Liote (opowiadanie)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Liote |
Pochodzenie | Liote (nowele) |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Hwashano, przezacny druhu i nauczycielu (dzięki niech będą opiekuńczym duchom, iż nauki twoje puszczałem zawsze mimo uszu), z za lądu Azyi i Europy ślę pozdrowienia tobie, a zarazem przypomnienie obietnicy. Gdzież jest owo szczegółowe sprawozdanie o postępkach wiadomych ci osób, zwłaszcza nędznika Matsumy. Niema sprawozdania, niema listu, niema nic! Miły mój Hwashano, nigdy nie powątpiewałem, iż jesteś stekiem rozmaitych wad i złych skłonności, tym naganniejszych, że nawiedzających cię w tak późnym wieku, pomimo to sądziłem... miałem cię za słownego, boleję więc nad nowym rozczarowaniem, jakie mi zgotowałeś.
Trzy miesiące, i ani słowa od Liote, ani o Liote.
Gdy myśląc o przestrzeni, jaka legła między mną i prześliczną córką czcigodnego Tayotomi, wystawię sobie jednocześnie, iż łakomy na ponęty dziewicze Matsuma bawi tak blizko niej — czuję Hwashano, czuję wyraźnie świder ostry, bezlitośnie zimny, wkręcający mi się w serce. Zdaje mi się, że widzę pożądliwe spojrzenia Matsumy, któremi ogarnia rumianą twarzyczkę i inne wdzięki Liote; widzę, jak trzęsąc pękatym workiem, ten wściekły stary pies kusi ją — uroczą, niewinną, kapryśną dzieweczkę moją.
O Liote, ona ma w sobie coś z kwiatu, motyla, cukierka, papugi i mocnego wina. Taka mieszanina — powiesz, to równoważnik niestałości. Zapewne. Pamiętam jednak pewien cudny ranek, tak promienny, jak oczy mojej Liote, tak wilgotny od rosy, jak jej usteczka, tak biały od mgieł ponocnych, jak jej liczko... Rozmawialiśmy o trudnościach, piętrzących się na drodze do naszego połączenia. Gdy Liote odjęła główkę od mego ramienia, spojrzałem w jej oczy i spostrzegłem w nich wyraźnie błysk niezwykły, błysk zaciętości nieugiętej — i pomyślałem sobie: otóż jest w niej coś i ze stali. Czasem znów uważałem, iż ptaszęca figlarność jej spojrzenia znika w cieniu jakiejś zadumy serdecznej. Owóż te błyski niepochwytne i cienie przelotne, to wszystko, na czem opieram nadzieję, że ona mnie nie zdradzi...
Słyszę już, jak mówiąc: «wątła to podstawa» — śmiejesz się ze mnie, Hwashano, stary krokodylu, coś upasł się na sercach niewieścich! Ty — gdy zdradziła cię jedna — trzem bez namysłu kradłeś cnotę; kochanki miewałeś na codzień, od święta i na zapas, jak konfitury w spiżarni — i twierdzisz, że takie postępowanie to jedyny sposób zrównoważenia honoru mężczyzny ze czcią kobiety.
Pozwolę sobie być innego zdania.
Pod jednym względem tylko nie myślę się w życiu rozczulać: pragnę zostać jak najprędzej bogatym. Co zrobię wtedy? — pytasz. Kupię powóz, starego osła i starego Matsumę (przecież i on byłby do nabycia za miliony), zaprzęgnę ich razem do powozu, a Liote posadzę obok siebie z tęgim biczem w ręku. Oh, jakże się wezmę wtedy pod boki i jak serdecznie będziem się śmieli z moją miłą kochanką.
∗
∗ ∗ |
Mam list od Liote; nadszedł dzisiaj.
Niech przyjazne bóstwa roztoczą opiekę nad jasnowłosą główką mojej narzeczonej. Niech słońce ją budzi codzień z rana snopem szczerozłotych promieni; niech kwiaty zakwitną pod jej drobnemi stopkami, a ptaszęta niech nauczą się dla niej najpiękniejszych śpiewów.
Ty mnie już nie zrozumiesz, opasły Hwashano, dokładna podobizno hipopotama... Albowiem powiedziane jest: komu rośnie wielki brzuch, temu serce chudnie — a któż w Hakodate ma brzuch większy od twego!
Czy wiesz, co uczyniła Liote? Na drugi dzień po moim odjeździe (przewidziałem to!) zjawia się u jej ojca wstrętny Matsuma, przybrany w świąteczną szatę. Gdy Liote, grzecznością jedynie powodowana, ofiarowała mu filiżankę herbaty, on wyschłą swą łapą zuchwale dotknął jej podbródka i szepnął (a śliny mu z ust leciały): «Moje pocałunki, o słodka Liote, mają smak złota, dobrego złota, kiedy całusy takiego smarkacza, jak syn Yakonina (to o mnie mowa!) są jedynie cmokaniem wiecznie głodnego urwipołcia. Więc namyśl się, malutka...»
Nie namyślała się długo. «Przedewszystkiem — pisze ona — wylałam mu na łysinę prawie wrzącą herbatę, potem tak niezgrabnie obeszłam się z tacką, iż wielbiciel mój postradał ząb, zdaje się — ostatni; wreszcie chwyciłam ciężką, bronzową urnę... Wtedy staruszek umknął. Jak się też śmiałam — śmiałam — śmiałam...»
Ile sprytu i finezyi w tej młodziuchnej główce, bo posłuchaj tylko, co pisze dalej:
«Lecz ciebie, mój serdeczny «smarkaczu», proszę na wszystko, byś nie martwił się myślą, że Liote, gdy ją poślubisz, będzie potem i z tobą wojowała tackami lub poparzy cię gotowaną wodą, jak to czynią czasem niedobre żony. O nie, ja na ciebie, mój słodziutki, mam mały, najmniejszy, cały atłasowy i miękki... pantofelek!»
Tyle Liote, a teraz czekam na wieści od ciebie, Hwashano; przemóż swe lenistwo i napisz obszernie, a cofnę wtedy niektóre z użytych tu wyrażeń, oraz przyznam, iż jesteś w gruncie daleko lepszy, niż się wydajesz, gdy umyślnie kryjesz swą twarz pod maską szydercy i cynika.
Mito, młodzieńcze, oto jest moja odpowiedź: po pierwsze nie przyznawaj mi żadnych zalet, to bowiem, co ty mianem tem nazwiesz, we mnie obudzi ckliwość i nudę; po drugie nie nazywaj mnie swym nauczycielem, bo jeśli chciałem być dobrym siewcą trzeźwej i praktycznej nauki życia, ty okazałeś się kamieniem, że nie zaczerpnę porównania ze świata zwierzęcego — i po trzecie, wiedz, że jeśli ulegam nagannej skłonności do ciebie i biorę za pióro, to tylko z największą niechęcią, bo wdawać się w korespondencyę ze stronami zakochanemi — jest to wtórzyć miauczeniu kotów na dachu.
Skoro jednak życzliwość moja, niedostatecznie twoją nieprawością stłumiona, przezwyciężyła wstręt, jaki odczuwam do pisania, to nie sądź, abym na wstępie mógł powiedzieć ci co innego nad to, że — opamiętaj się, opamiętaj, biedny, trzykroć litości godny młodzieńcze! Wszak na świecie nie zabrakło zimnej wody — zanurz się w niej i nie wychodź, póki cię szał nie ominie.
Czy wiesz, mój mały, jakie były skutki, gdy łakotniś pewien, zoczywszy dopiekający się w piecu przysmak, gołą uchwycił go ręką? Oczywiście, poparzył się fatalnie i przysmaku nie pokosztował, uronił go bowiem na ziemię. A stary, mądry pies, wyczekawszy, aż łakotka ostygła, pożarł ją, i poszło mu to na zdrowie.
Gdy młodzieniec ubogi kocha ładną dziewczynę, która, jak dyament, wymaga oszlifowania i kosztownej oprawy, jest ona dla niego takim gorącym przysmakiem. Głupi wyciąga rękę i — parzy się.
Co do mnie, to w tych wypadkach umiałem być rozsądnym. Dowodem, iż rok rocznie w dniu mych imienin około stu mężatek przysyła mi całe sterty upominków na znak tkliwej, choć dziś już zupełnie bezinteresownej pamięci, i w tym samym dniu około stu mężów życzy mi wszystkich nieszczęść na wieczerzę. Tak, tak, umiałem wyczekać, aż przysmak da się wziąść bez poparzenia ręki, a koszty szlifowania i oprawy dyamentów przelewałem zawsze na osoby trzecie.
To co powiedziałem, jest mądre, przewidujące i przekonywujące i dlatego nie wątpię, iż wstęp ten opuścisz, bo jesteś lekkomyślnym, młodzieńcze, i będziesz wolał, gdy zacznę mówić o Liote. Lecz mniejsza o to. Posłuchaj.
Byłem w domu Tayotomi, a na kwadrans przede mną przybył tam już Matsuma. Nie wydawał się bynajmniej zrażony niegrzecznym postępkiem Liote, o którym powiadomiła cię ona w liście swoim. Czy dodała jednak, że wybicie zęba i wylanie wrzątku na łysinę zakochanego staruszka nastąpiło podczas nieobecności samego Tayotomi, a więc w chwili, kiedy mała mogła sobie poczynać samodzielnie, co biedaczce rzadko się zdarza.
Teraz siedziała, jak trusia.
Cały pokój dosłownie zapchany był podarkami, które kilka służebnych Matsumy naznosiło przed chwilą.
Stary Tayotomi, mający bzika na punkcie zbierania rzadkich owadów, przypatrywał się z idyotyczną rozkoszą ofiarowanej mu kolekcyi jakiegoś potwornego robactwa. Dwie młode siostrzyczki Liote zabawiały się rozwijaniem zwojów prześlicznych materyi jedwabnych, a trzej jej braciszkowie najmniejsi mieli usteczka wyładowane najwykwintniejszymi owocami. Zaiste, rodzina ta nie jest przesycona dostatkami; młode zaś latorośle często snać bywają niedokarmione.
Na stoliczku obok Liote leżała rzucona przepyszna makata, tak droga, że wartość jej — wybacz szczerość moją — przewyższa z pewnością dwa razy cały majątek, jaki czcigodny twój ojciec kiedyś ci w spadku zostawi (zacne ojczysko twoje, znakomity pedagog! — tak gorliwie próżne łby ludzkie nabijał mądrością, że nigdy się nie obejrzał na próżnię własnej kieszeni).
Liote wydawała się zamyśloną. Czy był to «cień serdecznej zadumy», która jest podstawą twojej wiary w jej stałość — nie wiem; zauważyłem, iż kilkakrotnie dotykała paluszkami makaty, cofając je szybko, jakby ją parzyła, ale paluszki znów tam wracały i ślizgały się po barwnych deseniach materyi.
Tayotomi wyciągnął ze szklannego pudełka olbrzymiego karalucha (tak sądzę przynajmniej), usadowił go na dłoni i pieścił okiem.
— Zachwycający okaz — rzekł — poszukiwałem podobnego całe lat pięć, lecz, niestety, w naszych stronach niema ich wcale; trzebaby się udać na wybrzeża jeziora Biwaa.
Jeszcze chwila, i biedaczysko wygadałby się, że podobne przejażdżki są dla niego za kosztowne, ale na skutek spojrzenia córki snać ugryzł się w język. Mimo to Matsuma w lot wyzyskał sposobność.
— Rozkoszą dla mnie będzie, gdy czcigodny Tayotomi zechce dla swych wycieczek skorzystać z mego statku spacerowego: jest on wygodnie urządzony. Co do mnie, chętniebym towarzyszył naszemu uczonemu, gdyby np. chciał odbyć przejażdżkę do lesistych wysepek, słynących z najrzadszych owadów.
Rozpoczęła się rozmowa o karaluchach i tym podobnych rzadkościach, co wywołało uśmiech na usta Liote i wyznanie, że lubi ptaszki, a niecierpi wszystkiego, co pełza i kryje się w norach.
Potem Matsuma zaprosił całą rodzinę na następny dzień do zwiedzenia «domeczku», jaki wystawił sobie za miastem. Nie wypadało mu pominąć mnie, ja zaś tem skwapliwiej się zgodziłem, że mogąc stać się użytecznym tobie, jednocześnie nie uczynię krzywdy swemu żołądkowi, kuchnia bowiem u tego zgniłego dziada jest wyśmienita, a bez wieczerzy przecież nas nie wypuści.
Domeczek Matsumy — jak się okazało nazajutrz — jest pałacem, położonym wśród nieopisanie pięknego ogrodu. Powiadam ci — cacko ze szlachetnego metalu, wyrzeźbione ręką artysty — takie wrażenie sprawia pałac ze swym urządzeniem, a ogród — to zakątek raju. Jestem po prostu zachwycony, Tayotomi nie mniej, młode latorośle również.
Tylko Liote starała się być powściągliwą w ujawnianiu swych wrażeń, chwilami opuszczała powieki, chcąc ukryć podziw i zachwycenie, przebijające się w jej oczach. Ale gdy doszliśmy do kwiatów i wonnych gaików, rozbrzmiewających śpiewem ptasząt, prysła jej powaga, zaczęła klaskać w dłonie, cieszyła się, jak dziecko.
Porównałeś ją do motyla. To trafne. Była jak motyl barwny, rwący się radośnie do słońca, kołyszący się nad otwartymi kielichami kwiatów. Ustami dotykała chryzantem, całowała wązkie, pokręcone płatki barwy ciemnej purpury lub złota, powtarzając:
— Jakie one śliczne!
W tym samym czasie Matsuma, mrugnąwszy na mnie porozumiewająco, szepnął mi do ucha:
— Niebrzydkie gniazdko usłałem, jak myślisz?
W ogrodzie gromadka nasza jakoś się rozproszyła, a po niejakim czasie spostrzegłem Liote samą nad brzegiem szemrzącego strumyka, w którym kąpały się płaczące gałęzie jakichś nieznanych mi a bardzo pięknych krzewów. Usiadła na złomie kamiennym, rzuconym przy brzegu.
Usposobienie jej widocznie ulega nagłym zmianom, bo to, co malowało się teraz na jej twarzyczce i w oczach, nie było ani powściągliwą powagą, ani wpółdziecięcą uciechą. To był smutek.
Ujrzawszy mnie, szepnęła:
— Oh, panie Hwashano, życie jest złe, smutne i niesprawiedliwe.
Zaskoczyła mnie gorycz tego naiwnego wyznania, powtórzyłem więc tylko, jak echo:
— Tak, życie bywa niesprawiedliwe, smutne i złe. Zwłaszcza — dodałem — dla osób, które dobrowolnie przysparzają sobie zmartwień i zamykają oczy na radosną i ponętną życia stronę.
— Może to nie ich wina — odrzekła z powagą, z którą podług mnie nie jest jej do twarzy. — Może to oczy ich inaczej jakoś są utworzone. Bo proszę pana, wszak dla jaskółki radosną stroną życia jest światło dzienne, przestworza jasne, rozległe, a sowie sprawiają radość nocne mroki, lot pod dusznym sklepieniem piwnic.
Z usposobienia Liote i słów jej miarkuję, że gdybyś ty był właścicielem owego pałacu podmiejskiego, wtedy życie byłoby «sprawiedliwe, wesołe i dobre».
Niestety — obym się mylił — nie sądzę jednak, poczciwy chłopcze, żebyś się prędko zbogacił. Podstawą szybkiego bogacenia się jest zawsze odrobina złodziejstwa, nieco oszustwa i dużo krzywdy ludzkiej, a to nie twój oręż do walki.
Żałuję, mój Mito, że nie mogłem ci napisać nic przyjemniejszego, a skoro twierdzisz, iż cynizm jest maską moją, więc odrzucam ją na chwilę i mówię ze szczerym bólem: Biedne wy dzieci i czeka was wiele przykrości.
Dziękuję ci za list twój, Hwashano, odczytałem go uważnie wraz ze wstępem. Rozumiem, że to co piszesz, nie zawsze jest istotą twoich przekonań, jeno satyrą na świat i kubłem zimnej wody na moją rozgorączkowaną głowę.
Tak — czeka nas dużo przykrości i — prawdopodobnie — rozłączenie tu na ziemi. Czcigodny Tayotomi zechce drogo sprzedać Liote; na szali, którą on waży, szczęście córki zawsze lżejszem się okaże od złota. Zostawszy zaś żoną innego, Liote nie będzie niczyją kochanką.
List twój czytałem na brzegu rzeki.
Niebawem zapadł wieczór, księżyc się ukazał, na falach legł długi snop srebrny, pleciony z drżących płatków. Rzeka szumiała, przelewając się po przerwanej tamie kamiennej.
Ogarnął mnie smutek cichy, niebolesny; poprostu, jakby świat odsuwał się odemnie bardzo daleko, póki nie zostałem zupełnie sam z odrobiną wspomnień.
Przymknąwszy powieki ujrzałem siebie u stóp małego wzgórza, przykrytego ciemnozielonym kobiercem zroszonej trawy. Tu w dole cień jeszcze panował chłodny, gdy w górze splątaną gęstwinę krzaków poczynało wyzłacać wschodzące słońce.
Liote niecierpliwie targała mnie za rękę.
— Pokażesz mi gniazdko mój Mito, obiecałeś pokazać.
— Dobrze, Liote — odparłem — niech tylko wpierw słońce osuszy trawę, żebyś nie zamoczyła po zimnej rosie nóżek.
Ale gdzie tam; później ptaszki odlecą, a ona chce widzieć samiczkę na jajkach. Więc pnie się na wzgórek, jak giemza ciągnąc i mnie za sobą.
W gąszczach trochę sennych jeszcze, mokrych, niby świeżo obmytych, słychać było szepty i kwilenia ptasząt. Odgarnąłem pęk gałęzi. Z wnętrza gęstwiny powiało na nas wonną świeżością zieleni i zapachem ziemi wilgotnej.
Głowa przy głowie wypatrywaliśmy gniazdka pod gałęziami splątanemi w stropy i altany ze zwieszającymi się festonami liści, ale trudno było coś zobaczyć w półmroku zielonawym, w który wpadały raz po raz złote strzały słoneczne, rozbłyskały w kroplach rosy i gasły, oślepiwszy oczy.
Niespodzianie policzki nasze otarły się o siebie. Wtedy pocałowałem ją. I stał się odrazu wielki popłoch, z rąk mi się wymknęły gałęzie, a to przestraszyło ptaszęta, które podniosły krzyk rozpaczny. Liote drgnęła spłoszona, uczyniła ruch do ucieczki, gdy wtem — trzebaż biedy — po ślizkiej od rosy trawie nóżka jej się obsunęła. Upadła. Podnosząc ją musiałem ująć w pół jej kibić; zdawało mi się wtedy, że ktoś dmuchnął mi w twarz gorącym oddechem i przesłonił oczy mgłą różową.
Za chwilę byliśmy na dole, oboje drżący; obojgu, zda mi się, serca biły jak młotem — i nic nie mówiąc, rozbiegliśmy się w różne strony...
...Dziecinne, śmieszne wspomnienia — prawda Hwashano, a co powiesz jeszcze na to, że ja wróciłem w to samo miejsce, gdzie zostały ślady jej stópek, tuliłem głowę, usta do trawy, którą ona deptała. Jakieś dziwne uczucie rozpierało mi pierś i znalazło ujście w łkaniu gwałtownem.
— Oh! gdyby Liote mnie pokochała, gdyby pokochała — szeptałem łkając.
W jakiś czas potem zachorowałem i leżałem długo bez pamięci. Pewnego dnia, gdy po raz pierwszy przytomnie otworzyłem oczy, miałem wrażenie, iż pokój przepełniony był jakąś miłą matową białością, sączącą się z za okiennych zasłon. Nademną stała Liote i patrzyła zasmuconym wzrokiem. Nie miałem siły nic powiedzieć.
Po paru dniach ojciec wyniósł mnie na powietrze i usadowił w słońcu, na miękkiej macie. Przyszła Liote, — której rodzice pozwalali odwiedzać chorego towarzysza zabaw dziecinnych, — i usiadła obok mnie na murawie.
Było to w ogródku naszym, wcale nie ładnym i ubogim w kwiaty, nie wiem zatem, skąd brał się cudowny zapach w powietrzu; wyraźnie czułem napływające, może z olbrzymio dalekich przestrzeni, fale powietrza czy eteru niesłychanie wonne. Nad nami wiatr zlekka trącał liśćmi, a ich cienie pląsające wraz ze złotymi słonecznymi krążkami przesuwały się po włosach Liote, po jej twarzyczce i rękach.
Mnie się zdawało, że biła od niej jakaś różowość.
Rozmawialiśmy mało, półsłowami, ale mniemam, że i ją, podobnie jak mnie, napełniała w owej chwili wielka i słodka radość. W moich żyłach tętniła ona mocno, niby prąd wracającego zdrowia, niby upajające rwanie się do szczęścia. Czułem, iż bez przyczyny uśmiech ciśnie mi się na usta
Głaskałem rękę Liote; podnosiłem tę rączkę drobną, miękką do słońca, mówiąc:
— Liote twoja ręka jest teraz przezroczysta, jakby z różowego szkła.
Potem zacząłem wzdychać z udaną bolesnością, naśladując płacz dziecka, a gdy ona nachyliła się nademną i paluszkami dotknęła moich powiek dla przekonania się, czy istotnie łzy mi lecą, szepnąłem:
— Najmilsza, jeśli chcesz, żebym wyzdrowiał i żył, pocałuj mnie.
— Dobrze — odpowiedziała trochę drżącym głosikiem — zrobię to dlatego, żebyś już więcej nie chorował.
To był jej pierwszy pocałunek.
...Drugi otrzymałem — na odjezdnem.
Tayotomi, kiedy mu oznajmiłem, że z woli mego ojca wyjeżdżam do krajów zamorskich dla dobrego obeznania się z handlem, nie ukrywał wcale zadowolenia.
— Ślicznie czynisz, Mito, — rzekł. Nie śpiesz się z powrotem, wracaj, gdy będziesz miał już dobrze nabitą kieszeń. Do tego czasu podrośnie moja najmłodsza Take, którą przez wielki szacunek jaki mam dla twego ojca Jakonina, chętnie oddam ci za żonę.
Wyszedłem odeń smutny. Liote była gdzieś ukryta. Gdym mijał ich ogród, ujrzałem ją wśród drzew, biegnącą szybko, za chwilę zawisła mi na szyi, nie mówiąc nic. Usta nasze przylgnęły do siebie, nie wiem na jak długo. I rozstaliśmy się, nie powiedziawszy sobie słowami nic, a pocałunkiem wszystko.
...Żegnaj mi Hwashano.
Na wstępie zapewniam cię uroczyście, chłopcze kochany, że Liote żyje i jest zdrowa. Czynię to, abyś mógł zachować zupełny spokój, czytając poniższy opis wypadków, które chwilowo obrały sobie drogę nieco przykrą, a nawet blizką miejsca spoczynku wiecznego rzeczy i uczuć ludzkich, ale już teraz zmierzają znów do stron jaśniejszych, prowadzone może blaskiem twojej szczęśliwej gwiazdy.
Zatem słuchaj, jak sprawy się mają.
Do domu Tayotomi starałem się uczęszczać pod wszelkimi godziwymi pozorami. Kiedy mi ich zabrakło, poświęciłem noc całą polowaniu na szczypawki, los mi poszczęścił, jedną olbrzymią uchwyciłem w piwnicy, drugą — a może drugiego, bo nie jestem pewien, czy pojmany okaz nie jest złośliwym niedźwiadkiem — spotkałem nie zgadniesz gdzie... na krawędzi mego łóżka. Nie chcąc zaś z istotą, której zamiary nie były mi znane, w osobiste wchodzić stosunki, zamknąłem ją wraz z pierwszą w szklanym słoju — i ofiarowałem Tayotomi, — skłamawszy bez zająknienia, że piękne te stworzenia pochodzą z wyspy Tarakar.
Dzięki tedy niewinnym wybiegom, widując Liote prawie codziennie, uważałem, iż twoja najdroższa zaczyna dyablo tracić na humorze, nie zyskując nic na ciele, a nawet dość widocznie chudnąc i bledszą się stając z dnia na dzień. Inaczej działo się z jej otoczeniem, t. j. z ojcem i rodzeństwem, wśród nich wzrastał nastrój świątecznego rozweselenia i najsłodszych nadziei.
Zapytałem jednego razu piękną córę Tayotomi:
— Co znaczy nadobna Liote, że widzę cię bledszą od kwiatu lilii, gdy wpierw miałaś twarzyczkę, jako rumiane apetyczne jabłuszko?
— To nieszczęście, Hwashano, być podobną do czegoś, co nęci smak ludzki.
— I czemuż to, piękna? Wszak nie powiesz, aby szczęściem miało być podobieństwo do żaby lub szpetnego owadu.
— Wiem tylko, — odparła najwidoczniej łykając łzy, co nagle zasnuły jej jasne oczy — że odrobina urody, jaką posiadam, sprowadzi na mnie najgorszy los. Zdaje mi się, iż jestem czemś, co musi zostać spożyte przez innych, co musi zaspokoić czyjś apetyt. To znaczy — dla siebie samej lub dla kogoś miłego żyć mi niewolno.
Wyrzekła te słowa tak żałośnie, że wzruszyłyby kamień, sądzę jednak że byłyby zgoła niezrozumiałe dla Matsumy, Tayotomi, dwóch młodszych siostrzyczek Liote i trzech jej najmłodszych braciszków, to jest tych wszystkich osób, których apetyt w tej lub innej formie zaspokoić ma ona.
Matsuma promieniał, rozgłaszając, iż słońce miłości go odmładza. Dziwna młodość, oczy jego zaszły maślanką, usta się trzęsą, mowa stała się zająkliwą, a chód podobny do chodu dziecka, uczącego się stawiać kroki.
Jednak kocha. Mówił mi raz:
— Gdyby Liote chciała zobaczyć złotą rzekę, kazałbym roztopić tyle złota, iż płynęłoby u jej stóp potokiem.
A potem:
— Uczynię ją szczęśliwą pomimo jej woli. Będzie otoczona królewskim zbytkiem. Jej ojciec posiędzie zbiór chrząszczów z całej kuli ziemskiej, cała rodzina, nie wyłączając łakomych malców, opłynie w dostatki, których dziś wymarzyćby nie potrafiła.
— Więc bardzo kochasz małą?
— Wiedz, że zgodziłbym się być jej psem, i gdyby mnie biła i kopała, czułbym się szczęśliwym.
W kilka dni po tej rozmowie na zaprosiny Matsumy, udaliśmy się znów wszyscy, to jest rodzina Tayotomi i ja do zamiejskiego pałacyku.
Sądziłem, że ma tam nastąpić ostateczne przybicie targu, domysł ten jednak był w sprzeczności z okazywanym dnia tego przez Liote spokojem. Nie był to martwy i skamieniały spokój, jaki w ostatnich dniach rozlewał się na jej twarzyczce, niby smętny cień śmierci, — ale jakiś inny... Zdawało mi się, że w ukojeniu łagodnem ucichły jej troski — i oto widzę ją niewymuszenie uprzejmą dla wszystkich i bardzo dla małego swego rodzeństwa tkliwą.
Ogród Matsumy, piękniejszy, niż kiedykolwiek, pełen wonnych tchnień, wchłaniał ciszę przedwieczorną, gasząc zwolna w swych cieniach purpurowe odblaski zachodu. Wyniosłe gaje stały milczące i poważne, jak świątynie.
Szukając chłodu w jednym z tych gajów, oddawałem się już czas dłuższy samotnej przechadzce, gdy ujrzałem Liote obok Matsumy na ławeczce kamiennej. W pobliżu był wodotrysk, a przy nim mała Take bawiła się, chwytając w rączęta wodę, ściekającą perlistymi sznurami z konchy marmurowej.
Zatrzymałem się tak blizko nich, iż dokładnie słyszałem słowa ich rozmowy.
— Więc, panie mój — mówiła Liote — pragniesz, bym została twoją własnością. Ale czyś rozważył, co nabywasz? Prócz ciała, które jest rzeczą ludzkim podległą rozporządzeniom — ja mam duszę, a ta jest częścią bóstwa wiekuiście wolną. Ja ci duszy mojej nie oddam, panie, ona ci na zawsze obcą będzie.
— Ja nie żądam duszy twojej, dziecko. Oddal od siebie myśli przykre.
Ona ciągnęła dalej, spokojnie i dobitnie wymawiając słowa:
— Dziękuję ci, panie mój, dziękuję gorąco, iż wolność zostawiasz duszy mojej i poprzestaniesz na posiadaniu tylko ciała mojego. Otóż przyrzekam tobie, że ono stanie się twoją własnością, twoją rzeczą, z którą uczynisz, jako zechcesz.
— Dość Liote, mówisz to posępnie, a ja chciałbym widzieć uśmiech twych usteczek. Wiedz, iż spełnię wszystko, com rzekł. Twoja rodzina — bo to dla niej czynisz to, co dzisiaj nazywasz »ofiarą« — pozyska połowę moich bogactw.
Na zwiędłe jego lica wystąpiły wypieki ciemne, co nie dodało mu powabu. Był wzruszony, sądzę, iż trząsł się...
— Tak, połowę mego majątku, Liote. To już się stało. Widzisz ten papier, o cudna (wyjął go z zanadrza), daję ci go wzamian za twoje słowo, papier ten czyni twego ojca tak bogatym, że do śmierci nie zazna troski i wyposaży swą dziatwę po książęcemu.
Liote nizko, nizko opuściła głowę.
— I to za ciało moje, za ciało śmiertelne i nędzne, tyle złota dajesz, Matsumo?
— O Liote, niechbym się jutro stał nędzarzem za usta twoje dzisiaj.
Ona skinieniem przyzwała małą Take, pogłaskała jej liczko rozrumienione i wcisnąwszy w piąstkę dziecka papier otrzymany od Matsumy:
Biegnij Take — rzekła — oddaj to ojcu naszemu. Nie upadnij, złotko.
I w ślad maleńkiej patrzyła długo, potem opuściła powieki, pochyliwszy znów głowę, może dla okrycia różowości sromu, co teraz twarz jej zalała. Bo była już rzeczą sprzedaną...
Matsuma posunął zwolna rękę ku jej kibici, oplótł ją, przyciągał, zbliżając usta do nagiej szyi dziewczęcej. I zdawało mi się, że Liote omdlewa, że słania się i sama na pierś jego padnie, jak ptak pod czarem spojrzenia węża.
Lecz ona zerwała się nagle.
— Poczekaj Matsumo, zawołała. Posiędziesz mnie całą.
I nóż, niespodzianie ze zwojów sukni wydobyty, ruchem szybkim i silnym wbiła sobie w pierś.
Nim przybiegłem, nim znalazłem się przy niej, leżała już jak gołąbka zakłóta. Jeszcze szepnęła:
— Jak przyrzekłam, Matsumo, oddaję ci ciało moje.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kochany chłopcze, to stało się miesiąc temu, a na wstępie rzekłem, iż Liote żyje. Odratowaliśmy biedne dziecko, choć przyszło to z trudnością.
Rana okazała się do wygojenia, o ile udałoby się uspokoić biedactwo i wrócić jej chęć do życia. Cudu tego dokonał Matsuma, wracając jej słowo.
Staruszek mocno odczuł ten wypadek. Mówił, że krew Liote chlusnęła mu w usta i oczy, że czuł potem ciągle smak krwi, a przed oczami latały mu wciąż czerwone płatki, rozchorował się, gdy zaś wstał po paru tygodniach z łóżka, był istotą zupełnie strupieszałą.
Tayotomi naturalnie pośpieszył ze zwrotem papieru, stanowiącego dowód, jak wysoko Matsuma ocenił Liote. Skoro jednak towar nie został wzięty, uczciwość kupiecka — acz nie bez bólu serca — nakazała oddać zapłatę. Ale niedoszły małżonek Liote uparł się wtedy, by te pieniądze zostały własnością jej rodziny, przewidując zaś odmowę dziewczęcia, zapisał je małej Take i uczynił zarazem Tayotomi opiekunem tego majątku.
Liote tedy jest biedna, jak dawniej.
Przyjeżdżaj, bierz ją i idźcie w świat dorabiać się we dwoje. Przyjdzie wam to bez wątpienia łatwo — pod względem potomstwa, bo co się tyczy pieniędzy — sądzę, że nie rychło na zbytek ich uskarżać się poczniecie.
Dopisek Liote. Serdecznie miły Mito mój, dopisuję tylko kilka słów, bo ręka mi jeszcze trochę drży, ale prędko będę zupełnie zdrowa; myśl o twoim coraz bliższym powrocie będzie mnie umacniała z dnia na dzień. Bo ty wrócisz, prawda, po twoją ubogą, jak mysz, Liote?