieczy, póty czynić będzie to, co jest dobre dla niej, a nie to, co jest przyjemne Joelowi.
Joel zdumiał. Z podobną krnąbrnością nie spotkał się nigdy. Najmożniejsi w stolicy chylili przed nim głowy, lud słuchał z czcią słów jego, kapłani podawali mu pergaminy — a tu nagle jakiś pastuch Z nad Jordanu staje mu oporem, w dodatku sługa jego, nędzarz, prostak, którego może każdej chwili, gdy zechce, wypędzić!
Gniew ogarnął go jak płomień. Zdjął wierzchnią szatę, a że był silny, postanowił bezzwłocznie ukarać śmiałka.
Podszedł tedy do niego i już wyciągnął rękę do leżącego, kiedy nagle wyskoczył kudłaty pies pasterza, rzucił mu się pod nogi i począł tak ujadać i kłapać zębami, że Joel musiał się cofać i opędzać mu.
Wzywał pasterza, aby na psa zawołał; krzyczał, iż go oskarży za trzymanie tego zwierzęcia, które było w ogólnej pogardzie. Ale pasterz nie zwracając najmniejszej uwagi na niego, począł smętnym głosem wywodzić:
„Idzie do ludu swego, idzie biały, jaśniejący i czysty...
„Idzie w ubóstwie i bez berła i bez korony i bez szkarłatu...
„Ale w oku jego moc, a w głosie potęga, a na czole prawda, a w sercu ukochanie ludu...
„Idzie już, idzie zbawca, idzie zapowiedziany, idzie Meszjach!“
Joel tymczasem odbiegł na tyle, ii go pies już nie prześladował, ale wrócił do swego pana i ułożył mu się przy głowie. Głos pasterza rozchodził się po dolinie między palmami, między trzcinami rzecznemi i biegł po wodzie. Joel począł nasłuchiwać i zastanowiły go słowa pieśni pasterskiej.
W tej chwili posłyszał gwar głosów. Odwrócił głowę i ujrzał na poblizkim pagórku tłum ludzi, który się gromadził i siadał. Na szczycie pagórka stał dąb wyniosły. Pod tym dębem siedział jakiś mąż lat średnich. Był on do Joela zwrócony prawą stroną i widniał na tle słońca, które już skłaniało się ku zachodowi.
Pasterz zostawił psa na straży, a sam ruszył na pagórek i zmieszał się z tłumem.
Wszystko to dziwiło niezmiernie mieszkańca stolicy. Więc wdziawszy napowrót wierzchnią szatę, ruszył ku pagórkowi. Ale gdy zbliżył się do rzeszy, wyszło naprzeciw niego dwóch mężów i popatrzywszy na jego bogate szaty i na wspaniały zawój, zapytało go, czegoby tu chciał?
Odparł im tedy, ze raczej on winien ich zapytać, co robią pośród jego majętności i pastwisk?
Na to odrzekł jeden z onych mężów, iż nie wiedzą, do kogo te pastwiska należą, ze nic ich to zresztą nie obchodzi, albowiem szkody żadnej nie czynią, a zbierają się, by słuchać słowa Bożego.
Joel wymienił im swe imię. Ale oni odparli, że imię to niema dla nich żadnego znaczenia. Więc wymienił im swe stanowisko w stolicy i w Synhedrionie. Odrzekli, aby tam wracał, to mu z pewnością każdy odda cześć przynależną. Tu zaś są wszyscy równi wobec Pana i niema takiego, któryby był wyższy, niż inni. Wyższym jest tylko ten, który do nich przemawia, ich nauczyciel.
Joel kazał się bezzwłocznie prowadzić do tego nauczyciela. Ale odparli mu na to, iż nie mogą tego uczynić, bo nauczyciel przemawia do ludu i nie trzeba mu przeszkadzać.
Więc począł im Joel także wymyślać i byłby nawet rękę na nich podniósł, ale się bał ciżby, która byłaby ich prawdopodobnie obroniła, a jemu wyrządziła krzywdę. Poprzestał więc tylko na owem wymyślaniu, nie szczędząc pogardliwych wyrazów, na co oni nie odpowiadali, jeno składali ręce na piersiach i pochylali się przed nim z uszanowaniem.
Widząc, iż w ten sposób nic nie wskóra, sięgnął pod wierzchnią odzież i dobył z mieszka dwie monety, aby dać każdemu z nich po jednej. Ale oni cofnęli się, podnosząc ręce w górę i oznajmiając, iż datku nie przyjmą.
Wtedy Joel powiedział, iż weźmie ich do służby i da im znakomitą płacę. Odrzekli, że do służby zgodzić się nie mogą, gdyż służą swemu nauczycielowi.
Więc Joel pytał, czy ów nauczyciel jest bogaty, jakie ma majętności i ile trzód? Odpowiedzieli, iż nie posiada nic i że jest równie ubogi, jak oni.
Joel patrzył to na jednego, to na drugiego, nie rozumiejąc.
— Więc ten nauczyciel wasz niema żadnych majętności, a wy mu służycie? — zapytał.
— Służymy mu — odparli.
— Czemu? Naco on was może potrzebować? Jakże płaci was, nic nie posiadając?
— On nam tez nic nie płaci i my niczego nie żądamy; bo zwiemy się wprawdzie sługami, ale nie my jemu, lecz on nam świadczy usługę.
— Nic a nic nie rozumiem waszej mowy!
— Nie dziwimy się, gdyż jeszcze oczy twoje nie są otworzone i uszy nie odemknięte.
— Może wy mi je będziecie otwierali? — zawołał pogardliwie Joel.
— Nie my, ale on, gdy przyjdzie godzina i będzie wola jego.
— Gdy będzie wola jego, nie moja?
— Tak jest, panie.
— Któż mu tedy dał taką władzę, iż może w ten sposób poczynać sobie?
— Ten, który mieszka na niebie i jest panem nas wszystkich, naszym i twoim! — odparli, chyląc z uszanowaniem głowy.
Joel pomyślał chwilę, a następnie obrócił się do nich i począł im grozić ręką:
— Wasz nauczyciel jest kłamcą, buntownikiem, nieposłusznym Synhedrionowi!
— On jest posłuszny Bogu — wtrącili dwaj mężowie, kłaniając się.
Joel zapalał się.
— Ja was oskarżę, stawię przed Radą, będziecie karani na ciele!
— Nic nam, panie, nie uczynisz bez woli tego — rzekł jeden z mężów i wskazał na pagórek w stronę nauczyciela.
— Ja tego waszego nauczyciela każę związać, zaprowadzić do miasta, odstawić do Jeruszalaim, każę go osądzić, obiczować, każę go...
— Nic mu, panie, nie uczynisz, jeżeli on się na to nie zgodzi.
Joel zamilkł. Był istotnie bezsilny. Popatrzył tedy raz jeszcze na jednego i na drugiego, a następnie splunął i wrócił ku rzece.
Postanowił jednak za powrotem do miasta poruszyć tę sprawę. Tymczasem szukał poganiacza i wołał za nim po lesie. Popatrzył na słońce; już skryło się za wzgórze. Widział jak tłumy rozpraszały się i znikły. Z pagórka zszedł pasterz, wpędził trzodę do rzeki, spławił, a następnie wraz z nią się oddalił. Ciemność zapadała na dolinę Jordanową. Joel począł się bać. Przeklinał nieposłusznego poganiacza. Chciał wreszcie na piechotę wracać do Jerychonu, ale nie znał drogi i mógł łatwo zbłądzić. Na dobitek przypomniał sobie, że w lasach kryją się wilki. Ogarniał go strach coraz większy; siadł nad rzeką i drżał.
Wtedy dało się nagle słyszeć wołanie poganiacza, którem to wołaniem popędzał osła. Joel ruszył na jego spotkanie.
Sługa ujął osła za cugle i chciał pomóc panu przy wsiadaniu. Ale ten wyrwał mu z ręki pytkę i począł go okładać po plecach. Poganiacz kląkł, wystawił plecy i za kazdem uderzeniem stękał cicho, znosząc plagi cierpliwie.
Gdy Joel się zmęczył, kazał mu wstać i potrzymać zwierzę.
Ruszyli w głąb lasu.
Ciemność nocna, samotność leśna i strach ukoiły niebawem gniew Joela. Zwrócił się tedy do poganiacza, a głos jego był bardzo łagodny:
— Czy w tym lesie są zbójcy?
— Mogą być, panie.
— A czy mogą nas napaść?
— Mogą, panie.
— Cóż mogą nam uczynić?
— Nic nam, panie, nie uczynią.
— Dlaczego mogą napaść, a nie mogą nic uczynić?
— Bo Bóg strzeże swe sługi, panie.
— To mnie. Ale żali ustrzeże ciebie?
— Nie, panie, mnie ustrzeże. Gorzej będzie Z tobą.
— Pyszałek jesteś. Jutro każę cię obiczować.
— Uczynisz, panie, co zechcesz.
Joel zamilkł. Nie był jednak zadowolony z rezultatu rozmowy. Milczał jeszcze przez chwilę, następnie zaś rzekł głosem bardzo łagodnym:
— Daruję ci winę, bo mi służysz i przez noc prowadzisz.
— Dziękuję ci, panie.
— Czy w tym borze są dzikie zwierzęta?
— Są, panie.
— Czy mogą nas opaść?
— Mogą, panie.
— I mogą nam krzywdę wyrządzić?
— Nic nam, panie, nie uczynią.
— Znowu mówisz tak, żeś jest niezrozumiały.
— Bóg strzeże swe sługi, panie.
— Jakże ty Bogu służysz, głupcze?
— Całem życiem, panie.
— Życie twoje obraża Boga.
— Życie ubogich nie obraża Boga, panie.
— Więc czyje życie obraża Boga?
— Życie bogaczów, panie.
— Bogaczów? Każę cię jutro obiczować dwa razy, rano i wieczorem!
— Wola twoja, panie...
Joel znów zamilkł, ale coraz bardziej był niezadowolony z obrotu rozmowy. Znowu tedy ogromnie złagodniał i rzekł:
— Namyśliłem się i daruję ci słowa twoje, bo mnie będziesz bronił przed zbójami i dzikiemi zwierzętami. Ale powiedz, kto cię nauczył takiej mowy?
— Ten nauczyciel, panie.
— Jaki nauczyciel?
Sługa zamilkł, gdyż zląkł się. Joel począł go wypytywać natarczywie:
— Może ten na wzgórzu? Ten otoczony tłumami? Tak? Opuściłeś mnie i jego poszedłeś słuchać? Każę cię jutro trzy razy obiczować, rano, w południe i wieczorem!
— Wola twoja, panie...
— Jakto, obłudniku, wola moja! Ja ci kazałem służyć mi, a ty uciekasz z osłem, by słuchać mów jakiegoś włóczęgi!
— Nauczyciela, panie...
— Włóczęgi, mówię, który was buntuje i stawiony będzie przed sądem. Dlaczego słuchasz mów tego człowieka?
— Bo chcę być zbawionym i wejść do Królestwa Niebieskiego.
— A ja nie wejdę do Królestwa Niebieskiego?
— Nie, panie, jeżeli nie pójdziesz jego śladem...
— Milcz, głupcze i popędzaj osła, bo stanął na drodze i szczypie trawę!
Poganiacz krzyknął na osła; ten podreptał raźniej. Droga stawała się coraz bardziej spadzistą, a mrok tak gęstniał, że nic a nic nie można było widzieć. Tylko w górze ukazywał się malutki skrawek nieba, nasypanego gwiazdami. W lesie panowała cisza. Joel wstrząsnął się; poczynało mu być chłodno. Założył ręce na piersiach i pochylił głowę naprzód, śledząc ciemności. I dziwił się, jakim sposobem poganiacz nie zbłądzi, ale z taką pewnością zwierzę przed sobą pędzi. W głębi lasu ozwało się wołanie jakiegoś ptaka czy zwierza, bo trudno było Joelowi odróżnić, gdyż prawie nigdy nie obcował z przyrodą. Znowu począł go nękać strach. Pragnął więc możliwie przychylnie usposobić dla siebie poganiacza, aby go chętniej strzegł i w razie potrzeby bronił. Przemówił zatem do niego:
— Abyś poznał moją nadzwyczajną dobroć, to i tym razem daruję ci karę. Ale powiedz, jakim sposobem trafiasz, jakim sposobem nie zbłąkasz się, jakim sposobem nie obawiasz się w tak strasznej ciemnicy i w takiem bezludziu iść, służyć mi i być jeszcze duszy swobodnej?
— Nauczyciel nie kazał mi się bać niczego i nikogo.
— Jakto, nie kazał się bać nikogo?
— Tak, panie, nikogo.
— Ani panów swych?
— Tak, panie, ani panów.
— Więc nie boisz się mnie?
— Nie, panie.
— Nienawidzisz mnie?
— Kocham cię, panie.
— Dlaczego mnie kochasz?
— Bo nauczyciel kazał miłować każdego, nawet i tych, którzy nam krzywdę wyrządzają. Kazał im odpłacać dobrem za złe...
Joel zastanowił się nad ostatniemi słowami poganiacza i doszedł do wniosku, ze tym razem usłyszał rzecz wygodną dla siebie. Więc nauczyciel nie kazał się mścić. A pora do tego była najwłaściwsza.
— Nie kazał nauczyciel podnosić ręki na panów swoich?
— Nie mówił, że na panów, tylko pouczał, że mścić się nie wolno.
— Więc mnie kochasz?
— Kocham cię, panie.
— To bardzo pięknie. Jeżeli kazał ci to ów nauczyciel, to chwalę go za to.
— Nauczyciel pytał o ciebie, panie.
— Tak? Pytał o mnie?
— I wymawiał onym dwom uczniom, że cię przed jego oblicze nie przywiedli.
— Jakto? Mnie przywieść przed jego oblicze? To on do mnie winien był zejść! Jesteś w mowie nieokrzesaniec!
— To też nauczyciel powiedział, że pójdzie do ciebie, panie.
— A widzisz, żem cię słusznie strofował!
— Chce ci udzielić napomnienia...
— Truteń jesteś! Nie mógł tego powiedzieć, bo chyba jest za rozumny na to.
— Powiedział, panie! Wszyscy Peruszim dostaną napomnienie, a także Synhedrion...
— Co? Jakie napomnienie?
— Dziwne bywają jego napomnienia...
Joel chwycił za cugle i powstrzymał osła. Zdumienie odjęło mu mowę.
Nie miał pojęcia o podobnem zuchwalstwie. Ale że wokoło rozpościerała się leśna puszcza, posępność i od czasu do czasu odzywało się wołanie drapieżnego ptactwa, przeto nie rzekł nic, tylko skulił się na grzbiecie zwierzęcia i zaprzestał wszelkiej rozmowy.
Osioł potknął się raz i drugi. Poganiacz zatrzymał go i rzekł:
— Znijdź, panie, z grzbietu.
Joel nie usłuchał. Posługacz rzekł powtórnie:
— Zsiądź panie i podążaj za mną pieszo, bo zwierzę moje paść i szkodę sobie wyrządzisz, gdy legniesz w ciemnościach na ścieżce.
Joel zsunął się z grzbietu zwierzęcia.
— Krocz za mną, panie, trzymając się blizko mnie. Zwierzę zaś podąży za tobą i nie pozostanie w tyle z obawy przed zwierzem leśnym.
Rozpoczęli tedy pieszą wędrówkę, sunąc spadzistą ścieżką.
Joel utykał na kamieniach i na korzeniach cedrów, podrapał sobie ręce o krzaki, sapał, pocił się i czuł się niezmiernie nieszczęśliwym. Przeklinał w duchu chętkę wycieczkowania nad Jordan ze sługą niewypróbowanym. Przeklinał tego sługę, że zamiast w porę stawić się przed nim, słuchał mowy jakiegoś szaleńca. Przeklinał także tego szaleńca, który go tylu zmartwień nabawił. Nie zażył kąpieli, wszelką radość odjęło mu zuchwalstwo pasterza i hardość owych dwóch mężów. To przebieranie się przez las piechotą było nieznośne i nad wszelkie pojęcie przykre dla człowieka, który chadzał tylko po stolicy śród rozstępujących się tłumów. Nie mógł zrozumieć, że to on, członek Synhedrionu, który przemawiał w świątyni do ludu i był powagą nad powagi, że to on teraz kroczy przez ciemny las, pieszo, podrapany, uznojony, zdany na opiekę niepewnego sługi, który w mowie wynosił się nad niego. Więc cmokał językiem, potykał się, klął cicho — ale szedł.
Poganiacz nagle przystanął.
— Nie widzę, panie, belki nad potokiem. Poczekaj tu na mnie, a ja udam się w górę rzeczki i odnalazłszy przejście, wrócę po ciebie.
Joel przeląkł się. Błysnęła mu myśl, że poganiacz chce go zdradzić; że chce usunąć się, aby go tymczasem zbójcy napadli, z którymi jest w zmowie. Ale bał się wyjawić tego rodzaju podejrzenia. Stanął tedy pod drzewem.
Osioł zaś ruszył za poganiaczem, oskubując zębami liście z krzewów.
Poganiacz utonął w ciemności. Słychać było tylko przedzieranie się jego przez zarośla. Ale niebawem i to ucichło.
Pot spływał dużemi kroplami z czoła Joela. Oddychał ciężko, a skronie biły mu gwałtownie. Ogarniał go coraz większy strach. Wreszcie począł dzwonić zębami.
Zawołał kilkakrotnie na poganiacza. Ale ten nie dawał odpowiedzi.
Głos Joela brzmiał w lesie tak dziwnie, że zaprzestał wołania. Z każdą chwilą było mu coraz straszniej w samotności. W onym tedy lęku począł się modlić i szeptał w te słowa:
„Boże, który wywiodłeś lud twój z puszczy, wejrzyj na swego najlepszego sługę i wspomóż go...
„Na najlepszego sługę, który nie pożycza na lichwę, a jeżeli klnie, to bardzo rzadko...
„Który nie jest ani celnikiem, ani zbrodniarzem, ani chciwcem, ani bluźniercą, ani poganiaczem, ani pasterzem, ani nie należy do pospólstwa...
„Który jest członkiem Synhedrionu, przemawia do ludu, sądzi go i karze według Zakonu twojego...
„Który ci miłym być musi a doświadczasz go...
„Który ci złoży ofiarę, a mianowicie gołębia jednego...
„Panie... dwa gołębie... trzy, cztery...
„Panie... koźlę każę ci zarżnąć i spalić...
„Dwa koźlątka... i jagnię... Czy nie dosyć, Panie?...
„Owcę i barana, tylko wysłuchaj i rozjaśnij ciemności...
„Panie: wołu ci ofiaruję, własnego wołu, własnego, nie wyłudzonego od ludu, z własnej trzody... Panie — więcej nie mogę!“
Kiwał się, modlił i błagał, a strach coraz większy przejmował go dreszczem i dygotaniem.
Nagle powiał wiatr i poruszył lasem. Rozległ się złowrogi, tajemniczy szum. Joelowi zdało się, że w tym szumie odzywają się jakieś krzyki, jakieś szepty, brzęk mieczów i szczęk różnego oręża zbójeckiego.
Padł na kolana, ukrył czoło w rękach.
Wiatr obiegał leśną puszczę i począł już dołem poruszać krzewy. Równocześnie niebo zaćmiło się w górze, a Joel nie widział nawet pnia, przed którym klęczał.
Uczyniło mu się straszno i mniemał, że przyszła na niego ostatnia godzina. Wtedy począł się znowu modlić, ale już w te słowa:
„Panie, robak jestem wobec twojej potęgi...
„Robak, którego nietylko stopa twoja zdeptać może, ale połknąć każdy zwierz, przywalić każda kłoda i ogarnąć każdy strumień, a każdy zbój pchnąć nożem i życia pozbawić...
„Jestem grzesznik, pyszałek, łgarz i podaję się za to, czem nie jestem...
„Palę ofiary, które lud przynosi...
„Chwalę się przed tobą w modlitwie a nie korzę...
„Celnik uczciwiej się modli...
„Ale jeśliś Bóg, jeśliś Ten, który jest, wejrzyj na mnie, a ratuj...
„Naprawię się, Panie... W świątyni czynić będę pokutę... Jawnie, Panie... Posypię głowę popiołem i czynić będę na głos wyznanie grzechów...
„Panie, żali mogę uczynić coś więcej?“...
Wicher rósł, wzmagał się, miotał lasem. Potężne konary kołysały się, sprawiając niezmierny szum.
Strach Joela rósł ustawicznie i wreszcie doszedł do granic ostatecznych. Po nim wszczęła się rozpacz. W tej chwili ptak jakiś zachichotał w górze, a w oddali ozwał się przeciągły ryk zwierza.
Joel począł z rozpaczy bluźnić:
„Nie wejrzałeś, Panie, na mnie i nie wysłuchałeś modlitwy mojej...
„Tyś Bóg?... Tyś Pan?
„Sługi swe opuszczasz w posępnym lesie i śród dzikiego zwierza...
„Ale prawda! Czterdzieści lat wodziłeś po puszczy Mojżesza z całym ludem! Czterdzieści lat!
„Jakiś ty Bóg?... Nie, tyś nie jest ten, który jest!“...
I pluł na ziemię, na której klęczał, pluł na pień drzewa, który przed nim był, pluł na powietrze, którem oddychał, pluł na niebo, za którem krył się Adojnoj... Nie Adojnoj, ale chyba Suten!...
W tej chwili poczuł dłoń na swem ramieniu. Skoczył z ziemi, aby się bronić. Ale w mroku zarysował się łeb osła. Poganiacz ujmował cugle zwierzęcia. Joel wsiadł i ruszył.
Nagle wicher ucichł i z za chmur wypłynął księżyc. Jasność modrawa rozlała się po lesie. Uczyniło się niezmiernie widno.
Joel też zaraz się uspokoił, ale milczał. Zwierzę postępowało dziwnie raźno. Przedarli się przez pasmo krzaków. Joel posłyszał szum potoku. Niebawem krzewy się rozstąpiły, ukazała się rozpadlina, na której dnie huczała woda. Przez parów wiodła belka, oświecona blaskiem księżyca. Zwierzę wstąpiło na nią krokiem pewnym i po chwili przeszło na drugą stronę. Las rzedniał; wydostali się na szeroką drogę. Wnet też ukazały się mury Jerychonu.
Joel przez całą drogę nie rzekł ani słowa. W mieście wszyscy spali jeszcze. Przed domem bogacza było pusto. Żaden ze sług nie wyszedł na jego spotkanie.
Więc zsunął się czemprędzej z grzbietu zwierzęcia, wstąpił na schody; drzwi nie były zamknięte. Minął przedsionek i wszedł do sypialni. Szybko zrzucił szaty i legł na posłaniu.
Odetchnął. Skończyły się wszystkie utrapienia. Wnet też, z powodu ogromnego znużeniu, przymknął powieki i usnął. Spał zaś tak twardo, że żadne marzenie senne nie poruszyło jego myśli.
Zbudził się dość późno, siadł na łożu i począł rozważać.
Przypomniał sobie gdzie jest i gdzie był. Wędrował nad Jordanem, błąkał się przez las i doznawał wielkiego strachu. A to wszystko przez tego niecnego sługę. Trzykrotnie zapowiedział mu, iż go każe obiczować i trzykrotnie mu to darował. Ale nie odpuścił mu jeszcze owego długiego szukania przeprawy przez potok. A to było bardzo karygodne, gdyż Joel ze strachu bluźnił. Kto był winien tego bluźnierstwa, jeżeli nie ów niecny poganiacz? Żali go nie wywiódł na pokuszenie? Żali Joel kiedykolwiek w życiu bluźnił?!
Nigdy ohydne bluźnierstwo nie splamiło jego ust. A teraz?!
Począł go gniew ogarniać.
Przypominał sobie słowo po słowie, co niecny poganiacz odważył się mówić mu o owym nauczycielu i o opiece boskiej.
Toć on się wynosił nad niego, nad Joela, nad członka Synhedrionu!
Nie, to krnąbrność, to zuchwalstwo, to zbrodnia! Jaką karę obmyśleć za to?
Klasnął na sługi i czekał. Ale nikt się nie pojawił. Klasnął tedy raz drugi i trzeci, a następnie wyszedł do przedsionka.
Natknął się na jednego ze sług; ale ten wytrzeszczył oczy.
— Jakto, panie, jesteś?? A my się trwożymy...
— Jestem, głupcze, przespałem noc całą, tylko wy nic a nic o tem nie wiecie. Rozpędzę was, wygonię, każę osmagać...
— Wola twoja, panie — odparł wybladły sługa.
— Przywołaj mi natychmiast poganiacza — krzyknął Joel.
Sługa nie ruszył się z miejsca; wytrzeszczał tylko coraz bardziej oczy na pana.
— Ruszaj-że niecny! — wrzasnął Joel i podniósł rękę.
Sługa odwrócił się i wybiegł.
Mijała chwila za chwilą. Joel niecierpliwił się. Nareszcie ruszył z przedsionka na dziedziniec.
Tu ujrzał owego sługę radzącego z innymi.
— Gdzie poganiacz — zawołał Joel grzmiącym głosem.
Sługa wyjąkał, kłaniając się w pas:
— Panie... jego niema...
— Jakto, uciekł?
— Panie... i zwierzęcia niema... Tyś chyba piechotą wrócił...
Krew uderzyła do głowy Joela. Strasznemi oczyma piorunował struchlałe sługi, kiedy nagle ukazało się we wrotach zwierzę, a za niem poganiacz.
Ten, ujrzawszy pana, podbiegł, padł mu do nóg i zaczął wołać:
— Wybacz, panie, zbłądziłem w lesie, nie mogłem cię odnaleźć... Wołałem!... Obiegłem o świcie cały las i wreszcie sądziłem, żeś na piechotę wrócił...
Joel zwinął pięść nad jego głową i krzyknął:
— Łżesz! Tyś ze mną wrócił nocą!
Poganiacz zerwał się na równe nogi. Był niezmiernie blady, oczy miał wystraszone. Położył palec na ustach i mówił z głębokiem przekonaniem:
— Nie, panie, to nie ja... to nie ja... To pewnie uczynek naszego nauczyciela...
Joel rozwarł szeroko oczy, spojrzał po sługach. Wszyscy złożyli ręce i poczęli poruszać ustami. Poganiacz zaś mówił:
— Tyś, panie, pewnie wezwał w niedoli jego pomocy... Nie?... Możeś się modlił... A możeś bluźnił?... On ci dał napomnienie!
Joel począł dłonią raz po raz dotykać czoła. Popatrzył na osła, który był bardzo znużony, miał boki zapadłe i wciąż poziewał. Popatrzył na poganiacza, na którym noc i trudy wyryły niestarte ślady. Popatrzył na wylękłą służbę, na dom, na drzewa.
Nagle zawrócił i udał się do sypialni.
Siadł na łożu, raz po raz dotykając czoła. Rozglądał się po ścianach, po powale i po posadzce.
— Co to jest? — szeptał. — Co to jest? Co to jest?...
Rozmyślał w ten sposób przez cały dzień.
Napróżno słudzy wchodzili pytając, czy nie zażąda posiłku.
Joel przesiedział na łożu w ten sposób aż do zmierzchu.
Dopiero wieczorem kazał przywołać poganiacza, zamknął się z nim i coś ze sobą długo rozmawiali.
Słudzy czaili się pod drzwiami, ale nie mogli słów pochwycić.
A oni rozmawiali do północy, do brzasku, do wschodu słońca...








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Samsona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Niemojewski.