Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wył wiatr i ciskał suchym, zmarzniętym śniegiem w ciemne okna domów, ciągnących się wzdłuż Bolszoj Łubianki. Żadnego przechodnia nie można było spostrzec na pustej ulicy, chociaż wskazówka zegara na wieży dobiegała dopiero godziny 11-ej.
Samotny człowiek w wyszarzałem palcie, podniósłszy wytarty barankowy kołnierz, wynurzył się z poza rogu poprzecznej ulicy. Szedł, patrząc na skrzące się pod nogami śnieżne zaspy, kurzące się pod smaganiem wichru.
Z bramy domu o wybitych szybach i odłupanym przez kule tynku wypadło trzech żołnierzy i, otaczając przechodnia, pytało groźnie:
— Dokąd idziesz? Pokazać legitymację!
Zapytany podniósł oczy na żołnierzy, a ci skamienieli, prostując się i szepcąc:
— Towarzysz Włodzimierz Iljicz Lenin!
Uśmiechnął się życzliwie i spytał:
— Pokażcie mi gmach „czeki“!
— Stoicie przed nim, towarzyszu, — odparł żołnierz wylękłym głosem.
Lenin obrzucił uważnym wzrokiem olbrzymi dom o dużych oknach, do połowy zabitych deskami, ciemnych, jakgdyby ślepych.
— Co u licha?! — mruknął niezadowolonym głosem. — Śpią tam wszyscy?...
Jakgdyby odpowiadając mu, gdzieś z wnętrza gmachu wyrwał się zdyszany turkot motoru samochodowego. Jakieś jeszcze inne dźwięki łączyły się z odgłosami maszyny. Po chwili umilkło wszystko. Cisza zapadła głucha, niepokojąca.
— Co to było? — spytał Lenin, patrząc na żołnierzy.
— „Czeka“ rozstrzelała skazanych... — szepnął podoficer. — Zawsze przytem puszczają w ruch samochód ciężarowy, żeby zagłuszyć strzały kulomiotów, krzyki zabijanych, jęki...
Nic więcej nie mówiąc, Lenin skierował się ku bramie domu i zadzwonił.
Zachrypnięty głos zapytał po chwili:
— Kogo czarci niosą o tej porze! Odchodź od bramy, bo strzelę...
— Prezes Rady komisarzy ludowych do towarzysza Dzierżyńskiego — odpowiedział Lenin.
Posłyszał tupot nóg uciekającego szyldwacha i przeraźliwy gwizdek.
Minęło kilka minut nim otwarto furtkę. Jakiś człowiek, mały, krępy, o twarzy pooranej ospą, wyjrzał ostrożnie, podejrzliwie i w milczeniu przepuścił Lenina.
Zamknąwszy za nim furtkę, szedł ztyłu i mruczał:
— Musimy być czujni... Już kilka razy wchodzili do nas ludzie uzbrojeni, zamierzając zabić towarzyszy Dzierżyńskiego i Petersa... Polacy i Łotysze źli są na nich... Nie wyszli już stąd, lecz są też inni, którzy zaprzysięgli zemstę. Wczoraj w ogrodzie uniwersyteckim znaleziono towarzysza Bagisa, powieszonego przez niewykrytych złoczyńców...
Mrucząc, prowadził Lenina przez podwórze.
Przy żółtych płomykach latarni naftowych, słabo oświetlających dziedziniec, wznosił się wysoki, ślepy mur, znikający u góry we mgle zamieci, potrzaskany i poszczerbiony. Na pozostałym tynku widniały krwawe nasiąki i sople. Pod murem leżały nieruchome, nagie ciała, pokurczone, skulone, rzucone, jak zwał szmat. Nad niemi unosiła się lekka zadymka pary. Na uboczu stał duży ciężarowy samochód, pomalowany na czarno.
Lenin przystanął i obejrzał się za skradającym się ztyłu człowiekiem.
Odźwierny zrozumiał nieme pytanie skośnych oczu i znowu mruczeć zaczął:
— Tu tracimy skazańców. Kulomiot umieściliśmy w okienku suteryny. Nastawiony jest tak, że przechodzący przed nim ginie odrazu...
Zaśmiał się ponuro i dodał:
— Produkcja masowa... inaczej nie można!
Lenin skinął głową w stronę nagich trupów i spytał:
— Co robicie... z tem?
— Część wywieziemy za miasto, gdzie jutrzejsi skazańcy przygotowują już dla nich i dla siebie groby. Innych zabiorą do szpitali, gdzie lekarze uczą się na nich. Pewien uczony profesor często tu przychodzi i opowiada, że dla nauki dobre nastąpiły czasy, bo trupów w bród! Niewiadomo nigdy, komu i czem można dogodzić!
Zaśmiał się piskliwie, szeroką dłonią zasłaniając usta.
Wchodzili po schodach na drugie piętro. Wszędzie stały posterunki żołnierskie. Krzyki, jęki, płacz dochodziły zdaleka; rozlegały się głuche odgłosy strzałów.
Lenin szedł wyprostowany, oddychał ciężko; czuł dreszcz, wstrząsający nim.
Weszli do obszernej poczekalni, z biegnącym w głąb lokalu korytarzem, gdzie przy każdych drzwiach przechadzali się żołnierze chińscy.
— Zamelduję towarzyszowi — prezesowi czeki... — rzekł siedzący przy biurku chudy blondyn o zmęczonych, zaczerwienionych oczach.
Po jego odejściu, Lenin całą siłą woli pohamował ogarniające go wzburzenie. Cicho tu było. Tylko od czasu do czasu rozlegały się chrapliwe głosy Chińczyków i dzwonki, natrętne, niecierpliwe.
Urzędnik długo nie powracał. Stojący przy drzwiach żołnierze spoglądali na nieznanego im człowieka pogardliwie i zagadkowo. Wiedzieli, że przybywający tu w różnych sprawach rzadko opuszczali gmach. Widzieli ich wchodzących do poczekalni, wychodzących — prawie nigdy.
Na męki mogli przyjść tą drogą, dla umęczonych — istniały inne wyjścia.
Lenin pomyślał:
— Stworzyliśmy państwo w państwie. „Czeka“ może się stać silniejszą od Rady komisarzy ludowych...
W głębi korytarza otwarły się drzwi i do poczekalni szybkim krokiem wszedł Dzierżyński.
— Przyszedłem, Feliksie Edmundowiczu — powiedział Lenin. — Trudno się dostać do was!
— Myślałem, że przyjedziecie samochodem, a tymczasem doniesiono mi, że jakiś człowiek kilka razy przeszedł przed domem „czeki“... Musimy być ostrożni. Czyhają na nas...
— Macie dobry wywiad — zauważył Lenin z uśmiechem.
— Towarzysze Blumkin i Jagoda są specjalistami od wywiadu — odpowiedział Dzierżyński. — Proszę do mnie!
Szli korytarzem. Na drzwiach widniały napisy „pokój Nr. 1. komisja śledcza tow. Rozsochina“, „komisja śledcza tow. Ozolina...“ Tabliczki z nazwiskami — Rittnera, Mienżyńskiego, Artuzowa, Guzmana, Blumkina bielały na drzwiach.
— Tu przesłuchujemy oskarżonych — objaśnił Dzierżyński, widząc, że Lenin czyta napisy. — W końcu korytarza mieści się sala kolegjum „czeki“ i dwa pokoje: biuro statystyczne i archiwum.
— A reszta gmachu?
— Cele ogólne i osobne dla więźniów. Dla najbardziej obciążonych — ciemnice w suterynach i lochach — odparł, dumny z ładu, panującego w instytucji.
— W środku miasta! — zdziwił się Lenin.
— Sztandary powinny powiewać na miejscach widocznych, uczęszczanych! — zaśmiał się cicho Dzierżyński. — Jesteśmy sztandarem władzy proletarjatu, — krwawej zemsty i gwałtu nad jego wrogami. Marzyłem o ulokowaniu się w katedrze Bazylego Błogosławionego, lecz budynek — na nic!
— Paradoksalny zamiar! — zawołał Lenin.
— Paradoks zastępuje nam logikę, towarzyszu! — znów zaśmiał się Dzierżyński. — Wszystko, co robimy, jest paradoksem, a, urzeczywistniając go, nabieramy niezwykłej siły i uroku w oczach ludzi o zgniłej, tchórzliwej myśli.
— Uważacie, Feliksie Edmundowiczu, że dzięki paradoksowi można długo przetrwać?
Dzierżyński przepuścił przed sobą Lenina i, patrząc na niego, rzekł dobitnie:
— Przez cały czas sprawnego funkcjonowania „czeki“, towarzyszu! Zaręczam wam...
Usiedli. Dzierżyński zapalił papierosa i namyślał się, kurcząc twarz i trąc drgające powieki.
Lenin oglądał gabinet.
Biurko, dwa fotele, trzy krzesełka, szeroka sofa ze zmiętem posłaniem; na podłodze — jasno różowy, gruby kobierzec, z czarnemi plamami w kilku miejscach. Na biurku wśród czerwonych teczek z papierami i na ścianie za stołem spostrzegł Lenin pistolety Mauzera i Parabellum.
— Towarzysz mieszka w swoim gabinecie? — zapytał Lenin.
— Nie! — odparł Dzierżyński, podejrzliwie patrząc na niego. — Mam kilka konspiracyjnych mieszkań. Nie dowierzam nawet swoim ludziom, bo i wśród nich byli zdrajcy. Polują na mnie zewsząd...
Umilknął i schylił się nad papierami, przeglądając je i podpisując.
Skończył i mruknął:
— Dziś mamy „na wydatki“ 150 ludzi... Grupa białych agitatorów, działających na wsi...
— Na wydatki? Co to znaczy? — zapytał Lenin.
— Do stracenia, bo śledztwo skończone, — odparł Dzierżyński. — Możemy zacząć z Wołodzimirowym?
Lenin skinął głową. Dzierżyński zdjął słuchawkę telefonu i rzucił krótki rozkaz:
— Natychmiast ma się stawić u mnie towarzysz Fedorenko! Przyprowadzić do mnie aresztowanego z celi Nr. 31. Mieć w pogotowiu celę siedemnastą! Gdy zadzwonię — wprowadzić do mnie!
Wkrótce zapukano do drzwi. Dzierżyński szybko porwał z biurka rewolwer i, zwróciwszy lufą ku drzwiom, powiedział:
— Wejść!
Na progu stanął człowiek, zupełnie, zdawało się, nieodpowiedni dla tego mrocznego miejsca. Wysoki, zgrabny, gładko ogolony i starannie uczesany, trzymał się swobodnie i wyniośle. Odprasowany granatowy garnitur leżał bez zarzutu na wiotkiej, eleganckiej figurze, jasny krawat i wysoki sztywny kołnierzyk świadczyły o kulturalnych nawyknieniach ich właściciela.
— Ach, to wy, towarzyszu Fedorenko! — zawołał Dzierżyński, kładąc rewolwer zpowrotem. — Proszę przystąpić do badania Wołodzimirowa w obecności prezesa Rady komisarzy ludowych.
Przybyły sędzia zatrzymał na Leninie zimne, niebieskie oczy i skłonił się przed nim z uprzejmym uśmiechem.
— Bardzo się dobrze składa! — rzekł dźwięcznym głosem. — Poproszę prezesa komisarzy usiąść przy oknie i odwrócić fotel w ten sposób, żeby nie być widzialnym, ot tak! Doskonale!
Klasnął w dłonie. Ze szczękiem karabinów weszli żołnierze, wprowadzając aresztowanego.
Długą chwilę panowało milczenie. Ludzie mierzyli się wzrokiem, pytali o coś, co nurtowało ich, badali siebie bez słów.
Wreszcie zabrzmiał uprzejmy głos Fedorenki:
— Doprawdy, nie chcielibyśmy żeby was, towarzyszu Wołodzimirow, miała spotkać krzywda! Tymczasem bezsilni jesteśmy, bo zachowujecie tajemnicę, którą wykryć musimy za wszelką cenę...
Wołodzimirow nie odpowiadał.
Fedorenko ciągnął dalej spokojnie, grzecznie:
— Przypomnijmy więc wszystko, co towarzysz raczył nam zakomunikować! Przed wybuchem rewolucji proletarjatu byliście kapitanem gwardji carskiej, a później zapisaliście się do związku szoferów i przyjęliście posadę w garażach Rady komisarzy ludowych. O ile mi się zdaje, powtórzyłem wszystko ściśle?
— Tak... — szepnął Wołodzimirow.
— Bardzo się cieszę! — zawołał sędzia śledczy. — Teraz pozostają rzeczy drażliwsze. Towarzysz zeznał, że, w chwili odjazdu towarzysza Lenina z maneżu, mimo rozkazu ruszać, nie wykonał go i czekał na zamachowców, przedzierających się przez tłum, zebrany na wiecu.
— Tak... — brzmiała krótka odpowiedź.
To znaczy, że byliście w zmowie ze zbrodniarzami?
— Tak... Zamierzaliśmy zabić Trockiego, który miał jechać z Leninem — objaśnił szofer.
— Ilu było zamachowców? — spytał Dzierżyński, trzęsąc głową, bo skurcz straszliwy wykrzywił mu twarz.
Wołodzimirow milczał.
— Kto kierował zamachowcami? Kto posłał ich?
Żadnej odpowiedzi.
— Kto kierował nimi? Kto nasłał zbrodniarzy? — powtórzył Dzierżyński, zacinając blade wargi.
Badany podniósł głowę i rzekł twardym głosem:
— Jestem w waszym ręku, możecie mnie stracić, ale nic nie dowiecie się. Chcę umrzeć za ojczyznę, umęczoną przez...
Nie dokończył, bo buchnął strzał. Kulą utkwiła w prawem ramieniu Wołodzimirowa. Jęknął, lecz zacisnął zęby i spoglądał na bezwładnie zwisającą, krwawiącą rękę.
— Będziesz mówił, psie? — syknął Dzierżyński.
Aresztowany milczał. Prezes czeki miotał się, bił pięściami w stół, ciskał na podłogę czerwone teczki i rozrzucał papiery.
Rzęził i ciężko oddychał.
Fedorenko niewzruszonym głosem rzekł:
— Trudna rada z tak bohaterskiem milczeniem! Można podziwiać... Jednak musimy wiedzieć prawdę!
Wstał i nacisnął guzik dzwonka.
Słysząc, że drzwi się otwierają i wchodzą nowi ludzie, Lenin ostrożnie wyjrzał.
Zobaczył Wołodzimirowa, drżącego, z bladą, przerażoną twarzą, zwróconą ku wejściu. Lenin spostrzegł czarną kałużę krwi, zbierającej się koło nóg szofera i powoli wsiąkającej w gruby dywan.
— Poco tu różowy kobierzec?... Lepsze byłyby ciemne, bardzo ciemne barwy — pomyślał mimowoli i znowu cofnął się za wysokie oparcie fotelu.
Rozległ się głos Fedorenki:
— Niech żołnierze wyjdą i czekają w korytarzu! A więc porozmawiajmy teraz spokojnie! Oskarżony nie będzie przeczył, że ta kobieta jest jego małżonką, Zofją Pawłówną Wołodzimirową, a ten miły chłopczyk — to jego synek — Piotruś?
Wołodzimirow milczał. Lenin znowu wyjrzał. Twarz badanego skamieniała i tylko w oczach jego miotała się rozpacz i wahanie.
Drżąca kobieta, o bladej, zniszczonej twarzy ponuro patrzyła w ziemię i ściskała rączkę chłopca lat dziesięciu o głęboko zapadłych oczkach i nieprzytomnej z przerażenia twarzy. Dziecko nie płakało, tylko głośno szczękało ząbkami, tuląc się do matki.
Fedorenko nagle zmienił ton. Głos jego stał się syczący i urywany.
— Dość tych zabaw... — mówił. — Jeżeli nie wymienisz nazwisk zamachowców i tych, kto ich posłał, w twoich oczach rozstrzelamy tę sukę i jej szczenię... N-no!
Nikt się nie odezwał. Fedorenko klasnął w dłonie. Wpadli żołnierze.
— Rozkrzyżować kobietę i chłopca na ścianie! — krzyknął sędzia. — A trzymajcie mocno tego draba, aby się nie wyrwał!
W jednej chwili otoczyli żołnierze matkę i dziecko, podnieśli, przycisnęli do ściany i rozciągnęli im ręce i nogi.
Wołodzimirowa milczała, wciąż patrząc w ziemię. Chłopak szamotał się, wił i krzyczał:
— Mamo! Mamusiu! Ojcze, ratuj nas, nie daj... Oni chcą nas zabić!
Fedorenko spokojnie zauważył, patrząc na aresztowanego:
— Już wiemy, że jesteś mężem tej kobiety i ojcem — chłopca. Obeszło się bez waszych zeznań! Teraz dowiemy się reszty... Własow, strzelajcie!
Gruby, o czerwonej twarzy wachmistrz dał ognia. Kula uderzyła w mur tuż nad głową kobiety, zasypując ją odłamkami tynku; druga utkwiła w ścianie koło ucha, trzecia — tuż przy szyi...
— Teraz zajmijcie się chłopakiem — syknął Fedorenko. — Dwie kule próbne, trzecią musicie umieścić w czole!
Kula głucho klasnęła nad głową chłopaka. Twarz mu się wykrzywiła, skurczył się cały i zemdlał.
Wołodzimirow szarpnął się z rąk trzymających go żołnierzy i jęknął:
— Zlitujcie się nad nimi... powiem wszystko...
— Słuchamy! — rzekł obojętnie Fedorenko i, zwracając się do wachmistrza dodał: — Włóżcie nowe naboje do rewolweru!...
Wołodzimirow jeszcze walczył ze sobą. Straszliwa męka szalała w jego nieprzytomnych, znękanych oczach.
— Słuchamy, do stu djabłów! — nie wytrzymał Dzierżyński, tupiąc nogami.
— Zamach był obmyślony przez prawych socjal-rewolucjonistów i żydów... — szepnął Wołodzimirow.
— Nazwiska wykonawców? — spytał sędzia.
— Nie znam wszystkich... było ich dziesięciu... przypadkowo słyszałem nazwiska Leontjewa, Schura i Frumkin... — mówił, nie patrząc na nikogo, aresztowany.
— Frumkin — kobieta? Piękna, młoda żydówka? Na imię ma Dora? — spytał Fedorenko, mrużąc oczy.
— Tak... — szepnął Wołodzimirow.
— Nie rozumiem, poco była tak długa, bohaterska scena zapierania się? — podnosząc ramiona, z szyderstwem zauważył Fedorenko. — Ale jeszcze jedna formalność!... Muszę skonfrontować oskarżonego z osobą, nader nas interesującą. Własow, dajcie znać, aby dostarczono tu Nr. 15-ty! A biegiem, biegiem... towarzyszu!
Dzierżyński i Fedorenko naradzali się, paląc papierosy...
— Błagam, aby żołnierze nie męczyli więcej mojej rodziny! — zawołał rozpaczliwie Wołodzimirow.
— Za chwilkę! — odparł uprzejmie i spokojnie sędzia. — Od was tylko zależy, abyśmy zupełnie zwolnili sympatyczną panią i miłego Piotrusia...
Do gabinetu wprowadzono kogoś. Lenin ostrożnie podniósł głowę. Tuż przy progu stała kobieta.
Wydawało się, że zstąpiła z jakiegoś obrazu.
— Gdzie ja widziałem taką postać? — pomyślał Lenin, trąc czoło. — Zdaje się, na jakimś obrazie z czasów wielkiej rewolucji francuskiej? A, może, nie...
Wysoka, wiotka, o dumnie osadzonej pięknej głowie stała młoda żydówka. Biała, jak mleko, twarz, płonące oczy, czarne łuki brwi, namiętne usta i olbrzymi węzeł kruczych włosów, drobnemi kędziorkami spadających na kark i natchnione czoło, — wszystko było doskonałe w linji, rysunku i barwie.
— Judyta... — szepnął Lenin...
Stała spokojna, wyniosła z opuszczonemi wzdłuż kształtnych bioder rękami. Ledwie dostrzegalnie falowała wysoka pierś.
Fedorenko, lubieżnie mrużąc oczy, długo przyglądał się jej. Wreszcie spytał zmienionym głosem:
— Imię i nazwisko pięknej... pani?
Nie poruszyła się nawet i nie spojrzała na sędziów.
— Jaka pani niedobra! — cicho zaśmiał się Fedorenko. — Wiemy przecież, że zachwycamy się w tej chwili pięknością i wdziękiem panny... Dory Frumkin....
Nie zmieniła postawy; nawet powieki jej nie drgnęły. Zdawało się, że nic nie słyszy i nie widzi przed sobą.
— Czy to jest Frumkin, o której oskarżony mówił nam? — zadał sędzia pytanie Wołodzimirowowi.
— Tak... — szepnął oficer, bojąc się spojrzeć na stojącą przy drzwiach kobietę.
Przy tem strasznem dla niej słowie nie zdradziła najmniejszego wzruszenia i niepokoju.
— Własow! — zawołał urywanym głosem sędzia. — Odprowadźcie Dorę Frumkin do mojej kancelarji i powiedzcie, aby Marja Aleksandrówna zajęła się nią. Wkrótce przyjdę...
Żołnierze wyprowadzili aresztowaną.
— Włodzimierzu Iljiczu! — zawołał Dzierżyński. — Wychodźcie teraz i oznajmijcie, że za cenne zeznania darujecie życie obywatelowi Wołodzimirowowi, chociaż zasłużył na śmierć.
Lenin powstał i, patrząc na dawnego szofera i sędziów, nie mógł wyrzec ani słowa.
Fedorenko zbliżył się do niego i zaczął rozmowę, chwaląc się swojem doświadczeniem i opowiadając o dawnych czasach, gdy, jako rotmistrz żandarmów, potajemnie sprzyjał prawdziwym rewolucjonistom. Lenin słuchał go zimno, z wyrazem wstrętu na twarzy.
Dzierżyński tymczasem wydał jakieś rozkazy.
Żołnierze, zwolniwszy kobietę i chłopca, wyszli. Wołodzimirow tulił do siebie drżącego, słaniającego się synka i męczeńskim, zbolałym wzrokiem patrzył w surowe oczy żony.
— Jesteście wolni, zupełnie wolni — syknął Dzierżyński, oglądając się poza siebie, gdzie stał wachmistrz Własow. — Proszę wychodzić... Najpierw kapitan Wołodzimirow, a później kobieta... dziecko — naostatku.
Wołodzimirow ruszył naprzód, ledwie jednak doszedł do drzwi i wyciągnął rękę do klamki, padł strzał. Śmiertelnie ugodzony w głowę człowiek runął na ziemię. Żona rzuciła się do niego, lecz w tej chwili Własow wypuścił kulę. Upadła na ciało męża bez życia. Drzwi natychmiast się otwarły; wbiegł chiński żołnierz. Schwyciwszy chłopaka, zdusił mu gardło i wyniósł z pokoju. Chińczycy, popędzani przez wachmistrza, za nogi wyciągali do korytarza zabitych i zacierali ślady krwi.
Lenin wzdrygnął się.
— Państwo stoi na przemocy, sile i gwałcie! — przypomniały mu się słowa jego, tak często powtarzane.
— Czy na takim gwałcie, jaki widziałem tu, można budować państwo? Czy to jest droga do nowego życia ludzkości? — wirowały w głowie jego pytania.
Znowu się wzdrygnął i ze wstrętem słuchał opowiadania Fedorenki o niezwykłej celności oka grubego wachmistrza.
— Przyklejałem skazanym srebrne pięć kopiejek, drobną monetkę, na piersi, a ten chłop kulą wbijał ją w serce! — śmiejąc się, mówił z zachwytem.
— Kanalja... ohydny kat... — pomyślał Lenin, jednak nic nie powiedział.
Pamiętał słowa Dzierżyńskiego, że „czeka“ jest sztandarem dyktatury proletarjatu, a on — Włodzimierz Lenin był jego dyktatorem i być takim chciał jak najdłużej, bo nikogo innego wśród tysięcy towarzyszy nie widział.
Znowu zamajaczyła przed jego wzrokiem daleka, mała, świetlana, promienna przyszłość świata zwolnionego z kajdan przeszłości.
Musiał tam zajść za każdą cenę.
Zacisnął zęby i milczał.
Uśmiechnął się nawet, gdy Dzierżyński powiedział:
— Wołodzimirowy umarli z wdzięcznością w sercu dla was, towarzyszu! Lekka, przyjemna śmierć, a dla was — dobry omen!
Zaśmiał się Lenin, lecz nic nie odpowiedział. Nie miał sił i odwagi.
Szybko wyszedł, skinąwszy głową w stronę Dzierżyńskiego i Fedorenki.
W sieni oczekiwał na niego agent „czeki“. Miał go eskortować do Kremlu z rozkazu Dzierżyńskiego.
— Jak się nazywacie, towarzyszu? — spytał go Lenin, gdy już wyszli na ulicę.
Chciał posłyszeć głos człowieka, który przed chwilą nikogo nie zamordował i nie widział męki i konania.
— Apanasewicz, pomocnik komendanta „czeki“ — odparł, salutując po wojskowemu.
Lenin wypytywał go o straszny dom śmierci.
Agent na wszystko odpowiadał jednakowo:
— Zapytajcie o to, towarzyszu, naszego prezesa. Ja nic nie wiem!
Jednak, gdy doprowadził dyktatora do bramy Kremlu, zatrzymał go i szepnął:
— Jeżeli potrzebny wam będzie człowiek zuchwały, na wszystko gotowy, przypomnijcie sobie moje nazwisko: Apanasewicz!
— Apanasewicz... — powtórzył Lenin i obejrzał się.
Agent znikał już w kotłujących się strugach i obłokach zamieci, szybkim krokiem idąc w stronę katedry św. Bazylego.
Wygwizdywał jakąś piosenkę ludową...