Lisowczycy/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
PRZED WIELKIM LOTEM.

Hetman polny litewski, Jan Karol Chodkiewicz siedział zadumany w swojej kwaterze.
Powrócił przed chwilą od Zygmunta, którego raz jeszcze na kolanach błagał, aby kazał otrąbić wsiadanego i nie zwlekając, na Moskwę ruszył.
Nie zdążył jeszcze hetman zdjąć z siebie delji i szabli odpasać. Usiadł, jak przyszedł, w głębokim fotelu i zadumał się.
Snać nie wesołe były myśli hetmańskie, bo na Wysokiem czole sławnego wojownika i wodza troska ryła brózdy głębokie.
Pan Chodkiewicz ważył w tej chwili sprawy palące, rozumiał, że od nich cała moskiewska zależy impreza. Polska zabrnęła w niej zadaleko i cofnąć się już nie mogła, bez wielkiej dla siebie szkody i ku niesławie imienia.
Hetman nie zauważył, że rękodajny pacholik dwa razy zaglądał do komnaty, lecz cofał się, spojrzawszy w pochmurne oblicze pana. Nareszcie hetman głowę podniósł, gdy drzwi po raz trzeci skrzypnęły, a pacholik przez szparę głowę wytknął.
— Co tam masz? — spytał pan Chodkiewicz.
— Pan pułkownik Aleksander Lisowski o posłuch prosi, wasza dostojność, — odpowiedział pacholik.
— A słowo stało się ciałem! — zakrzyknął hetman. — Właśnie o nim myślałem. Dawaj go tu, a żywo!
Po chwili drzwi się otworzyły i na progu stanęła wyniosła postać rycerska, oddając pokłon wojskowy.
— Rad jestem widzieć waćpana, mości pułkowniku! — rzekł cicho hetman i oczy wbił w stojącego nieruchomo wojownika.
Rozglądał go tak bacznie, jak gdyby po raz pierwszy widział. Wyczuł to w mig rycerz i stał wyprostowany, milczący.
Pan Chodkiewicz swój wzrok przenikliwy zatrzymał na chudej, marsowej, ogorzałej twarzy pułkownika, na jego stalowych, zimnych oczach, na ustach zaciętych, na krótko przystrzyżonych wąsach i gładko ogolonej głowie.
Czarna, przydługa czamara, mocno zaciągnięta skórzanym pasem z wiszącą na nim krzywą, ciężką szablą, oblegała szeroką pierś i wąskie biodra rycerza.
Pan Lisowski stał długo, bez najmniejszego ruchu, ścisnąwszy w ręku okrągłą czapę futrzaną z uszami. Stał tak twardo i niewzruszenie, że nawet ostrogi na długich, za kolana sięgających butach, nie zadzwoniły ani razu. Czekał i, jak w tęczę, patrzył w oblicze hetmana.
— Siadaj waść! — rozkazał wreszcie pan Chodkiewicz i dłonią wskazał na zydel. — Miałem cię na myśli, gdyś sam przyszedł. Omen w tem widzę i nunc bono animo sum![1] Z czem przychodzisz waść?
Głuchym, lecz pewnym, nawykłym do rozkazów głosem odrzekł pan Aleksander Lisowski:
— Z doniesieniem stawiłem się do waszej dostojności, panie hetmanie, iż posiłki zaciężne do mnie przybyły. Więcej się już nie spodziewam, chyba gdzieś w pochodzie zgarnę z luźnych watah i rozsypanych wszędzie kup swawolnych.
— Dużo tego jest? — spytał pan Chodkiewicz.
— Rogawski przywiódł z Łęczyckiej i Sieradzkiej ziemi tysiąc i pięciuset ludzi, Kleczkowski — z Litwy, Białej Rusi i Inflant dwa tysiące, osobno przybyło pięciuset jeźdźców pod znakiem Lisów i dwustu pod komendą Haraburdy Walentego, bratanka kasztelana mińskiego.
— Toż to siła wojska masz! — zawołał hetman.
— Z tymi co już miałem pod Smoleńskiem pięć tysięcy szabel, wasza dostojność — odpowiedział pułkownik.
Nagle wstał i wyprostował się.
Podobny był w tej chwili do ogromnego, czarnego orła, groźnego i drapieżnego.
Hetman ze zdziwieniem podniósł oczy na pana Lisowskiego.
— Wasza dostojność!... — zaczął mówić pułkownik, a głos stawał mu się coraz bardziej głuchym, aż przeszedł w chrapliwy szept. — Wasza dostojność! Straciliśmy dwadzieścia miesięcy pod Smoleńskiem bez pożytku, bo Moskale za ten czas na siłach się poprawili... Czyż i teraz siedzieć po dawnemu będziemy? Słyszałem, że król do Wilna z dworem całym ciągnąć zamierza, a Moskwy na myśli niema? Tymczasem Gąsiewski spali się tam i na nic pójdą wspaniałe trudy wielkiego hetmana koronnego. Zdrada, wasza dostojność, zdrada!
— Uspokój się waść i siadaj! Pomnij o jakiej osobie i przed kim mówisz!... Wola królewska nam żołnierzom posłuch nakazuje! — rzekł pan Chodkiewicz.
— Czas nagli wasza dostojność, aby słowo prawdy wyrzec przed tym, który tę prawdę zrozumie! — szepnął pułkownik.
Hetman nagle za głowę się porwał i zaczął się kiwać w fotelu, mówiąc:
— W dzień i w nocy głowię się i troskam o to, wierzaj mi waść! Ino cóż mogę zrobić! Nie masz tu wielkiego hetmana Żółkiewskiego, a Potoccy, Sieniawscy i Radziwiłłowie większy u króla posłuch mają i od moskiewskich spraw go do innych rzeczy odciągają. Król zwleka, wykręca się, jak może, gładkiemi słowy zwodzi i koi troski... Cóż ja zrobić mogę?
— Rozkaż, wasza dostojność, a ja króla jegomościa i wszystkich owych panów dziś jeszcze porwę i przespiecznie do Moskwy doprowadzę, królewicza Władysława na tronie kremlińskim osadzę i całą Ruś spędzę do jego nóg, aby mu „czołobitne“ składała w hołdzie pokornym, rabim!
Wyrzekłszy te słowa, pułkownik oczy stalowe wbił w zdumione oblicze hetmana.
Pan Chodkiewicz zaniemówił na chwilę.
— Do czorta! — wyszeptał wreszcie. — To byłby pomysł nielada.... Przygoda, jakich nie bywało w historji. Beze mnie ożeniono mnie! Cha-cha-cha!
Hetman śmiał się, lecz w śmiechu tem nie było wesołości.
— Zapóźno, waść, przychodzisz z tem! — szepnął niemal z rozpaczą. — Król chce albo sam zająć tron carów, albo nie wie, czego chce...
— Klęska tedy... — odezwał się groźnym głosem pan Lisowski.
— Klęska tedy... — jak echo powtórzył hetman.
Zapadło milczenie.
Wreszcie mówić zaczął pan Chodkiewicz:
— Bojarowie wieszają się naszego obozu, skamląc o królewicza, aby co rychlej przybył i ład w znękanym kraju przywrócił. Zjeżdżają nawet czerńcy i posłowie patrjarchy, błagając o to, bo, słysz, podbite niedawno przez Iwana Groźnego ludy: astrachański, kazański, kasimowski, zyrjański, wociacki i sybirski burzyć się już poczynają i o oderwaniu się od Moskwy myślą!
— Boże wielki! — zawołał pan Lisowski i usiadł ciężko. — A my? A my cóż?
— A my obietnicami ich zwodzimy! Pod Smoleńskiem stoimy i posiłków na Moskwę posłać nie możemy. Już Chowański, kneź Pożarskij i ten rzeźnik — Minin śmiechy i drwinki z nas stroją! Już kraczą, jak wrony nad ścierwem! Czerńcom wiary greckiej i posłom patrjarszym bąkamy o wiary katolickiej szerzeniu na Rusi, o przywilejach jezuitów, o władzy Ojca Świętego... Nawet nasi stronnicy odpadać zaczynają, bo słabość naszą czują i o odwrocie myślą, chwili sposobnej wyglądając.
Pan Lisowski siedział wyprostowany i milczał.
Hetman ciągnął dalej, coraz bardziej się zapalając:
— Nie wolno myśleć nawet, aby takie mrowie ludu chrześcijańskiego na naszą wiarę przerobić! Komu to potrzeba? Jezuitom, dla nowych przywilejów i łask Ojca świętego? Królowi, skaczącemu, jak kukła włoska, przed cesarzem rzymskim? Zapomniał, widzę, król jegomość, że mu owa impreza jezuicka koronę szwedzką umknęła, ponoć, nazawsze? Teraz do nowej klęski już nie siebie samego, lecz Rzeczpospolitę popycha! Zapóźno z pomysłem swoim przybywasz do mnie, waść! Sam widzisz, suponuję, i rozumiesz to...
Pułkownik poruszył się i mruknął:
— Ja tak dłużej tu nie zdzierżę, wasza dostojność! Nie chce król panu Gąsiewskiemu w sukurs iść, sam tedy pójdę ze swymi ludźmi, Moskwę obsadzę i obronię przed Pożarskim i stronnikami Michałki Filaretowa,[2] a gdy król jegomość nie chce tronu moskiewskiego, ja nowego Dymitra znajdę i na stolcu carów osaczę, aby mi tylko pod nożem na gardle, lub po dobrej woli wiekuiste przymierze z Rzeczpospolitą przysiągł i do tego bojarów dumnych[3] zniewolił. Uczynię tak, jeśli nie — sam głowę w stryczek wcisnę i niech gorzeję w piekle do końca świata!
Groźnie brzmiał głos pułkownika, a z oczu biły ognie, rzekłbyś, łuna krwawa rzucała w źrenice rycerza błyski chybotliwe.
Znowu zapadło milczenie. Przerwał je hetman pytaniem: — I ty, mości pułkowniku, zawiążesz konfederację nową?
— Po mnie się tego nie pokaże: niemasz tego wasza dostojność w obyczajach mojego wojska! — głucho odparł pan Lisowski. — Za nieposłuch — śmierć zadaję towarzyszowi, lub pachołkowi! Ja konfederacji nie zawiążę! Wprost pójdę sam, bo widzę, że nikt dobra ojczyzny w pieczy nie ma...
— Tak sądzisz? Myślisz, że i ja tej pieczy nad Rzeczypospolitą nie mam? — spytał hetman, mocno wzruszony.
— Hetman litewski podlega racji stanu, którą narzuca mu król i jego pachoły niegodne! — padła odpowiedź zuchwała.
Pan Chodkiewicz milczał.
Lisowski surowym głosem wyrzucał słowo po słowie:
— Dla mnie racja stanu w tej oto dobie — utrzymanie zdobytej Moskwy i nałożenie ręki żelaznej na tego, który na Kremlinie na carstwo będzie obran, jeśli król i królewicz gardzą tym tronem i na inne szlaki wychodzą, ojczyznę za sobą prowadząc na manowce, ja na to patrzeć i ręki do tego przykładać nie chcę, wasza dostojność!
W tej chwili do izby wbiegł dworzanin królewski i zawołał:
— Miłościwy pan prosi pana hetmana litewskiego na naradę do siebie!
Pan Chodkiewicz powstał i rzekł do Lisowskiego:
— Niebawem rozmowę naszą zakończymy, mości pułkowniku, bo skończyć ją musimy i, aut inimicitias suscipere aut consentire de re.[4] Poślę po ciebie!
— Rozkaz, wasza dostojność! — odpowiedział pułkownik i, złożywszy ukłon, szybko opuścił kwaterę hetmańską.
Pan Chodkiewicz ręką potarł czoło, i szepnął:
— Boże sprawiedliwy! Za jakie ciężkie winy królem niegodnym pokarałeś ojczyznę moją, że najlepsi jej synowie wrogami stać się mogą!?
Jeszcze raz potarł hetman stroskane czoło i szybkim krokiem podążył do apartamentów króla Zygmunta ITI, W którego żyłach, zdawało się, kropli jednej nie było krwi Jagiellonów, chociaż wyssał ją przecież z mlekiem matki.
Pan Aleksander Lisowski, wyszedłszy od hetmana, podążył na Gliniańskie przedmieście, gdzie były rozkwaterowane jego chorągwie.
Pachołek zbrojny prowadził konia, a pułkownik szedł groźny i ponury, patrząc w ziemię.
Miał mocno zaciśnięte zęby, a koło uszu poruszały się i drgały guzy mięśni.
Pachołek dobrze znał swego pułkownika, bo raz po raz żegnał się potrzykroć obyczajem greckim i szeptał:
— Spasie, światyj, preczystaja Maci, spasi i pomiłuj raba Bożaho!
Jednocześnie oczu Kozak nie spuszczał z groźnej postaci pana Lisowskiego, czyli „batki-atamana“, jak go nazywali Dońcy.
W każdej chwili gotów był konia podać, szablą błysnąć, lub w ogień skoczyć, gdyby taki rozkaz padł z ust pułkownika.
— No, chłopcy, — myślał Kozak, — puści was dziś batko w prysiudy, jeżeli nie przestanie kłów ściskać i w ziemię czarną oczu wbijać! Oj, czuj duch, mołojcy!
Wreszcie w oddali ujrzał Kozak czerwono-czarną chorągiew, zatkniętą na dachu spalonego domu.
Pan Lisowski nagle podniósł głowę i obejrzał się.
— Konia! — rzucił krótki rozkaz.
Pachołek biegiem podprowadził bachmata i strzemię podtrzymał.
Pułkownik wskoczył na siodło i pomknął wcwał.
Gdzieś daleko jeszcze zagrała trąbka, odpowiedziały jej natychmiast jazgotliwe piszczałki.
Kozak uśmiechnął się pod wąsem. Wiedział, że już w obozie dostrzegli atamana i teraz setnie wybiegały na błonie za miastem.
Jak huragan, przemknął Lisowski po przedmieściu i wybiegł na pole. Wyprostował się dumnie i w oczach błysnęła mu radość.
Ujrzał to, co serce każdego wodza musiało pocieszyć i radością napoić.
Na polu uszykowane w czworobok stało całe wojsko. Cztery chorągwie — czarna, czerwona, zielona i niebieska łopotały, igrając z wiatrem.
Proporczyki różnobarwne powiewały nad setniami. Znaki oddzielnych pułkowników stały na lewem skrzydle.
Rozmieściły się tam chorągwie Wojciecha Sulmirskiego, Adama Skoralskiego, Pawła Moisławskiego i nowoprzybyła rota Lisów, potężna, bo weszli do niej Lisowie białorusko-inflanccy i łęczyccy.
Na ich czele na modłę husarską, bokiem do szeregów zwrócony, stał pan Wacław Jaxa Lis ze Sławęcka, mąż dorodny i w bitwach mnogich wsławiony jeszcze za panowania króla Stefana.
Tylko ta jedna chorągiew sprawowała szyk, inne stały kupami bezładnemi, gęsto zbite dokoła swoich proporców secinnych.
Na widok hetmana lisowczycy jęli wyrzucać czapki do góry i hałłakować sposobem tatarskim.
Pan Lisowski objeżdżał setnie i chorągwie panów, przyglądał się ludziom, jak dobry pasterz owcom, i mówił do odprowadzających go pułkowników i poruczników:
— W tej rocie za dużo ludzi! Pięciudziesięciu posłać pod żółty proporczyk! Z tych utworzyć setnię nową! Niech ją prowadzi towarzysz Delpowski Mikołaj!...
Zbliżywszy się do chorągwi Lisów, wysłuchał raportu Pana Wacława Jaxy i rzekł spokojnym głosem:
— Dziękuję waszmościom za pomoc i przybycie do mnie! Mości pułkowniku Lisie, podzielisz swoich ludzi na cztery setnie, bo z takiem towarzystwem nie będziesz umiał sobie radzić. My — nie husarze skrzydlaci, których siła — w ciężarze i liczbie. Nam — zwinność, lot jaskółczy i robota w pojedynkę za broń służą najzacniejszą. Poruczników dla secin nowych później wyznaczę, gdy obaczę was w robocie, jacy zacz jesteście!
Odjechał dalej.
Przyglądał się Haraburdom i Ossendowskim z Pokunina, którzy nie z Lisami, lecz z Haraburdami trzymali się w szeregach, jako, że te dwa gniazda mocno były ze sobą skoligowane i po mieczu i po kądzieli.
Na Białej Rusi z tego pokrewieństwa nawet gadka powstała: „Taki dobry Ossendowski z Pokunina — Lis, jak Haraburda z Żebrowszczyzny — Abdank.“
Z Homelmujżów zaś i z Lisowa Ossendowscy łącznie z Lisami wystąpili, bo ci siedzieli w Ossendowicach, a tamci znów w Lisowie, którego nazwę od dawnego gniazda, nad Bzurą opuszczonego, przenieśli do Inflant za Batorego.
Długo robił przegląd pan Lisowski nowozaciężnych Kozaków dońskich. Zwerbował ich strażnik oboźny, Stanisław Krupka, oraz towarzysz dawny hetmański, Jakób Korniakt, nad Don posłani.
Nad wolną rzeką znali i czcili Dońcy imię przesławnego pułkownika i w ogień za nim iść byli gotowi; to też sypnęła się na pierwsze wezwanie taka gromada, że panowie Krupka i Korniakt mieli nielada robotę wybrać, co najtęższych chłopów.
Siedzieli teraz Dońcy na lotnych koniach o garbatych pyskach, pochyleni naprzód na wysokich siodłach, ze spisami w rękach, w pstrych różnorodnych przyodziewkach i patrzyli na groźnego atamana.
Mołojcy, chudzi, mocni, jak z żelaza, okrutni i bezmyślni, oczu oderwać nie mogli od tego, przed którym w rozsypkę szły najlepsze drużyny moskiewskich wojewodów; wpatrywali się w hetmana, który po całej Rusi od Białego morza do Astrachania, jak piorun burzliwy śmigał, grobami i zgliszczami swoje imię groźne znacząc.
Odezwał się wreszcie hetman.
Mówił niezbyt głośno, a przecież każde słowo padało, jak kamień do misy cynowej, dźwięcznie, donośnie, ostro:
— Hto chce wiroju służy ty, zdobywaty złoto i sławu mołojecku, łycersku, a nie bojaty sia okrutnie zhinuty, harło swoje za chorągwie nasze daty, kto se tej smerty nie boitsia, pojdyte za mnoju! Pomnijcie, mołojcy, szczo bydź jeden premudry muż powidaw: ne treba se smerty baty, koły sia nemuż wystrechaty. Pomnijcie szczo lubo pomrete i szczeznyte bez slidu, lubo łycarami i bohaczami nad Don wernetesia![5]
— My, Batko-ataman, z toboju hotowy w ohoń i wodu! — wrzasnęli Kozacy i jęli w powietrze wyrzucać kołpaki spiczaste, barwne.
— No, to i dobre! Z Bohom! — odpowiedział hetman i rzekł do rotmistrza Stanisława Rusinowskiego:
— Tobie ich oddaję! A jutro na podjazd wyjdziesz i ludzi w robocie poznasz, waść!
— Rozkaz! — odpowiedział rotmistrz i z wielkiej radości konia nogami ścisnął, aż ten dęba stanął i jęknął.
— Doniosł mi imć Krupka, że przywiódł z Dońcami watażkę sławnego — Jemeljana Podkowę — dodał pan Lisowski. — Z niego dobrego sobie lokotenanta[6] urobić możesz bez trudu, waszmość, panie Rusinowski.
— Rozkaz! — powtórzył rotmistrz. — Jużem tego watażkę oglądał. Pysk, jak bania, po karku szerokim wozem jechać można. Ludojad straszliwy! Cha, cha!
— W to ci graj, wilkołaku! — uśmiechnął się hetman, bo lubił Rusinowskiego, rycerza sprytnego, odwagi nadprzyrodzonej i okrutnego, jak żaden inny z dowódców.
Po chwili pochylił się do niego i rzekł już poważnie: — Po przeglądzie wojska na ucho szepniesz wszystkim pułkownikom, rotmistrzom i porucznikom, że przed północkiem wyjdziemy do Polanówki starym szlakiem na Wiazmę. Języka dostałem, że tam drużynę zbiera bojarzynek Orłow. Rozumiesz?
— Rozumiem... — szeptem odpowiedział Rusinowski.
— Ty ze mną nie pociągniesz. Pójdziesz z Dońcami na Desnę, bo tam Zaruckiego zmiennika Kozaków spotkasz. Urządzisz rzeź na amen! Żeby mi tam noga nie uszła! Tabory tam bogate znajdziecie. Łupu po uszy mieć będziecie dla zachęty, na początek, na początek!
— Rozkaz! — odezwał się pan Rusinowski.
Pan Lisowski wyjechał na środek czworoboku i mówić zaczął:
— Na zwycięstwo i zdobycz bogatą powiodę was! Nie ścierpię nieposłuchu nijakiego, buntu i szemrania! Co każę, to uczynicie. Nie wymagam od was nic, tylko śmierci pogardy i zwycięskiej bitwy... zwycięskiej bitwy! Kto na to nie przystaje, ten niech wynijdzie z szeregów!
— Przysięgamy nie odstąpić ciebie, hetmanie! — krzyknęło wojsko.
— Pomnijcie, że prawo publiczne łamać będziemy co dnia. Ino mamy swoje prawo, a za pogwałcenie tego śmierć od sądu naszego ustanowiona jest bez miłosierdzia! — zagrzmiał głos pana Lisowskiego.
— Przysięgamy nie odstąpić ciebie, hetmanie, chorągwi i znaków naszych! — rozległy się nowe okrzyki hufców.
— Przyjmuję przysięgę waszą przed obliczem Boga i ojczyzny, która osądzi nas nie podług skarg i krzyków, ino podług wielkiego dzieła naszego. Tak nam dopomóż Bóg i Królowa Niebios, Matko Chrystusowa!
— Tak nam dopomóż, Boże i Królowa Niebios, Matko Chrystusowa! — powtórzyło całe wojsko.
Obnażyły się głowy, ręce znak krzyża świętego kreśliły, a w chwilę później rozległ się zrazu głuchy, przyciszony, a później coraz silniejszy i potężniejszy śpiew tysięcy głosów:
Boga rodzico — Dziewico!
Bogiem sławiona Marya...
Hetman lisowczyków, niedawny banita, infamis, Aleksander-Józef Lisowski stał, jak posąg, jak potężny wódz, przed którego wolą uginało się wszystko, i słuchał.
Groźne oczy jego miotały błyskawice, za uszami poruszały się guzy mięśni, skrzypiały potężnie zaciśnięte zęby, a w duszy huczała nawałnica uczuć i myśli.
— Boże dobrotliwy! Niezbadane są wyroki Twoje! Oto wyprowadziłeś mnie z bezdroża i szlak mój wskazałeś. Nie zejdę z niego, aż serce bić nie ustanie, aż nie zmyję skazy rokoszu w dobie burzy, szalejącej nad ojczyzną, aż nie odkupię wierną służbą Rzeczypospolitej długich miesięcy, gdy pachołem bitnym oszustów, łżecarewiczów Dymitrów chadzałem, macierz naszą świętą na krwawe, zwodnicze szlaki wojny moskiewskiej prowadząc. Przebacz, wielki, sprawiedliwy Boże, i pozwól zmyć ohydę grzechów moich, chociażbym zginąć miał i szczeznąć z pamięci ludzkiej. Fiat voluntas Tua, Domine![7]
Przebrzmiały i umilkły słowa pieśni rycerskiej. Oprzytomniał pan Lisowski i oczami gorejącemi ogarnął chorągwie, znaki, proporce, hufce szlachty i kupy Dońców, skamieniałych na wysokich siodłach.
Podniósł wódz rękę i znak krzyża świętego ruchem szerokim i śmiałym w powietrzu zakreślił powoli.
Skinął głową.
Zgrzytnęły piszczałki.
Rozległy się słowa komendy.
Setnie, wiwatując i hałłakując, odchodziły na swoje kwatery, i leża przy ogniskach.
Rotmistrz Rusinowski migał po polu na białym koniu i szeptem powtarzał pułkownikom, rotmistrzom i porucznikom rozkaz hetmana.
Lisowski stał i zimnemi oczami, w których zwolna przygasły błyski wzruszenia, radości i obcowania z Bogiem, odprowadzał swoje hufce.
Wiedział, że musiały zalecieć daleko, a gdzie miały znaleźć wieczny spoczynek lub sławę niezmierną, tego nie mógł odgadnąć i przejrzeć wzrokiem potężnej duszy swojej.




  1. Jestem dobrej myśli teraz.
  2. Tak nazywali Polacy syna metropolity Filareta, Michała Romanowa, którego patrjoci rosyjscy swym carem obrać zamierzali.
  3. „Dumni“ bojarowie stanowili najwyższą radę państwa rosyjskiego.
  4. Albo się poróżnić, albo dojść do porozumienia.
  5. Autentyczne słowa.
  6. Zastępca, lejtnant.
  7. Niech się stanie wola Twoja, Boże.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.